wywiady

Zapowiada się pracowity rok

        Z urodzonym w Rzeszowie znakomitym skrzypkiem Piotrem Szabatem spotkaliśmy się tuż po Świętach Bożego Narodzenia w 2018 roku. Koniec roku kalendarzowego dla każdego jest czasem refleksji, podsumowań i planów. Dotyczy to również artystów, chociaż dla nich przełom roku to dopiero połowa sezonu artystycznego. Z moim znakomitym gościem spróbujemy także spojrzeć wstecz i zajrzeć do kalendarza na 2019 rok.

        Zofia Stopińska: Jaki był dla Pana 2018 rok?

        Piotr Szabat: Na pewno był pracowity i ciężki z wielu powodów. W połowie lutego poniosłem wielką osobistą stratę, bo odeszła moja Mama. Stało się to bardzo szybko i niespodziewanie, stąd moja rodzina i ja odczuliśmy to bardzo boleśnie. Miesiąc później złamałem rękę w ramieniu. Uraz był rozległy, potrzebna była skomplikowana operacja, dość długa rehabilitacja i o koncertowaniu nie było mowy, nastąpiła dość długa przerwa w graniu. Miałem dużo czasu na przemyślenia i refleksje.
        Były także bardzo dobre i radosne momenty. Jednym z nich jest fakt, że po tej operacji i przerwie szybko udało mi się odzyskać dawną formę. Z moją orkiestrą odbyliśmy niedawno bardzo udane tournée po Japonii, były bardzo udane koncerty, ale jednak ten rok naznaczony był tragicznymi wydarzeniami i pełen niepokoju o moją zawodową przyszłość.

        Na szczęście wrócił Pan już do formy i nie trzeba się martwić o zawodową przyszłość. Rozmawiamy w Pana rodzinnym mieście i jest okazja do wspomnień z dzieciństwa. Od pierwszych chwil życia słyszał Pan muzykę, bo rodzice byli muzykami. Kiedy zaczął Pan grać i dlaczego wybrał Pan skrzypce?

        - Byłem jeszcze za mały, żeby o tym pamiętać, ale wielokrotnie Rodzice opowiadali, jak to było. Miałem trzy i pół roku, kiedy sięgnąłem po raz pierwszy po skrzypce i może się pani zdziwi, ale sam wybrałem sobie instrument. W telewizji emitowany był koncert, przez pewien czas słuchałem i oglądałem uważnie, a później podszedłem do telewizora, pokazałem palcem skrzypce i powiedziałem, że na tym instrumencie chcę grać. Tato potraktował to poważnie i bardzo szybko postarał się o instrument. Tydzień później w domu były już małe skrzypeczki, ósemeczki (1/8) w domu i tato zaczął mnie uczyć, ale odbywało się to raczej w formie zabawy.  Ponieważ robiłem postępy i ciągle byłem zainteresowany instrumentem, kiedy miałem 6 lat, rodzice postanowili posłac mnie do szkoły muzycznej. Zdałem egzaminy i zostałem uczniem Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia przy ulicy Sobieskiego. Moim nauczycielem była pani Dolores Sendłak (już niestety nieżyjąca). Później zacząłem się uczyć w Szkole Muzycznej II stopnia przy ulicy Chopina i przez dwa lata uczył mnie pan Krzysztof Swoboda, a w Liceum Muzycznym gry na skrzypcach uczył mnie pan Orest Telwach – drugi koncertmistrz Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej.

        Później zdecydował się Pan kontynuować naukę w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.

        - O tym zadecydowałem o wiele wcześniej, bo już rozpoczynając naukę w Liceum Muzycznym postanowiłem, że zostanę skrzypkiem i będę studiował grę na skrzypcach. Studia rozpocząłem w klasie prof. Julii Jakimowicz-Jakowicz, po dwóch latach przeszedłem do klasy prof. Krzysztofa Jakowicza oraz asystenta i syna jednocześnie – Jakuba Jakowicza, u których powyższe studia ukończyłem. Wymienieni pedagodzy są wspaniałymi muzykami, a prywatnie są rodziną, poświęcili mi dużo czasu i wiele im zawdzięczam.
        Po ukończeniu studiów w Warszawie wyjechałem z Polski, aby rozpocząć studia w Bernie u prof. Bartłomieja Nizioła – fenomenalnego skrzypka i wspaniałego człowieka, z którym do dzisiaj utrzymujemy kontakty.

        To były studia solistyczne, podczas których rozpoczął Pan mariaż z muzyką kameralną.

        - Owszem, byłem członkiem tria, które z powodzeniem uczestniczyło w kilku konkursach, ale po studiach nasze drogi się rozeszły. Ja i moja żona Natalia wyjechaliśmy do Niemiec, a wiolonczelistka wróciła do Polski i trzeba było zawiesić działalność, ale teraz próbujemy wskrzeszać działalność z naszym pierwszym wiolonczelistą Stuttgarter Kammerorchester.

        Również w Bernie poznał Pan swoją żonę Natalię, zaczęliście razem grać, zakochaliście się i jesteście zgodnym małżeństwem.

        - To wszystko prawda. Gramy ze sobą już ponad 10 lat, a od 10 lat jesteśmy razem artystycznie i prywatnie. Ten fakt wpływa bardzo pozytywnie na działalność artystyczną, bo przecież życiowego partnera zna się najlepiej.

         Dwa lata temu wystąpiliście razem z koncertem w Filharmonii Podkarpackiej. Miałam szczęście być na tym koncercie i dobrze go pamiętam. Zostaliście Państwo gorąco przyjęci, ale inaczej nie mogło być, bo program był starannie dobrany, a także Wasze interpretacje były niezwykłe i porywające.

        - Zawsze staramy się do zapisu nutowego kompozytora dołożyć coś od siebie. Taka jest bowiem idea muzyki – trzeba przekazać jak najwierniej intencje kompozytora, ale jednocześnie „doprawić wszystko swoim smaczkiem”, czymś indywidualnym.

        Chcę jeszcze powrócić do czasu studiów w Bernie. Pewnie był to piękny czas, ale niełatwy, bo Szwajcaria jest dość drogim krajem – pobyt i studia sporo kosztują.

        - Finansowo faktycznie nie było łatwo. Można nawet powiedzieć, że była to „kombinacja alpejska”, żeby wszystko się udało. Na początku moi Rodzice „stanęli na głowie”, miałem też troszeczkę swoich oszczędności, ale to wszystko było za mało. Bardzo szybko trzeba było szukać sponsorów, dotacji i stypendiów. Na szczęście udało mi się dostać stypendium rządu szwajcarskiego dla doktorantów i studentów zagranicznych podyplomowych studiów. Otrzymałem je dzięki wsparciu polskiego Ministerstwa Kultury, które musi najpierw zatwierdzić wszystkie potrzebne dokumenty, które przesłane zostały do szwajcarskiego ministerstwa kultury i tam dokładnie są sprawdzane (na przykład wymagane są nagrania, które przesłuchiwane i opiniowane są przez muzyków). Cały proces weryfikacji trwa rok. Dopiero na drugim roku studiów otrzymałem to prestiżowe stypendium i jeszcze stypendium uczelniane, za dobre wyniki zostałem zwolniony z opłat za studia, bo trzeba jeszcze dodać, że w Szwajcarii studia są płatne.

        Po tych studiach rozpoczął Pan pracę zawodową w orkiestrze kameralnej.

        - Po trzech latach pobytu w Szwajcarii rozpocząłem pracę w Sϋdwestdeutsche Philharmonie w Konstanz, położonym nad Jeziorem Bodeńskim, tuż przy granicy. Grałem jeszcze w Orkiestrze Symfonicznej Lichtensteinu, a także czasami, jako doangażowany muzyk, grałem w Zurychu albo w Bazylei. Konstanz było bardzo ładnym i wygodnym miasteczkiem, skąd niedaleko było do wymienionych już miejsc. Kiedy zamieszkaliśmy w Niemczech, zacząłem interesować się innymi ośrodkami muzycznymi w tym kraju i znalazłem informację o ogłoszonym konkursie na I skrzypka w Stuttgarter Kammerorchester, zgłosiłem się na przesłuchanie i zostałem przyjęty. Byłem szczęśliwy, bo praca w orkiestrze kameralnej była moim marzeniem, a świat muzyczny jest zamknięty, konkurencja jest bardzo duża, bo dobrych muzyków jest wielu, a miejsc pracy nie ma aż tak dużo. W Stuttgarcie pracuję już od pięciu lat.

        Jaki repertuar gracie?

        - Gramy utwory od wczesnego baroku aż po współczesne, wśród których są utwory zamawiane dla naszego zespołu. Zdarza się, że potrzebny jest nam większy skład i wówczas orkiestra powiększana jest o instrumenty dęte. Współpracujemy także z różnymi znakomitymi muzykami i dyrygentami. Podam tylko dwa przykłady. Kiedy gramy muzykę epoki baroku, często współpracuje z nami Fabio Biondi – słynny włoski skrzypek i dyrygent, który założył i na co dzień prowadzi zespół Europa Galante. Niedawno ukazała się płyta naszej orkiestry pod jego dyrekcją. W repertuarze współczesnym często z nami współpracuje Johannes Kalitzke – bardzo prężnie działający kompozytor i dyrygent niemiecki. Oferta programowa Stuttgarter Kammerorchester jest bardzo bogata.

        Gracie także często koncerty z żoną. Wasz repertuar jest bardzo różnorodny i bardzo ambitny dla obydwu instrumentów.

        - To prawda. Bardzo często nawet pianista ma do wykonania trudniejsze partie niż skrzypek. Szukamy utworów, które dla każdego z nas będą stanowić wyzwanie i jednocześnie będą ambitne, rzadko wykonywane. Oczywiście mamy także zamówienia i wykonujemy bardzo popularne, popisowe krótkie utwory, tzw. przeboje muzyki skrzypcowej, ale staramy się unikać sztampowych repertuarów w stylu skrzypek-solista i pianista-akompaniator.

        Dla skrzypka bardzo ważny jest dobry instrument, bo powtarzane często slogany, że dobry skrzypek potrafi pięknie zagrać na każdym instrumencie – to tylko puste słowa.

        - Dobry skrzypek zagra co prawda na każdym instrumencie, ale dobry instrument potrafi wynieść jego grę na zupełnie inny poziom. Ja gram na współczesnym polskim instrumencie, wykonanym przez Grzegorza Bobaka. Te skrzypce są kopią instrumentu Guarneriego, brzmią bardzo dobrze i jestem z nich zadowolony, chociaż rozglądam się już powoli za starym „Włochem” czy ciekawym „Francuzem”, ale wiadomo, że to są poważne inwestycje. Niedawno zainwestowałem w smyczek, bo kupiłem bardzo dobry smyczek francuski i jestem z niego zadowolony..

        Pewnie niełatwo jest pogodzić pracę w orkiestrze i występy solowe oraz muzykę kameralną, bo oprócz duetu z żoną gracie również w trio.

        - Nie jest to łatwe i wymaga dodatkowej pracy, bo głównym moim zajęciem jest praca w orkiestrze kameralnej. Nie mamy także agencji, która zajmuje się organizacją naszych koncertów kameralnych i wszystko, co jest z tym związane, robimy sami. Sprawy organizacyjne zajmują nam sporo czasu. Musimy także znaleźć czas na próby, a ponieważ moja żona uczy w szkole muzycznej, zazwyczaj kończy pracę o 20:00 i dopiero później możemy robić próby, które często trwają do północy, ale robimy je bardzo chętnie, bo sprawia nam to ogromną radość.
        Reaktywujemy także działalność w trio i mieliśmy już kilka koncertów, ale mój wypadek przeszkodził w realizacji zaplanowanych już koncertów i trzeba teraz wszystko zaczynać od nowa. Niedługo, bo w kwietniu, wyruszamy z kwartetem złożonym z członków Stuttgarter Kammerorchester na tournée koncertowe do Chin. W ciągu 12 dni mamy zaplanowanych 10 koncertów. W tym czasie Orkiestra ma planowany urlop. Zamiast wyjechać gdzieś z żoną, będę koncertował w Chinach, ale muzyka kameralna jest dla nas obojga wielką pasją i miłością.

        Inną Waszą pasją są wędrówki po górach. Czy te wspinaczki są bezpieczne?

        - Góry kochamy od dawna, odkąd znamy się z Natalią, wszystkie Sylwestry spędzaliśmy w górach. Ze Stuttgartu za półtorej godziny możemy dojechać do Schwarzwaldu albo w Alpy niemieckie i jak tylko znajdujemy czas, to staramy się nawet na jeden dzień pojechać i pochodzić po górach.
Nie wspinamy się, natomiast wędrujemy po szlakach, które są zabezpieczane łańcuchami, albo w inny sposób.

        Wracając do muzyki – udaje się Wam czasem występować w Polsce?

        - Czasem się zdarza. Trzy lata temu wystąpiłem z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, w 2017 roku wykonaliśmy z Natalią w Rzeszowie koncert kameralny. Występowaliśmy również w Jaworznie – rodzinnym mieście żony. W sierpniu ubiegłego roku graliśmy na festiwalu w Niemczech podwójny koncert Mendelssohna, gdzie również jako solista wystąpiłem z Rondem Schuberta. Chcieliśmy ten program wykonać także w Polsce, ale te plany pokrzyżowały wypadki losowe – śmierć mojej Mamy i wypadek, który wyeliminował mnie na kilka miesięcy z działalności koncertowej. Będziemy teraz wszystko proponować od nowa.
        Otrzymałem także propozycję wykonania partii solowych w „Czterech porach roku” Vivaldiego w ramach festiwalu Mosel Musikfestival w Niemczech. Oprócz tego będę miał przyjemność wykonać solową partię w koncercie na dwoje skrzypiec Friedricha Ecka z moją rodzimą orkiestrą (Stuttgarter Kammerorchester). Jest to dzieło wybitnego skrzypka szkoły Manheimskiej z początku XIX wieku, które zostało zapomniane na przestrzeni lat. Utwór niewątpliwie wirtuozowski, który planujemy przedstawić światu muzycznemu na nowo. Jeśli chodzi o orkiestrę, to planowane jest m.in. tournée do Indii, Chin i Hong-Kongu, co razem z naszą europejską działalnością koncertową da ponad 100 koncertów w tym sezonie. Zapowiada się pracowity rok.

         Oprócz pracy, musicie także znaleźć czas na odpoczynek od muzyki, aby gdzieś pojechać, coś zobaczyć, wrócić z nowymi wrażeniami, bo wówczas „jest o czym grać”.

        - Mówi pani podobnie jak prof. Julia Jakimowicz-Jakowicz, która często powtarzała: „musisz mieć o czym grać, gdzieś pójść, coś przeżyć, bo inaczej będziesz grał tylko nuty”. Uważam, że to jest prawda, należy czerpać z życia inspiracje pełnymi garściami, dopóki jesteśmy zdrowi, dopóki mamy siłę. Wydarzenia 2018 roku uzmysłowiły mi, jak szybko wszystko się może zmienić.

        W Rzeszowie jesteście w sumie niecały tydzień. Czy był czas zobaczyć, jak nasze miasto wygląda?

        - Moja żona i ja nadal uważamy, że Rzeszów jest pięknym, szybko rozwijającym się miastem, chociaż tym razem przekonałem się, że rzeszowskie korki potrafią przebić nawet te stuttgardzkie. Nie zmienia to jednak naszego zdania – Rzeszów jest cudownym miastem.

Ze znakomitym polskim skrzypkiem młodego pokolenia Piotrem Szabatem rozmawiała Zofia Stopińska 28 grudnia 2018 roku w Rzeszowie.

Polska jest teraz moim domem

        Koncert Sylwestrowy „HOMMAGE A BLUES BROTHERS”, powtórzony 1 stycznia, zakończył 2018 i rozpoczął 2019 rok w Filharmonii Podkarpackiej. Wykonawcami byli: Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, Zbigniew Zamachowski, Maciej Miecznikowski, Jolanta Szczepaniak-Przybylińska oraz zespół w składzie: Artur Jurek – klawisze, Krzysztof Paul – gitara, Piotr Lemańczyk – gitara basowa i Roman Ślefarski – perkusja. Całością dyrygował Bassem Akiki .
         Doborowa obsada i iskrząca się radością muzyka sprawiły, że publiczność we wspaniałych humorach udawała się na sylwestrowe bale lub na noworoczne spotkania.
Pobyt w Rzeszowie Bassema Akiki był okazją, aby przedstawić Państwu tego wybitnego dyrygenta młodego pokolenia.

        Zofia Stopińska: Ponieważ po raz pierwszy jest Pan w Rzeszowie, stąd rozpoczynamy rozmowę od pytania o wrażenia, z którymi opuszcza Pan nasze miasto i Filharmonię Podkarpacką.

        Bassem Akiki: Jestem bardzo miło zaskoczony. Przyjechałem tutaj ze swoim psem, stąd była okazja do licznych spacerów i przekonałem się, że jest to bardzo piękne oraz przyjazne miasto.
        Z najlepszymi wrażeniami opuszczam także Filharmonię Podkarpacką, bo jest to bardzo piękny i wygodny do pracy budynek, a przede wszystkim ludzie, z którymi się tutaj zetknąłem, pracownicy Biura Koncertowego oraz muzycy grający w Orkiestrze są przemili. Przez cały czas byli skoncentrowani i starali się grać jak najlepiej, chociaż nie był to repertuar wykonywany przez nich na co dzień, byli otwarci na nowe wyzwanie i jestem bardzo zadowolony zarówno z pracy, jak i efektu końcowego, którym były koncerty. Bardzo się cieszę także z przyjęcia publiczności, która odpowiednio zachęcona czasami uczestniczyła w wykonaniu, a na zakończenie długo nas oklaskiwała, prosząc o bisy.

        Po raz pierwszy takimi koncertami żegnano odchodzący i witano Nowy Rok. Często Pan dyryguje takimi koncertami?

        - Rzadko, bo najczęściej przebywam w świecie muzyki operowej i symfonicznej, ale cieszę się, że mogłem poznać także nowy muzyczny styl i nad nim pracować, bo to poszerza moje horyzonty i z pewnością wpływa na moje podejście do muzyki operowej i symfonicznej. Podczas tych koncertów grała pełna orkiestra symfoniczna z dodatkiem dwóch gitar, instrumentu klawiszowego i perkusji, stąd potrzebny był dyrygent. Orkiestra także wiele skorzystała i poszerzyła swoje horyzonty o wrażliwość na nowe brzmienia.

        Dla Pana nie był to pierwsze doświadczenie z programem HOMMAGE A BLUES BROTHERS.

        - Owszem, po raz pierwszy dyrygowałem tym programem w Filharmonii Szczecińskiej, a później w Międzynarodowym Forum Muzyki we Wrocławiu i w Warszawie z Sinfonią Varsovią. Za każdym razem pracowałem z bardzo dobrymi orkiestrami i publiczność przyjmowała nas bardzo dobrze.

        Nasze spotkanie jest doskonałą okazją do przedstawienia Pana czytelnikom. Urodził się Pan w Libanie i tam także rozpoczęła się Pana przygoda z muzyką.

        - Tak, urodziłem się w Libanie i bardzo wcześnie rozpocząłem naukę muzyki, a zaczęło się wszystko od lekcji gry na fortepianie w domu. Niedługo zacząłem także grać na organach w naszej parafii położonej w Górach Libanu, ale to nie była profesjonalna nauka i nawet nie myślałem, że zostanę muzykiem. Rodzice traktowali te moje zainteresowania jako hobby. W szkole średniej miałem rozszerzony program z biologii, bo zgodnie z oczekiwaniami rodziców miałem zostać lekarzem kardiologiem. Po maturze byłem krótko we Francji, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, gdzie miałem okazję być na wielu koncertach. Po powrocie do domu postanowiłem zająć się muzyką na poważnie. Otrzymałem wtedy od rodziców ultimatum, że muszę mieć drugi zawód i stąd moje studia filozoficzne, po których mogłem zostać nauczycielem w liceum, a to w Libanie uważane jest za bardzo dobry zawód. Równolegle studiowałem obój i śpiew w Wyższym Konserwatorium Muzyki w Bejrucie.

        Przyjechał Pan na studia do Polski w ramach stypendium?

        - Nie, wcześniej poznałem w Bejrucie pana Wojciecha Czepiela, który był pierwszym dyrygentem Filharmonii w Bejrucie, a równocześnie był związany z Akademią Muzyczną w Krakowie. Wiedziałem już, że chciałbym studiować dyrygenturę, a w Libanie nie ma takiego kierunku. Pan Wojciech Czepiel podpowiedział mi, aby przyjechać do Polski i rozpocząć studia w Akademii Muzycznej w Krakowie. Początkowo planowałem roczny pobyt, ale zostałem na całe studia i zamieszkałem tu po studiach.
        W Krakowie studiowałem dyrygenturę chóralną u prof. Stanisława Krawczyńskiego, a później we Wrocławiu dyrygenturę symfoniczną i operową u prof. Marka Pijarowskiego.

        Już w czasie studiów we Wrocławiu rozpoczął Pan pracę w Operze Wrocławskiej.

        - Tak, będąc studentem czwartego roku, rozpocząłem pracę w Operze Wrocławskiej i dyrygowałem spektaklem „Traviaty” Verdiego. Miałem wtedy 24 lata i było to w 2007 roku.
        Byłem dyrygentem Opery Wrocławskiej przez 7 lat i bardzo dużo się tam nauczyłem. Opera Wrocławska miała bardzo szeroki repertuar i codziennie grany był inny spektakl. W krótkim czasie opanowałem prawie 50 tytułów i mogłem tymi operami dyrygować w każdej chwili. Wystawiane były także w tym czasie we Wrocławiu wielkie produkcje plenerowe albo w zimowym okresie w Hali Stulecia. Te spektakle przyciągały wielu ludzi i dzięki temu opera miała ciągle nową publiczność.

        Ostatnie lata były dla Pana bardzo dobre, a szczególnie 2018 rok.

        - Bardzo się cieszę, że w minionym okresie udało mi się spełnić dużo marzeń i różnych projektów. Po odejściu z Opery Wrocławskiej związałem się z Teatrem Wielkim Operą Narodową w Warszawie i zacząłem także karierę międzynarodową. Zapraszany byłem m.in. do Brukseli, Paryża, Filadelfii, Niemiec. Wszędzie pracowałem z bardzo dobrymi orkiestrami. Na przykład w Filharmonii Paryskiej miałem szczęście pracować z Orkiestrą Radia France i to był dla mnie wielki zaszczyt.
        Od 2017 roku jestem dyrektorem artystycznym Opery Śląskiej i wspólnie z dyrektorem Łukaszem Goikiem udało nam się bardzo dużo zrealizować. Ten zespół ma ogromny potencjał. Zaczęło się od spektaklu „Romeo i Julia” Charlesa Gounoda, którego premierę Pani widziała. Później wznowiliśmy kilka tytułów, była premiera operetki „Księżniczka Czardasza” Imre Kálmána, premiera bardzo rzadko wykonywanej opery „La finta giardiniera” Wolfganga Amadeusza Mozarta, była polska prapremiera sceniczna opery „Don Desiderio” Józefa Michała Ksawerego Poniatowskiego, także w 2018 roku była „Szecherezada” Mikołaja Rimskiego-Korsakowa i „Medea” Samuela Barbera – dwa przepiękne balety, a ostatnio mieliśmy premierę „Traviaty” Giuseppe Verdiego.

        Rozpoczynał Pan karierę dyrygując „Traviatą” i po latach sprawuje Pan kierownictwo muzyczne w nowej odsłonie tego arcydzieła.

        - To jest moja trzecia premiera tej opery, bo pierwsza odbyła się w 2007 roku we Wrocławiu i także we Wrocławiu w 2013 roku odbyła się nowa premiera „Traviaty” pod moim kierownictwem muzycznym i teraz mamy w Operze Śląskiej „Traviatę” – przepiękną produkcję Michała Znanieckiego, bardzo ujmującą, trafiającą do serc wykonawców i publiczności.

        Współpraca z tak wybitnym reżyserem, jak pan Michał Znaniecki jest chyba zawsze wyjątkowa.

         - Zgadzam się, dyrygent i reżyser zawsze muszą ze sobą współpracować, ale spektakle tworzone z Michałem Znanieckim zawsze są nadzwyczajne.

        Nie możemy pominąć wydarzeń w Paryżu, które odbyły się 10 i 11 listopada. Pan był kierownikiem artystycznym spektaklu „Shell shock, a requiem of war”, skomponowanego przez Nicholasa Lenza, do którego libretto napisał Nick Cave.

        - Tak, 10 i 11 listopada, byliśmy w Filharmonii Paryskiej i Chór Opery Śląskiej był jedynym polskim zespołem, który brał udział w tych spektaklach z okazji 100 rocznicy zakończenia I wojny światowej. Występowali  w nich renomowani wykonawcy z całego świata. To były wielkie wydarzenia, w których uczestniczyli przedstawiciele rządów i głowy państw świata. Większość z nich była na koncercie 10 listopada. Ten koncert był transmitowany przez Telewizję ARTE i do dzisiaj mogą go Państwo obejrzeć online. Bardzo się cieszę, że w tym bardzo interesującym spektaklu Chór Opery Śląskiej pod kierownictwem prof. Krystyny Krzyżanowskiej-Łobody, odniósł wielki sukces. Relacje i recenzje są bardzo pochlebne.

        Z chóru może być Pan dumny, ale podkreślić należy, że orkiestra Opery Śląskiej także gra coraz lepiej.

        - Przez cały czas stawiamy na rozwój naszych zespołów – chóru, baletu i orkiestry, bo potencjał jest ogromny i efekty ich wytężonej pracy są coraz lepsze.

         W marcu 2018 roku zostały rozdane Złote Maski w województwie śląskim. Spektakl „Romea i Julii” w reżyserii Michała Znanieckiego otrzymał Złote Maski za: Przedstawienie Roku 2017 w woj. śląskim, Andrzej Lampert za rolę Romeo w kategorii rola wokalno-aktorska i Luigi Scoglio za scenografię.
        We wrześniu tego roku na Zamku Królewskim w Warszawie wręczone zostały XII Teatralne Nagrody Muzyczne im. Jana Kiepury. Z 18 kategorii w 3 przyznano je osobom związanym z Operą Śląską:
- za rolę Julii w operze „Romeo i Julia” Ewa Majcherczyk otrzymała miano najlepszej śpiewaczki operowej;
- w kategorii najlepszy debiut nagrodzony został Sławomir Naborczyk za rolę w „Księżniczce Czardasza”;
- Pan zwyciężył w kategorii najlepszy dyrygent także za spektakl „Romeo i Julia”.

        - To prawda, tak się dużo działo w 2018 roku, że można by było napisać książkę. Tak dużo podróżowałem, że czasami budziłem się rano i zastanawiałem się, gdzie jestem. Na szczęście wszystko się udało.

        Podróże to jedno, do tego trzeba dodać różnorodny repertuar, bo nie wszystko toczyło się w kręgu opery, było również dużo koncertów symfonicznych.

        - Niedawno, bo 1 grudnia 2018 roku dyrygowałem zespołem Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, a koncert odbył się w ramach Festiwalu Górecki – Penderecki i był transmitowany w Programie II Polskiego Radia. Wieczór wypełniła muzyka dwóch wielkich polskich mistrzów: Henryka Mikołaja Góreckiego i Krzysztofa Pendereckiego. Miałem także kilka nagrań, a wśród utworów znalazł się I Koncert wiolonczelowy Grażyny Bacewicz, który niedługo będzie odtwarzany na antenie.
        Z Filharmonią Podkarpacką rozpocząłem okres symfoniczny, bo z Rzeszowa udaję się do Filharmonii Wrocławskiej, a później mam zaplanowane koncerty w Szczecinie i 31 stycznia znowu będę dyrygował NOSPR-em. Będę miał odpoczynek od opery.

        Tak intensywna działalność wymaga ogromnej pracy i uważam Pana za mistrza w dziedzinie planowania i organizacji własnej pracy, ale każdy potrzebuje odpocząć. Kiedy i jak Pan odpoczywa?

        - Odpoczynek mam także ujęty w tych planach. Teraz pracuję intensywnie, ale niedługo mam zaplanowane dwa tygodnie w Chinach, gdzie będę sam z partyturami. W tym czasie planuję odpocząć, ale także uczyć się, bo niewiele osób rozumie, że każdy dyrygent musi poświęcić sporo czasu, aby przygotować się do każdego projektu. Trzeba nie tylko przestudiować partyturę i nauczyć się jej, ale także przeczytać kilka książek związanych z historią danego utworu i jego twórcy itd., itd... Odpoczywam fizycznie i od kontaktu z ludźmi, ale przygotowuję się duchowo do następnych projektów. Od czasu do czasu robię sobie takie przerwy. Mogę też trochę odpocząć na przełomie lipca i sierpnia.

        Mieszka Pan w Polsce i możemy chyba powiedzieć, że jest to miejsce na Ziemi, do którego Pan wraca.

        - Polska jest teraz moim domem. Polska jest krajem, w którym zdobyłem wykształcenie, którego potrzebowałem, aby być dyrygentem. Jest krajem, który daje mi pracę, którą uwielbiam. W Polsce żyją moi najwięksi przyjaciele, których zdobyłem w czasie 15-letniego pobytu w tym kraju. Mam polskie obywatelstwo i Polska jest już moją ojczyzną.

        Powiedział Pan na początku rozmowy, że z dobrymi wrażeniami wyjeżdża Pan z Rzeszowa – czy zechce Pan przyjechać tu ponownie?

        - Tak i jestem przekonany, że niebawem wrócę do Rzeszowa, bo bardzo mi się tutaj podoba. Przez cały czas czułem dobrą energię od całej Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej. Mam nadzieję, że muzycy, którzy ją tworzą, czuli tak samo. Mieliśmy bardzo dobry kontakt i chciałbym często z nimi pracować. Oczywiście, że to nie tylko ode mnie zależy, ale jak otrzymam zaproszenie do Rzeszowa, to wrócę tutaj z miłą chęcią.

        Proszę sobie zaplanować tak czas, żeby kilka dni spędzić na Podkarpaciu i zobaczyć chociaż kilka przepięknych miejsc.

        - We wrześniu byłem krótko w Sanoku podczas Festiwalu im. Adama Didura, a tym razem był taki dzień, kiedy próba odbywała się wieczorem i przed południem pojechałem do Krasiczyna, aby zobaczyć ten piękny zamek i jego otoczenie. Z pewnością będę przyjeżdżał zwiedzać Podkarpacie.

Z dr Bassemem Akiki, wybitnym dyrygentem młodego pokolenia i dyrektorem artystycznym Opery Śląskiej w Bytomiu rozmawiała Zofia Stopińska 1 stycznia 2019 roku w Rzeszowie.

 

Gmach Opery Lwowskiej został ozdobiony wyjątkowymi dziełami sztuki

         Wiele osób z Polski udaje się do Lwowa głównie po to, aby być na spektaklu operowym w słynnej Operze Lwowskiej, której obecnie pełna nazwa brzmi: Lwowski Narodowy Teatr Opery i Baletu im. Salomei Kruszelnickiej. Wspólnie z Panem Zbigniewem Chrzanowskim – aktorem, reżyserem teatralnym i dyrektorem artystycznym Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie, proponujemy Państwu wycieczkę po jednym z najpiękniejszych teatrów operowych wschodniej części Europy.

        Zofia Stopińska: Budynek Opery Lwowskiej zachwyca nas coraz bardziej, kiedy zbliżamy się do niego, idąc od strony pomnika Adama Mickiewicza.

        Zbigniew Chrzanowski: Na pewno zachwyca przepiękna perspektywa tego budynku usytuowanego przy dawnych Wałach Hetmańskich i wspaniała bryła Teatru zaprojektowana przez Zygmunta Gorgolewskiego ponad sto lat temu - w latach 1895 - 1900.
        Ten Teatr szczyci się obecnością najwybitniejszych śpiewaków i dyrygentów światowej sławy, a również artystów dramatycznych, bo kiedyś to był swego rodzaju kombinat teatralny. Tutaj odbyły się premiery sztuk przygotowanych przez znakomitych polskich reżyserów, takich jak Solski, Pawlikowski, trudno byłoby wyliczyć wszystkich, a równocześnie na tej scenie brzmiały wspaniałe głosy: Adama Didura, Modesta Męcińskiego, Aleksandra Myszugi, znanego pod pseudonimem Filippi, i tej, która aktualnie jest patronką tego Teatru – myślę o Salomei Kruszelnickiej, która wielki rozgłos i karierę również zawdzięcza polskim twórcom, bo przez wiele lat była gwiazdą Opery Warszawskiej. Salomea Kruszelnicka święciła swoje tryumfy we Lwowie jako wstępująca na scenę śpiewaczka, młoda artystka, która urodziła się na ziemi tarnopolskiej, a tutaj stawiała pierwsze kroki, ale tak naprawdę laury zdobyła we Włoszech. Jak legenda głosi, to Salomea Kruszelnicka uratowała znakomitą operę Giacomo Pucciniego „Madame Butterfly”, której spektakle kończyły się klapą i dopiero jej piękna postać, bo była to pięknej postury kobieta o pięknym wyrazie twarzy, jako Cho-cho-san przyniosła temu spektaklowi Pucciniego sławę, która tej operze zapewnia pełne sale operowe na całej kuli ziemskiej.
Salomea Kruszelnicka po wojnie wróciła do Lwowa, bo to miasto było kolebką jej talentu, tutaj zmarła i została pochowana na Cmentarzu Łyczakowskim. W Sali Lustrzanej Opery Lwowskiej pojawiło się popiersie tej słynnej śpiewaczki, której imię zostało nadane temu Teatrowi.

        Proszę powiedzieć więcej o budowie wspaniałego obiektu, jakim jest Opera Lwowska.

        - Ten budynek powstał na przełomie XIX i XX wieku, został zbudowany z wielkim rozmachem przez Zygmunta Gorgolewskiego sumptem obywateli lwowskich, którzy sobie zafundowali takie cudowne miejsce, był równocześnie sceną dramatyczną i w imię tego zostały upamiętnione sztuki, które były tutaj grane. Są to sceny z wybitnych dramatów polskich twórców – zarówno klasyków, romantyków i późniejszych.

        Widać to szczególnie w miejscu, gdzie się znajdujemy, w przepięknej Sali Lustrzanej.

        - Widzimy tu oczywiście sceny z „Krakowiaków i Górali”, widzimy sceny z „Halki” Stanisława Moniuszki, widzimy tutaj dramaty Juliusza Słowackiego – „Lillę Wenedę”, „Balladynę”, mamy sceny z „Zemsty” Aleksandra Fredry, widzimy „Powrót posła” Juliana Ursyna Niemcewicza, czyli przeplata się opera z dramatem i śpiewogrą. Wszystko, co było kiedyś tak istotne dla polskiej sceny dramatycznej, znalazło swoje miejsce w tej przepięknej sali lustrzanej i myślę, że sąsiedztwo z wybitną ukraińską śpiewaczką Salomeą Kruszelnicką jest niezwykle harmonijne i mówi o połączniu sztuk sąsiadujących narodów. Całość tej plafoniery została zaplanowana przez artystę-malarza lwowskiego Stanisława Dębickiego i namalowana przez jego uczniów. Cały gmach Opery został ozdobiony wyjątkowymi dziełami sztuki, bo znalazły się tutaj rzeźby Piotra Wójtowicza i malowidła Antoniego Popiela, który jest współautorem wspaniałego pomnika Adama Mickiewicza, stojącego niedaleko w sercu Lwowa. Antoni Popiel pochowany jest także na Cmentarzu Łyczakowskim.

        W sali lustrzanej odbywały się z pewnością różne spotkania, bankiety, rauty.

        - Na pewno była to sala wielofunkcyjna, ale bankiety i rauty to odświętne dni każdego teatru, natomiast na co dzień można tutaj odpocząć, spacerować i podziwiać dzieła sztuki, które nas otaczają. To jakby dalszy ciąg tego, co dzieje się na scenie, a jednocześnie wystrój i kubatura sali sprzyjają odpoczynkowi. W żadnym z europejskich teatrów operowych nie spotkałem sali do kontemplacji, jakby promenadowej, tak pięknej i o takich rozmiarach, jak we Lwowie.

        Podobnie jest z przepięknym foyer i schodami.

        - Tak, klatka schodowa jest bardzo wystawna, a jednocześnie przestrzenna, umożliwia nabranie oddechu i łatwo się w niej poruszać. Zawsze z radością tutaj przebywam.

        Wszędzie otaczają nas piękne obrazy, rzeźby. Udajemy się w kierunku sali widowiskowej.

        - W budynku Opery wszędzie znajdujemy alegorie pór roku albo muz, które w takim dziwnym tańcu ozdabiają plafon Sali Widowiskowej.
Gdybyśmy mieli możliwość spojrzeć na salę widowiskową z góry, od tego wspaniałego żyrandola, to zobaczylibyśmy, że sala ma formę liry. Ten pomysł muzyczny zamyka także wspaniale akustycznie tę salę.

        Całe wnętrze sali widowiskowej jest dokładnie przemyślane. Dotyczy to szczególnie balkonów i lóż. W niektórych zasiadają specjalni goście dyrektora Opery, w innych koronowane głowy.

        - W tej chwili te relacje uległy już zmianie. W XIX wieku uważano, że należy siedzieć jak najbliżej sceny. Loże gubernatorskie, dyrektorskie i dla gości prezydenta miasta znajdują się bezpośrednio nad kanałem orkiestrowym, w tym miejscu orkiestra najbardziej zagłusza śpiew artystów znajdujących się na scenie. Oczywiście, że goście specjalni powinni mieć jak najbliższy kontakt ze sceną i to zostało zachowane, ale w ostatnich latach zauważyłem, że tych dostojników czy specjalnych gości dyrektor Opery sadza w swoich ulubionych lożach dalej od sceny i one znajduję się niemal u wylotu parteru, bo w tym miejscu widać najlepiej scenę, a także kumuluje się dźwięk oraz najlepiej słychać śpiewaków i orkiestrę. Wiek XX skorygował dawne zwyczaje w usadowieniu VIP-ów.

        Loża dyrektorska jest vis-à-vis loży namiestnikowskiej.

        - Tak, loża dyrektorska odgrywała rolę strategiczną, bo z loży dyrektor mógł łatwo przemieścić się do swojego gabinetu i szybko zażegnać jakiś konflikt. Teraz także dyrektor ma taką możliwość, bo może ze swojego gabinetu wejść do niewielkiego saloniku, w którym można mile konferować i rozmawiać, a równocześnie wejść do loży i zobaczyć, co dzieje się na scenie i w kanale orkiestrowym.
        Natomiast jeśli z uwagą może obejrzeć i posłuchać spektaklu z loży znajdującej się dalej, to loża siódma w pierwszym balkonie, bo tam dobrze widać i słychać.
Obserwuję, że specjalni goście chętnie pojawiają się w reprezentacyjnych lożach, ale wiem, że nie są one dobre do obserwowania spektaklu, natomiast są bardzo reprezentacyjne i wszyscy mogą takiego dostojnika zobaczyć.

        Do loży namiestnikowskiej jest oddzielne wejście.

        - Nie tylko jest oddzielne wejście, ale nawet oddzielny podjazd, który został zachowany. Z prawej strony gmachu Opery jest specjalny wjazd, drzwi i jest klatka schodowa, skąd można wejść do małego saloniku, z którego wchodzi się do loży gubernatorskiej czy, jak pani powiedziała, namiestnikowskiej. To wszystko zostało zachowane i specjalni, ważni goście mogą tamtędy wchodzić.

        Na 100-lecie została przywrócona temu budynkowi dawna świetność.

        - Tak, z okazji tej okrągłej rocznicy i dzięki ogromnej dotacji europejskiej. Przygotowując Lwów do konferencji prezydentów Europy, postanowiono odnowić także budynek Opery.
Ten budynek był kilkakrotnie odnawiany i remontowany, ale stan, w jakim znajduje się teraz, jest zasługą całej Europy.

        Nie możemy pominąć faktu, że kiedy weszliśmy na widownię, spuszczona była słynna kutyna „Parnas” Henryka Siemiradzkiego.

        - Ta kurtyna opuszczana jest bardzo rzadko. Musimy wiedzieć, że kurtyna Siemiradzkiego kilka lat temu została poddana zabiegom konserwacyjnym, które odbywały się w Petersburgu, gdzie doskonale potrafią przywracać dawną świetność starym tkaninom. Ten sam mistrz zaprojektował kurtynę dla Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, ale trudno je porównywać, bo lwowska kurtyna jest o wiele większa i bogatsza. Kilka postaci unosi się na „Parnasie” w tle, przez co jest kurtyną bardziej reprezentacyjną. Niektórzy twierdzą, że kurtyny krakowska i lwowska są takie same, ale to nie jest prawda.

        Zasiedzieliśmy się trochę w tej przepięknej sali i już rozlegają się dzwoneczki, bo spuszczana jest jeszcze inna kurtyna, przeciwpożarowa. Także piękna.

        - W każdym teatrze taka przeciwpożarowa kurtyna musi być i musiała być w XIX czy na początku XX wieku. Było sporo pożarów, które trawiły słynne teatry operowe, zabierając je nam z naszej świadomości . Najlepszym przykładem jest Teatr La Fenice w Wenecji, który płonął kilkakrotnie. Stąd zabezpieczenia w każdym teatrze muszą być.
        Ta kurtyna po kapitalnym remoncie została wzmocniona, obciążona większą warstwą substancji przeciwpożarowej, która oddziela scenę od widowni, ale we Lwowie ma ona również charakter dekoracyjny. Na dużych płaszczyznach blaszanych został wykonany jeszcze na początku XX wieku obraz. Jest to panorama Lwowa widziana od strony Podzamcza, czyli mamy przed sobą Wysoki Zamek, Kopiec Unii Lubelskiej, panoramę Starego Miasta – wszystkich kościołów i cerkwi, które znajdują się w centrum. Proszę sobie wyobrazić, że nie znamy autora tej kurtyny.
Budując ten Teatr i przewidując taką kurtynę, grupa malarzy niemieckich, która brała udział w budowie, postanowiła namalować tę kurtynę i to jest rezultat, i owoc pracy kilkunastu malarzy niemieckich, którzy się nie podpisali, a zostawili we Lwowie taki prezent.

        Czy równie przestrzenne i wygodne jest zaplecze tego Teatru? Nie możemy się o tej porze, po spektaklu, tam udać.

        - Zaplecze sceniczne, garderoby być może nie spełniają warunków teatru XXI wieku. Przestrzeń za kulisami nie umożliwia realizacji wszelakich efektów, które robi się w nowoczesnych budynkach operowych. Bryła Opery Lwowskiej wkomponowana jest w przestrzeń miasta i nie może być powiększona. Wszystkie pracownie znajdują się poza teatrem, w budynku o odpowiednich rozmiarach, i już gotowe elementy dekoracji są tutaj przywożone.
        W czasie ostatniego remontu została zamontowana ruchoma scena, która może zjechać na dół albo wyjechać do góry, może być budowana na różnych płaszczyznach i osiągnąć nawet równię pochyłą.

        Pamiętam, że Pan zastosował równię pochyłą reżyserując operę „Mojżesz” – Myroslawa Skoryka.

        - To prawda, natomiast we wszystkich innych teatrach, w których wystawialiśmy „Mojżesza”, trzeba było wozić zapasową równię pochyłą, bo w żadnym z nich nie było innej możliwości.

        Światowa premiera tej opery odbyła się 23 czerwca 2001 r. – z okazji pielgrzymki Ojca Świętego Jana Pawła II na Ukrainę. Byłam na spektaklu „Mojżesza” w Operze Lwowskiej i ta opera jest ciągle w repertuarze lwowskiego teatru. Wiem, że zaplanowany jest spektakl m.in. na 10 marca 2019 roku.
Nie miałam okazji, aby się zapytać, jak się Pan zmierzył z „Mojżeszem”.

       - Zaproszenie do realizacji tego dzieła było dla mnie ogromną, ale miłą niespodzianką. Miałem znakomite warunki pracy, bo wszyscy mi sprzyjali. Pomogło mi również to, że autora muzyki, wybitnego kompozytora Myroslawa Skoryka, znam od wielu lat. Wiedziałem, że będę mógł liczyć nawet na małe zmiany, jeżeli będzie trzeba. Dość długo znałem libretto, a nie miałem pełnej partytury. Trudno mi było pracować z dużym wyprzedzeniem. Podjąłem się pewnej eksperymentalnej podróży, którą zrobiłem bardziej dla siebie niż dla przyszłej realizacji, bo nie wiedziałem, czy rzeczywiście ona znajdzie swój wyraz na pięciolinii, ponieważ to zależało przede wszystkim od kompozytora.
         Wybrałem się w podróż do Ziemi Świętej, do Egiptu i na Synaj. Zobaczyłem koloryt tych ziem, skał na Synaju, gdzie powinna się toczyć akcja. Po powrocie do Lwowa rozmawiałem ze scenografami i oni od razu wiedzieli, że chodzi mi o stworzenie bezkresu gór synajskich na szczytach. Zapytałem również, czy uda nam się w finale rozsypać te góry i znaleźć świetlaną przestrzeń – unieść się w powietrze. Okazało się, że przy pomocy efektów i zastosowania namalowanych obrazów można to zrealizować. Jeszcze nie mieliśmy muzyki, ale część pracy już wykonaliśmy. Jest to dzieło wielu zdolnych ludzi, których znalazłem w tym teatrze i myśleliśmy podobnie.

        W pierwszym etapie prac nie myśli się jeszcze chyba o solistach.

        - Myśli się od początku. Wiedzieliśmy, że partię Mojżesza ma zaśpiewać bas i wśród solistów, którzy mają takie głosy, moja uwaga skupiła się na jednym wykonawcy, i rzeczywiście Myroslaw Skoryk napisał tę partię dla jego możliwości głosowych. Tym wspaniałym odtwórcą Mojżesza był Oleksandr Hromysz, którego trudno zastąpić, bo nikt nie ma takiego głosu jak on. Potrafi doskonale stworzyć postać historyczną, wiodącą, bez względu na to czy śpiewa, czy bierze udział w scenach zbiorowych.

        Panie Zbigniewie, jest późno i musimy już opuścić przepiękne wnętrza Opery Lwowskiej, a ponieważ tematów do rozmowy pozostało nam jeszcze bardzo dużo, proszę obiecać, że wkrótce znajdzie Pan czas na następne spotkanie.

        - Bardzo chętnie porozmawiam z panią wkrótce, jak przyjadę do Przemyśla, chyba, że pani wcześniej przyjedzie do Lwowa.

Z Panem Zbigniewem Chrzanowskim, aktorem i reżyserem teatralnym, dyrektorem artystycznym Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie rozmawiała Zofia Stopińska w listopadzie 2018 roku.

Zdjęcia budynku i wnętrz o których była mowa w wywiadzie, znajdą Państwo na stronie Opery Lwowskiej www.opera.lviv.ua/pl/

PRZEMYSKI FESTIWAL TO JUŻ JEST MARKA

         Trwający od 5 do 8 grudnia 2018 roku 25. Jubileuszowy Międzynarodowy Festiwal Muzyki Akordeonowej w Przemyślu przeszedł już do historii. O wydarzeniach tegorocznej edycji rozmawiam z Panem Dariuszem Baszakiem – dyrektorem Festiwalu i dyrektorem Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych w Przemyślu.

        Zofia Stopińska: Dla mieszkańców Przemyśla ten Festiwal jest postrzegany najbardziej poprzez koncerty, które w tym roku były bardzo różnorodne i cieszyły się ogromną popularnością.

        Dariusz Baszak: Ten Festiwal stanowi znaczącą pozycję w ofercie kulturalnej naszego miasta i możemy spokojnie mówić o jego tradycjach, bo organizowany jest od wielu lat (ostatnio w cyklu dwuletnim). Ciągle cieszy się dużym powodzeniem wśród przemyskiej publiczności, a najlepszym tego dowodem była duża frekwencja na czterech koncertach podczas trwania tej imprezy. Każdego wieczoru sala Zamku Kazimierzowskiego była wypełniona, a każdy z koncertów był inny.
        W koncercie Inauguracyjnym (5 grudnia) wystąpił zespół „Warsaw Tango Group”, który zafascynowany jest przede wszystkim tangiem, a tworzą go znakomici polscy muzycy z fenomenalnie grającym na akordeonie i bandoneonie Klaudiuszem Baranem, który pochodzi z Przemyśla oraz świetnej aktorki i wokalistki Katarzyny Dąbrowskiej. O wrażeniach publiczności świadczą najlepiej bardzo długie owacje na stojąco na zakończenie koncertu.
        Podczas drugiego koncertu, zaplanowanego na mikołajkowy wieczór, wystąpili nasi goście z Czarnogóry, duet Miran Begić (skrzypce) i Predrag Janković (akordeon), którzy zaprezentowali bardzo urozmaicony program, począwszy od bardzo klasycznych, jakimi były „Adagio” Albinoniego czy „Zima” z cyklu koncertów „Cztery pory roku” Vivaldiego , na utworach współczesnych kończąc, a także kompozycjach pochodzących z rodzinnych stron artystów, czyli z regionu bałkańskiego. Ten koncert został także gorąco przyjęty przez publiczność.
        Piątkowy koncert wypełniła muzyka europejskiego folku z elementami jazzu w wykonaniu „Etnos Ensemble”. Przewijały się klimaty klezmerskie, bałkańskie, trochę folku polskiego, a wszystko oprawione bardzo interesującymi opracowaniami autorskimi wykonawców, a także ich improwizacjami.
        Podczas koncertu finałowego tradycyjnie zaprezentowali się laureaci części konkursowej festiwalu, a na zakończenie wystąpił znakomity duet akordeonowy, który tworzą Grzegorz Palus oraz jego małżonka Alena Budzinakowa-Palus . Artystom towarzyszyła Przemyska Orkiestra Kameralna, którą od pulpitu dyrygenckiego poprowadził Przemysław Zych.
        Było to wydarzenie szczególne, myślę, że nie tylko w historii naszego Festiwalu, ale także naszego miasta, ponieważ w ramach programu tego koncertu miało miejsce prawykonanie pierwszego w historii polskiej akordeonistyki Koncertu na duet akordeonowy i orkiestrę kameralną autorstwa Anny Sowy, którą mieliśmy okazję i przyjemność gościć podczas tego wieczoru. To historyczne wydarzenie zarówno ze względu na literaturę akordeonową, bo wykonana została kompozycja, która powstała w tym roku, jak i pewien eksperyment dla publiczności, ponieważ język, jakim ten koncert został napisany, jest językiem awangardowym i bardzo współczesnym. Myślę, że w Przemyślu nie było jeszcze takiego koncertu, w programie którego prawykonany został utwór, który z powodzeniem mógłby się znaleźć w programie „Warszawskiej Jesieni Muzycznej”, która przecież słynie z tego, że promuje współczesną muzykę awangardową, sięgającą często do eksperymentów...

        Okazało się, że przemyska publiczność bardzo dobrze przyjęła ten utwór i były po wykonaniu owacje na stojąco.

        - Tak, przemyska publiczność odebrała cały koncert bardzo pozytywnie, co oznacza, że nasza publiczność jest świadoma tego, co się dzieje w kulturze, co się dzieje w muzyce i jest otwarta na różnego rodzaju propozycje.

        Koncerty stanowią jedynie dopełnienie, bo główny nurt tego Festiwalu stanowi Międzynarodowy Konkurs Muzyki Akordeonowej.

        - Głównym elementem programu festiwalowego każdej edycji Festiwalu jest konkurs, który w tym roku odbył się w pięciu kategoriach wiekowych solistycznych, począwszy od najmłodszych adeptów gry na tym instrumencie, czyli uczniów szkół muzycznych I stopnia, skończywszy na studentach i muzykach zawodowych oraz w trzech kategoriach muzyki kameralnej – też kategoriach wiekowych: dla szkół muzycznych I stopnia, II stopnia i dla studentów oraz muzyków zawodowych. Łącznie było osiem kategorii, w których brało udział ponad stu uczestników z całej Polski, a także m.in. z Litwy, Białorusi, Ukrainy, Słowacji, Czech.
         Uczestników konkursu oceniało międzynarodowe Jury, w którym zasiadali reprezentanci naszego kraju, a wśród nich: prof. Joachim Pichura, prof. Klaudiusz Baran, reprezentujący młodsze pokolenie dr Eneasz Kubit i dr Grzegorz Palus, a także mieliśmy sześciu jurorów z zagranicy – m.in. prof. Ričardas Sviadkevičius i jego syn Raimondas Sviadkevičius z Litwy, znakomity kompozytor ukraiński prof. Wołodymyr Runczak, prof. Predrag Jankovićz z Czarnogóry oraz prof. Giorgio de Larolle i prof. Giuseppe Chiliano w Włoch.
        Poziom konkursu został określony przez jurorów jako bardzo wysoki. Punktacje oscylowały po kilka dziesiątych punktów różnicy między poszczególnymi wykonawcami.

        Z pewnością w konkursie brali udział uczniowie szkół muzycznych z Podkarpacia.

        - Możemy się pochwalić, że bardzo dobrze zaprezentowali się uczestnicy z Podkarpacia, bo Krzysztof Polnik z naszej Szkoły zwyciężył w swojej kategorii wiekowej, zwyciężył także zespół kameralny z przemyskiej szkoły, a drugi zajął trzecie mijesce, ale także wśród laureatów i wyróżnionych znaleźli się uczniowie szkół muzycznych z Sanoka, Dydni, Jarosławia, Jasła, Kolbuszowej, Kańczugi, Przeworska, Ropczyc i Dynowa. Także absolwent przemyskiej szkoły – Łukasz Pieniążek, który uczy się w Akademii Muzycznej w Łodzi, pod kierunkiem Przemyślanina – dr Eneasza Kubita, także został zwycięzcą w kategorii dla studentów i muzyków zawodowych. Możemy powiedzieć, że Przemyśl i Podkarpacie akordeonami stoi.

        Czy, podobnie jak w latach ubiegłych, Jury pracowało w dwóch komisjach?

        - Tak, Jury pracowało w dwóch komisjach pięcioosobowych. Komisja pracująca w Sali Lustrzanej naszej szkoły oceniała kategorie: I, II, IV oraz dwie kameralne A i B, natomiast komisja, która pracowała w Zamku Kazimierzowskim, oceniała kategorie: III i V, której przesłuchania odbywały się w dwóch etapach, oraz kategorię kameralną dla studentów.

        Głównym organizatorem tego konkursu był Zespół Państwowych Szkół Muzycznych, którym Pan kieruje. To dla Was wiele dodatkowej pracy.

        - Tak, jest to praca dodatkowa, wymagająca dużo czasu i poświęcenia. Na szczęście doświadczenie z poprzednich lat pozwala nam na przygotowanie imprezy na bardzo wysokim poziomie. Powtarzam opinie uczestników, którzy chętnie do Przemyśla przyjeżdżają również dlatego, że wszystko jest sprawnie zorganizowane. Na szczęście jest kilka osób, które tworzą sztab organizacyjny i uzupełniamy się bardzo dobrze. Staramy się, aby każda kolejna edycja była lepsza i w każdej nowej edycji oferujemy naszym gościom coś więcej.

        Dla wszystkich uczestników spotkania z kolegami z różnych ośrodków muzycznych, polskich i zagranicznych, a także występ przed wielkimi autorytetami w zakresie gry na akordeonie, jest dużym doświadczeniem.

        - Przemyski Festiwal w polskiej akordeonistyce to już jest marka, która została wypracowana przez lata. Jak mówią uczestnicy i nauczyciele – tutaj trzeba przyjechać z wymagającym programem i wykonać go bezbłędnie, żeby się pokazać z jak najlepszej strony. Obecność na tym Festiwalu zawsze procentuje w dalszej pracy, ponieważ jest możliwość wymiany doświadczeń, jest możliwość zobaczenia, jak pracują inni, jak interpretują utwory i jak rozwija się literatura akordeonowa, bo też zawsze pojawiają się nowe propozycje repertuarowe, które później są wykorzystywane przez pedagogów i ich uczniów. Tych korzyści z obecności na naszym Festiwalu jest bardzo dużo.

        Myślę, że wiele doświadczeń i korzyści mają uczniowie klasy akordeonu w waszej szkole, bo obserwują Festiwal od początku do końca, a ci, co nie biorą udziału w konkursie, są angażowani do pomocy przy organizacji.

        - Oczywiście, możliwość bezpośredniego obcowania z imprezą, a także obserwowania tak licznej grupy znakomitych wykonawców, wpływa na ich dalszą pracę i może dlatego tak długo utrzymuje się na wysokim poziomie klasa akordeonu w naszej szkole. Przecież to zaczęło się jeszcze w czasie działalności pana Stanisława Kucaba, który rozpoczął w latach 80. ubiegłego stulecia organizację Festiwalu i dzięki temu przez cały czas udaje nam się jego dzieło kontynuować na tak wysokim poziomie.

         Organizacja imprezy na skalę międzynarodową wymaga zgromadzenia odpowiednich środków finansowych. Patronatem objęło przemyski Festiwal Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, ale ta dotacja nie wystarcza na zorganizowanie całej imprezy.

        - To prawda, chcę podkreślić, że oprócz Ministerstwa Kultury wsparło nas nasze Miasto Przemyśl, Centrum Edukacji Artystycznej oraz nasi sponsorzy zarówno lokalni, jak i z innych stron Polski. Kultura nie jest częścią gospodarki, przynoszącą korzyści, a środki na działalność kulturalną trzeba gdzieś pozyskać, zaś wartości nie można zważyć ani zmierzyć. Trzeba z dużym wyprzedzeniem pisać wnioski i zabiegać o odpowiednie środki finansowe, ale z roku na rok, czasem łatwiej, a czasem trudniej, udaje nam się dopinać budżet bez uszczerbku dla poziomu imprezy.

        Jak już powiedziałam na początku, w tym roku Międzynarodowy Festiwal Muzyki Akordeonowej odbył się po raz 25. i odbyły się nadzwyczajne koncerty. Czy okrągła edycja była jakoś specjalnie podkreślana?

         - Staraliśmy się jeszcze podkreślić, że ta okrągła edycja przypada na 2018 rok, czyli na rok wielkiego jubileuszu odzyskania przez Polskę niepodległości. Staraliśmy się, aby uczestnicy polscy i zagraniczni biorący udział w przesłuchaniach konkursowych, promowali polską literaturę akordeonową. Każdy z uczestników musiał obowiązkowo wykonać przynajmniej jeden utwór polskiego kompozytora związanego z akordeonem i to z pewnością procentować będzie w przyszłości, ponieważ pojawiło się wiele bardzo ciekawych propozycji, z których część była zapomniana lub nieodkryta. Akordeon jest ciągle instrumentem, który odkrywamy na nowo, wnoszącym wiele do polskiej i światowej kultury. Podkreślenie, że nasz Jubileusz odbywa się w roku 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości poprzez promocję utworów polskich kompozytorów było niezmiernie ważne, bo ich wkład w światową literaturę akordeonową jest bardzo duży i nie odbiega poziomem, ciekawością czy oryginalnością od kompozycji oferowanych przez Rosjan, kompozytorów skandynawskich, niemieckich czy francuskich, gdzie te instrumenty są bardzo popularne.

        Następny Międzynarodowy Festiwal Muzyki Akordeonowej w Przemyślu odbędzie się za dwa lata, czyli w 2020 roku.

        - Tak, 26. edycja odbędzie się za dwa lata i miejmy nadzieję, że będzie co najmniej na takim poziomie, jak ta jubileuszowa, bo chcemy zawsze robić krok do przodu. Miejmy nadzieję, że się uda.

        Myślę, że okazje do spotkania będą wcześniej, bo odbywać się będą różne konkursy akordeonowe w Polsce i na świecie, w których z pewnością będą uczestniczyć uczniowie klasy akordeonu Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych w Przemyślu.

        - Staramy się, aby klasa akordeonu rozwijała się u nas jak najlepiej. Konkursy także temu służą, chociaż konkurs nie jest celem, ale narzędziem, bo w ten sposób trzeba rozumieć udział w konkursie. Mamy pewne plany na wiosnę, odbędzie się w tym roku konkurs w Wilnie, planujemy pojechać z naszymi uczniami na konkurs w Klingenthal w Niemczech, odbędzie się także Ogólnopolski Konkurs w Słupcy. Z pewnością pojawią się także ciekawe propozycje koncertowe dla naszych uczniów. Mamy dużo planów, ale za wcześnie, aby o nich teraz mówić.

        Gratuluję udanej Jubileuszowej edycji, Pan oraz wszyscy, którzy ten Festiwal pomagali organizować, oraz uczestniczący w konkursie uczniowie przemyskiej szkoły, mają powody do radości i satysfakcji.

        - Satysfakcja jest, a praca związana z organizacją Festiwalu daje dużo przyjemności.

Z Panem Dariuszem Baszakiem – dyrektorem 25. Jubileuszowego Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Akordeonowej w Przemyślu i dyrektorem Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych w Przemyślu rozmawiała Zofia Stopińska 12 grudnia 2018 roku w Przemyślu.

II Rzeszowska Jesień Muzyczna - kameralnie

         Od 24 do 28 listopada 2018 roku odbywała się II Rzeszowska Jesień Muzyczna, organizowana przez Stowarzyszenie Polskich Muzyków Kameralistów. Prezesem zarządu tego Stowarzyszenia jest Pan Grzegorz Mania – świetny pianista, który ukończył z wyróżnieniem studia pianistyczne w Akademii Muzycznej w Krakowie i w Guildhall School of Music and Drama w Londynie oraz studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pan Grzegorz Mania był nie tylko jednym z wykonawców, ale także szefem artystycznym i organizacyjnym oraz osobą przybliżającą publiczności utwory, kompozytorów i występujących Artystów podczas wszystkich koncertów tegorocznej Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej. Wszystkie koncerty odbyły się w sali Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Z Artystą rozmawiałam po zakończeniu Festiwalu.

        Zofia Stopińska: Pan Grzegorz Mania to także połowa „Zarębski Piano Duo”, które współtworzy z Panem świetny pianista Piotr Różański. Waszym patronem jest wspaniały polski pianista i kompozytor Juliusz Zarębski, żyjący w drugiej połowie XIX wieku.

        Grzegorz Mania: Tak, mamy zacnego patrona i obraliśmy go nieprzypadkowo, bo Zarębski żył wprawdzie bardzo krótko, ale zdążył napisać sporo dzieł fortepianowych, które są dość dobrze znane, ale nieznane są jego utwory na cztery ręce, a my gramy przede wszystkim dużo utworów na cztery ręce, w tym sporo dzieł Zarębskiego. Bardzo nam się spodobały „Tańce Galicyjskie”, które w zeszłym roku tutaj prezentowaliśmy. Mam nadzieję, że promując jego muzykę, zrobimy mu jakąś przysługę, bo na to zasługuje. Publiczności znany jest w zasadzie tylko słynny Kwintet fortepianowy g-moll, uważany za najpopularniejsze dzieło polskiej kameralistyki romantycznej, a równie pięknych i wartościowych dzieł Juliusza Zarębskiego jest o wiele więcej. Chcemy z tą muzyką dotrzeć nie tylko do szerokiego grona publiczności, ale także zachęcić innych kameralistów, aby grali jego utwory. Stąd wzięła się nazwa „Zarębski Piano Duo”.

        Działacie na polskim rynku muzycznym już parę lat.

        - Owszem, dotyczy to zarówno duetu, jak i Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów. Udaje nam się w tym czasie zrealizować kilka poważnych projektów muzycznych, a jednym z nich jest festiwal w Rzeszowie, który odbywa się już po raz drugi i mam nadzieję, że nie ostatni. Organizujemy także duży festiwal poświęcony Władysławowi Żeleńskiemu w Krakowie oraz mnóstwo konferencji artystyczno-naukowych. Mamy jeszcze dwa inne festiwale – w tym Festiwal Rodzinnych Zespołów Kameralnych. Jest to kapitalny festiwal, na który przyjeżdżają rodziny muzykujące, występujące podczas koncertu. Impreza nie ma charakteru konkursu i dlatego atmosfera jest wyjątkowo miła. Dorobiliśmy się w tym roku także dwóch regularnych, całorocznych serii koncertowych – coś w rodzaju Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Tych projektów jest coraz więcej.

        O istnieniu i działalności Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów dowiedziałam się niedawno i sądzę, że mogą być osoby, które wykonują muzykę kameralną i nie wiedzą o działalności Waszego Stowarzyszenia. Jednym z najważniejszych celów Waszej działalności jest promocja muzyki kameralnej, ale staracie się także wspierać m.in. młodych muzyków.

        - Zakładając to Stowarzyszenie, chcieliśmy stworzyć instytucję, która będzie zrzeszała szerzej muzyków, ale była też instytucją doradczą, a to wynika z mojej wiedzy i doświadczenia, bo jestem też prawnikiem – specjalizuję się w prawie autorskim. Wielu muzyków, którzy są moimi znajomymi, wiele razy prosiło mnie o pomoc, pytało o różne sprawy. Stąd mamy na celu nie tylko organizację koncertów i konferencji, ale także coś w rodzaju doradztwa zawodowego.

        Sądzę, że od dawna fascynowały Pana zarówno muzyka, jak i prawo. Dlatego je Pan godzi i wykonuje.

        - Tak, uprawiam obydwa zawody i bardzo je lubię. Nigdy nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie, co lubię bardziej lub kim jestem bardziej. Mam wielką przyjemność z grania, a równocześnie staram się wykorzystać swoją wiedzę do organizacji różnych wydarzeń, ale też prowadzę dużo zajęć, szkoleń i działalność popularyzatorską w kierunku poszerzenia wiedzy o prawie autorskim, bo ona jest, nawet wśród muzyków, bardzo mała, mówiąc delikatnie.
Nie jestem jedyną osobą, która łączy te dwie profesje. Świetna śpiewaczka Magda Molendowska, która wystąpiła podczas inauguracji II Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej, także jest absolwentką prawa, prof. Antoni Wit też jest prawnikiem. Jest sporo muzyków z prawniczym wykształceniem.
Sądzę, że to są podobne do siebie dziedziny, bo wymagają podobnych umiejętności, podobnego sposobu myślenia, pomieszania analitycznych zdolności z fantazja humanistyczną. Prawo i muzyka wcale nie są tak odległe.

        Podczas tegorocznej edycji Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej na estradzie pojawiały się najczęściej duety, ale z bardzo różnorodną muzyką.

        - My działamy w logice projektowej. Na papierze planuję cudowne rzeczy, które później są zweryfikowane przez realia finansowe. Naszym celem była prezentacja różnorodnej muzyki, nawet mając trochę jednorodny skład, czyli duetowy. W przyszłorocznych planach mam dużo większe składy ze znakomitymi muzykami, łącznie z kwartetami i kwintetami. Chciałbym wykonać tutaj Kwartet Żeleńskiego i wspomniany już wcześniej Kwintet fortepianowy Zarębskiego. Trzymam kciuki za dotacje.
        Ten Festiwal ma w podtytule: „Zapomniana muzyka”. Ma to dwojakie znaczenie, po pierwsze – muzyka kameralna, która od lat przeżywa regres i potrzebuje renesansu, a po drugie – mam wrażenie, że jest takie przekonanie w Polsce, iż jeśli chodzi o twórczość kameralną i polskich kompozytorów, to jest w tej dziedzinie wielka wyrwa. Tymczasem świetnej polskiej muzyki kameralnej jest bardzo dużo, poczynając od Juliusza Zarębskiego, o którym rozmawialiśmy, przez prezentowanego tutaj w zeszłym roku Ignacego Jana Paderewskiego i wielu zupełnie nieznanych kompozytorów. Przypomnę tylko Grzegorza Fitelberga, o którym pamiętamy, że był świetnym dyrygentem, a zupełnie zapominamy, że był kompozytorem. Dodać jeszcze należałoby: Żeleńskiego, Noskowskiego i tak mógłbym wymieniać kompozytorów z XIX i XX wieku. Mamy naprawdę ogromną skarbnicę, którą można pokazać, bo to jest świetna muzyka i nie mamy prawa mieć żadnych kompleksów. Ta idea przyświeca temu Festiwalowi. Cieszę się także, że w tym roku pojawił się recital wokalny, bo klasyczny recital pieśniowy to w Polsce rzadkość. Owszem, zdarzają się recitale arii operowych czy operetkowych, ale recitali złożonych z pieśni jest bardzo mało. Zaplanuję także recital wokalny w przyszłym roku.

        To bardzo dobry pomysł, bo większość melomanów uwielbia śpiew, a ponadto jest bardzo dużo przepięknych pieśni, które są nieznane.

        - To prawda, takich nieznanych pieśni jest bardzo dużo, nawet w twórczości tak popularnych kompozytorów, jak Stanisław Moniuszko. Tegoroczny recital był niejako zapowiedzią przyszłorocznego, bo 2019 rok będzie Rokiem Moniuszki. Są planowane wielkie projekty, ale podejrzewam, że będą one związane z twórczością operową i bardzo drogie, a ta najcenniejsza i najbardziej atrakcyjna część twórczości Stanisława Moniuszki to są właśnie pieśni, z których mnóstwo jest nieznanych. Jeśli istnieje przekonanie, że Moniuszko jest przaśny, to na podstawie pieśni można się najlepiej przekonać, że wcale tak nie jest, bo większość z nich to są kapitale utwory.
        W tym roku, podczas recitalu inaugurującego II Rzeszowską Jesień Muzyczną, znalazły się obok pieśni Stanisława Moniuszki także pieśni Władysława Żeleńskiego i Zygmunta Stojowskiego – podobnych kompozytorów wywodzących się z tej samej linii. Pieśni Stojowskiego zostały niedawno odnalezione w rękopisach i po raz pierwszy wykonane zostały miesiąc temu w Krakowie i drugi raz tutaj. To zapowiedź, że w przyszłym roku chcemy „Rok Moniuszki” wykorzystać do tego, żeby zaprezentować tego kompozytora, ale pokazać go w kontekście, bo on też spełnia kryterium zapomnianej muzyki.     

        Podczas recitalu wokalnego, który 24 listopada zainaugurował II Rzeszowska Jesień Muzyczną, wystąpiły dwie znakomite artystki: Magdalena Molendowska – sopran i Julia Samojło – fortepian. Drugi wieczór wypełniły dwa utwory Johanna Sebastiana Bacha: V Suita wiolonczelowa i 15 inwencji dwugłosowych oraz II Sonata na skrzypce solo Eugene Ysaÿe’a, w wykonaniu rewelacyjnych polskich muzyków młodego pokolenia: skrzypaczki Marii Sławek i wiolonczelisty Marcina Zdunika.

        - Oni wystąpią także w przyszłym roku i będą grali w kwartecie, w składzie którego znajdzie się także genialna altowiolistka Katarzyna Budnik-Gałązka. Zagramy m.in. przepiękny Kwartet fortepianowy Żeleńskiego.

        W czasie trzeciego koncertu promowane były młode talenty. Wystąpili dwaj wiolonczeliści: szesnastoletni Michał Balas i piętnastoletni Krzysztof Michalski, który pochodzi z Podkarpacia, bo mieszka w Tarnobrzegu. Uważam, że umiejętności mogą im pozazdrościć nawet wiolonczeliści cieszący się znakomitą renomą.

         - Z tego koncertu także bardzo się cieszę. Młodzi artyści pokazali nam swoje możliwości recitalowe. Miałem przyjemność grać niedawno zarówno z Michałem, jak i z Krzysiem. Oni są zupełnie różni, ale są już wspaniałymi muzykami, a jeszcze przed nimi parę lat rozwoju – dochodzenia do dorosłości muzycznej.

        Podczas czwartego koncertu przekonałam się, że gra na cztery ręce jest przyjemna nie tylko dla słuchaczy, ale także ma niezwykłe walory widowiskowe.

        - Staraliśmy się podczas tego koncertu pokazać, że cztery ręce to specyficzna formacja salonowa i ona wcale nie skończyła się na XIX wieku. Jest mnóstwo utworów na cztery ręce i są kapitalne, bo bardzo często pisane dla przyjaciół i znajomych. Wykonane dzisiaj cykle Samuela Barbera oraz Johna Corigliano, były pisane dla znajomych, żeby je grać w domu. Zawsze, jak z Piotrem Różańskim wychodzimy do publiczności, to staramy się trochę rozmawiać z publicznością i zachowywać się jak podczas domowego koncertu, bo tak nam się kojarzy ta formacja. Muszę dodać, że niestety niewiele jest utworów na cztery ręce napisanych przez polskich kompozytorów, stąd w programie znalazły się nowiuteńkie, bardzo ciekawe „Szkice przestrzeni”, skomponowane przez Emila Wojtackiego w ramach zamówień kompozytorskich. Zrealizowaliśmy to zamówienie miesiąc temu w Krakowie, a tutaj je powtarzaliśmy. Chcemy w ten sposób chociaż trochę powiększać polską literaturę nas cztery ręce.

        Wielu wrażeń dostarczyły nam także dwa pozostałe utwory: „Souvenir d’un bal” na lewą ręką Romana Ryterbanda i Alfreda Schnittke „Homage to Stravinsky, Prokofiev and Shostakovich” na sześć rąk.

        - Utwory na lewą rękę to jest specjalność Piotra Różańskiego, a ten był szczególny, bowiem powiedzieć o Ryterbandzie, że jest kompozytorem zapomnianym w Polsce, to stanowczo za mało, a napisał mnóstwo dzieł, ale podobnie jak Stojowski, podzielił los kompozytorów emigracyjnych. Przystępując do wykonania utworu Alfreda Schnittke, zastanawialiśmy się, jak trzech pianistów pomieści się przed jedną klawiaturą fortepianu i okazało się, że nie było żadnych problemów i żadnych logistycznych zawiłości nie było, a mieliśmy kapitalną zabawę podczas gry.
Utworów na sześć rąk jest więcej i musimy je odnaleźć, i wykonać.

        Tegoroczną Rzeszowską Jesień Muzyczną zakończył recital Krzysztofa Książka, który jest wspaniałym, cieszącym się już zasłużoną sławą pianistą.

        - Na tym Festiwalu Krzysztof pojawił się pod raz drugi, bo w ubiegłym roku wystąpił jako kameralista, prezentując m.in. Sonatę na skrzypce i fortepian Paderewskiego. W tym roku pojawił się w swoim żywiole, czyli jako solista wykonując: dwa Impromptus f-moll i As-dur op. 42 Franza Schuberta, Sonatę Béli Bartóka oraz Poloneza fis-moll op.44, Mazurki op. 50 i Scherzo h-moll op. 20 Fryderyka Chopina, ale Krzysztof jest kapitalnym kameralistą – gra ze swoją żoną i wieloma innymi muzykami. Mam nadzieję, że kiedyś pojawi się także w niespotykanych konfiguracjach.

        Miejmy nadzieję, że Rzeszowska Jesień Muzyczna wejdzie na stałe do kalendarza cyklicznych festiwali organizowanych w naszym mieście.

        - Ja też mam taką nadzieję. Zrobiłem wiele, żeby odbyła się druga edycja i proszę trzymać kciuki, żeby za rok odbyła się trzecia. Wysłaliśmy dużo wniosków o różne dotacje i pozostało nam czekać z nadzieją, że zostaną pozytywnie rozpatrzone. Pomysłów na zorganizowanie interesujących koncertów nam nie brakuje.

Z Panem Grzegorzem Manią – pianistą, kameralistą, prawnikiem i prezesem Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów rozmawiała Zofia Stopińska 28 listopada 2018 r. w Rzeszowie.

Inne spojrzenie na "Piękną Młynarkę" Franciszka Schuberta

         Zofia Stopińska : Przedstawiam Państwu wyjątkowych gości: dra hab. Macieja Gallasa (tenor) i dra hab. Leszka Suszyckiego (gitara). Rozmawiamy w przytulnej sali Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, a na biurku leży, pięknie wydana przez Wydawnictwo Uniwersytetu Rzeszowskiego książka, do której dołączona jest płyta CD z nagraniem. Wszystko dotyczy cyklu pieśni „Piękna Młynarka” – Franza Schuberta w bardzo interesującym opracowaniu i świetnym wykonaniu. Muszę się przyznać, że po raz pierwszy słyszałam ten cykl w opracowaniu na głos i gitarę.

        Maciej Gallas: Naszym zamysłem było zaproponowanie czegoś nowego pod względem koncepcji muzycznej, ponieważ nagrań ”Pięknej Młynarki” w języku oryginalnym, czyli niemieckim, z towarzyszeniem fortepianu jest bardzo dużo. W książce zamieściliśmy informację, że jest ich około 200, ale są to informacje sprzed paru lat, więc można domniemywać, że już ta liczba została przekroczona. Natomiast wykonań na głos i gitarę znaleźliśmy zaledwie kilka. W Polsce byliśmy pierwsi i być może nadal jesteśmy jedyni, którzy wykonują cały cykl w takiej konfiguracji.
        Wcześniej miałem okazję wykonywać ten cykl z towarzyszeniem fortepianu i chcę podkreślić, że z towarzyszeniem gitary śpiewa się zupełnie inaczej. Inaczej współpracuje się z gitarzystą niż z pianistą.

        Z. S.: Panowie opracowali „Piękną Młynarkę” na głos i gitarę, czy korzystaliście z wcześniejszego wydania?

        Leszek Suszycki: Tak naprawdę korzystaliśmy z dwóch wydań. Głównym było wydawnictwo Edition Schott, w którym partię gitary opracowali: Konrad Ragossnig i John Duarte. Z tego opracowania, stosując liczne zmiany w aplikaturze, wykorzystaliśmy 17 pieśni. W przypadku dwóch pieśni korzystaliśmy z wydania Gehrmans Musikförlag, w którym partie gitary opracowali Mats Bergström i Martin Bruns, a jedna pieśń została opracowana przeze mnie.

        Z. S.: Do nagrania płyty przygotowywali się Panowie dość długo. Wcześniej wykonywaliście cały cykl podczas koncertów. Doskonale pamiętam koncert, który odbył się w Sali Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, kiedy to publiczność otrzymała książeczki z polskimi tłumaczeniami wszystkich pieśni, bo wiadomo, że Pan Maciej Gallas śpiewał w języku niemieckim. Początkowo śledziłam te polskie tłumaczenia, ale wkrótce to nowe brzmienie głosu i gitary tak mnie zafascynowało, że skupiłam się wyłącznie na muzyce, chociaż pieśni stanowią w sumie bardzo ciekawą opowieść.

        L. S.: Nic dziwnego, bo muzyka jest sama w sobie ogromną wartością, chociaż na przełomie XVIII i XIX wieku opracowania na gitarę i głos już istniały. Bardzo często drukowane były pieśni w dwóch wersjach – z fortepianem i z gitarą, dla ludzi, którzy nie byli zawodowo związani z wykonawstwem, ale opracowania na gitarę przygotowywali wybitni muzycy. Tak było również w przypadku wielu pieśni Franciszka Schuberta – obok wersji z towarzyszeniem fortepianu, niemal równocześnie powstawała wersja gitarowa.

        Z. S.: W książce znajdują się również teksty pieśni w języku niemieckim i polskim, jest wiele informacji i szczegółowych opisów. Wraz z płytą stanowią one źródłowy materiał dla wszystkich, którzy zajmują się liryką wokalną.

        M. G.: Taki był nasz zamysł, ponieważ obaj jesteśmy pedagogami, chcieliśmy, aby z tego opracowania mogli korzystać studenci, ale także, żeby były one interesujące dla wszystkich, którzy zawodowo nie zajmują się muzyką, a nawet nie są melomanami.
Od nowa przetłumaczyłem teksty, aby móc umieścić je w monografii oraz wykorzystać do prezentacji podczas koncertów. Kierowałem się troską o wierność przekładu poezji tak, aby słuchacz, czy ewentualny wykonawca dokładnie rozumiał znaczenie poszczególnych słów oraz kontekst wypowiedzi lirycznej. Troska o walor poetycki pozostała nieco na marginesie, natomiast skupiłem się na przedstawieniu dosłownego znaczenia tekstu niemieckiego.

        L. S.: Podczas przygotowań, Maciej zajął się częścią wokalną i językową, a ja interpretacją gitarową i uzasadnieniem sposobu korzystania z opracowań, żeby nasze wykonanie było zbliżone do oryginału, chociaż gitara daje inną barwę i jakość brzmienia. Każda pieśń jest szczegółowo opisana: jaki to jest rodzaj pieśni, z którego opracowania skorzystaliśmy i jakie zostały dokonane zmiany. Nie zmienialiśmy nic w warstwach: harmonicznej, rytmicznej i melodycznej, natomiast dokonałem zmian w aplikaturze, które moim zdaniem są korzystne.

        M. G.: To jest nasza wspólna praca, stąd podpisana jest dwoma nazwiskami, bez wyszczególniania autorów poszczególnych rozdziałów.

        Z. S.: Cykl „Piękna Młynarka” należy do najbardziej znanych i chyba często go wykonujecie podczas koncertów.

        M. G.: Niedawno koncertowaliśmy w Przemyślu.

        L. S.: Na opracowanie tych pieśni poświęciliśmy prawie rok żmudnej, trudnej pracy (chociaż realizowaliśmy w tym czasie jeszcze wiele innych zadań) i czuję pewien niedosyt, bo nie występujemy z nimi zbyt często.

        M. G.: Musimy powiedzieć szczerze, że w Polsce liryka wokalna nie cieszy się dużym zainteresowaniem. Jest dużo zamówień na koncerty muzyki operowej i operetkowej, szczególnie w okresie karnawału lub latem w plenerze, ale na lirykę wokalną jest ich znacznie mniej.

        Z. S.: Wielka szkoda, bo to bardzo wymagający i jednocześnie piękny gatunek muzyki wokalnej. „Piękna Młynarka” jest najlepszym tego przykładem. Jest to przepiękna opowieść o przyjaźni młodzieńca ze strumieniem, któremu powierza swoje radości i smutki, a także o wielkiej miłości, która kończy się niestety tragicznie.
        Piękna poezja Wilhelma Mϋllera, cudowna muzyka Franza Schuberta w Waszym wykonaniu brzmi nadzwyczajnie, chociaż musicie przez cały czas pilnie słuchać się nawzajem.

         L. S.: To prawda. W recenzji wydawniczej pani prof. Barbara Ewa Werner napisała, że w tych utworach gitarzysta nie jest tylko akompaniatorem, wręcz przeciwnie – pełni rolę równorzędną z partią wokalną.
Muszę przyznać, że nie jest to łatwe zadanie dla gitarzysty, bo faktura fortepianu i faktura gitary bardzo się różnią, ale warto było podjąć się tego wyzwania, bo gitara daje zupełnie inny klimat, wokalista nie musi się zmagać z mocnym brzmieniem fortepianu i swobodnie może muzykować z pięknie brzmiącą gitarą, która daje dużo romantycznej głębi.

        M. G.: Daje także zupełnie inne możliwości, jeśli chodzi o miejsce przedstawienia koncertu. Ostatnio w Przemyślu mieliśmy do wyboru salę teatralną, albo foyer , które w Zamku Kazimierzowskim jest wnętrzem bardziej kameralnym, z lepszą akustyką i odpowiednim klimatem. Tylko z towarzyszeniem gitary mogłem zaśpiewać ten cykl w tej przestrzeni - z fortepianem byłoby to niemożliwe. Użycie gitary rozszerza pole naszego działania, bo możemy wystąpić praktycznie wszędzie.

        L. S.: Występując w takich miejscach, jesteśmy bardzo blisko publiczności. Na nasz koncert w Przemyślu przyszło bardzo dużo ludzi i było trochę pretensji, że nie zdecydowaliśmy się na salę, ale okna były otwarte i wiele osób słuchało nas stojąc na dziedzińcu.

        Z. S.: Proszę powiedzieć, gdzie można kupić „Piękną Młynarkę” w Waszym opracowaniu i wykonaniu?

        M. G.: W Wydawnictwie Uniwersytetu Rzeszowskiego i kilku księgarniach internetowych. Starczy tylko wpisać tytuł. Można także wejść na moją stronę www.gallas.pl i jest tam odpowiedni link do miejsca, gdzie można to wydawnictwo nabyć. Dystrybucją zajmuje się Uniwersytet Rzeszowski.

        L. S.: Pojedyncze egzemplarze są także w bibliotekach, ale mogą nas Państwo posłuchać na youtube, bo tam są zamieszczone trzy pieśni i niedawno sprawdzałem, jest spore zainteresowanie.

         Z. S.: Nasze spotkanie jest także okazją do porozmawiania o innych nurtach Waszej działalności. Wiem, że Pan Leszek Suszycki bardzo dużo działa w przemyskim środowisku muzycznym, ale występuje Pan także z recitalami w kraju i za granicą.

         L. S.: Tych koncertów było sporo na terenie Polski, a także grałem w takich krajach jak: Włochy, Słowacja, Czechy, Ukraina, Niemcy, Austria, Szwajcaria i Kanada. Występowałem także z orkiestrami m.in.: Filharmonii Rzeszowskiej, Filharmonii Lubelskiej, Filharmonii Częstochowskiej, Przemyską Orkiestrą Kameralną.    Współpracowałem z Reprezentacyjnym Chórem Mieszanym „Jarosław” i Strzyżowskim Chórem Kameralnym. Mam w repertuarze różne utwory od renesansu po dzieła współczesne – w tym koncerty: A. Vivaldiego, H. Villa-Lobosa, A. Piazzolli i J. Rodrigo.

        Z. S. Wiem, że współpracuje Pan także z bardzo dobrą śpiewaczką Olgą Popowicz. Byłam na Waszych koncertach i pamiętam nagrania dla Polskiego Radia Rzeszów oraz nagrania płytowe.

        L. S.: Nagraliśmy sporo liryki wokalnej, m.in. pieśni M. Werbyckiego, a także jeździliśmy z tymi programami po całej Europie. Bardzo często występowałem w Przemyślu, a także każdego roku podczas Koncertów Uniwersyteckich w Rzeszowie.

        Z. S.: Ma Pan ulubionego kompozytora?

        L. S.: Bardzo lubię grać utwory J.S. Bacha. Jest to muzyka bardzo wymagająca, ale mogę ją grać bardzo często i czerpać ogromną przyjemność.

        Z. S.: Pana syn, Marcin Suszycki jest świetnym skrzypkiem.

        L. S.: Mam okazję pochwalić się, że 23 listopada byłem na koncercie w Filharmonii Poznańskiej, który odbył się w 100. rocznicę urodzin Henryka Szerynga, podczas którego Marcin grał partie solowe razem z Vadimem Gluzmanem. Wykonali wspólnie Koncert na dwoje skrzypiec d-moll J. S. Bacha i byłem zauroczony, że mój syn stanął obok światowej sławy skrzypka i grali wspaniale równorzędne partie solowe. Marcin gra bardzo dużo koncertów, są to trudne, ambitne utwory i radzi sobie świetnie. Jestem dumny z mojego syna.

        Z. S.: Pan Maciej Gallas od ponad 20. lat prowadzi działalność koncertową, wykonując głównie dzieła oratoryjno-kantatowe oraz recitale liryki wokalnej, ale działa Pan także na polu opery. Na scenie operowej debiutował Pan w Operze Krakowskiej, gdzie śpiewał Pan w „Czarodziejskim flecie” W. A. Mozarta, „Pajacach” R. Leoncavallo, „Mozart i Salieri” M. Rimskiego-Korsakowa i „Toreadorze” A. Adama. Od 2004 roku jest Pan solistą Krakowskiej Opery Kameralnej, a cztery lata później zadebiutował Pan w Operze Śląskiej w „Carmina Burana” C. Orffa. Występował Pan z wieloma renomowanymi zespołami muzyki dawnej, wymienię tylko: Concerto Polacco, Arte Dei Suonatori, Capella Cracoviensis i Camerata Silesia. Należy jeszcze wspomnieć o występach z zespołami filharmonicznymi m.in. w: Białymstoku, Częstochowie, Katowicach, Krakowie, Opolu, Rzeszowie, Wałbrzychu i Zabrzu oraz udział w czołowych festiwalach międzynarodowych, m.in. w Krynicy, Krakowie i Wrocławiu. Krótko mówiąc, wiele doświadczeń w różnych nurtach muzyki wokalnej.

        M. G.: Tak, jak pani już wymieniła, oprócz występów na scenach operowych, śpiewam dużo dzieł oratoryjnych, muzyki dawnej i recitali. Ostatnio także sporo nagrywałem, bo oprócz „Pięknej Młynarki”, dwa miesiące temu nagrałem dla firmy DUX kilkanaście pieśni Władysława Żeleńskiego - jest to projekt realizowany przez Akademię Muzyczną w Krakowie, w zakresie którego mają być wydane wszystkie utwory wokalne Władysława Żeleńskiego – założyciela Akademii Muzycznej w Krakowie. W nagraniach biorą udział pedagodzy związani z Katedrą Wokalistyki i Katedrą Kameralistyki.
        Dzielę swój czas pomiędzy dydaktykę, która stanowi bardzo istotny element mojego życia zawodowego, ale nie zaniedbuję też życia artystycznego. Ostatnio brałem udział w wykonaniu Mszy C-dur Beethovena z Filharmonia Rybnicką i zostaliśmy znakomicie przyjęci przez publiczność.

        Z. S.: Najbliższa Pana sercu jest chyba jednak liryka wokalna.

        M. G.: Trudno mi jest inaczej powiedzieć w kontekście naszego spotkania, ale muszę dodać, że zainteresowania artystyczne w ciągu mojego życia się zmieniają. Do niedawna cykl „Piękna Młynarka” był mi bardzo bliski, ale teraz już odchodzi w sferę zadań zrealizowanych, a na horyzoncie pojawiają się już inne plany.

         Z. S.: Obydwaj Panowie bardzo dużo czasu poświęcają pracy dydaktycznej. Pan Leszek Suszycki jest nauczycielem dyplomowanym w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych w Przemyślu i od 1985 roku pracownikiem naukowo-dydaktycznym Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, a od 2000 roku jest Pan kierownikiem Zakładu Instrumentalistyki na stanowisku profesora nadzwyczajnego.
Pan Maciej Gallas prowadzi klasę śpiewu solowego w Państwowej Szkole Muzycznej I i II st. w Chorzowie, Państwowej Szkole Muzycznej II st. im. W. Żeleńskiego w Krakowie, jest profesorem nadzwyczajnym na Wydziale Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz prowadzi klasę śpiewu na Wydziale Wokalno-Aktorskim w Akademii Muzycznej w Krakowie.
        Wielokrotnie spotykaliśmy się podczas konkursów, w których uczestniczyli wychowankowie Panów - uczniowie i studenci. Pamiętam, jak bardzo Panowie się cieszyli z osiągnięć swoich uczniów. Radość była chyba taka sama, jak po Waszych nagrodach konkursowych przed laty.

        M. G.: Nie jest łatwo doprowadzić do sukcesu swojego wychowanka. Często wolałbym samodzielnie coś wykonać, zrealizować za swojego wychowanka, ale to musi zrobić uczeń. Przed konkursem, występem dużo pracujemy wspólnie, a w czasie występu możemy tylko trzymać kciuki i liczyć na to, że to, co się włożyło w tę edukację, nasz wychowanek ujawni na scenie. Bywa różnie, raz się powiedzie, a innym razem nie ma wielkich sukcesów, ale daje nam to wielką satysfakcję.
        Niekoniecznie muszą to być konkursy, bo niedawno na Wydziale Muzyki UR, w ramach koncertów „Piętnastkowych”, odbył koncert, podczas którego wystąpiły moje studentki z Akademii Muzycznej w Krakowie. Został on bardzo dobrze przyjęty przez publiczność rzeszowską, a obecny na widowni Dziekan Wydziału Muzyki UR stwierdził, że koncert był na wysokim poziomie.

        Z. S.: Wprowadzenie ucznia czy studenta na estradę jest chyba jednym z ważnych zadań pedagoga.

        L. S.: To prawda, ale to nie jest proste zadanie. W tym zakresie Maciejowi jest może trochę łatwiej niż mnie, ponieważ do jego klasy w Akademii Muzycznej trafiają studenci przygotowani i wybrani. W szkole muzycznej jest inaczej, mamy różnych uczniów, są dzieci bardziej lub mniej dysponowane do tego, żeby się uczyć gry na instrumencie, ale zdarzają się znakomici, utalentowani uczniowie. Mam kilku takich, a wśród nich wyróżnia się szczególnie Dobrosław Jabłoński, który jest laureatem czołowych miejsc konkursów w Krynicy i w Żorach. Jest także znakomitym i cenionym już gitarzystą w rzeszowskich i przemyskich kręgach muzyki rozrywkowej oraz jazzowej.

        Z. S.: Na zakończenie naszego spotkania jeszcze raz polecamy cykl „Piękna Młynarka” Franza Schuberta. Autorami książki i wykonawcami płyty są: Maciej Gallas – tenor i Leszek Suszycki – gitara. Dla miłośników liryki wokalnej będzie to piękny prezent pod choinkę, a także na inne okazje.

        M. G.: Tak, ale kiedy Wilhelm Mϋller opublikował tomik wierszy, zaopatrzył go w przewrotny dopisek „czytać zimą”.
Ja się do tego stosuję i zimą słucham „Pięknej Młynarki”, a latem słucham „Podróży zimowej”. To doskonale działa i zastępuje klimatyzację (śmiech).

        Z. S.: Mam nadzieję, że będziemy się spotykać z okazji różnych wydarzeń artystycznych, a wspólna praca nad „Piękną Młynarką” bardzo Was zbliżyła i niedługo pomyślicie o następnym wyzwaniu.

        M. G.: Uważam, że nie można by było zrobić projektu związanego z koncertami, pracą nad książką i nagraniem płyty z osobą, z którą nie byłoby sympatycznych relacji.

         L. S.: Ja też jestem przekonany, że bez bardzo dobrych relacji nie byłoby to możliwe. Ponadto Maciek jest młodszym niż ja człowiekiem, ma dużo energii i był „motorem” całego przedsięwzięcia. Bardzo dobrze się nam razem pracowało.

Z dr hab. Maciejem Gallasem i dr hab. Leszkiem Suszyckim rozmawiała Zofia Stopińska 6 grudnia 2018 roku w Rzeszowie.

Z Piotrem Mossem nie tylko o komponowaniu

        Najbliższy koncert abonamentowy w Filharmonii Podkarpackiej odbędzie się 14 grudnia 2018 roku, a w programie znajdą się dwa uroczyste hymny dziękczynne „Te Deum”, skomponowane przez Antona Brucknera i Wojciecha Kilara. Wieczór rozpocznie niewielkich rozmiarów utwór instrumentalny – „Hymne papal” Piotra Mossa. Zapraszam do przeczytania wywiadu, dzięki któremu będą mieli Państwo możliwość poznania bliżej tego wybitnego kompozytora.

        Zofia Stopińska: Wykształcił się Pan w Polsce, chociaż w latach 1976-1977 odbył Pan także studia uzupełniające u Nadii Boulanger w Paryżu, uzyskując tam nagrodę Stowarzyszenia Przyjaciół Nadii Boulanger za całokształt twórczości. Po tych studiach powrócił Pan do Polski, ale już w 1981 roku znowu zamieszkał Pan w Paryżu, a w 1984 roku przyjął Pan obywatelstwo francuskie i dlatego jest Pan kompozytorem polsko-francuskim.
Studiował Pan kompozycję w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie, a rozpoczynał Pan te studia w klasie Grażyny Bacewicz, był Pan jednym z jej ostatnich studentów. Ponieważ w nadchodzącym roku mija 110. rocznica urodzin i 50. rocznica śmierci tej wybitnej kompozytorki – naszą rozmowę rozpocznę od pytania, jakim człowiekiem była Grażyna Bacewicz?

        Piotr Moss: Grażyna Bacewicz byłaby niezadowolona z tego, że podajemy rok 1909-ty za rok jej urodzenia, bo ona sama twierdziła, że urodziła się w 1913-tym roku. Znany muzykolog, Tadeusz Marek, który się z nią przyjaźnił, opowiadał mi, że kiedy podano prawdziwą datę jej urodzin – była wyjątkowo niezadowolona i my nawet stojąc na warcie przy trumnie Grażyny Bacewicz w PWSM, byliśmy zdziwieni, bo znaliśmy datę urodzin z 1913 r. To anegdota, ale smaczna.
Dzisiaj, kiedy minęło już prawie pół wieku od śmierci Grażyny Bacewicz, mogę powiedzieć, że nie była dla mnie dobrym pedagogiem. Myślę, że nie chciała uczyć i nie czuła potrzeby uczenia kogokolwiek. Teraz, kiedy jestem już od niej starszy, bo Grażyna Bacewicz zmarła mając 60 lat, to mnie do niej zbliża. Do poprowadzenia klasy kompozycji w PWSM w Warszawie namówił ją ówczesny rektor Kazimierz Sikorski i rozpoczęła tę pracę w 1966 roku, ale uważała, że została do tego zmuszona i nie lubiła jej.
       Historia, którą Pani opowiem, jest dość charakterystyczna, z cyklu: jak pewne rzeczy dziwnie wracają. Kiedy byłem bardzo młodym chłopcem, ale już dobrze znałem nuty i próbowałem coś pisać, bardzo lubiłem muzykę Grażyny Bacewicz, i mimo, że znałem twórczość innych kompozytorów, to jej muzyka przypadła mi do gustu. Napisałem wówczas do niej list adresując: Grażyna Bacewicz – Kompozytor – Warszawa i ten list doszedł, ponieważ otrzymałem niedługo odpowiedź i do listu dołączone były nuty, ale list nie był przyjemny i ja go bardzo źle odebrałem. Grażyna Bacewicz napisała mi, że niewiele jeszcze potrafię i podała długą listę, czego muszę się nauczyć. Niestety, wyrzuciłem ten list i trochę żałuję, ale ja do dzisiaj nie zachowuję żadnych listów i dokumentów, oprócz tych, które są niezbędne.
Kiedy kilka lat później, po zdaniu egzaminu wstępnego na wydział kompozycji, trafiłem do jej klasy, nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat i dlatego nie wiem, czy pamiętała mnie i świadomie wybrała do swojej klasy, nigdy już tego się nie dowiem.

        Jak wyglądała nauka u Grażyny Bacewicz?

        - Nasza współpraca była bardzo trudna, bo ja już przyjechałem z pewnymi doświadczeniami. W moim Toruniu, gdzie chodziłem do Szkoły Muzycznej, rozpocząłem już działalność na wielu frontach, nie tylko kompozytorskim: z aktorami tamtejszych teatrów założyłem Teatrzyk Piosenki Literackiej i występowaliśmy, byłem jednym z założycieli gazety „Nowości”, która do tej pory istnieje, gdzie pod pseudonimem pisałem różne drobne krytyki, za co nawet chciano mnie wyrzucić ze szkoły muzycznej, bo wprawdzie nikomu krzywdy nie zrobiłem, ale krytyczne recenzje nie były dobrze przyjmowane przez osoby, o których pisałem. Nazwijmy to grzechami, a może, patrząc dzisiaj z perspektywy, przywilejami młodości.
       Rozpoczynając studia, byłem już m.in. autorem muzyki do słuchowiska radiowego, napisałem muzykę do profesjonalnego przedstawienia Teatru Baj Pomorski i wydawało mi się, że na studiach od razu wszystko dobrze mi pójdzie, a niestety, nie poszło, bo co bym nie napisał – wszystko Grażynie Bacewicz się nie podobało. Po pewnym czasie znalazłem właściwy klucz i już wiedziałem, jak pisać, ale w momencie, kiedy ten klucz został znaleziony – dowiedziałem się, że pani Profesor nie będzie, bo jest chora i za tydzień dowiedziałem się, że zmarła. Tak się zakończyły moje studia u Grażyny Bacewicz.

        Pytałam, jaką była osobą i niewiele Pan powiedział na ten temat.

        - Była osobą niewątpliwie uroczą i miała w sobie dużo ciepła. Poza tym była osobą sławną, a przy tej sławie odznaczała się wyjątkową prostotą. Pamiętam też, że kiedyś wszedłem do klasy, a ona na pulpicie fortepianu miała przed sobą kartkę papieru nutowego, na której coś było napisane i usłyszałem bardzo ładny akord. Zapytałem: „pani Profesor, co to za akord, bo szalenie mi się podoba”. Odpowiedziała zdecydowanie: „nie powiem panu”. Bardzo mnie to rozzłościło, bo chciałem poznać ten akord. Po jakimś czasie poznałem tajemnicę tego akordu, studiując wydane partytury z jej utworami. Muszę powiedzieć, że ten akord też wpłynął na moje pisanie.

        Może Pan powiedzieć, jaki to był akord?

        - To był akord złożony z kwint czystych i zmniejszonych, a była też jego wersja złożona z kwart czystych i kwart zwiększonych, które następowały jedna po drugiej – C, G, Des, As itd. Ona ten akord stosowała często w niskim rejestrze harfy - arpeggio i do tego dodawała uderzenie tam-tamu. Mnie się to szalenie podobało, nie potrafię powiedzieć dlaczego, i do tej pory często to stosuję, ale zwykle są to inne instrumenty.
        Grażyna Bacewicz była bardzo uczynna – starała się mi pomóc w problemach czysto materialnych młodego studenta. Niestety, bardzo krótko u niej studiowałem, bo był to zaledwie październik, listopad i grudzień, ale czasami kontakt z taką osobowością jest bardzo cenny i trudny do określenia. To był nie tylko kontakt ze sławną kompozytorką, ale także z jej twórczością. W jej partyturach widać wyraźnie, że doskonale znała instrumenty smyczkowe i być może, między innymi, dzięki studiowaniu jej partytur, bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że często słyszę komplementy od orkiestry, że moje utwory są dobrze napisane na kwintet smyczkowy

         Później studiował Pan u Piotra Perkowskiego i ukończył Pan w jego klasie studia w 1972 roku z wyróżnieniem, przez ponad dwa lata uczył się Pan u Krzysztofa Pendereckiego, a dopiero potem wyjechał Pan na studia uzupełniające do Paryża, do Nadii Boulanger. Każda z tych wielkich osobowości miała z pewnością wpływ Pana twórczość.

        - To prawda, ale trzeba podkreślić , że Grażyna Bacewicz studiowała u Nadii, a Piotr Perkowski bardzo się przyjaźnił z Nadią Boulanger – była nawet honorowym członkiem Stowarzyszenia Młodych Muzyków Polaków, które założył Piotr Perkowski podczas pobytu w Paryżu.
Krzysztof Penderecki nie miał żadnych związków z tym paryskim środowiskiem i może dlatego Piotr Perkowski doradził mi studia u Pendereckiego. Pragnął, abym się trochę oderwał od tej neoklasycznej szkoły paryskiej. Ktoś niedawno napisał o mnie, że jestem kontynuatorem francuskiego neoklasycyzmu, ale to nie jest prawda. Być może ja jestem neoklasyczny, jeśli chodzi o czystość faktury, precyzję, ale ja postrzegam siebie jako neoromantyka, bo ekspresja moich utworów jest bardziej neoromantyczna niż neoklasyczna.

        Stosuje Pan różne, czasami zaskakujące techniki kompozytorskie.

        - To wynika prawdopodobnie z tego, że tę różność technik wykorzystywałem w twórczości dla teatru. Potrafię pisać jazz, piosenki literackie i przebojowe – należę jeszcze do tej starszej generacji, która tworzyła różne gatunki muzyki. Teraz większość kompozytorów się specjalizuje w określonych gatunkach. Może wynika to z faktu, że są środowiska zamknięte – jedni tworzą dla potrzeb filmu czy teatru, a inni piszą coś innego.

        Pana twórczość w zakresie muzyki klasycznej jest niezwykle różnorodna, bo komponuje Pan utwory solowe, kameralne, orkiestrowe, chóralne, komponuje Pan sporo form scenicznych i muzyki użytkowej – dla potrzeb filmu, teatru, słuchowisk radiowych.

        - Patrząc z perspektywy czasu, żałuję bardzo dwóch rzeczy, które mi się nie udały: nie udało mi się wejść tak naprawdę do środowiska kompozytorskiego muzyki filmowej – mimo, że napisałem sporo muzyki do filmów we Francji i w Polsce, to jednak nie nazwałbym tego wejściem. W Polsce komponowałem muzykę do filmów Stanisława Różewicza i Andrzeja Titkowa.
Nie udało mi się także zostać kompozytorem operowym. Opera mnie szalenie interesuje, ale z różnych powodów nie zmierzyłem się z tym gatunkiem, a teraz czuję się trochę za stary, żeby się brać za opery, bo to jest jednak spory wysiłek i trzeba napisać bardzo dużo nut i już mi się nie chce.

        Jeśli dobrze sprawdziłam, skomponował Pan cztery opery.

        - Tak, ale były to opery kameralne. Pierwszą napisałem w 1986 roku. To była opera „Karla” z librettem Bauera, na którą dostałem zamówienie od organizatorów Festiwalu w Avignon, po sukcesie mojego utworu „Ptak Ugui” na recytatora i orkiestrę, który bardzo się podobał i w jednej z recenzji był nawet porównywany do „Piotrusia i wilka” Prokofiewa.
        Byłem przekonany, że napisałem dobrą operę, bezpretensjonalną, komiczną, taką, która by się publiczności podobała. Na prośbę zamawiających, próbowałem zrealizować operę „Karla” z Warszawska Operą Kameralną, która nie mogła jej wystawić w ramach własnego budżetu, a nie otrzymała dofinansowania i trzeba było zrezygnować. Nie potrzebowałem sukcesu wyłącznie dla własnej satysfakcji, ale wraz z nim otrzymałbym zamówienia na kolejne opery.
        Później, również z Bauerem, napisałem jeszcze jedną operę zatytułowaną „Skrzydła Jana Piotra” – „Les ailes de Jean Pierre”, i nawet otrzymałem za tę kompozycję spore honorarium, ale także nie mogli tego wystawić.
        Napisaliśmy jeszcze trzecią, anegdotyczną operę na festiwal włoski. „Le Monstre” to opera kameralna, nie wymagająca dużej obsady i trwa w całości zaledwie 15 czy 16 minut.
Mam trochę żal do losu, że nie pomógł mi w realizacji marzeń dotyczących muzyki filmowej i operowej.

        Pragnę podkreślić, że szczególnie druga połowa ubiegłego wieku, od lat 70-tych poczynając, były dla Pana bardzo owocne. Wysyłał Pan swoje dzieła na różne konkursy i odnosił Pan sukcesy, czego dowodem są liczne zwycięstwa, nawet nie jestem w stanie wymienić z pamięci kilkunastu pierwszych nagród i Grand Prix, które Pan otrzymał.

        - Ja widzę to zupełnie inaczej. Moje pokolenie startowało w cieniu takich nazwisk, jak Lutosławski, Penderecki, Kilar, Serocki, Baird.                                Chcieliśmy komponować inaczej, ale ja początkowo nie wiedziałem, jak pisać. Wynikało to z indywidualizmu, który wszczepił mi prof. Piotr Perkowski, bo powtarzał mi, że jestem dobry i powinienem iść własną drogą, nie słuchając nikogo. Nie wyszło mi to na dobre, bo z jednej strony jestem indywidualistą, ale z drugiej strony jestem marginalizowany.
        Komponuję bardzo różnorodne utwory, ale w Państwowym Wydawnictwie Muzycznym nie chcieli ich wydawać. To mi bardzo utrudniło funkcjonowanie na polskim rynku.
        Nie startowałem z kompozytorami „pokolenia stalowowolskiego”, które prowadził Andrzej Chłopecki.
Chłopecki nie dostrzegał kompozytorów, którzy mu nie pasowali. To była bardzo wyrafinowana forma odsuwania konkurencji i ja byłem, a nawet do tej pory jestem, ofiarą tego.
Otrzymując nagrody, o których pani wspomniała, udowadniałem sobie, że jestem, komponuję i coś umiem.

        W latach 1976-1977 wyjechał Pan do Paryża na studia u słynnej Nadii Boulanger. Czym zaowocował ten wyjazd?

        - Z perspektywy czasu zupełnie inaczej oceniam te studia. Myślę, że nasi mistrzowie wysyłali nas do Nadii Boulanger nie tylko na studia kompozytorskie.
Kiedy ja zjawiłem się w Paryżu, Nadia Boulanger była starszą, zmęczoną życiem i prawie już niewidomą panią. Ja byłem po gruntownych studiach kompozytorskich i właściwie nie potrzebowałem już się uczyć.
        Nasi mistrzowie doskonale o tym wiedzieli, ale chcieli, abyśmy pojechali do Paryża i poznali tamtejsze środowisko artystyczne, nawiązali kontakty i przyjaźnie, aby tam nasze utwory pokazać. W 1977 roku otrzymałem nagrodę Stowarzyszenia Przyjaciół Lili Boulanger za twórczość kompozytorską.

        W 1981 roku wyjechał Pan do Francji i przez kilkanaście lat nie było Pana w Polsce, ale we Francji Pan tworzył, te utwory były wykonywane i nagrywane.

        - Nie planowałem tego wyjazdu i gdyby nie stan wojenny, pewnie żyłbym w Polsce i tutaj bym tworzył. Początki we Francji nie były łatwe, ale udało mi się tam zaistnieć.
       Dlatego też, jak zacząłem przyjeżdżać do Polski, to bardzo mnie denerwowało, że mam dużo moich utworów nagranych w Niemczech, mam dużo nagrań w radiu francuskim, ale w Polskim Radiu nic nie mam, oprócz kilku drobnych utworów i odtwarzanej często do dzisiaj ZOO suity na orkiestrę, nagranych pod dyrekcją Jana Pruszaka. Natomiast miałem duży bagaż utworów symfonicznych, za które dostawałem nagrody, a nic z tego nie było utrwalone. Pomógł mi przypadek, bo kiedyś byliśmy na koncercie NOSPR-u w Łazienkach, podczas którego wykonywana była „Muzyka na wodzie”, a wykonawcy pływali na łódeczkach podczas gry. Zostałem zaproszony na ten koncert przez dyrygenta Zbigniewa Gracę i zaczęliśmy w przerwie rozmawiać, a była w tym gronie pani dyrektor Joanna Wnuk-Nazarowa i pan minister Rafał Skąpski. Powiedziałem wówczas, że jest mi bardzo przykro, bo w Polsce nie mam żadnych nagrań. Proszę sobie wyobrazić, że za dwa tygodnie zadzwoniła do mnie pani Elżbieta Bogacz z Działu Programowego NOSPR-u, która poprosiła mnie o wybranie i przysłanie utworów do nagrania. Później wszystko potoczyło się dość szybko i NOSPR pod batutą Zbigniewa Gracy nagrał dwa moje utwory: Adagio III i Presto, pierwszy trwa około 10 minut, a drugi zaledwie 5 minut.    Na początku orkiestra była nieufna i zauważyłem, że z dużą rezerwą podeszła do nagrania, ale wkrótce ta nieufność przerodziła się w miłość. Aktualnie piszę dla nich moją V Symfonię, która będzie wykonana w przyszłym roku z okazji moich okrągłych dwóch rocznic – urodzin i pracy artystycznej.
Początkowo myślałem o utworze złożonym z pięciu części, a jedną z nich miał być walc połączony z muzyką graną przez orkiestrę dętą, w jednej części instrumentem wiodącym miała być wiolonczela, ale doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jak nie będę robił pauz i skomponuję kalejdoskopowy, trwający około 30 minut utwór.

        Mam nadzieję, że nie zrezygnował Pan ani z walca, ani z części poświęconej wiolonczeli, bo to ulubiony Pana instrument.

        - To prawda, bardzo lubię wiolonczelę. Od pewnego czasu współpracuję z zespołem Polish Cello Quartet, który tworzy czterech wspaniałych, koncertujących wiolonczelistów. Zespół ten koncertował w Filharmonii Podkarpackiej z okazji Międzynarodowego Dnia Muzyki, a w programie znalazł się m.in. mój utwór „Offenbachiana II”.
         Brzmienie wiolonczel pojawiło się w mojej twórczości prawie od początku. Pamiętam, że w 1978 roku, kiedy byłem w Paryżu, zobaczyłem ogłoszenie o Międzynarodowym Konkursie Kompozytorskim im. C. M. Webera w Dreźnie. Postanowiłem, że wezmę w nim udział i skomponowałem wówczas Kwartet na cztery wiolonczele, nazwałem go po włosku Quartetto per quattro violoncelli. Mój utwór dostał I nagrodę i pamiętam, że pojechałem samochodem na uroczystość wręczenia nagród. Organizatorzy konkursu zapewniali prawykonanie utworu, i usłyszałem go w wykonaniu wiolonczelistów Staatskapelle Dresden, oraz wydanie u Petersa. Wykonanie niezbyt mi się podobało, ale był to ważny, liczący się na świecie konkurs i nagroda zachęciła mnie do dalszej pracy.
To wszystko działo się w 1978 roku.
        W 2016 roku otrzymałam maila od Adama Krzeszowca (członka Polish Cello Quartet), który napisał, że znaleźli informację o moim Quartetto per quattro violoncelli, od pewnego czasu, bez powodzenia, szukają nut i proszą mnie o przesłanie.
Odpisałem wówczas, że bardzo się cieszę z ich zainteresowania, mogę przesłać nuty, ale ponieważ nie bardzo jestem przekonany do tego utworu, to chętnie skomponuję dla nich nowy utwór, bo bardzo lubię wiolonczelę. Ucieszyli się z mojej propozycji, ale poprosili także o przesłanie nut do nagrodzonego w 1978 roku utworu.
        Po dwóch tygodniach otrzymałem wiadomość, że utwór bardzo im się podoba i przygotowują go do wykonania. Poprosiłem o przesłanie nagrania i wkrótce je otrzymałem, a słuchając go przekonałem się, jak interpretacja może zniszczyć utwór. Niemieccy muzycy, którzy grali go podczas premiery w Dreźnie, nie poświęcili na przygotowania zbyt wiele czasu i stąd te moje złe wspomnienia. Natomiast młody polski zespół zagrał go znakomicie i utwór bardzo mi się spodobał.
        Postanowiłem wówczas, że napiszę dla nich coś nowego i skomponowałem cykl pieśni „Przemijanie na alt i cztery wiolonczele” do tekstu Macieja Wojtyszki. Premiera odbyła się w 2017 roku w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu z udziałem pani Jadwigi Rappe. Później były wspomniane, napisane z przymrużeniem oka, „Offenbachiana II” . Wiolonczela jest moim ukochanym instrumentem.

        Jak powstają Pana utwory? Skąd Pan czerpie inspiracje do tworzenia?

        - Każdy utwór ma swoją historię i inspiracja jest z nią ściśle związana. Często o utworze decyduje zamówienie, które określa, na jaki skład instrumentów kompozycja ma być, oraz jej długość i formę. Kompozytora inspirować mogą na przykład: malarstwo, literatura, przyroda, czy jakieś wydarzenia.
Te inspiracje mogą być pośrednie lub bezpośrednie. Podam tylko jeden przykład.
        Kilkanaście lat temu otrzymałem zamówienie od stowarzyszenia „Musique nouvelle en liberte”, aby napisać utwór „Cinq tableaux de Caspar David Friedrich” – „Pięć obrazów Caspara Davida Friedricha”.
Pomysł określał formę utworu, bo najpierw podczas pięciu koncertów wykonane zostały poszczególne części tego utworu, a każda z nich inspirowana była innym obrazem: „Mgła”, „Drzewo z krukami”, „Wędrowiec ponad morzem chmur”, „Kobieta o zachodzie słońca” oraz „Opactwo w lesie”, a na zakończenie, podczas szóstego koncertu, utwór zabrzmiał w całości. W ten sposób powstała symfonia programowa złożona z pięciu części, a każda z nich ma zamkniętą formę.

        Pana utwory były już wykonywane w Rzeszowie.

        - Będąc młodym kompozytorem, pisałem muzykę dla Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, po powrocie z emigracji także coś dla tego teatru robiłem, kilka lat temu poznałem panią prof. Martę Wierzbieniec, która jest uroczą kobietą i jedną z tych, które odegrały ważną rolę w moim życiu zawodowym, takich jak Joanna Wnuk-Nazarowa czy Agnieszka Duczmal. Pani dyrektor Wierzbieniec zaufała mi i rozpocząłem współpracę z Filharmonią Podkarpacką. Pamiętam doskonale nasze sukcesy w Rzeszowie i w Kolbuszowej, gdzie pojechała Orkiestra wraz z Arturem Barcisiem, aby wykonać mój utwór „Cyrk Giuseppe”. Zainteresowanie tym koncertem było ogromne i najważniejsze było to, że opowieść o cyrku, napisana specjalnie dla młodych słuchaczy, bardzo się spodobała. Mam nadzieję, że w przyszłości uda się jeszcze wykonać w Rzeszowie któryś z moich utworów skomponowanych dla młodzieży.

        W maju spotykaliśmy się podczas Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, a 14 grudnia tego roku w Filharmonii Podkarpackiej zabrzmi Pana utwór i nasze spotkanie jest bardzo dobrą okazją, aby go polecić uwadze wszystkich, którzy czytają informacje i wywiady zamieszczane na blogu „Klasyka na Podkarpaciu”.

        - Bardzo się cieszę, że Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej poprowadzi podczas tego koncertu Massimiliano Caldi, a wykonany zostanie mój krótki utwór zatytułowany „Hymn Papieski” . Napisałem go na zmówienie Jeune Orchestre Symfonique d’Europe i jej szefa artystycznego Oliviera Holta. Prawykonanie odbyło się 8 października 1988 roku w Strasburgu z okazji spotkania Jana Pawła II z młodzieżą. Utwór oparty jest w dużej mierze na hymnie „Bogurodzica”, ale wykorzystałem w tym utworze także motywy folklorystyczne z okolic Krakowa. „Hymn papieski” wykonywany był również w grudniu ubiegłego roku w Gdańsku podczas uroczystości poświęcenia Bursztynowego Ołtarza w Bazylice św. Brygidy. Jest to jedno z najpiękniejszych wnętrz sakralnych, jakie widziałem w ostatnich latach. Myślę, że mój „Hymne papal” pięknie zabrzmi w doskonałej akustyce sali koncertowej Filharmonii Podkarpackiej 14 grudnia. Serdecznie Państwa na ten koncert zapraszam.

Z panem Piotrem Mossem, wybitnym kompozytorem polsko-francuskim rozmawiała Zofia Stopińska 29 listopada 2018 roku.

Filharmonicy Podkarpaccy wystąpili z okazji urodzin Krzysztofa Pendereckiego w Rzeszowie i Pradze

        Bardzo interesujący koncert odbył się w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie 23 listopada. Program wypełniły utwory: Artura Malawskiego, Krzysztofa Pendereckiego i Antona Dvořaka, które w tym dniu zabrzmiały szczególnie. Potwierdza to prof. Marta Wierzbieniec – Dyrektor Naczelny Filharmonii Podkarpackiej.

        Marta Wierzbieniec: To był wyjątkowy wieczór z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że koncert odbył się w dniu 85. urodzin Krzysztofa Pendereckiego i tak zaplanowaliśmy repertuar, żeby w tym dniu zabrzmiał utwór Maestro Pendereckiego. Aż nie chce się wierzyć, że minęło 5 lat od ostatniego wielkiego jubileuszu, osiemdziesiątych urodzin, które także były mocno zaakcentowane przez Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej. Maestro Krzysztofa Pendereckiego przedstawiać nie musimy, bo to znany, wielki, wspaniały, znakomity polski kompozytor. Określeń postaci Mistrza Pendereckiego można by było przywoływać znacznie więcej, ale wszystkie potwierdzają wyjątkowość tego Artysty, cenionego na całym świecie. Długo można by było mówić na ten temat, ale odsyłam Państwa do wielu wywiadów z Krzysztofem Pendereckim, które w ostatnim czasie się ukazały, do książek o nim i do jego wypowiedzi na temat swojej twórczości.

        Zofia Stopińska: Warto poznać twórczość Maestro Krzysztofa Pendereckiego.

        - Spotkałam się wiele razy ze stwierdzeniami, że jest to twórczość tylko dla wtajemniczonych, że trzeba być mocno osadzonym w świecie muzycznym, żeby muzykę Pendereckiego sobie przyswajać. Jestem innego zdania, bo chociażby festiwale „Warszawska Jesień”, które wzbudzają ogromne zainteresowanie wśród młodych odbiorców, są dowodem na to, że muzyka pisana przez współczesnych twórców ma swoich słuchaczy. Twórczość Pendereckiego, w tej chwili dzielona przez krytyków muzycznych, muzykologów, teoretyków muzyki na kilka okresów w jego artystycznej drodze, też jest różna. Sam kompozytor mówi, że teraz tworzy zupełnie inaczej niż 20 , 30 czy 50 lat temu, kiedy szukał i tworzył nowy język muzyczny. W tej chwili posługuje się innymi środkami wyrazu. Bez szczegółowych omówień, spójrzmy na utwór, który powstał wiele lat temu „Tren pamięci ofiar Hiroszimy”. Kiedyś ten utwór szokował, był absolutnie nowatorski, napisany zaskakującym dla odbiorcy językiem muzycznym. Dzisiaj słuchamy tego dzieła jako klasyki. Może to jest nieco naiwnie przedstawiony przykład, ale może on być jednym z dowodów na zmiany w procesie twórczym Krzysztofa Pendereckiego.

        W dniu urodzin Krzysztofa Pendereckiego w Rzeszowie wykonany został jego Koncert podwójny na skrzypce i altówkę, skomponowany w 2012 roku dla uczczenia 200. rocznicy założenia wiedeńskiego Musikverein, a pomysł skomponowania tego dzieła podsunął Pendereckiemu Julian Rachlin – wybitny skrzypek i altowiolista.

        - W Rzeszowie i podczas Muzycznego Festiwalu w Łańcucie słuchaliśmy wielu dzieł Krzysztofa Pendereckiego. Ogromnym wydarzeniem było wykonanie kilka lat temu wspaniałego dzieła „Siedem bram Jerozolimy”. Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej ma w repertuarze „Chaconne” i ten utwór wykonywany był w czasie październikowego wyjazdu do Rzymu, a jak już pani powiedziała, w dniu 85. urodzin Krzysztofa Pendereckiego, został wykonany jego Koncert podwójny na skrzypce i altówkę. Solistkami były artystki z Czech: skrzypaczka Silvie Hessova oraz altowiolistka Kristina Fialova. Chcę podkreślić, że już od pewnego czasu Filharmonia Podkarpacka współpracuje z tym sąsiadującym z Polską krajem, dzięki dyrygentowi, który prowadził ten koncert. To Jiří Petrdlik, który jest związany z Konserwatorium w Pradze, prowadzi ożywioną działalność koncertową i wielokrotnie gościł już na scenie Filharmonii Podkarpackiej, występował z nasza orkiestrą w wiedeńskiej Musikverein, a także w czasie tournée w Chinach.

        Nie bez powodu ramy koncertu stanowiły utwory Artura Malawskiego i Antonina Dvořaka.

        - Cóż powinno się znaleźć przed utworem Krzysztofa Pendereckiego, jak nie dzieło Artura Malawskiego, który był przecież kiedyś pedagogiem Pendereckiego, a sam Mistrz podkreślał wielokrotnie, że lata studiów u Malawskiego ceni sobie najbardziej.
Toccata na orkiestrę to krótki utwór Artura Malawskiego, niezwykle precyzyjnie skonstruowany pod względem formalnym, nawiązuje tytułem do dzieł barokowych, ale pisana była językiem muzycznym współczesnym Malawskiemu.
Toccata to bardzo interesujące dzieło, jest w nim jakaś magia, która nie pozwala słuchaczowi oderwać swojej uwagi, wartko toczy się narracja, jest mnóstwo różnego rodzaju efektów brzmieniowych i jest to bardzo interesujące doświadczenie zarówno dla wykonawców Toccaty, jak i dla jej odbiorców.
W drugiej części koncertu wykonana została VIII Symfonia G-dur op. 88 Antonina Dvořaka, bo Krzysztof Penderecki wielokrotnie, a szczególnie w Czechach, dyrygował symfoniami Dvořaka, bo to jeden z ulubionych kompozytorów Mistrza.

        Po koncercie w Rzeszowie, z tym samym programem pojechaliście do Pragi.

        - 23 listopada odbył się koncert w Rzeszowie, a 25 listopada został powtórzony w praskim Konserwatorium. Zostaliśmy wprost entuzjastycznie przyjęci. Zawsze, jak występujemy za granicą, zamieszczamy utwór kompozytora pochodzącego z kraju, w którym gramy. W Czechach znalazł się Dvořak i muszę podkreślić, że to wielka odpowiedzialność jechać do Konserwatorium Muzycznego w Pradze, które jest kolebką kształcenia artystów i miejscem, z którym Dvořak był związany. W tym miejscu wykonaliśmy symfonię Dvořaka, co prawda dyrygował czeski mistrz batuty, ale my jesteśmy orkiestrą z Polski. Wszystko było, można powiedzieć, zdwojone – mobilizacja, przygotowanie, koncentracja, ale koncert wypadł znakomicie. Publiczność gromkimi brawami nagradzała orkiestrę z Rzeszowa. To wielka satysfakcja i korzystając z okazji, bardzo serdecznie gratuluję wszystkim wykonawcom tego koncertu.

        Czy współpraca ze środowiskiem muzycznym w Pradze będzie kontynuowana?

        - Mieliśmy okazję w 2017 roku gościć Chór z Pragi, który wspólnie z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej wykonał Ein Deutsches Requiem Johannesa Brahmsa. Odbyły się wówczas dwa koncerty – w Sali Filharmonii Podkarpackiej i w jednej z sanockich świątyń. Zachwyciła nas Praga i słuchająca z wielką uwagą, umiejąca ocenić i nagrodzić dobre wykonanie publiczność. Nie mieliśmy czasu zwiedzać Pragi, bo wyjechaliśmy w sobotę, w niedzielę był koncert i bezpośrednio po nim wracaliśmy do Rzeszowa. Mam nadzieję, że ta współpraca będzie kontynuowana, bo mamy różne interesujące pomysły i plany. Pragniemy wspólnie zrealizować co najmniej kilka projektów i mam nadzieję, że w najbliższych latach uda nam się je zrealizować.

        Takie sukcesy mobilizują do dalszej pracy, ale Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej nie ma czasu spokojnie się nimi cieszyć, bo w najbliższych tygodniach przed Wami sporo koncertów.

        - Wkraczamy w okres koncertów nadzwyczajnych – najpierw Mikołajki, czyli cykl koncertów dla dzieci i młodzieży, później bardzo interesujący koncert abonamentowy, koncert sylwestrowy i czeka nas już wspaniały karnawał, który, jeśli chodzi o naszą ofertę, przypadnie Państwu do gustu. Serdecznie zapraszam do Filharmonii Podkarpackiej.

 Z prof. Martą Wierzbieniec - Dyrektorem Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie rozmawiała Zofia Stopińska 28 listopada 2018 r.

Żeby ta magia trwała jak najdłużej

        Z Panią Magdaleną Betleją – dyrektorem XXXV Przemyskiej Jesieni Muzycznej i prezesem Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu, które jest organizatorem tego Festiwalu, sumujemy tegoroczną edycję, która, podobnie jak poprzednie, odbyła się na przełomie października i listopada.
Jubileuszowy Festiwal nie bez powodu został zatytułowany „Metamorfozy” – czyli przemiany.

        Magdalena Betleja: Poprzez taki niejednoznaczny i intrygujący tytuł jak Metamorfozy chcieliśmy zainspirować i zachęcić publiczność do tego, aby zastanowić się nad procesem przemian i przeobrażeń, jakie dotyczą nas zarówno w życiu jak i w muzyce, w jaki sposób powstają wielkie dzieła muzyczne i jakie jest ich oddziaływanie na odbiorów. Liczę na to, że przemyscy melomani mieli podczas festiwalu wiele momentów do refleksji na ten temat. Program festiwalu był różnorodny, od muzyki filmowej po arcydzieła kameralistyki, a wykonawcami byli znakomici artyści o niepodważalnym autorytecie.

        Zofia Stopińska: W całości program został tak skonstruowany, że podkreśla zarówno 100. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, jak i 35-lecie Przemyskiej Jesieni Muzycznej, stąd dużo muzyki polskiej oraz polscy muzycy, część z nich związana jest z Przemyślem.

        - Podczas tegorocznej edycji Festiwalu naszym celem było świętowanie, obok jubileuszu 35 edycji Przemyskiej Jesieni Muzycznej, 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości, stąd program Festiwalu bogaty był w dzieła muzyki polskiej.
Celem Festiwalu jest prezentacja i promocja lokalnych zespołów i wykonawców, artystów różnych pokoleń, a przede wszystkim tych którzy wywodzą się z Przemyśla, a dziś są uznanymi artystami i koncertują z powodzeniem na całym świecie. Myślę, że taki lokalny patriotyzm także doskonale wpisuje się w obchody odzyskania wolności przez Polskę.

        W historii każdego festiwalu 35 lat to wcale nie jest mało.

        - Z pewnością ma pani rację, bo 35 edycji Przemyskiej Jesieni Muzycznej w historii Towarzystwa Muzycznego to jest dużo. Kiedy festiwal powstawał, byłam uczennicą szkoły podstawowej, ale doskonale pamiętam pierwsze koncerty, w których wraz z rodzicami uczestniczyłam jako słuchacz, a w kolejnych latach brałam udział w koncertach oratoryjnych przygotowywanych przez nauczycieli i uczniów przemyskiej szkoły muzycznej. Towarzystwo Muzyczne w Przemyślu ma bogaty dorobek artystyczny, wiele się wydarzyło w czasie ponad 150-letniej historii, a Festiwal Przemyska Jesień Muzyczna zajmuje w niej miejsce wyjątkowe. Jesteśmy z tego dumni i mamy nadzieję, że ta ciągłość nie zostanie nigdy przerwana. Nawiązując do tytułu, Festiwal przez lata przeszedł też metamorfozę za sprawą wielu osób i czynników, nowych pomysłów oraz postępu cywilizacyjnego.

        XXXV Przemyska Jesień Muzyczna została zainaugurowana koncertem polskiej muzyki filmowej i z wielu względów był to nadzwyczajny koncert.

        - To było ogromne przeżycie dla nas – wykonawców, a koncert został bardzo ciepło przyjęty. Pojawiały się nawet głosy, że takiego koncertu jeszcze w Przemyślu nie było. Być może za sprawą indywidualnego podejścia kompozytora do kameralnej obsady, co było ukłonem w kierunku Przemyskiej Orkiestry Kameralnej, ponieważ Bartosz Chajdecki po raz pierwszy opracował swoją muzykę na taki skład. Kompozytor był obecny podczas prób oraz koncertu i nawiązaliśmy wspaniały kontakt artystyczny. Koncert polskiej muzyki filmowej przygotował i poprowadził znakomity, oddany orkiestrze skrzypek Piotr Tarcholik, który także pełnił rolę dyrygenta i solisty.
Chcę podkreślić, że ten koncert także pięknie wpisał się w obchody 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. W programie znalazła się muzyka z filmów: „Czas honoru”, „Powstanie Warszawskie” czy „Młody Piłsudski” – opowiadających o naszej historii.

        Każdy koncert miał swój podtytuł, drugi wieczór zatytułowany został: „W słowiańskim duchu”, a wystąpiło troje wyśmienitych warszawskich muzyków, którzy byli bardzo szczęśliwi, że zostali zaproszeni do Przemyśla.

        - To prawda, że wszyscy byli bardzo zadowoleni z tego kameralnego koncertu. Publiczność także dopisała i wypełniła salę Towarzystwa Muzycznego, gorąco oklaskując każdy utwór i żegnając się z wykonawcami długą owacją. Wybitny wiolonczelista Tomasz Strahl od dawna jest naszym przyjacielem, zarówno w życiu osobistym jak i artystycznym, i z wielką przyjemnością gościmy go zawsze w Przemyślu. Artysta także nigdy nam nie odmówił udziału w koncertach, przypomnę, że był solistą pierwszego koncertu Przemyskiej Orkiestry Kameralnej i mocno przyczynił się do jej utworzenia. Świetna skrzypaczka Maria Machowska także nie po raz pierwszy gościła na naszym Festiwalu, natomiast po raz pierwszy wystąpiła u nas znakomita pianistka Agnieszka Przemyk-Bryła. Z wielką przyjemnością wysłuchaliśmy w interpretacji tych wspaniałych artystów zarówno utworów solowych, jak i kameralnych.

        W czasie kolejnych dwóch koncertów bardzo ciepło licznie zgromadzona publiczność przyjęła przemyskie zespoły i solistów. Zawsze jest komplet publiczności na koncertach w wykonaniu chóru i orkiestry Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych.

         - Koncert orkiestry i chóru ZPSM, w skład których wchodzą nauczyciele i uczniowie jest jedną z najstarszych tradycji tego festiwalu. Jako soliści wystąpili uczniowie z klasy śpiewu Jadwigi Kot-Ochał – Natalia Pelc – sopran, Kamila Klein – sopran, Kacper Bator – tenor, Michał Jarosz – bas. Wszyscy wykonawcy zaprezentowali się znakomicie, a w programie koncertu znalazły się najpopularniejsze pieśni patriotyczne i legionowe w autorskich aranżacjach i pod dyrekcją Antoniego Gurana. Był to niezwykle wzruszający wieczór.

        Kolejny koncert zatytułowany został: „Muzyka przemian”, a wykonawcami byli muzycy związani z tym pięknym miastem: Przemyski Chór Kameralny Towarzystwa Muzycznego pod dyrekcja Andrzeja Gurana, soliści i kwartet smyczkowy.

        - Program tego koncertu był piękny i nastrojowy. Odzwierciedlał rozwój i przemiany muzyki wokalnej i wokalno-instrumentalnej na przestrzeni wieków. Wraz z Przemyskim Chórem Kameralnym wystąpili soliści: Jadwiga Kot-Ochał – sopran i Andrzej Bednarski – fortepian oraz kwartet smyczkowy Nella Fantasia, złożony z uczennic Szkoły Muzycznej w Przemyślu: Julia Mazurek i Anna Betleja - skrzypce, Róża Prochownik – altówka, Aleksandra Baszak - wiolonczela. Całością dyrygował Andrzej Guran. Koncert odbył się w kościele Franciszkanów i został bardzo ciepło przyjęty przez publiczność.

        W 100-lecie Niepodległości Polski – 11 listopada w Zamku Kazimierzowskim królowała muzyka Ignacego Jana Paderewskiego w mistrzowskim wykonaniu Przemyślanina z urodzenia, światowej sławy pianisty Adama Wodnickiego.

        - Adam Wodnicki jest gorąco przyjmowany podczas Przemyskiej Jesieni Muzycznej i zawsze jest to występ na wysokim poziomie, zresztą tej klasy artysta nie potrzebuje żadnych rekomendacji. Adamowi Wodnickiemu towarzyszył znany i ceniony Balet Cracovia Danza. Artyści poprzez muzykę i taniec znakomicie oddali nastrój i charakter różnorodnych kompozycji Ignacego Jana Paderewskiego.
Piękna muzyka tego kompozytora nie jest doceniana tak, jak być powinna, dlatego należy propagować jego działalność kompozytorską i pianistyczną, a także mówić o zasługach dla Polski w odzyskaniu niepodległości.

        Zaintrygował mnie tytuł kolejnego koncertu – Opowieść o życiu, jego bohaterką była Victoria Yagling, którą znałam jako wyśmienitą wiolonczelistkę i pedagoga, nie wiedziałam, że komponowała.

        - Ja także tego nie wiedziałam do czasu, kiedy poznałam Michała Rota, znakomitego pianistę młodego pokolenia, który zaproponował taki właśnie odkrywczy koncert. Podczas koncertu mogliśmy się przekonać, że Victoria Yagling była znakomitą kompozytorką, a jej utwory są niezwykle emocjonalne. W naszym środowisku kojarzona jest z Międzynarodowymi Kursami Muzycznymi w Łańcucie, na które zapraszana była jako pedagog, mogliśmy także słuchać jej gry w sali balowej Zamku. Pewnie nadal nie wiedzielibyśmy o nurcie kompozytorskim w jej działalności, gdyby nie nasi wykonawcy, uznani już artyści młodego pokolenia, którzy zajęli się tą twórczością i bardzo mocno ją propagują. Wydali płytę CD z tymi kompozycjami i przestudiowali dokładnie życiorys Artystki. Podczas koncertu mogliśmy nie tylko posłuchać muzyki, ale także opowieści o życiu Victorii Yagling, które przybliżali nam wykonawcy - mezzosopranistka Joanna Rot i wiolonczelista Krzysztof Karpeta. Publiczność znakomicie przyjęła cały koncert, a zwłaszcza prawykonanie pieśni.

        Dwukrotnie podczas XXXV Przemyskiej Jesieni Muzycznej wystąpił znakomity skrzypek Piotr Tarcholik – podczas inauguracji grał na skrzypcach i dyrygował, a 13 listopada podczas koncertu zatytułowanego: „Kartki z niezapisanego dziennika”, wystąpił w roli solisty. Wystąpiła także pani Monika Wilińska-Tarcholik, świetna pianistka i kameralistka. To artyści, którzy od lat z Wami współpracują.

        - Monika i Piotr Tarcholikowie są nie tylko wybitnymi wykonawcami, ale przyjaciółmi i honorowymi członkami Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu, a ich obecność od 15-tu lat na tym festiwalu oraz pomoc w organizacji przeróżnych imprez – koncertów i kursów mistrzowskich, są nie do przecenienia. Jest to bardzo udana współpraca, która dotychczas zaowocowała wieloma wielkimi wydarzeniami artystycznymi. Artyści wraz z kwartetem Dafó wspólnie wykonali w sposób mistrzowski niezwykłe dzieło - Koncert na skrzypce, fortepian i kwartet smyczkowy Ernesta Chaussona. To wykonanie było bardzo emocjonalne i na pewno na długo pozostanie w pamięci melomanów, którzy długo nagradzali Artystów brawami.
Podczas tego koncertu wystąpiła także młoda, świetna skrzypaczka Aleksandra Maria Steczkowska, studentka Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie skrzypiec Piotra Tarcholika, która wykonała Fantazję nt. Halki Ludwika d’Arma Dietza, związanego w II połowie XIX w z Towarzystwem Muzycznym w Przemyślu. Znany i utytułowany Kwartet Dafó zaprezentował żywiołowo dwie kompozycje A. Weberna i K. Pendereckiego - III Kwartet smyczkowy „Kartki z niezapisanego dziennika”, który przypominał nam o zbliżających się 85 urodzinach wielkiego mistrza (23 listopada).

        Finał był rewelacyjny i po prostu porwał publiczność, bo taka jest muzyka Antonio Vivaldiego. Jeśli ktoś myśli, że koncerty tego kompozytora są łatwe dla wykonawców tak samo, jak dla odbiorców, to jest w błędzie. Trzeba było solidnie poćwiczyć, aby zachwycić publiczność. Tym razem pracowaliście pod kierunkiem wyśmienitego skrzypka Jakuba Jakowicza, który nie tylko sam grał wspaniale, ale także przekonał orkiestrę do swojej koncepcji. Po wykonaniu „Czterech pór roku” zachwycona publiczność powstała z miejsc, dwukrotnie bisowaliście i jestem przekonana, że takie przyjęcie utworu jest największą nagrodą dla wykonawców.

        - Największą nagrodą dla nas, muzyków orkiestry są spotkania i wspólne wykonania z takimi artystami jak Jakub Jakowicz. Jego żywiołowe interpretacje, energia i przede wszystkim wysoki poziom wykonawczy wzbudzają podziw, ale też są niezwykłą inspiracją dla innych wykonawców. Cały wieczór poświęcony był muzyce Vivaldiego. To była kumulacja energii, jaką niesie w sobie treść muzyki tego kompozytora w połączeniu z pasją i zaangażowaniem wszystkich, którzy wystąpili tego wieczoru. Podczas koncertu zabrzmiały także inne utwory Vivaldiego – Koncert A-dur na smyczki oraz Koncert h-moll na czworo skrzypiec i wiolonczelę, którego solistami obok Jakuba Jakowicza byli: Aleksandra Czajor – skrzypce, Aleksandra Wagstyl – skrzypce, Magdalena Betleja – skrzypce i Mateusz Mańka – wiolonczela.

        Wiem, że nie było łatwo z organizacją tegorocznej edycji, chociaż było to wydanie jubileuszowe.

        - Już teraz staram się nie myśleć o trudnościach, które zawsze są przejściowe. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Mam ogromną satysfakcję z tego, że udało się ten Festiwal zorganizować, chociaż jeszcze w lipcu wszystko wskazywało na to, że się on nie odbędzie. Jestem szczęśliwa, że XXXV Przemyska Jesień Muzyczna wybrzmiała się w tym kształcie, w jakim została zaplanowana i już myślę o kolejnych edycjach, bo wypełnione sale podczas wszystkich koncertów najlepiej świadczą o tym, że ta impreza jest bardzo potrzebna w Przemyślu. Jako optymistka z natury staram się myśleć, że kultura w Przemyślu będzie się rozwijać i liczę na to, że nowo wybrane władze będą pielęgnować w naszym mieście tradycje muzyczne. Przemyśl, wspaniałe królewskie miasto z niezliczonymi zabytkami i tradycjami artystycznymi wielu pokoleń, zasługuje na to, żeby mieć międzynarodowy festiwal muzyczny, orkiestrę, chór i inne zespoły, którymi można się szczycić. Niedawno wróciliśmy z Niemiec, gdzie Przemyska Orkiestra Kameralna brała udział w dużym wydarzeniu, jakim było wykonanie „Mszy o pokój” Karla Jenkinsa w 100-lecie zakończenia I wojny światowej. Przemyska Orkiestra Kameralna od 15 lat jest wizytówką kulturalną Przemyśla i już wielokrotnie mogliśmy tego dowieść.

        Mówiłyśmy już o współpracy artystycznej z panem Piotrem Tarcholikiem podczas organizacji kolejnych edycji Przemyskiej Jesieni Muzycznej, wspiera Panią PCKiN Zamek i pani Renata Nowakowska, ale przede wszystkim pomaga Pani duży zespół organizacyjny.

        - Składam ogromne podziękowanie Piotrowi Tarcholikowi, z którym współpracujemy od 15 lat i z którym łączą nas wspólne wizje artystyczne oraz troska o rozwój Przemyskiej Orkiestry Kameralnej, Przemyskiej Jesieni Muzycznej i wiosennych Kursów Mistrzowskich, a także Pani Renacie Nowakowskiej i całemu zespołowi PCKiN Zamek za współpracę organizacyjną tegorocznej edycji festiwalu. Zespół organizacyjny Towarzystwa Muzycznego to duża grupa osób – członków i sympatyków, która jest bardzo mocno zaangażowana w organizację i nie sposób wszystkich wymienić. Koledzy i koleżanki deklarują gotowość do działania i są niezastąpieni, bo przecież festiwal to nie tylko piękni artyści na scenie, to całe zaplecze problemów nie zawsze przyjemnych. Bez takiego wsparcia nie wyobrażam sobie realizacji tak dużego przedsięwzięcia. I tą drogą jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób przyczyniają się do rozwoju festiwalu.
Muszę też przyznać, że w najtrudniejszym dla mnie momencie, kiedy dowiedziałam się, że tegoroczna Przemyska Jesień Muzyczna jest zagrożona, spora grupa zaprzyjaźnionych muzyków deklarowała nieodpłatny udział w koncertach, aby nie przerwać ciągłości tego festiwalu. To było także niezwykle budujące i za taką postawę gorąco dziękuję.

        Myślę, że w Przemyślu, w budynku Towarzystwa Muzycznego, w miejscach, gdzie odbywają się koncerty, panuje wyjątkowa atmosfera, bo jeżeli nie wszyscy, to większość artystów deklaruje po koncercie, że chętnie tutaj wystąpią, jeśli otrzymają zaproszenie.

        - Jestem zdania, że atmosferę zawsze tworzą ludzie, a genius loci może tylko sprzyjać. Być może to nasza kameralna, wręcz salonowa atmosfera koncertów przyciąga melomanów. To my, ludzie - muzycy i organizatorzy zapisujemy nowe karty w dziejach zacnej 150-letniej historii Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu. Jeśli komuś się spodoba wraca do nas. Nagrodą jest publiczność, która jest wierna, stała i wdzięczna. Nie musimy wywieszać ogromnej ilości afiszy, żeby melomani czuli się poinformowani o zbliżających się koncertach. Zaglądają na naszą stronę internetową, dopytują, przychodzą, słuchają oraz ciepło przyjmują. Czego chcieć więcej? To wszystko jest bardzo miłe, ale trzeba przyznać, że też pieczołowicie budowane przez lata. Życzę sobie i Państwu, żeby ta magia trwała jak najdłużej.

Z Panią Magdaleną  Betleją - dyrektorem XXXV Przemyskiej Jesieni Muzycznej i prezesem Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu rozmawiała Zofia Stopińska 18 listopada 2018 roku.

Robię wszystko, aby zostać muzykiem

        Od 24 do 28 listopada 2018 roku, w Sali koncertowej Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, odbywały się koncerty kameralne w ramach II Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej. Organizatorem tego festiwalu było Stowarzyszenie Polskich Muzyków Kameralnych przy współpracy z Wydziałem Muzyki UR.
Wykonawcami III Koncertu tego Festiwalu, który odbył się 26 listopada, byli dwaj młodzi, wybitnie utalentowani wiolonczeliści, stypendyści Fundacji Pro Musica Bona, uczniowie Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia im. W. Żeleńskiego w Krakowie: szesnastoletni Michał Balas i piętnastoletni Krzysztof Michalski, a towarzyszyła im Monika Gardoń-Preinl, znakomita pianistka związana z Katedrą Kameralistyki Akademii Muzycznej w Krakowie i Państwową Szkołą Muzyczną II stopnia w Krakowie.
        Młodzi wiolonczeliści znakomicie zaprezentowali się rzeszowskiej publiczności zarówno w repertuarze solowym, jak i kameralnym.
Zapraszam Państwa do przeczytania rozmowy z Michałem Balasem, którą zarejestrowałam po zakończeniu koncertu.

        Zofia Stopińska: Nie bez powodu jesteś uśmiechnięty, bo koncert udał się nadzwyczajnie. Myślę, że dobrze się czułeś także podczas występu.

        Michał Balas: Potwierdzam, że grało się bardzo przyjemnie, chociaż akustyka tej sali jest wymagająca.

        W programie, z którym wystąpiłeś, przeważała muzyka solowa, czy to oznacza, że wolisz grać utwory na wiolonczelę solo niż z towarzyszeniem pianisty?

        - Bardzo lubię grać z pianistą lub nawet w zespole kameralnym, czuję się wtedy pewniej na scenie. Dzisiaj zaproponowałem więcej utworów solowych, ponieważ przygotowuję się do XIV Młodzieżowego Międzynarodowego Konkursu Wiolonczelowego im. Kazimierza Wiłkomirskiego, który odbędzie się od 5 do 9 grudnia w Poznaniu i jednym z wymogów są te utwory.
        Rozpocząłem występ dwoma utworami na wiolonczelę solo: Etiudą nr 20 op. 73 Davida Poppera i Preludium z II Suity wiolonczelowej d-moll BWV 1008, później z towarzyszeniem prof. Moniki Gardoń-Preinl wykonałem cz. II Adagio i cz. III Allegro molto z Koncertu wiolonczelowego C-dur Józefa Haydna, a na zakończenie zabrzmiało Preludio-Fantasia z Suity na wiolonczelę solo Gaspara Cassadó.

        Mieliśmy już okazję spotkać się i rozmawiać kilka lat temu, kiedy występowałeś w Przemyślu. Byłeś wtedy uczniem szkoły muzycznej I stopnia, a teraz już uczysz się w szkole średniej.

        - Aktualnie jestem uczniem V klasy Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia im. Władysława Żeleńskiego w Krakowie i niedługo czeka mnie egzamin dyplomowy. Chcę jeszcze podkreślić, że teraz mam szczęście kształcić się u wybitnego wiolonczelisty i pedagoga, prof. Stanisława Firleja, który uczy w Akademii Muzycznej w Łodzi. Dlatego raz w tygodniu jeżdżę tam do Profesora na lekcje. Lekcje są bardzo intensywne, trwają dwie godziny, a często nawet dłużej.

         Ile trzeba ćwiczyć, żeby grać tak dobrze jak Ty?

        - Trzeba na pewno poświęcić bardzo dużo wolnego czasu. Ja muszę jeszcze pogodzić dwie szkoły, ponieważ przed południem chodzę do ogólnokształcącej szkoły, a po południu do muzycznej. Nie mogę powiedzieć dokładnie, ile ćwiczę, ponieważ bywa różnie, czasem cały dzień ćwiczę, a bywa tak, że tylko godzinę, bo jadę na koncert. Staram się jednak każdą wolną chwilę poświęcać na ćwiczenie.

        Do Rzeszowa przyjechaliście razem z Krzysztofem Michalskim prosto z Lusławic.

        - Owszem, bo tam uczestniczymy w Mistrzowskich Kursach Interpretacji, które prowadzi słynny fiński wiolonczelista prof. Arto Noras. Kursy trwają tydzień i dwunastu uczniów ma codziennie lekcje. Gramy przed Profesorem, a później słuchamy innych i w ten sposób wiele zyskujemy, bo nawet się mówi, że najlepiej uczyć się na cudzych błędach.

        Spotykałam Cię nieraz w Łańcucie w czasie Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego.

        - Bardzo miło wspominam wszystkie pobyty w Łańcucie oraz koncerty odbywające się w Sali Balowej Zamku i w Filharmonii Podkarpackiej, bo miałem też okazję dwukrotnie wystąpić z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej, podczas koncertu inaugurującego Kursy. W tym roku wykonałem I część Koncertu wiolonczelowego Dwořaka, a wcześniej grałem, jeszcze na mniejszej wiolonczeli, Allegro appasionato Camille’a Saint-Saënsa. Ostatnio nie mogłem jednak być w Łańcucie, bo w tym samym czasie odbywają się prestiżowe kursy Morningside Music Bridge, w których uczestniczę. Te kursy trwają miesiąc i odbywają się w różnych miejscach. W tym roku były w Warszawie, w zeszłym roku w Bostonie w Stanach Zjednoczonych, a poprzednie edycje odbywały się w Pekinie w Chinach oraz w Calgary w Kanadzie.

        Jesteś laureatem wielu konkursów i wiem, że na dziesięciu zdobyłeś I. nagrody. Trudno je wszystkie z pamięci wyliczyć, ale w tym roku otrzymaliście ex aequo z Krzysztofem Michalskim I. nagrody na jednym z najważniejszych młodzieżowych konkursów smyczkowych na świecie, uważanym za wrota do miedzynarodowej kariery. 

        - Tak, w International Competition for Young String Players w Waszyngtonie w Stanach Zjednoczonych. Podobnie jak w poprzednich edycjach, w tym roku do rywalizacji zgłosiło sie około 200 skrzypków, altowiolistów i wiolonczelistów z całego świata, którzy nie przekroczyli 18. roku życia. Konkurs odbył w połowie marca, a zwycięstwo zaowocowało zaproszeniami na różne koncerty. Miałem już okazję, między innymi, dwukrotnie wystąpić w Stanach Zjednoczonych i pojadę jeszcze do Waszyngtonu w styczniu - dokładnie 20 stycznia wystąpię z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej w Waszyngtonie. Ostatnio także w ramach Kursu Wiolonczelowego w Rutesheim w Niemczech, wybrano kilku muzyków, którzy wystąpili na zakończenie Kursów z towarzyszeniem orkiestry. Miałem przyjemność zakończyć ten koncert bardzo efektownymi Melodiami cygańskimi Sarasatego, które w oryginale skomponowane są na skrzypce.

        Słyszałam, że lubisz grać muzykę kameralną i symfoniczną.

        - Najczęściej występuję jako solista, ale jeżeli jest możliwość grać w orkiestrze albo w jakimś zespole kameralnym, w kwartecie czy w trio, to z chęcią to robię.

        Pochodzisz z rodziny muzyków i nic w tym dziwnego, że sięgnąłeś po instrument, ale czy sam go wybrałeś?

        - Mama gra na skrzypcach, tato także był skrzypkiem, siostra na fortepianie, a w rodzinie przewijają się jeszcze takie instrumenty, jak perkusja i gitara. Będąc dzieckiem też postanowiłem grać i sam wybrałem instrument. Podczas egzaminu wstępnego do szkoły muzycznej I stopnia zapytano mnie, na jakim instrumencie chcę grać, a ja wymieniłem wiolonczelę, ponieważ był to jedyny, poza tymi, na których w rodzinie grano, instrument, którego nazwę znałem i byłem przekonany, że w ten instrument się dmucha. Nie pamiętam, czy przeżyłem zawód, jak zobaczyłem wiolonczelę, ale teraz nie żałuję.

        Sławny wiolonczelista powiedział mi kiedyś, że to nie skrzypce, a wiolonczela jest najbliższa sercu i duszy człowieka, ponieważ grając, obejmuje się ten instrument prawie całym ciałem.

        - Istnieje taka opinia, że wiolonczela ma głos najbardziej zbliżony do głosu ludzkiego. Krąży także wiele anegdot i prawdziwych historii na ten temat. Podobno po jednym z koncertów zapytano Rachmaninowa: „dlaczego nie napisałeś sonaty skrzypcowej?”, a odpowiedź była następująca: „nie napisałem na skrzypce, bo mogłem napisać na wiolonczelę”.

        Czy mając tyle zajęć, masz czas na jakieś inne zajęcia niż nauka i gra na wiolonczeli?

         - Musi się znaleźć czas, bo gdybym pracował całymi dniami, to zapomniałbym, że jestem człowiekiem. Bardzo lubię życie towarzyskie, mam mnóstwo znajomych – muzyków i tych, których muzyka za bardzo nie interesuje. Oprócz tego bardzo lubię sport – teraz wracam do Lusławic, żeby rozegrać mecz w ping ponga z moimi kolegami. Poza muzyką interesuje mnie głównie sport.

        Wiadomo już, że będziesz muzykiem.

        - Bardzo bym chciał, żeby tak było. Robię wszystko, aby zostać muzykiem. Myślę już o studiach, bo wybór jest duży: w Polsce mamy świetnych nauczycieli, bardzo interesują mnie uczelnie niemieckie, a zwłaszcza Berlin, gdzie jest wielu znakomitych profesorów oraz Stany Zjednoczone, gdzie są także słynne ośrodki kształcenia muzyków.

        W najbliższych dniach czeka Cię konkurs. Czego się życzy wiolonczelistom?

         - Przepiłowania wiolonczeli (śmiech).

        Trochę szkoda by było Twojej wiolonczeli, bo ma piękny dźwięk i jest to pewnie dobry lutniczy instrument.

         - Owszem, to jest lutniczy instrument, a do tego całkiem nowy, bo wykonany w 2014 roku przez Pawła Migla z Zakopanego. Został zbudowany dla mnie, tylko ja na nim gram i jestem z niego bardzo zadowolony, ale może kiedyś uda mi się znaleźć inny, który da mi więcej w zakresie odkrywania dźwięku.

        Kończymy tę rozmowę z nadzieją na kolejne spotkanie już niedługo. Jeszcze raz dziękuję za dzisiejszy koncert.

        - Miło mi było panią spotkać, bardzo dziękuję za rozmowę i miłe słowa dotyczące koncertu.

Z młodym wiolonczelistą Michałem Balasem rozmawiała Zofia Stopińska 26 listopada 2018 roku w Rzeszowie.

Subskrybuj to źródło RSS