wywiady

Piękny Łańcut i Stradivarius w rękach Mistrza Janusza Wawrowskiego

        Zofia Stopińska: Mam przyjemność rozmawiać z Panem w Łańcucie – pięknym mieście, które dla Pana jest miejscem szczególnym, do którego od lat Pan powraca, a zaczął Pan tu przyjeżdżać na Międzynarodowe Kursy Muzyczne, będąc bardzo młodym człowiekiem – pamięta Pan pierwsze pobyty w Łańcucie?

        Janusz Wawrowski: Oczywiście, pamiętam lekcje, występy i to uczucie, kiedy się wychodziło na estradę sali balowej Zamku, aby wykonać utwór podczas popisu lub koncertu. Pamiętam zajęcia z moim Profesorem Mirosławem Ławrynowiczem i innych wspaniałych pedagogów z różnych części świata, z którymi miałem także okazję pracować.
        Pobyty na łańcuckich Kursach zawsze kojarzą mi się z dużą pracą, bo kiedy byłem uczestnikiem, zawsze trzeba było całymi dniami ćwiczyć, a odkąd zacząłem tutaj przyjeżdżać w roli pedagoga, to praktycznie przez cały dzień mam lekcje. Zawsze z wielką radością przyjeżdżam do Łańcuta, bo niezmiennie panuje tutaj wspaniała atmosfera zarówno podczas zajęć, jak i koncertów. Wszyscy słuchacze koncertów doskonale znają się na muzyce, bo są to w większości pedagodzy i uczestnicy Kursów, ale nie jest to publiczność, która przychodzi wyłącznie po to, by słuchać i krytykować, ale taka, która wspiera i docenia kunszt występujących wykonawców.

         Aby być Mistrzem, trzeba było wcześniej dość długo terminować u mistrzów – proszę powiedzieć o tych, którzy mieli największy wpływ na Pana grę. Bardzo ważnym Pana mistrzem był prof. Mirosław Ławrynowicz, ale korzystał Pan także z rad innych mistrzów.

        - To prawda, swoje umiejętności doskonaliłem pod okiem prof. Mirosława Ławrynowicza, a później moim mistrzem był zaprzyjaźniony z prof. Ławrynowiczem prof. Yair Kless z Izraela, który parę razy był na Kursach w Łańcucie. U niego studiowałem na stałe, tak jak u prof. Ławrynowicza. Podczas łańcuckich Kursów miałem także możliwość kontaktu z kilkoma znakomitymi profesorami, a chyba najczęściej miałem lekcje z prof. Wolfgangiem Marschnerem i prof. Petru Munteanu.
Najbardziej utkwiły mi w pamięci lekcje z prof. Wolfgangiem Marschnerem, z którym pracowałem nad wieloma częściami Partit i Sonat na skrzypce solo Bacha i Kaprysami Paganiniego.
         Pozytywnie wpływały na mój rozwój podczas łańcuckich Kursów liczne popisy i koncerty, a także rozmowy z innymi uczestnikami na temat ćwiczenia i repertuaru. Kiedy próbowaliśmy w czasie lekcji robić jakieś porównania, to prof. Ławrynowicz zawsze przerywał wszelkie dyskusje mówiąc: „Ty nie jesteś Dondalski, ty nie jesteś Makowska, ty jesteś Wawrowski i graj jak Wawrowski. Każdy ma swoją drogę”. Nigdy nie było porównywania, które źle mogło wpływać. Czasami prof. Ławrynowicz wskazywał konkretne elementy mówiąc: „Zobacz, ten to gra tak i ma świetny dźwięk – mógłbyś też starać się tak grać”. Profesor zawsze oddalał sferę negatywnej konkurencji.

        Pan Krzysztof Szczepaniak – zapowiadając podczas Kursów koncerty mistrzów i wyróżniających się uczestników, powtarza często, że: „Droga na estrady świata prowadzi przez estradę sali balowej łańcuckiego Zamku”. Czy tak jest? Czy do udziału w licznych międzynarodowych konkursach przygotowywał się Pan również w Łańcucie?

        - Oczywiście, że tak. Ja myślę, że to jest też pewien symbol, bo takie duże, ważne, międzynarodowe kursy, które się odbywają w Łańcucie, w Salzburgu i w innych częściach świata, zawsze bardzo wpływają na rozwój i mobilizację młodego człowieka. Wpływa na to wiele elementów; praca innych „nakręca” młodych ludzi (jeżeli inni pracują, to my też), możemy zobaczyć i posłuchać, jak inni są przygotowani, jak grają, jest kontakt z wieloma mistrzami oraz koncerty mistrzów. Dobrze wpływa także na rozwój uczestników większa intensywność lekcji niż w czasie roku szkolnego, oraz różnorodność zajęć: młodzi ludzie grają w zespołach kameralnych, orkiestrach, chodzą na zajęcia z kształcenia słuchu i to powoduje, że w ciągu dwunastu dni przyswajają sobie ogromną wiedzę. Jestem przekonany, że trudno jest chyba rozwinąć się i zrobić karierę nie uczestnicząc w tego typu imprezach.

        Po ukończeniu studiów Pana działalność toczy się w dwóch głównych nurtach – koncertującego wirtuoza i pedagoga. Ten drugi nurt wymaga od Pana dużego wysiłku i zajmuje Panu także sporo czasu, bo nauka gry na skrzypcach w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie wymaga systematycznej obecności Pana na uczelni i nawiązania dobrego kontaktu z każdym studentem, który jest w Pana klasie – często nie są to tylko sprawy związane z samą grą.

        - Poruszyła pani bardzo ciekawy temat i słusznie pani dostrzegła, że w tym zawodzie najtrudniejsze jest to, iż do każdego ucznia czy studenta musimy podchodzić indywidualnie. To jest jeden z niewielu zawodów nauczanych na zasadzie mistrz i uczeń. To jest fenomenalny sposób kształcenia, chociaż kosztowny z punktu widzenia społeczeństwa, bo na większości uczelni jeden profesor daje wykład dla kilkudziesięciu osób czy prowadzi zajęcia praktyczne z kilkunastoma studentami. Pedagog ma swój program i konkretną wiedzę do przekazania, której wszyscy obecni muszą się nauczyć.
        U nas proces nauczania przebiega zupełnie inaczej. Musimy się dostosować do możliwości ciała danego człowieka, do jego psychiki, sposobu bycia czy umiejętności już nabytych. To jest proces chyba najtrudniejszy. Wszelkie stałe systemy są niemożliwe, bo możemy je wypracować, ale przed nami zawsze staje indywidualny człowiek i jak pani wspomniała, trzeba do niego dotrzeć w taki sposób, jaki jest właściwy dla danej osoby. Fizyczne aspekty bardzo często zmieniają podejście do konkretnej osoby i to jest w nauczaniu indywidualnym najtrudniejsze.

        Zawsze lubił Pan trudne wyzwania – będąc studentem zachwycał Pan wykonaniem podczas jednego koncertu 24 Kaprysów skrzypcowych – Niccolo Paganiniego. To unikalna umiejętność i mieliśmy okazję być na koncercie w sali balowej, kiedy te Kaprysy zabrzmiały – przyznam się, że do dzisiaj ten koncert pamiętam tak, jakby odbył się rok albo dwa lata temu. Takie koncerty wypełnione wyłącznie Kaprysami Paganiniego grał Pan wielokrotnie zachwycając publiczność niepowtarzalną interpretacją. Podziwiał Pana za ten wyczyn prof. Wolfgang Marschner mówiąc między innymi, że Pana wielkie umiejętności można porównać z grą „tylko kilku renomowanych europejskich skrzypków”, oraz inni wielcy skrzypkowie – m.in. Ida Haendel mówiąc: „Pan Janusz Wawrowski jest skrzypkiem o wyjątkowej wartości, który zasłużył sobie na wspaniałą karierę na scenie koncertowej” i Konstanty Andrzej Kulka, który po wysłuchaniu Kaprysów Paganiniego w Pana wykonaniu stwierdził, że jest spokojny o przyszłość polskiej wiolinistyki. Pochwały takich mistrzów dodawały Panu skrzydeł.

        - Konstruktywne, pozytywne opinie są bardzo ważne dla młodego człowieka. O wiele trudniej jest wskazać pozytywy i coś konstruktywnego o nich powiedzieć, niż krytykować. Krytykować można z łatwością wszystkich, nawet sławnych wirtuozów. Konstruktywne uwagi są bardzo ważne w procesie nauczania. Ucząc staram się młodym ludziom dawać pewność, że robią coś dobrze. Jestem pewny, że bardzo wrażliwa młodzież w szkołach artystycznych – w tym w szkołach muzycznych, ma z tym dosyć duży problem. Wynika to z naszej polskiej mentalności, że my nie lubimy się chwalić. We Włoszech kiedyś jeden ze znakomitych muzyków powiedział mi: „...wy, Polacy, gracie świetnie i zawsze mówicie, że gracie kiepsko, nie rozumiem, dlaczego tak mówicie”.
        Moja żona była kiedyś na kursach u wybitnej profesorki uczącej w Niemczech i Szwajcarii, która kiedyś pracowała z Anną Netrebko. Podczas tych kursów były uczestniczki z różnych krajów, m.in. Amerykanki, Niemki i Polki. Pomimo, że wszystkie Amerykanki i Niemki śpiewały na o wiele niższym poziomie, były bardzo z siebie zadowolone, a Polki nie. Nawet pani profesor powiedziała – „... wy, Polki, śpiewacie o wiele lepiej, a ciągle schodzicie ze sceny niezadowolone”.
        Trzeba umieć siebie skrytykować, trzeba dostrzegać swoje błędy, ale trzeba zobaczyć też swoje pozytywy. Zawsze to powtarzam młodym ludziom, że kiedy już zaczynają się koncerty, to trzeba być pewnym siebie, bo publiczność to czuje i widzi. Tutaj nie chodzi o zarozumiałość i przechwalanie się, ale trzeba być pewnym tego, co już umiemy. Trzeba także być świadomym tego, że może nam coś nie wyjść i nie jest to najważniejsze, bo czasem nawet najwięksi muzycy mylą się na scenie. Nikt ich nie skreśli za jeden zły dźwięk czy takt, bo wszyscy ich kochają za to, co dobrze robią, jak pięknie zagrali cały utwór czy recital.
Po moim koncercie w sali balowej Zamku bardzo mnie ucieszyła uwaga młodych ludzi, którzy odważyli się i powiedzieli mi: „...bardzo nam się podobała Pana prezencja na scenie, bo nawet jeżeli się Panu coś delikatnie zdarzyło (uważne spojrzenia, czy się nie denerwuję), to Pan tak super się wtedy uśmiechał, był Pan cały czas pewny siebie” (śmiech).
Dla usprawiedliwienia powiedzieli, że byli na koncercie uczestniczki, która w trakcie gry pomyliła się i to ją tak wytrąciło z równowagi, że przestała grać i prawie się rozpłakała.
Bardzo bym chciał, aby młodzież potrafiła docenić umiejętności.
        Zastanawiam się, czy nie ma jakiegoś błędu w kształceniu młodych muzyków, bo nasz system nauczania jest bardzo wymagający i jest to dobre, ale uważam, że niektórym pedagogom przydałyby się lekcje z psychologii. Może z psychologami powinni popracować, jak załatwiać swoje problemy i nie przenosić ich na dzieci. Nie uczę dzieci ani młodzieży ze szkół średnich, ale zdarza mi się bywać w różnych miejscowościach, gdzie proszą mnie o konsultacje przy okazji koncertów. Zdarzyło mi się spotkać dziewczynkę, która tak bardzo się bała, że nie chciała odpowiedzieć na żadne pytanie. Później dowiedziałem się, że jej nauczyciel jest bardzo nerwowy. Często dzieci padają ofiarą różnych frustracji nauczycieli. Wiem, że zarobki nauczycieli są bardzo małe, a uważam, że nauczyciele, którzy uczą dzieci i młodzież, wykonują bardzo odpowiedzialną pracę i powinni być naprawdę dobrze opłacani. Czekam na czasy, kiedy w Polsce zaczniemy doceniać siłę intelektu, siłę umysłu i siłę jednostek. Tacy nauczyciele w szkołach muzycznych I i II stopnia są na wagę złota i śmiem twierdzić (chociaż uczę tylko w szkole wyższej), że oni są ważniejsi od tych, którzy uczą w akademiach muzycznych.

        To prawda, bo jeśli na początku nauki gry na instrumencie źle się ułoży aparat, czy popełni się inne błędy w szkole muzycznej I stopnia, których nie skoryguje się w szkole II stopnia – to czasem już trudno to zmienić na studiach i wówczas trzeba zmienić zawód.

        - Tak czasem bywa, bo już nie da się „odkręcić” pewnych rzeczy. Dlatego tak podkreślam rolę nauczycieli w szkołach muzycznych.

        XXI wiek jest dla Pana szczęśliwy w wielu dziedzinach działalności artystycznej – warto w tym miejscu powiedzieć o nagraniach – w 2007 roku utrwalił Pan 24 Kaprysy op. 1 - Niccolo Paganiniego dla wytwórni CD Accord i płyta ukazała się wówczas na rynku. Ponownie Kaprysy wydane zostały w 2016 roku przez wytwórnię Warner Music, ponieważ tamten nakład w całości został sprzedany. Od tego czasu współpracuje Pan z tą międzynarodową wytwórnią fonograficzną w ramach wieloletniego kontraktu.

        - Nie tak było do końca. To wydanie było mocnym stempelkiem, ale dopiero chyba cztery albo pięć lat później doszło do podpisania kontraktu z Warner Music. Pierwszą moją płytę „Aurora” nagrywałem dla EMI Classics i z tą wytwórnię podpisałem kontrakt, ale EMI zostało wykupione przez Warner. Wówczas postanowiliśmy zrobić reedycję 24 Kaprysów Paganiniego, a później nagrana została „Sequenza”, która została nagrodzona Fryderykiem, oraz najnowsza płyta „Brillante”.
W tej chwili mam już tyle różnych propozycji płytowych i tyle się dzieje, że musimy wybierać, co chcemy nagrywać i w jakiej kolejności, bo nie można zbyt często „wypuszczać” nowej płyty. To nie byłoby dobre.

        Dzieje się z pewnością tak dlatego, że zarówno „Aurora”, „Sequenza” oraz „Brillante” otrzymały świetne recenzje nie tylko z Polsce. O najnowszej płycie nagranej przez Pana ze Stuttgater Philharmoniker pod batutą Daniela Raiskina, zawierającej II Koncert skrzypcowy d-moll op. 22 Henryka Wieniawskiego oraz Fantazję szkocką op. 46 Maxa Brucha, w BBC Magazine czytamy: „Dysponujący bogatą paletą brzmieniową Wawrowski stawia z pewnością siebie czoła wirtuozowskim wyzwaniom Wieniawskiego”, zaś Mark Pullinger w Gramphone pisze: „Brzmienie Wawrowskiego jest ciemne, soczyste i pełne słodyczy, z ciepłym vibrato w przepięknej drugiej części Romanza”. Sięgnęłam po zagraniczne opinie o tej płycie, ale w Polsce także została ona bardzo ciepło przyjęta. Dokonał Pan także nagrań muzyki skomponowanej dla potrzeb hollywoodzkich filmów. Czy ma Pan jakieś plany związane z filmem?

        - Dwa razy współpracowałem z Janem A. P. Kaczmarkiem, przy okazji jego dwóch filmów. Nie mogę jeszcze zdradzić dużo szczegółów, ale zapowiada się, że to, co się wydarzyło, będzie małym epizodem w porównaniu do tego, co się niedługo wydarzy, bo zapowiada się wielka produkcja filmowa, w której skrzypce i muzyka skrzypcowa odegrają jedną z głównych ról. To będzie film o zasięgu międzynarodowym. Pod koniec roku będę mógł powiedzieć więcej na ten temat.

        Przez cały czas prowadzi Pan działalność koncertową, występując z recitalami i koncertami symfonicznymi w Polsce, na terenie Europy i Izraela – w słynnych salach koncertowych i na prestiżowych festiwalach.

        - Teraz także moja działalność koncertowa zatacza coraz to szersze kręgi. Myślę, że najbliższy rok przyniesie dużo nowych wydarzeń. Nawiązałem bardzo ciekawe kontakty w Azji, gdzie moją działalnością zainteresowało się wiele wpływowych osób. Jest też wielka szansa, że tam wkrótce bardzo ważne koncerty będę grał i może także nagrywał płyty. Mam również propozycje występów w Kanadzie, a także zapowiadają się koncerty w innych krajach Ameryki. Kluczem do otwierania serc menedżerów, dyrektorów orkiestr i innych instytucji muzycznych jest instrument, o którym za chwilę opowiemy.

        Często artyści mówią, że każdy koncert jest tak samo ważny i ja im wierzę, ale każde wnętrze, towarzysząca orkiestra lub zespół kameralny czy pianista, a także obecna w sali publiczność – inspirują inaczej.

        - Powiem jeszcze bardziej przewrotnie, że czasem coś, co planujemy bardzo długo i wszystko ma być super – koncert, sala, orkiestra, a jak przychodzi ten dzień, to z różnych życiowych powodów (ile pospaliśmy, co zjedliśmy, źle się czujemy), okazuje się, że ten koncert nie robi takiego wielkiego wrażenia, chociaż publiczność jest zadowolona i nagradza nas gorącymi brawami, ale my wewnętrznie nie przeżyliśmy tak bardzo tego koncertu. Natomiast czasami jakiś spontaniczny, zaplanowany z niewielkim wyprzedzeniem koncert, z pozoru bardzo mało ważny, a z różnych powodów – wyjątkowej publiczności czy atmosfery, może także naszej predyspozycji albo ułożenia gwiazd na niebie, powoduje to, że czujemy, jakby to był jeden z najwspanialszych koncertów w naszym życiu. Tego nie da się przewidzieć i dla mnie osobiście jest to wspaniałe. Dzięki temu nasz zawód jest żywy i nie popadamy w rutynę.

        Wielką uwagę przykłada Pan do muzyki polskiej – zarówno z minionych epok, jak i współczesnej, a często kompozytorzy obdarzają Pana takim zaufaniem, że powierzają Panu prawykonania swoich utworów.

        - Robię to od wielu lat i dotyczy to zarówno muzyki solowej, jak i kameralnej, bowiem z powodu zawirowań historycznych, ale też – trzeba się uderzyć w pierś – z powodu własnych zaniedbań, Polacy nie wypromowali swojej muzyki, a mamy bardzo dużo utworów i wielu kompozytorów nieznanych. Szukając, zawsze można znaleźć kilka perełek, bo wiadomo, że nie wszystko jest fantastyczne, ale myślę, że nawet dla kilkunastu wartościowych utworów, których nie zna świat, a powinien poznać – na przykład Koncert skrzypcowy Mieczysława Karłowicza, który poza Polską praktycznie nie jest znany. Jest to niezrozumiałe dla mnie i dla wielu ludzi, którzy usłyszeli ten Koncert w moim wykonaniu albo w wykonaniu jednej z moich najlepszych studentek. To jest wielkie zaniedbanie i nawet dla tych kilku utworów warto pracować nad promocją polskiej muzyki.
        Ostatnio czasami analizuję, w jako sposób stało się, że gram na Stradivariusie, to mogę śmiało stwierdzić, że jest to nagroda za to, że właśnie taką politykę obrałem w swojej karierze, bo osoba, która się zdecydowała, żebym to ja grał na tym instrumencie, wie, że gram dużo muzyki polskiej i jest to ważny nurt w mojej działalności. Człowiek ten jest wielkim patriotą i chciał, aby na tym instrumencie grał Polak, który będzie grał muzykę polską na całym świecie.

        Ten wspaniały instrument my usłyszeliśmy po raz pierwszy 22 lipca podczas koncertu w sali balowej Zamku w ramach 44. Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie, a Pan także od niedawna na nim gra, bo niedawno został zakupiony.

        - Gram na nim niecałe dwa i pół miesiąca. Jest to znakomity instrument. Każdy skrzypek czy lutnik jak zobaczy go z bliska, jest zachwycony. Ja uważam, że jest to najlepszy Stadivarius ze wszystkich, które miałem w rękach przez ostatnie dwa lata, bo miałem możliwość testowania różnych instrumentów. Ciekawe jest również to, że ten instrument jest odnalezioną perełką, bo nie jest znany i w XX wieku nie grał na nim żaden znany skrzypek. Był trzymany przez rodziny, które traktowały go jako skarb. Przez ostatnie pół wieku był w magnackiej rodzinie włoskiej spod Rzymu i leżał w sejfie, grano na nim raz na rok, przeglądał go i konserwował lutnik, i znowu trafiał do szafy.
Dzięki temu instrument jest w świetnej kondycji, ale wymaga rozgrywania i po tych dwóch miesiącach jego brzmienie już się zmieniło na korzyść, ma niesamowite możliwości dźwiękowe, i mam nadzieję, że uda mi się go rozsławić, bo na pewno jest to jeden z najlepiej brzmiących Stradivariusów, mogę to z pełną odpowiedzialnością stwierdzić. Mówię o tym z dreszczykiem emocji, bo nie jest to instrument, na którym grali znani skrzypkowie – Wieniawski, Lipiński, Perlman..., tylko właśnie odnaleziony.

        Ważny jest także rocznik – 1685.

        - Tak, bo to rok urodzin Johanna Sebastiana Bacha. Jest to ciekawy instrument konstrukcyjnie, bo zbudowany został w czasie, kiedy Antonio Stradivari już wychodził spod opieki swojego mistrza – Amatiego i poszukiwał swoich form. Znawcy doszukują się w tym instrumencie cech ze złotego okresu. Jeden z londyńskich lutników stwierdził, że on w sumie ma więcej cech złotego okresu, niż inne instrumenty robione w tym czasie, a jeszcze ma trochę cech instrumentów Amatiego, bo jest trochę wyższy. Moim zdaniem jest to piękny instrument, widziałem kilka Stradivariusów, ale ten jest wyjątkowy i ja porównuję go z idealną, piękną kobietą. Nie znam się na budowie instrumentów tak, jak lutnicy, a jedynie oceniam ich dźwięk, ale ten instrument jest po prostu piękny – proporcje, oryginalny lakier – łezka wzruszenia kręci się w oku.

        Do udziału w koncercie „Mistrz i uczniowie” zaprosił Pan trzy uczestniczki: Amelię Mońko, Aleksandrę Kwaśny i Justynę Marczak, które grały utwory Bacha, Schuberta i Wieniawskiego. Pan, z towarzyszeniem pianisty Grzegorza Skrobińskiego, w drugiej części wieczoru wykonał: „Melodię” Paderewskiego, „Serenadę” Karłowicza, „Oberka” Bacewiczówny, „Recitativo e arioso” Lutosławskiego i „Poloneza koncertowego D-dur” Wieniawskiego. Były także znane utwory na bis. Myślę, że celowo w programie koncertu w Łańcucie znalazły się utwory, które wszyscy znają i mógł Pan pokazać całą urodę tego instrumentu.

        - Tak, to był mój cel - pokazać piękno brzmienia tego instrumentu, stąd utwory, w których jest dużo kantylen, śpiewności, ale momentami także trochę popisów technicznych, żeby każdy mógł docenić i usłyszeć to, co już zna, ale jakby w nowej odsłonie.

        Chcę jeszcze zapytać o działalność założonej przez Pana niedawno orkiestry kameralnej Warsaw Pleyers.

        - Jest to orkiestra smyczkowa 16-osbowa, która powstała nie tylko z mojej inicjatywy, ale także studentów i absolwentów. Mamy już za sobą kilka koncertów i bardzo mnie cieszy, że mamy coraz to więcej zaproszeń, bo od razu udało się nam osiągnąć wysoki poziom artystyczny. Brzmimy jak profesjonalna orkiestra kameralna i bardzo mi zależy, aby tworzyli ją ludzie pozytywnie nastawieni na współpracę. Zobaczymy, jak się będziemy dalej rozwijać. Można powiedzieć, że jest to elitarny zespół, bo tworzą go bardzo dobrzy, młodzi muzycy, którzy wielokrotnie nagradzani byli na konkursach. Pod moją opieką artystyczną mają możliwość występów na różnych ciekawych koncertach. Dla mnie – skrzypka solisty jest to także coś atrakcyjnego, bo w każdej chwili menedżerom na świecie mogę zaproponować zespół, który świetnie gra i prezentuje wysoką jakość. Marzę, aby mogli grać na jak najlepszych instrumentach. Oczywiście nie musi to być szesnaście Stradivariusów, ale pewien problem jest, bo nie mamy w Polsce kolekcji, które mogłyby służyć takim młodym zdolnym muzykom. Dobre instrumenty naprawdę wpływają na brzmienie zespołu, a nie da się go osiągnąć na instrumentach średniej jakości.

        Miejmy nadzieję, że niedługo ta orkiestra trafi pod czyjeś opiekuńcze skrzydła i jej członkowie będą mogli zajmować się głównie grą w tej orkiestrze.

        - Mam taką nadzieję. Aktualnie pracujemy najlepiej, jak potrafimy, nie mamy etatów, ale gramy coraz więcej koncertów i zawsze staram się, aby każdy był godnie wynagradzany. Mamy nadzieję, że ten projekt będzie się rozwijał.

        Rozmawiamy w czasie wakacji, bo kursy odbywają się zawsze w lipcu. Minęła już godzina dwudziesta, a na spotkanie przyszedł Pan prosto z pracy. Lipiec się kończy – kiedy znajdzie Pan więcej czasu dla rodziny, na odpoczynek, na realizację swoich pasji pozamuzycznych. Będzie na to czas?

        - Parę miesięcy temu nie byłoby to takim wielkim problemem, ale niestety, ostatnio jest to duży problem – od kiedy pojawił się Stradivarius i wiele intensywnych działań, to nie mam czasu na żadną z wymienionych przez panią przyjemności. Pracuję nad tym w moim umyśle i chcę, żeby ten stan rzeczy się jednak zmienił.  Wiem, jak ważne jest dla muzyka i każdej osoby, która pracuje intelektem (bo nasza praca jest bardzo intelektualna, chociaż jest to także praca fizyczna), żeby mieć przestrzeń i mieć z czego czerpać inspiracje. Coraz to częściej odczuwam, bo często mam całe serie koncertów i spotkań, bo jestem nie tylko muzykiem, ale też menedżerem, organizatorem i niestety wiem, jak czasem jestem tym zmęczony i jak trudno mi znaleźć inspiracje na koncert. Czasami starczy tylko kilka dni wolnego, a nabieram nowego oddechu i ja to czuję, jestem przekonany, że słyszy także publiczność ten przypływ nowej energii. Mam parę takich wzorców jak Krystian Zimerman czy Piotr Anderszewski – wspaniali polscy pianiści, znam paru wokalistów, którzy też robią fantastyczne kariery światowe, ale wiem, że oni starają się nie przeładowywać swojego kalendarza. Ja bym bardzo chciał też chociaż zbliżyć się do ich rytmu życia. Już jestem na takim etapie, że nie muszę przyjmować wszystkich propozycji koncertowych, ale jeszcze nie mogę sobie pozwolić na granie kilkunastu koncertów w ciągu roku. Bardzo bym chciał dołączyć do grupy dobrze wycenianych finansowo muzyków, ale nie po to, żeby być milionerem, ale po to, żeby mieć niezbędną przestrzeń pomiędzy występami, bo jestem świadomy, że wchodzenie na coraz to wyższy poziom kosztuje wykonawcę coraz to więcej energii. Nie wszyscy to rozumieją, ale tak jest. Chciałbym mieć komfort, żeby tych koncertów grać niewiele, ale jak najlepsze.

        Tworzycie artystyczną rodzinę i każde z Was powinno mieć taką przestrzeń.

        - Bardzo bym chciał mieć więcej czasu dla swojej rodziny, dla żony i dla dzieci, które są w okresie dojrzewania, są też obiecującymi, zdolnymi muzykami i do tej pory nie przykładałem do tego ręki, bo zawsze mieli swoją drogę i uznawałem, że nie powinienem nadmiernie ich kontrolować, ale nadszedł taki moment, że powinienem im wskazywać pewne kierunki i pomóc im, jeśli będą chcieli w przyszłości być muzykami. Muszą sami nad tym się zastanowić, bo to jest piękna droga, ale nie każdy może i chce nią iść.
        Będę też musiał w najbliższym czasie ograniczyć działalność pedagogiczną, żeby tym najzdolniejszym poświęcić dużo czasu, ponieważ ci najwybitniejsi potrzebują więcej czasu niż inni, bo przygotowują ogromne programy i mają dużo różnych problemów – trzeba im pomóc.

        Mam nadzieję, że w przyszłości w lipcu zawsze znajdzie Pan dwa tygodnie na pobyt na Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Łańcucie. Jeśli ktoś w najbliższym czasie chce posłuchać Pana gry, powinien już zarezerwować sobie bilet i przyjechać 25 sierpnia do Kąśnej Dolnej, gdzie wystąpi Pan w ramach festiwalu „Bravo Maestro”, organizowanego przez działające tam Centrum Paderewskiego.

        - Mam nadzieję, że zobaczymy się już niedługo w Kąśnej Dolnej, bo to miejsce magiczne, podobnie jak Łańcut, do którego będę chciał jak najdłużej wracać. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Z dr hab. Januszem Wawrowskim – wybitnym skrzypkiem i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 25 lipca2018 roku w Łańcucie.

Salezjańskie Lato Muzyczne - seminarium wokalne i koncert na bis

        Wprawdzie 18. Międzynarodowy Przemyski Festiwal Salezjańskie Lato Muzyczne trwał od 27 lipca do 5 sierpnia, ale dzięki inicjatywie pani Olgi Popowicz – znakomitej śpiewaczki i pedagoga śpiewu, oraz staraniom organizatorów festiwalu 13 i 14 sierpnia odbyło się seminarium wokalne, a 13 sierpnia w sali widowiskowej Zamku Kazimierzowskiego w Przemyślu odbył się dodatkowy koncert, podczas którego z towarzyszeniem pianistki Dominiki Peszko wystąpiły: Paulina Bielarczyk – sopran i Mariana Poltorak – sopran oraz Łukasz Kuźmiak – uczeń klasy śpiewu w ZPSM w Przemyślu. W programie znalazły się arie i pieśni kompozytorów europejskich.
Koncert został gorąco przyjęty przez publiczność, która długo oklaskiwała wykonawców.
Po koncercie o chwilę rozmowy poprosiłam dr hab. Olgę Popowicz.

        Zofia Stopińska: Może być Pani dumna ze swoich wychowanków, którzy wystąpili dzisiaj na scenie. Łukasz Kuźmiak dopiero rozpoczyna naukę śpiewu, ale dwie studentki Akademii Muzycznej w Krakowie mają duże programy złożone z arii i pieśni. Z pewnością pracują tutaj dodatkowo z myślą o udziale w konkursach wokalnych?

        Olga Popowicz: Występujący dzisiaj młodzi wykonawcy to są bardzo zdolne młode osoby, z którymi bardzo dobrze mi się pracuje: są pilni, szybko realizują wszelkie uwagi i z lekcji na lekcję robią postępy. Są w różnym wieku i na różnych poziomach kształcenia. Często zadaję im programy „na wyrost”, po to, żeby się więcej nauczyli. Nie zawsze chodzi mi o doskonałe wykonanie, tylko o pokonanie kolejnej bariery w procesie nauczania. Paulina i Mariana biorą także udział w konkursach ogólnopolskich i międzynarodowych, często zdobywają miejsca i wyróżnienia. Kształcą się, kochają ten zawód, chcą go wykonywać i muszą intensywnie pracować. Bo jest to bardzo wymagający zawód. Artysta-śpiewak musi cały czas być w dyspozycji, musi dbać o zdrowie, musi przewidywać zachowanie swojego organizmu, bo to jest bardzo ważne. Całej trójce wróżę dobre i przyjemne wykonywanie zawodu, bo są to osoby zdolne, pracowite i mają wiele pokory, co jest bardzo ważne. Nadmierna pewność siebie i pycha bardzo często gubi artystów, a oni, na szczęście, nie mają tych cech i ciągle pracują nad doskonaleniem swoich umiejętności. Sukcesy, które odnoszą, korzystnie wpływają na ich rozwój.

        Zauważyłam, że śpiewanie sprawia im wielką radość i jest to także bardzo ważne.

        - Tak, kochają śpiew i chcą zostać śpiewakami. Trzeba im pomóc, aby robili to jak najlepiej.

        Trwające seminarium wokalne jest powrotem do kursów wokalnych, które z Pani inicjatywy odbywały się w Przemyślu. Pan Tomasz Konieczny – jeden z najwybitniejszych bas-barytonów na świecie, podczas pobytu na Muzycznym Festiwalu w Łańcucie wspominał o tych kursach i o tym, że to właśnie w Przemyślu spotkał prof. Christiana Elsnera, który wskazał mu dalszą drogę.

        - Profesor Christian Elsner był wielkim pedagogiem śpiewu i niekwestionowanym autorytetem światowego formatu w tej dziedzinie. Wykształcił co najmniej kilkudziesięciu doskonałych śpiewaków, którzy wygrali mnóstwo konkursów i są solistami w najlepszych operach świata. Wśród nich jest pan Tomasz Konieczny, który wcześniej ukończył szkołę filmową w Łodzi. Możemy powiedzieć, że jako śpiewak, „urodził się” podczas kursów w Przemyślu, bo przyjechał tutaj za prof. Christianem Elsnerem, który zabrał go ze sobą do Drezna na studia wokalne. Tomasz jeździł za prof. Elsnerem wszędzie, do Przemyśla także, a odbyło się u nas 12 edycji tych kursów i pewnie byłoby ich więcej, gdyby Profesor żył. Tomasz Konieczny był na wszystkich edycjach. Później, w 2012 roku, odbył się tygodniowy kurs. Później, z różnych powodów, była przerwa. Teraz mamy namiastkę tego w postaci dwudniowych warsztatów. Może coś większego się z tego urodzi. Chcę jeszcze podkreślić, że prof. Elsner nie był jedynym pedagogiem, który prowadził zajęcia na przemyskich kursach, bo byli u nas także inni świetni śpiewacy i pedagodzy: prof. Igor Kuszpler, prof. Jerzy Artysz. Wspaniałego Igora Kuszplera nie ma już z nami, bo zginął w wypadku samochodowym, ale prof. Jerzy Artysz nadal prowadzi działalność pedagogiczną w Krakowie. Mam nadzieję, że organizatorzy Salezjańskiego Lata Muzycznego będą nam sprzyjać i kursy wokalne odrodzą się na nowo. Byłoby dobrze, bo do Przemyśla przyjeżdżało zawsze wielu studentów. Młodzi ludzie chcą się kształcić, bo mają w wakacje wolny czas i z chęcią poświęcają go na edukację.

        Prawie cały czas wypełnia Pani działalność pedagogiczna, bo pracuje Pani na stanowisku adiunkta w Akademii Muzycznej w Krakowie oraz na stanowisku profesora nadzwyczajnego na Wydziale Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, a także prowadzi Pani klasę śpiewu w PSM II stopnia w Przemyślu.

        - To prawda, ale od czasu do czasu także występuję. Może należałoby ten nurt rozwinąć, ale mam problemy osobiste, zdrowotne, wpłynęły one na intensywność tej działalności. Działalność pedagogiczna daje mi bardzo dużo satysfakcji i zastępuje soczyście moją działalność artystyczną. Cieszę się bardzo z osiągnięć moich studentów i wychowanków. Jedną z nich jest Przemyślanka Justyna Bluj, która ukończyła Akademię Muzyczną w Krakowie, przez dwa lata była członkiem Akademii Operowej w Warszawie, działającej przy Teatrze Wielkim, a teraz została przyjęta do Akademii Operowej w Zurychu. To są sukcesy moich studentów, którymi ja także bardzo się cieszę. Cieszę się, kiedy uczeń przerasta mistrza, bo tak powinno być.

Z dr hab.Olgą Popowicz rozmawiała Zofia Stopińska 13 sierpnia 2018 roku w Przemyślu.

Czarodziejskie dźwięki fletu Edyty Fil


        Zapraszam Państwa na spotkanie z Panią Edytą Fil – wyśmienitą flecistką, która 4 sierpnia 2018 roku wystąpiła w Jarosławiu wspólnie ze świetnym organistą Marcinem Armańskim, w ramach cyklu koncertów ”Muzyka organowa w Jarosławskim Opactwie”.

        Zofia Stopińska: Przyjechała Pani do Jarosławia wczoraj i pewnie oprócz próby było trochę czasu, aby zwiedzić Opactwo. Jak Pani się poczuła w tym miejscu?

        Edyta Fil: Jestem pierwszy raz w Opactwie w Jarosławiu. Jest to przepiękne miejsce. Udało mi się dzisiaj odbyć wycieczkę z przewodnikiem po całym Opactwie i dużo zobaczyłam oraz poznałam historię tego miejsca, i dlatego z wielką przyjemnością wystąpię tutaj z koncertem.

         Z panem Marcinem Armańskim już Pani grała, czy debiutujecie w Jarosławiu?

        - Dzisiaj spotkaliśmy się pierwszy raz i pierwszy raz zagramy razem podczas koncertu. Chcę podkreślić, że muzycy w obecnej dobie bardzo szybko nawiązują współpracę i owoce tej współpracy są gotowe do pokazania podczas koncertu. Wszyscy dużo koncertujemy i prezentujemy taką formę, że do wykonania koncertu starcza maksymalnie trzy próby, a dzisiaj starczyła nam w zupełności jedna, ponieważ tylko dwa utwory gramy wspólnie, a reszta przeznaczona jest na flet solo lub organy.

        Chyba nie tylko ja jestem ciekawa, ile Pani miała lat wybierając flet, a może ktoś Panią zachęcił, aby sięgnąć po ten piękny instrument?

        - Można powiedzieć, że to był przypadek, ponieważ bardzo późno zapisałam się do szkoły muzycznej. Ma pani zdziwioną minę, ale sama zapisałam się do szkoły muzycznej. Byłam bardzo aktywnym dzieckiem – uprawiałam gimnastykę artystyczną i uczęszczałam na wszystkie możliwe koła zainteresowań, poza sekcją szachową, do której po prostu nie dotarłam, i to nie dlatego, że mi się nie podobała. Rodzice nie wierzyli mi, że bardzo chcę także grać, chociaż prosiłam ich od wczesnego dzieciństwa, żeby zapisali mnie do szkoły muzycznej. Kiedy byłam w czwartej klasie, zgodzili się, abym rozpoczęła naukę w ognisku muzycznym i zaczęłam grać na fortepianie, a w piątej klasie poszłam sobie sama na egzaminy do szkoły muzycznej, i rozpoczęłam naukę w dziale młodzieżowym na fortepianie, ale wiadomo, że w tym wieku za późno na karierę pianisty. Ponieważ były tam dodatkowe zajęcia gry na flecie prostym, to pan, który uczył grać na tym instrumencie, namówił mnie, abym spróbowała grać na flecie i dał mi flet. Z początku pomyślałam, że to niepoważny instrument, ale wzięłam ten flet do ręki i od razu zmieniłam zdanie, bo od razu zaczęłam na nim coś grać. Przyszłam na pierwszą lekcję i zaczęłam grać wymyślone melodie, stosując swoje chwyty i starając się wydobyć jak najpiękniejszy dźwięk. Oczywiście, że było w tej grze mnóstwo nieprawidłowości, ale zostało oczarowanie instrumentem i miłość od pierwszego wejrzenia. Wiedziałam już, że wcale nie chcę grać na fortepianie, tylko na flecie.

        Szybko się Pani uwinęła ze szkołami I i II stopnia, a później rozpoczęła Pani studia w Akademii Muzycznej w Warszawie.

        - Tak, w 1999 ukończyłam Akademię Muzyczną im. Fryderyka Chopina w Warszawie w klasie fletu prof. Elżbiety Dastych-Szwarc. Później pojechałam na studia podyplomowe w Conservatorie National de Region de Strasbourg we Francji i ukończyłam studia w klasie kameralnej, prowadzonej przez Kreig Goodmana, a później klasę fletu z Mario Caroli. Od spotkania z Mario Caroli zaczęła się moja przygoda i historia z muzyką współczesną, której wcześniej nie lubiłam, ale jak się okazało tylko dlatego, że jej nie znałam. Jak tylko usłyszałam w wykonaniu Mario Caroli pierwszy utwór współczesny, który wykonywał solo na flecie – to można powiedzieć wprost, że „szczęka mi opadła”, bo zdałam sobie sprawę, jak niesamowicie możliwości wykonawcze fletu zwiększają wszystkie współczesne techniki wydobycia dźwięku. Teraz, po wielu latach zgłębiania ich, to bardzo ostrożnie bym się wypowiadała na ten temat, ponieważ to wszystko było już od tysięcy lat. Rozszczepianie dźwięku na alikwoty to jest jedna z najstarszych metod. Teraz uczę się śpiewu alikwotowego – to w Rosji się nazywa „gorłowe pienie”. Wokalista śpiewa dźwięk podstawowy i z alikwotów układa melodię – jednocześnie brzmią dwa dźwięki. Wszyscy myślą, że jedna osoba śpiewa, a druga gwiżdże, a robi to jedna osoba. Uczę się tego śpiewu i może następnym razem coś zaśpiewam tą techniką.
Ale generalne chcę podkreślić, że nam się wydaje, że jest to coś nowego, a to nie jest nowe.

        Podobnie jak flet, który jest bardzo starym instrumentem.

        - W klasycznym flecie wszyscy dążą do tego, żeby grać jednostajnym dźwiękiem, jak najczystszym dźwiękiem, o w miarę jednostajnej barwie, ale ja jednak szukam różnych barw. Pamiętam dobrze jeden master-classe z profesorem z Ameryki, który kolekcjonował różne etniczne flety. Kiedyś kupił flet indiański i próbował z niego wydobyć dźwięki, po czym udał się w góry, żeby pograć na tym flecie z prawdziwym Indianinem. Kiedy profesor zaczął w sposób klasyczny grać, Indianin powiedział mu otwarcie – brzydko grasz na tym instrumencie, nie rozumiesz tego instrumentu – flet to jest wiatr.
Mnie się podobają różne brzmienia fletu: klasyczny, i żeby był wiatrem, a także – jak słuchacze często podpowiadają – słychać w brzmieniu fletu różne ptaki i inne dźwięki przyrody.
Powiem jeszcze, że gra pizzicato na flecie jest czymś współczesnym, a na przykład na skrzypcach gra się w ten sposób od setek lat.

        Podczas koncertów publiczność oklaskuje Panią gorąco nie tylko za wykonania utworów muzyki klasycznej, skomponowanych setki lat temu, które są jej dobrze znane, ale także, a może przede wszystkim, po utworach współczesnych, kiedy stosuje Pani niekonwencjonalne metody wydobycia dźwięków.

        - Tak, bo jest to dla nich coś nowego, świeżego, nigdy nie myśleli, że flet może tak brzmieć. Poza tym w solowych utworach fletowych te wszystkie inne techniki wydobycia dźwięku powodują, że dużo ciekawsze jest wykonanie. Nawet najpiękniejszy jednostajny dźwięk nie jest w stanie tak długo zadowolić słuchacza, jak dźwięk, który się odmienia, bo wówczas to wszystko brzmi tak, jakby rozbrzmiewało parę instrumentów, a nie jeden.

        Na pewnym etapie swojej działalności artystycznej podjęła Pani decyzję, że zamieszka Pani w Moskwie i było to już dosyć dawno.

        - Faktycznie, bo było to dwanaście lat temu.

        Od początku prowadzi tam Pani ożywioną działalności koncertową, ale nie tylko.

        - Oprócz działalności koncertowej, pracuję jako organizator w Instytucie Polskim w Moskwie. Jest to praca na pół etatu (dlatego mogę prowadzić intensywną działalność koncertową), ale daje mi ona wiele satysfakcji i zabezpieczenie materialne. Jestem także szczęśliwa, że mogę w Rosji szerzyć kulturę polską.

        Często także pomaga Pani dostrzegać piękno muzyki tego kraju i uroki Rosji – Polakom.

        - Bardzo często ludzie przyjeżdżają do Rosji i są zaskoczeni, bo zupełnie inaczej sobie wyobrażali ten kraj. Niektórzy bali się jechać do Rosji i zmienili zdanie dopiero wtedy, kiedy spotkali Rosjan i poziom sztuki, bo muzyka i sztuka są w Moskwie naprawdę na bardzo wysokim poziomie. Zawsze są to ciekawe kontakty dla obu stron.

        Podczas wakacji, prawie każdego roku, przyjeżdża Pani do Polski.

        - Tak, zawsze z dziećmi przyjeżdżam do Polski, bo chcę, żeby miały kontakt z Polską, żeby odwiedziły babcię. Jestem bardzo losowi wdzięczna, że zawsze jak przyjeżdżam, to gram koncerty dla polskiej publiczności. Sprawia mi to ogromną radość.

        Pani dom rodzinny jest w Lublinie i tam także rozpoczynała Pani naukę muzyki.

        - Tak, tam się wszystko zaczęło i tam zawsze z wielką radością wracam.

        Podczas koncertu, który niedługo się rozpocznie, zaprezentujecie wspólnie z panem Marcinem Armańskim szeroki przekrój muzyki.

        - Tak, bo rozpoczniemy od utworów epoki baroku, a konkretnie od dzieł Johanna Sebastiana Bacha i przedstawiciela muzyki francuskiej tego okresu Marina Marais, poprzez utwory organowe Feliksa Mendelssohna-Bartholdy’ego i Mieczysława Surzyńskiego, aż po utwory Astora Piazzolli.

        Dwa albo trzy lata temu miałam przyjemność słuchać Pani gry w kościele pw. św. Krzyża przy ulicy 3-Maja w Rzeszowie i pamiętam, jak bardzo zafascynowała nas Pani swą grą, a publiczności było wówczas bardzo dużo. Była w dźwiękach Pani fletu przedziwna magia.

        - Może dlatego Państwo tak przyjęli ten koncert, że ja sama zawsze pasjonuję się tym wszystkim. Zawsze staram się, aby w programie były utwory muzyki dawnej, ale jak się Państwo za chwilę przekonają, nie zawsze brzmią one standardowo, bo wprowadzam często elementy współczesnego albo starożytnego wydobycia dźwięku, ale obecnie nieużywane powszechnie – dzisiaj usłyszą je Państwo zarówno w utworze Bacha, Marais’a i Piazzolli.

        Podobno to ostatni Pani koncert tego lata w Polsce, trochę szkoda, że nie możemy zaprosić czytelników na kolejne.

        - Tak, zaraz po powrocie do Lublina pakujemy się i wracamy do Moskwy, gdzie czekają na mnie obowiązki związane z pracą w Instytucie Polskim oraz koncerty. Kończąc letnie koncerty w Polsce muszę wspomnieć o koncercie, który grałam 21 lipca, wspólnie z fantastycznym organistą Markiem Stefańskim w Krościenku nad Dunajcem. Atmosfera była tak niezwykła, że ja zagrałam najpierw Toccatę Bacha w opracowaniu na flet solo, a potem, zupełnie niespodziewanie, zagraliśmy razem z panem Markiem Fugę w formie improwizowanej. Nie planowaliśmy tego, ale wielkie szczęście muzyczne na swojej fali poniosło nas w stronę improwizacji. Publiczność była szczęśliwa i zadowolona – my oczywiście również.

         Dzieli się Pani swoimi umiejętnościami i doświadczeniami z młodzieżą i studentami?

        - Owszem, prowadzę dużo master-classes dla młodzieży – zarówno dla kompozytorów, jak i dla flecistów, którzy są zainteresowani w rozwijaniu swoich horyzontów. Jeden z profesorów moskiewskiego Konserwatorium przysyła zawsze do mnie studentów, którzy jadą na konkursy zagraniczne i w programie mają do wykonania utwór współczesny. Zawsze mnie wtedy prosi: „...popracuj z nimi, ja sobie nie poradzę tak dobrze jak ty”. Chętnie pomagam mu i uczę. Często proszona jestem także o prowadzenie kursów mistrzowskich fletu klasycznego, ale zawsze interesuje mnie rozszerzanie horyzontów i staram się pokazywać coś nowego.

        Grała Pani w tym roku w Rosji utwory polskich kompozytorów?

        - Owszem, niedawno, bo w maju miałam przyjemność wykonać Andrzeja Panufnika – Hommage à Chopin na flet i orkiestrę smyczkową. Koncert odbył się w Konserwatorium Moskiewskim i była to rosyjska premiera tego fantastycznego utworu. Mam swoje przyjemności i małe sukcesy, bo wiadomo, że jak każdy muzyk lubię grać, ale jak mogę jeszcze przy okazji szerzyć muzykę polską, to zawsze jestem wtedy wzruszona i czuję się fantastycznie.

        Zbliża się już czas koncertu i musimy kończyć tę miłą rozmowę, ale mam nadzieję, że będzie okazja do kolejnych spotkań za rok, może dwa.

        - Zawsze bardzo chętnie wystąpię w Polsce. Dziękuję za rozmowę.

Z panią Edytą Fil – znakomitą flecistką mieszkającą i działającą w Moskwie rozmawiała Zofia Stopińska 4 sierpnia w Jarosławiu.

Szanowni Państwo!

Chcę jeszcze kilka słów powiedzieć o przebiegu sobotniego (4.08) koncertu w Jarosławskim Opactwie.
Wielkim zaskoczeniem dla publiczności był fakt, że pierwszy utwór tego koncertu – słynna Toccata i fuga d-moll Johanna Sebastiana Bacha, rozpoczęła się dźwiękami solowego fletu, a Pani Edyta Fil wykonała całą Toccatę stosując różne techniki wydobycia dźwięku, bo tylko w ten sposób można było ją zagrać. Po niej Pan Marcin Armański wykonał na organach tradycyjnie ciąg dalszy, czyli fugę – spotkały się dwie różne estetyki wykonawcze, i było to bardzo interesujące. Później słuchaliśmy pięknego, klasycznego brzmienia fletu w towarzyszeniem organów w dwóch utworach Bacha (a raczej fragmentach większych form) – Siciliana z Sonaty Es-dur BWV 1031 oraz Polonaise i Badinerie z Suity h-moll.
Marcin Armański pokazał swoje umiejętności wirtuozowskie wykonując opracowane na organy dwa fragmenty z Muzyki do Snu nocy letniej – Uwerturę i Scherzo - Feliksa Mendelssohna-Bartholdy’ego.
W kolejnym ogniwie koncertu mogliśmy podziwiać nie tylko piękne brzmienia fletu, ale również Panią Edytę Fil, która stojąc przed ołtarzem zachwycająco wykonała Les foglies Espagne - Marina Marais , a później znowu zabrzmiały organy – tym razem różne brzmienia jarosławskiego instrumentu pokazał nam Marcin Armański, wykonując Capriccio fis-moll op. 36 – Mieczysława Surzyńskiego.
Pani Edyta Fil pożegnała jarosławską publiczność dwoma popisowymi utworami Astora Piazzolli – Etude nr 4 oraz Tango-Etude nr 3, zaś Marcin Armański wykonał na finał Preludium i toccatę C-dur niemieckiego kompozytora Thomasa Kiesewettera.
To był wspaniały wieczór, który z pewnością na długo pozostanie w pamięci wszystkich, którzy zdecydowali się spędzić go w Jarosławskim Opactwie.

Moje marzenie z dzieciństwa się ziściło - zostałem organistą

        Zofia Stopińska: Ze znakomitym organistą młodego pokolenia - Panem Danielem Prajznerem spotykamy się w Przemyślu, przed koncertem w ramach tegorocznej edycji Międzynarodowego Przemyskiego Festiwalu Salezjańskie Lato Muzyczne, który odbędzie się w przemyskiej Archikatedrze. W programie znajdą się utwory na organy solo, a także na dwie trąbki i organy. Na trąbkach grać będą świetni instrumentaliści, zafascynowani trąbkami naturalnymi Tomasz Ślusarczyk i Michał Tyrański.

        Daniel Prajzner: Podzieliliśmy ten koncert na części kameralne i organowe. Rozpoczniemy i zakończymy koncert utworami opracowanymi na trio, a środkowe ogniwa stanowić będą solowe utwory organowe oraz dzieła na trąbkę z towarzyszeniem organów. Całość oscyluje wokół baroku. W środkowej części koncertu wykonam dwa utwory romantyczne, ale w stylu neoklasycznym.

        W Bazylice Archikatedralnej odbędą się w tym roku trzy koncerty z udziałem organów, a ponieważ dawno nie słyszałam tego instrumentu w repertuarze koncertowym i stąd pytanie – jaki to jest instrument, w dobrym stanie?

        - Ta piękna świątynia i ten instrument zostały wybrane z tego powodu, że organy w kościele Salezjanów w Przemyślu, niestety, lada dzień będą wyłączone z użytku zupełnie, ze względów m.in. bezpieczeństwa. Tutaj nadmienię, iż 17 lipca została reaktywowana Salezjańska Szkoła Organistowska i jest to dodatkowa motywacja do przeprowadzenia kompleksowej renowacji instrumentu u Salezjanów. Rozpoczęły się już nawet wstępne prace. Wszystkie koncerty organowe trzeba było przenieść do Bazyliki Archikatedralnej. W tej świątyni znajduje się bowiem instrument w najlepszej kondycji, jeśli chodzi o Przemyśl. W naszym mieście istnieje bardzo duży problem z instrumentarium organowym, ale organy w Archikatedrze są technicznie sprawne i duże; posiadają jednakże sporo wad związanych przede wszystkim ze strukturą brzmieniową i projekcją dźwięku. Romantyczny instrument w swojej historii został niestety zbarokizowany. Zadziwiające, że jeszcze pod koniec XX wieku pokutowały w naszym regionie skutki Reformy Organowej z początku poprzedniego stulecia. Organy w Archikatedrze są na tyle duże, że można dostosować brzmienie poprzez wybór nieszablonowych zestawów głosów do wykonywania zarówno muzyki solowej, jak i kameralnej.

        Koncertujący organiści zawsze muszą wcześniej znać dyspozycję i możliwości organów, i zaproponować odpowiedni program koncertu. Pewnie Pan także wybrał utwory, które na tych organach dobrze zabrzmią.

        - Oczywiście! Ale później trzeba było przyzwyczaić się do gry na tym instrumencie, bo problem, szczególnie w muzyce kameralnej, stanowi opóźnienie i prawie zupełny brak możliwości szybkiej repetycji. Trąbki są bardzo precyzyjnymi instrumentami i dobre wykonanie utworów z towarzyszeniem tych organów nie jest łatwe, a można nawet powiedzieć, że jest wyzwaniem. Z wykonaniem utworów solowych nie ma już takich problemów.

        Rozmawiamy w Pana rodzinnym mieście i jest to doskonała okazja do przedstawienia Pana. Jak wyglądały Pana początki edukacji muzycznej – czy stawiając pierwsze kroki w nauce gry na instrumencie marzył Pan już o organach?

        - Kilka lat temu moja mama znalazła księgę pamiątkową z mojej pierwszej komunii świętej, gdzie na pytanie: kim chcesz zostać w przyszłości? – dziecięcym pismem napisałem: chcę zostać organistą. To moje marzenie ziściło się bardzo szybko, bo dwa lata później tata zapisał mnie do Studium Organistowskiego, działającego przy Katedrze, i zacząłem się kształcić w tym kierunku. Jako organista zacząłem pracować dokładnie dwadzieścia lat temu w Kościele Księży Salezjanów i związałem się z tym zgromadzeniem zakonnym na długie lata. Dzięki projektom związanym z Fundacją Salezjańska Szkoła Organistowska ciągle ten kontakt jest utrzymywany.

        Niedawno przesłał mi Pan post z informacją o reaktywacji Salezjańskiej Szkoły Organistowskiej.

        - Już stało się to faktem. 17 lipca br. aktem notarialnym ustanowiona została Fundacja „Salezjańska Szkoła Organistowska w Przemyślu”, a następnie przełożony krakowskiej prowincji Salezjanów powołał mnie na prezesa zarządu tej fundacji. Oczywiście szkoła ta nie może istnieć w takiej samej postaci, jak szkoła powołana ponad 100 lat temu, bo czasy się zmieniły. Ustanowiona Fundacja będzie się zajmować działalnością dydaktyczną, naukową i artystyczną – czyli prowadzeniem szkoły o dwóch profilach – organistowskim na poziomie szkoły muzycznej II stopnia i orkiestrowym (dla orkiestry dętej) na poziomie szkoły muzycznej I stopnia. Wzorem będzie oczywiście dawna szkoła organistowska oraz angielski system Music Service. Działalność naukowa polegać będzie na uporządkowaniu wszystkiego, co znajduje się „na strychu” kościoła Salezjanów – nut, książek, rękopisów, których jest bardzo dużo nie tylko w Przemyślu, ale także w krakowskim Seminarium Salezjanów. Wszystko zostanie przewiezione do Przemyśla, a rozpoczynamy już w sierpniu od odtworzenia biblioteki i, tak jak wspominałem, od renowacji instrumentu. To będą dwa duże projekty. W planach jest wydanie wszystkich materiałów dydaktycznych – trzeba po nie sięgnąć, odkurzyć, zredagować, znaleźć pieniądze i wydać. Chcemy także zająć się działalnością artystyczną. Będziemy współpracować z Zespołem Państwowych Szkół Muzycznych, Festiwalem „Salezjańskie Lato Muzyczne”, i mam nadzieję, że także z innymi instytucjami.

        Powiem Panu, że miałam kontakt z niektórymi wychowankami Salezjańskiej Szkoły Organistowskiej, bo jak rozpoczynałam muzyczną edukację, to kilku z nich w Państwowej Szkole Muzycznej II stopnia w Rzeszowie uczyło się, chyba przez dwa lata w klasie organów, grali znakomicie i z wyróżnieniem zdawali egzaminy dyplomowe.

        - W Przemyślu uczył się także Pan Zbigniew Szłapak – mój pierwszy nauczyciel organów, on również nie ukończył Salezjańskiej Szkoły Organistowskiej z tej racji, że ją rozwiązano; kontynuował naukę w Państwowej Szkole Muzycznej.

        Powróćmy do Pana edukacji. Po ukończeniu Szkoły Muzycznej II stopnia w Przemyślu, studiował Pan w Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie prof. Mirosławy Semeniuk-Podrazy, wybitnej organistki, która pochodzi z Rzeszowa. Mógł Pan wybrać pedagoga instrumentu głównego?

        - Chciałem studiować u prof. Mirosławy Semeniuk-Podrazy i przez pięć lat zdobywałem szlify pod jej kierunkiem. Z małym wyjątkiem, bo na czwartym roku studiów wyjechałem na pół roku w ramach programu Sokrates/Erasmus i studiowałem w Hochschule fűr Musik und Theater w Hamburgu, w klasie organów prof. Pietera van Dijka. Po ukończeniu studiów w Krakowie, podjąłem naukę w Conservatorium van Amsterdam w klasie prof. Pietera van Dijka.

        W czasie studiów zaczął Pan odnosić sukcesy w konkursach organowych.

        - Już w pierwszych latach studiów pani Profesor delegowała mnie do udziału w konkursach i wydaje mi się, z dzisiejszego punktu widzenia, że nastąpiło to trochę za wcześnie, ale całkiem dobrze sobie na tych konkursach radziłem. Uważam jednak, że po dłuższym okresie edukacji wyniki mogły być lepsze.

        Nie może Pan narzekać, bo na ważnych międzynarodowych konkursach zajmował Pan pierwsze miejsca i był Pan w gronie laureatów.

        - Tak, były to tylko konkursy międzynarodowe, gdyż zawsze uważałem, że nie należy brać udziału w konkursach, kiedy członkiem jury jest mój profesor. Moja Pani Profesor uczestniczyła w pracach jury wszystkich ówczesnych krajowych konkursów organowych.

        Najważniejsze dla Pana były konkursy w Czechach, Rosji i we Włoszech.

        - To prawda, te konkursy były dla mnie najważniejsze.

        Czy zaowocowały one zaproszeniami na koncerty?

        - Oczywiście, zwłaszcza po konkursach w Moskwie i Kaliningradzie. Miałem wówczas kilka koncertów w Moskwie i udało mi się polecieć do Japonii. Konkursy to bardzo ciekawe wydarzenia artystyczne, podczas których mogłem spotkać organistów z całego świata. Tak było podczas konkursu w Rosji, bo pierwszy etap odbywał się równocześnie w trzech miejscach: Stanach Zjednoczonych, Hamburgu i w Moskwie. Osoby, które zostały wybrane do drugiego etapu, spotkały się w Kaliningradzie i tam już dalej rywalizowaliśmy.

        Po studiach podjął Pan pracę w macierzystej uczelni, czyli w Akademii Muzycznej w Krakowie i aktualnie jest Pan już po zakończonym przewodzie, i otrzymał Pan stopnień doktora sztuk muzycznych.

        - W ubiegłym roku w czerwcu obroniłem pracę doktorską na temat sztuki registrowania utworów organowych Maxa Regera. Cały czas pracuję także jako organista liturgiczny oraz koncertuję. Ostatnio mogę więcej koncertować, bo wcześniej sporo czasu poświęcałem na doktorat. Musiałem napisać pracę doktorską i nagrać płytę, a do tego w tym samym czasie urodziła się moja córeczka i jednocześnie żona przygotowywała się do egzaminu adwokackiego. To był dla nas bardzo trudny okres.

        Przez cały czas ma Pan ścisłe kontakty z Przemyślem, bo prowadzi Pan klasę organów w tutejszym Zespole Państwowych Szkół Muzycznych im. Artura Malawskiego.

        - Już od jedenastu lat, w czasie trwania roku szkolnego, jestem w Przemyślu kilka dni w tygodniu. Teraz przyjeżdżam trochę rzadziej, bo są wakacje. Nasz projekt Salezjańskiej Szkoły Organistowskiej będzie dotyczył także współpracy ze Szkołą Muzyczną. Ponieważ w Przemyślu jest jedno środowisko muzyczne – nie chcemy go dzielić.

        Jesteśmy w środku sezonu koncertowego dla większości organistów i Pana to także dotyczy.

        - To prawda, przede mną jeszcze kilka koncertów – będę grał m.in. w Krakowie, możliwe, że dzisiejszy koncert powtórzymy w Bydgoszczy, a później planujemy Kijów i Białą Cerkiew na Ukrainie. W przyszłym roku mam sporo koncertów zagranicznych. Działam aktywnie, a także myślę już o kolejnym etapie rozwoju naukowego – o przewodzie habilitacyjnym.

        Od jesieni będzie Pan także często w Przemyślu i może jesienią spotkamy się, aby poinformować czytelników „Klasyki na Podkarpaciu” o działalności tutejszego środowiska muzycznego.

        - Mam nadzieję, że spotkamy się już w połowie października, bo organizujemy sesję naukową poświęconą działalności dawnej i reaktywowanej Salezjańskiej Szkoły Organistowskiej oraz muzyce organowej szeroko pojętej. Obecnie najważniejsze jest odrestaurowanie organów w Kościele Księży Salezjanów, a później można będzie planować dalsze działania.

Z dr Danielem Prajznerem – znakomitym organistą młodego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 31 lipca w Przemyślu.

        Pragnę Państwa poinformować, że XVIII Międzynarodowy Przemyski Festiwal "Salezjańskie Lato Muzyczne 2018" rozpoczął się 27 lipca i zakończy się w niedzielę 5 sierpnia o godz. 19.30 w Kościele Salezjanów w Przemyślu. Organizatorami Festiwalu są: Przemyskie Centrum Kultury i Nauki ZAMEK oraz Parafia pw. św. Józefa w Przemyślu - Salezjanie.

         Koncert przed rozpoczęciem którego rozmawiałam z panem Danielem Prajznerem, okazał się wyjątkowym wydarzeniem. Duża Bazylika Archikatedralna wypełniona była publicznością, która od samego początku wyrażała swój zachwyt gorąco oklaskując wykonawców. Były to w pełni zasłużone oklaski, bo wszyscy grali znakomicie. Panowie Tomasz Ślusarczyk i Michał Tyrański to świetny, zgrany duet i mocne, szlachetne brzmienie ich instrumentów z towarzyszeniem organów, wspaniale wypełniało akustykę świątyni. Pan Daniel Prajzner popisał się mistrzowską grą w dziełach barokowych - Buxtehudego i Bacha oraz ciekawą rejestracją w utworach romantycznych - Brahmsa i Mendelssohna. Po rewelacyjnym wykonaniu kończącej planowaną część koncertu Suicie  "Muzyka na wodzie" - "Water Music" Georga Fredricha Händla, oklaski trwały tak długo, aż wykonawcy zdecydowali się na bis.

       Cieszy fakt, że organizatorzy życia muzycznego w Przemyślu starają się zawsze promować młodych muzyków, a przede wszystkim muzyków pochodzących z tego pięknego miasta. Dwóch znakomitych wykonawców wtorkowego wieczoru (31.07.2018) - Tomasz Ślusarczyk i Daniel Prajzner, to rodowici Przemyślanie występujący z wielkim powodzeniem w wielu ważnych ośrodkach muzycznych na świecie.

Zofia Stopińska

                                                                                                                 

 

 

Z prof. Krystyną Makowską - Ławrynowicz nie tylko o łańcuckich Kursach

        Mieszkańcy Łańcuta przyzwyczaili się już, że w lipcu we wspaniałym Zamku i otaczającym go rozległym parku oraz w znajdującej się w nim, pięknie położonej Szkole Muzycznej, słychać dźwięki muzyki. Licznie przybywający turyści z zaciekawieniem przyglądają się i słuchają, jak ćwiczą i przygotowują się do koncertów młodzi ludzie, którzy w przyszłości pragną zostać mistrzami w zakresie gry na instrumentach smyczkowych.
        Po raz 44 odbywają się w Łańcucie Międzynarodowe Kursy Muzyczne – wprawdzie tegoroczna edycja w najbliższych dniach przejdzie do historii, ale przed jubileuszowymi Kursami, które odbędą się w przyszłym roku, pragnę przedstawić Panią prof. Krystynę Makowską-Ławrynowicz – znakomitą pianistkę i kameralistkę, zawiązaną z Uniwersytetem Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, która jest od 2005 roku dyrektorem artystycznym i naukowym Kursów.

        Zofia Stopińska: Jest Pani trzecią osobą, która kieruje łańcuckimi Kursami. Założycielem Kursów oraz pierwszym kierownikiem artystycznym i naukowym był w latach 1975-1992 prof. Zenon Brzewski – znakomity skrzypek i pedagog, który traktował tę wspaniałą imprezę jak swoje dziecko. Później, zgodnie z jego wolą, kontynuował to dzieło Pani mąż, prof. Mirosław Ławrynowicz – wychowanek prof. Brzewskiego, świetny skrzypek, również związany z Akademią Muzyczną w Warszawie.

        Krystyna Makowska-Ławrynowicz: W 1992 roku przyjechaliśmy razem z prof. Zenonem Brzewskim na Kursy do Łańcuta i mąż prowadził klasę skrzypiec, a ja akompaniowałam uczestnikom oraz profesorom, którzy występowali w Sali Balowej. Profesor już wiosną tego roku zaczął chorować, często zdarzało się, że miał trudności z prowadzeniem zajęć na uczelni i wówczas prosił mojego męża, aby go w tym wyręczał. Po przyjeździe do Łańcuta, dosłownie po kilku dniach, choroba zaczęła mocno postępować i Profesor prosił, aby mąż zawiózł go do szpitala do Katowic. Postanowiłam im towarzyszyć w tej podróży i wiele rozmawialiśmy także na temat Kursów. Profesor stwierdził wówczas, że jedyną osobą, która może poprowadzić je pod jego nieobecność – nie mówiło się wtedy jeszcze o najgorszym, bo wydawało się, że to będzie tylko chwilowa niedyspozycja – jest mój mąż. Kiedy powrócił po operacji do Warszawy i spotkaliśmy się na początku sierpnia, był bardzo zadowolony i podkreślił, że Kursy zostały znakomicie przez męża poprowadzone. Niestety, choroba mocno postępowała i w lutym 1993 roku pożegnaliśmy prof. Zenona Brzewskiego. Po śmierci Profesora wszyscy, którzy byli bardzo blisko związani z Kursami, stwierdzili, że jedyną osobą, która może kontynuować dzieło Profesora i przejąć funkcję dyrektora artystycznego i naukowego Kursów – jest Mirek. Przyjmując obowiązki mąż poprosił mnie o pomoc i właściwie organizowaliśmy Kursy wspólnie. Pan Władysław Czajewski – dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie, który przez cały czas towarzyszył Profesorowi, także nas wspierał pełniąc nadal funkcję przewodniczącego Komitetu Organizacyjnego Międzynarodowych Kursów Muzycznych.

        Poznałam Państwa w Łańcucie podczas Kursów o wiele wcześniej, było to chyba tuż po Waszym wielkim zwycięstwie na Międzynarodowym Konkursie Muzycznym Bayerischer Rundfunk w Monachium, w kategorii duo skrzypce – fortepian. Pamiętam, że prof. Zenon Brzewski mówił o Waszym sukcesie i działalności z wielką satysfakcją, i dumą.

        - W 1975 roku otwieraliśmy te Kursy i to było wkrótce po tym konkursie. Chcę podkreślić, że był to bardzo trudny konkurs, bo musieliśmy wykonać 12 sonat na skrzypce i fortepian. Musiały one pochodzić z różnych epok, od klasyki poprzez romantyzm aż do współczesności. Profesor towarzyszył nam podczas podróży oraz całego konkursu w Monachium i bardzo przeżywał każdy etap, podtrzymując nas na duchu. Podkreślał, że występ w pierwszym etapie jest wielkim sukcesem i nie musimy się martwić, jeżeli na tym nasz udział się zakończy. Przeszliśmy do drugiego etapu, później drżącą ręką żegnał nas, kiedy wychodziliśmy na estradę, aby grać w finale, a jak się udało wygrać, to Profesor cieszył się razem z nami i podkreślał, że było to marzeniem jego życia.

        Młodzi ludzie nawet sobie nie wyobrażają, a starsi już zapomnieli, jak trudno było w tamtych latach wyjechać za granicę. Pomysł zorganizowania Międzynarodowych Kursów w Polsce, z udziałem najlepszych mistrzów, był przedsięwzięciem bardzo śmiałym i trudnym do zrealizowania.

        - Dlatego już wcześniej prof. Zenon Brzewski, który był wielkim autorytetem w zakresie gry na skrzypcach, spotykał się i przeprowadził wiele rozmów z tak znakomitymi światowej sławy artystami i nauczycielami gry skrzypcowej, jak: Wolfgang Marsnercher z RFN, Jean Fournier z Francji czy Lew Raaben z Petersburga, bo chciał stworzyć międzynarodowe kursy w Polsce, aby nasza utalentowana młodzież, która nie miała szans wyjeżdżać z kraju, mogła pracować latem pod kierunkiem najlepszych mistrzów. Pierwszy Kurs udało się prof. Zenonowi Brzewskiemu zorganizować w 1975 roku, a my byliśmy „świeżo upieczonymi” laureatami wielkiego międzynarodowego konkursu i rozpoczynaliśmy ten Kurs recitalem w Sali Balowej Muzeum-Zamku w Łańcucie.
Później byliśmy jeszcze kilkakrotnie na łańcuckich Kursach, ale z przerwami, ponieważ mieliśmy wtedy bardzo dużo propozycji koncertowych i bez przerwy podróżowaliśmy. Pod koniec życia prof. Brzewskiego byliśmy przez rok wykładowcami w Bilkent University w Ankarze w Turcji i Profesor także otrzymał zaproszenie rok później, był bardzo zainteresowany wyjazdem, ale z powodu choroby nie było to możliwe.

        Od początku na Kursy do Łańcuta przyjeżdżali także uczniowie prof. Zenona Brzewskiego.

        - Zawsze, bo Profesor wykształcił wielu wybitnych skrzypków, chociaż w pierwszym Kursie uczestniczyło kilkunastu studentów i kilku profesorów. Te liczby szybko rosły i wkrótce było już kilkudziesięciu uczestników, a później ponad stu itd. Przed każdymi kolejnymi Kursami towarzyszyła nam wielka niepewność, czy będziemy mieć odpowiednie dotacje i dlatego postanowiliśmy zwiększyć liczbę uczestników, aby dzięki temu dalej zapraszać znakomitych pedagogów zagranicznych. Chętnych nie brakowało i pamiętam, że za życia mojego męża Mirosława był taki Kurs, na którym było ponad 600 uczestników podczas dwóch turnusów. W tym roku mamy również ponad 500 uczestników i to jest także rekordowa liczba, ale nam nie o liczbę chodzi, a o wysoki poziom, i to się udaje. Osoby, które przyjeżdżają do nas na Kursy, przedstawiają swoją grą bardzo wysoki poziom. Właściwie nie zdarza się już, aby pojawiali się u nas młodzi ludzie, którzy mają problemy z aparatem gry i aby trzeba było robić korekty. Owszem, niektórzy pracują także w tym kierunku, ale tylko po to, żeby wzbogacić swój warsztat.

        Na Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie przyjeżdżają także nauczyciele, którzy uczą gry na instrumentach smyczkowych i mogą także doskonalić swoje umiejętności.

        - Od lat prowadzimy w ramach naszych Kursów kursy metodyczne dla nauczycieli, którzy przyjeżdżają ze wszystkich ośrodków z Polski, nawet z tych najmniejszych, doskonalą swoje umiejętności, bo mogą obserwować wszystkie lekcje prowadzone przez pedagogów z różnych krajów i mają do wyboru szkołę rosyjską, niemiecką, szwajcarską, francuską, włoską...
Mają specjalne zajęcia, prowadzone przez wspaniałych profesorów, mają możliwość muzykowania i dzięki tej wiedzy mogą coraz lepiej uczyć młodzież. Wiadomo, że do nauki w szkołach artystycznych wiedza książkowa jest niewystarczająca, trzeba samemu posiąść umiejętność gry na danym instrumencie. Temu służą między innymi nasze kursy metodyczne.

        Podczas ostatnich kilkunastu lat zauważyłam, że coraz to młodsi uczestnicy przyjeżdżają na łańcuckie Kursy i bardzo często wprost zadziwiają swym talentem, pracowitością i wysokim poziomem wykonawstwa.

        - Ważne jest także to, że Kursy odbywają się latem, kiedy młodzież nie jest obciążona przedmiotami ogólnokształcącymi, we wszystkich pomieszczeniach budynków, w których odbywają się zajęcia, rozlega się muzyka, wszyscy ćwiczą – można powiedzieć: harują, i dlatego nawet najmłodsi uczestnicy uświadamiają sobie, że należy ćwiczyć, bo tak robią wszyscy.
Wszyscy uczestnicy mogą także grać w orkiestrach i zespołach kameralnych i od najmłodszych lat robią to z radością. To wspólne muzykowanie jest bardzo ważnym elementem edukacji.

        Rozmawiamy już pod koniec Kursów, kiedy codziennie odbywa się po kilka koncertów, bo każdy pedagog ze swoją klasą przygotowuje koncert. Te koncerty odbywają się w Auli im. Zenona Brzewskiego w Szkole Muzycznej albo w Sali Kasyna Urzędniczego i codziennie wieczorem słuchamy muzyki w Sali Balowej Zamku.

        - To nie wszystko, bo koncertujemy także poza Łańcutem. W niedzielę odbył się koncert kameralny w Kościele Parafialnym w Żołyni, a 19 lipca nasi uczestnicy wykonali piękny koncert w Markowej. Nasze Kursy promieniują.

        Wyrosła Pani w domu, w którym często rozbrzmiewała muzyka.

        - To prawda, bo moja mamusia jako młoda osoba, jeszcze niezamężna, tańczyła w Balecie Opery Narodowej. Stąd w domu był także fortepian, przy którym Mamusia często zasiadała i grała. Bardzo mi się to podobało i postanowiłam także grać na tym instrumencie. Często także śpiewałam jakieś zasłyszane melodie i nasza sąsiadka, która była nauczycielką fortepianu, słysząc te moje popisy przez ścianę, nalegała, abym rozpoczęła naukę gry na tym instrumencie. Tak się to wszystko zaczęło.

        Po ukończeniu szkół muzycznych I i II stopnia rozpoczęła Pani studia w klasie świetnej pianistki prof. Marii Wiłkomirskiej.

        - Później była aspirantura w Wiedniu u prof. Dietera Webera.

        Trzeba było wielu zabiegów, aby pojechać doskonalić swoje umiejętności w Szwajcarii, Niemczech i Austrii, a Pani się udało.

        - To nie było proste, ale często życiem kierują przypadki. Tak można nazwać fakt, że mogłam pojechać do Szwajcarii na kurs do prof. Mario Steinera – ucznia Dinu Lipatti. Prof. Mario Steiner przyjechał do Warszawy, aby uczestniczyć w zebraniu Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków, zainteresował się odbywającym się w pobliżu koncertem i w ten sposób przyszedł na mój recital. Po zakończeniu koncertu przyszedł do mnie z gratulacjami i powiedział, że chce mnie zaprosić na swój kurs w Szwajcarii, i poprosił o moje dane. To było w grudniu, później była długa, długa cisza, nikt się nie odzywał i już nawet sobie pomyślałam, że zakpił sobie ze mnie. Był chyba już marzec, kiedy zadzwonił do mnie ktoś z Ministerstwa Kultury i poprosił, abym przyszła, bo czeka na mnie zaproszenie na kurs. W ten sposób uczestniczyłam w kursie, który przyniósł mi dużo satysfakcji i nawet złotego Tissota wygrałam na tym kursie.

        Nagrody otrzymywała Pani już wcześniej, bo będąc studentką brała Pani udział w różnych konkursach. Jest Pani laureatką konkursów pianistycznych m.in. im. Roberta Schumanna w Zwickau w 1969 r., Festwochen w Wiedniu w 1972 r., Ludwiga van Beethovena w Wiedniu w 1973 r. oraz Bayerischer Rundfunk w Monachium w 1974 r. – to były bardzo owocne lata, bo każdego roku odnosiła Pani sukcesy.

        - Szczególnie owocny był pobyt w Wiedniu. Wprawdzie nie było łatwo dostać się do klasy prof. Dietera Webera - znakomitego pedagoga, u którego chciałam studiować, bo egzamin zdawało ponad stu pianistów z całego świata, ale udało się. Wprawdzie po pierwszej lekcji stwierdził, że jestem już ukształtowaną pianistką i on nie wie, dlaczego chcę dalej studiować, a jednak bardzo dużo się u niego nauczyłam, zwłaszcza w kierunku muzyki klasycznej takich twórców, jak Beethoven, ale nie tylko, bo wspaniale interpretował także Chopina oraz twórców późniejszych epok. Podczas tego pobytu uczestniczyłam w wiedeńskich konkursach. Otrzymałam też zaproszenie od znakomitego dyrygenta Hansa Swarowsky’ego na kurs dla dyrygentów, podczas którego wykonywałam trzy koncerty fortepianowe: Beethovena, Schumanna i Chopina. Była to dla mnie znakomita praktyka, ponieważ zazwyczaj przed koncertem z orkiestrą odbywają się tylko dwie próby i koncert. Natomiast tam grałam te trzy koncerty codziennie z orkiestrą pod batutami różnych dyrygentów. To było dla mnie fantastyczne przeżycie i najlepsza nauka.

        W pewnym momencie zaczęła Pani grać dużo muzyki kameralnej.

        - To się na dobre zaczęło po Międzynarodowym Konkursie Muzycznym ARD w Monachium, kiedy z mężem zaczęliśmy występować jako duet, a wszystko przebiegło błyskawicznie, ponieważ w marcu prof. Jean Fournier zauważył nas podczas kursów w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie, kiedy słuchał w naszym wykonaniu sonat Debussy’ego i Francka. Zapytał, czy nie chcemy wybrać się na Konkurs ARD i podał nam program, który trzeba było na tym Konkursie wykonać. Stwierdziliśmy, że zaryzykujemy i spróbujemy nauczyć się do września 12-tu sonat. Zabraliśmy się ostro do pracy i cały czas (od marca do września) poświęciliśmy na naukę. Nie było łatwo, męża palce bolały od pracy, bo ćwiczyliśmy codziennie od rana do wieczora.

        Państwo byli już wtedy małżeństwem?

        - Tak, bo pobraliśmy się w 1973 roku.

        W tym samym roku rozpoczęła Pani pracę na Uniwersytecie Muzycznym w Warszawie.

        - Na początku, przez trzy lata, byłam asystentką prof. Marii Wiłkomirskiej, która wkrótce przeszła na emeryturę. W tym samym czasie wygraliśmy z mężem Konkurs w Monachium, a na naszej Uczelni utworzona została Katedra Kameralistyki Fortepianowej, pod kierunkiem prof. Jerzego Marchwińskiego, który zaproponował mi, abym została jego asystentką, i tak w moim życiu zaistniała na dobre. Dalszy mój rozwój naukowy związany był ściśle z Katedrą Kameralistyki Fortepianowej – w 1979 roku otrzymałam tytuł adiunkta, a w 1990 stanowisko docenta. Od lutego 1992 roku byłam profesorem nadzwyczajnym, a od grudnia 2010 roku jestem profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie.

        Prowadząc ożywioną działalność artystyczną, pedagogiczną i organizacyjną musiała Pani jeszcze dbać o rodzinę. Sporo czasu trzeba było poświęcić córce Joannie, która poszła w Pani ślady, została pianistką i rozwija swoją karierę pianistyczną

        - Nigdy nie było to dla mnie ciężarem. Jak Joasia była małym dzieckiem, to zajmowała się nią moja Mama, bo myśmy bardzo dużo koncertowali w Polsce i w różnych krajach na świecie. Najczęściej dawaliśmy ponad 200 koncertów w ciągu roku, a do tego przez cały czas prowadziliśmy działalność pedagogiczną. Mirek prowadził klasę skrzypiec nie tylko w Akademii Muzycznej, ale także w szkołach II stopnia – ostatnio w Ogólnokształcącej Szkole Muzycznej II stopnia im. Zenona Brzewskiego w Warszawie. Miał także swoją Orkiestrę Jennes Musical, która dwukrotnie była nagradzana na konkursach w Belgradzie. Z tą Orkiestrą koncertowaliśmy nie tylko w Polsce, ale także bardzo często za granicą – pamiętam kilkakrotne tournée po Finlandii, Niemczech i Francji (podczas jednego tournée we Francji daliśmy 49 koncertów). Jak Joasia ukończyła 10 lat, często zabieraliśmy ją ze sobą, żeby była z nami. Pamiętam, że często zadawała wówczas dziwne pytania – na przykład: „Mamusiu, dlaczego tutaj są same Pewexy?” (śmiech).

        Spokojnie można było wyjeżdżać na długie tournée i prowadzić ożywioną działalność pedagogiczną, bo nad wszystkim w domu czuwała Pani Mama.

        - Tak, Mama umożliwiała nam zajmowanie się właściwie wyłącznie pracą. Była nieszczęśliwa, jak nas nie było w domu. Pamiętam, że jak w latach 1999-2005 byłam prorektorem ds. kontaktów zagranicznych Akademii Muzycznej Fryderyka Chopina, z przekąsem radziła, żebym łóżeczko polowe zainstalowała sobie w gabinecie, bo po co wracać do domu o północy i wychodzić o siódmej rano. W tym czasie często także wyjeżdżałam za granicę na różnego rodzaju konferencje i zebrania, podczas których wiele się dyskutowało o różnych formach współpracy pomiędzy uczelniami muzycznymi .
Prawie wszyscy byli wówczas zgodni, że najlepszą formę znaleźli do kształcenia młodych muzyków Polacy i Rosjanie. Na wszystkich stopniach szkolnictwa muzycznego w Polsce są nie tylko zajęcia z zakresu gry na instrumencie, ale także przedmioty bardzo rozwijające utalentowaną muzycznie młodzież – jak kształcenie słuchu, rytmika, historia muzyki i inne. W krajach zachodnich tego nie było.

        Z czasem zmienia się nasze życie zawodowe i rodzinne. Wiem, że jest Pani szczęśliwą babcią i bardzo kochają Panią wnuki i pewnie poświęca im Pani dużo czasu...

        - Wnuki to dla babci najsłodsze istoty na świecie. Teraz młodszy wnuk jest już na tyle duży i samodzielny, że może częściej być u babci, bo mamy często nie ma w domu, ponieważ koncertuje na wszystkich kontynentach. Starszy wnuk zadomowił się u mnie na dobre, a młodszy też coraz częściej mówi, że przeniesie się do babci.

        Czy zaplanowała już Pani urlop?

        - Szczerze mówiąc nie, bo czeka mnie wiele obowiązków i mam nadzieję, że zdrowie będzie mi dopisywać. Z panem Krzysztofem Szczepaniakiem – przewodniczącym Stowarzyszenia „Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie” myślimy już o przyszłorocznej 45. edycji. Serdecznie zapraszam na to wydarzenie uczestników i sympatyków naszych Kursów.

 Z prof. Krystyną Makowską - Ławrynowicz - znakomitą polską pianistką, kameralistką oraz dyrektorem artystycznym i naukowym Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie rozmawiała Zofia Stopińska 23 lipca 2018 roku.

Tu jest moje miejsce, do którego najchętniej powracam

        Zapraszam Państwa na spotkanie z prof. Piotrem Kusiewiczem - jednym z najwybitniejszych polskich artystów muzyków i pedagogów śpiewu, który wspólnie ze znakomitym organistą Markiem Stefańskim wystąpił 14 lipca w Jarosławskim Opactwie i 15 lipca w Kościele św. Krzyża w Rzeszowie. Koncerty odbyły się w ramach cyklu „Muzyka organowa w Jarosławskim Opactwie” i 27. Festiwalu „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa”.
        Program koncertów był bardzo ciekawy i różnorodny – od muzyki dawnej poczynając – na utworach współczesnych kompozytorów kończąc. Miałam przyjemność podziwiać i oklaskiwać Artystów w wypełnionym po brzegi Kościele św. Krzyża w Rzeszowie, a ponieważ jestem pod ogromnym wrażeniem tego występu, rozmowę z prof. Piotrem Kusiewiczem rozpoczynam od pytania o program tego wieczoru.

        Zofia Stopińska: Wysłuchaliśmy pięknych utworów, które stanowiły wielkie wyzwanie przede wszystkim dla śpiewaka. Podczas koncertu wykorzystana została także przestrzeń świątyni. Z pewnością sporo czasu Wam zajęły przygotowania.

        Piotr Kusiewicz: Słusznie zauważyła Pani, że układ programu był prawdziwym wyzwaniem dla śpiewaka przede wszystkim pod względem jego różnorodnego doboru. Znalazły się w nim kantyczki z XIII wieku, miniaturowe dzieła Bacha, pieśni Mozarta, Schuberta i Vierne’a. Osobną część programu stanowiły unikatowe dzieła polskich kompozytorów II p. XX wieku – wspaniałego Henryka Mikołaja Góreckiego oraz zupełnie nieznanego twórcy z Gdańska, Stanisława Kwiatkowskiego. Program koncertu układałem z Markiem Stefańskim, znakomitym polskim organistą-wirtuozem, z którym łączy mnie współpraca artystyczna od blisko 25 lat. Staram się zawsze, aby utwory wokalne korespondowały z dziełami organowymi pod względem epok, form, tematów, a nawet układu tonacji. Bardzo lubię wykorzystywać przestrzeń świątyni. Swoje występy zaczynam monodią średniowieczną, śpiewając początek w miejscu niewidocznym dla słuchaczy. Rozchodzi się tajemniczy głos, który powoli zbliża się do prezbiterium. W pewnym momencie publiczność zauważa idącą postać przyodzianą w białą szatę. Przekonałem się, że dzięki temu wywołuję nastrój prawdziwego sacrum przy kontemplowaniu muzyki religijnej, a nie popisu wokalnego. Po zakończonym śpiewie odzywają się organy. Publiczność nie reaguje oklaskami, tylko w ciszy przechodzi do odbioru utworu instrumentalnego. W swoim programie zaproponowałem dzieła nieczęsto wykonywane i na ogół nieznane. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom słuchaczy, dedykuję specjalnie dla nich pieśni bardzo znane – Ave Verum Mozarta czy Ave Maria Schuberta. Tutaj chciałbym zaznaczyć, że Schuberta śpiewam zawsze po polsku. Narodziny tego tekstu mają swoją historię. Został on napisany przez więźniarkę obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, a śpiewała inna więźniarka – śpiewaczka operowa Maria Bielicka. Miało to swoją wymowę, która jest czytelna do dnia dzisiejszego. W zaproponowanym koncercie mogłem po raz pierwszy zaprezentować pieśni Stanisława Kwiatkowskiego – wieloletniego organisty Bazyliki Archikatedralnej w Gdańsku-Oliwie. Cieszę się, że ujrzały ono światło dzienne, a publiczność przyjęła je wręcz entuzjastycznie.

        Przez całe swoje życie jest Pan związany z Gdańskiem – tam się Pan urodził, ukończył studia w Akademii Muzycznej na dwóch kierunkach – w klasie fortepianu i śpiewu, a także tam znajduje się Pana dom. Jednak koncerty na Podkarpaciu były dla Pana również sentymentalnym powrotem w rodzinne strony.

        - Każdy mój przyjazd na Podkarpacie jest szczególnie sentymentalnym powrotem w rodzinne strony mojego ojca Jana, który przyszedł na świat 97 lat temu w Rzeplinie koło Pruchnika. Mam tutaj liczną rodzinę Kusiewiczów i Maliczowskich, przyjaciół, ze znakomitym, doskonale znanym artystą Jackiem Ściborem i jego nadzwyczajną rodziną. Po odejściu mojego ojca, przed trzema laty, mieszkam sam, ale dzięki wspomnianym rodzinie i przyjaciołom czuję, że właśnie tu jest moje miejsce, do którego najchętniej powracam.

        Pana Ojciec przeszedł do historii polskiej wokalistyki jako „Maestro wysokiego c”, a Matka była świetną pianistką. Odziedziczył Pan zdolności po rodzicach i pewnie dlatego został Pan śpiewakiem i pianistą. Co zadecydowało, że jednak znamy Pana przede wszystkim jako znakomitego śpiewaka – czy to Ojciec pragnął, aby syn także śpiewał, czy wpłynęły na tę decyzję sukcesy na Międzynarodowym Konkursie Wokalnym w Karlowych Varach (1980 rok – I nagroda i dwa wyróżnienia), co z pewnością zaowocowało propozycjami koncertów i propozycjami udziału w spektaklach operowych w Polsce i za granicą.

        - Miałem szczęście znaleźć się w rodzinie o tradycjach muzycznych. Ojciec bardzo chciał, abym został pianistą lub dyrygentem. Konkurs w Karlowych Varach przekonał mnie, że droga wokalisty jest dla mnie przeznaczona. Świadczy o tym fakt, że po roku nauki śpiewu wygrałem Międzynarodowy Konkurs Wokalny oraz przyznano mi dwa wyróżnienia: za najlepsze wykonanie utworu patrona konkursu oraz najlepsze wykonanie pieśni kompozytora XX w. Po powrocie do kraju miałem szansę pojawienia się na wielu estradach krajowych filharmonii, z Filharmonią Narodową na czele. W tamtych czasach organizowano koncerty promujące młodych muzyków, którzy byli laureatami konkursów muzycznych. Znana osobowość II Programu Polskiego Radia, entuzjastka młodych talentów – Zofia Jaźwińska nazwała mnie w swojej audycji Polacy laureatami międzynarodowych konkursów „cudownym dzieckiem polskiej wokalistyki”... Ten komplement był wielce zobowiązujący. Tak więc pozostałem na tej właśnie drodze.

        Czy od początku Pana działalności artystycznej interesowała Pana szeroko pojęta muzyka wokalna? Mam tu na myśli zarówno: operę, dzieła oratoryjno-kantatowe, a także różne formy wokalistyki kameralnej i muzykę współczesną, bo często kompozytorzy powierzają Panu prawykonania swoich utworów.

        - Muzyka wokalna, szczególnie operowa, znalazła się w centrum moich zainteresowań od najwcześniejszych lat dzieciństwa. Mój ojciec zaprowadził mnie na przedstawienie operowe, kiedy miałem 3 lata. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie, które pamiętam do dzisiaj. Kiedy miałem 4 lata zacząłem naukę gry na fortepianie. Takie były przewidywania na przyszłość. Mimo lat poświęconych pianistyce, muzyka wokalna zawsze była w centrum moich zainteresowań i pasji. Zbierałem płyty z nagraniami gwiazd operowych, dzieł scenicznych, jak również pieśni. Nie myślałem jednak o przyszłości jako śpiewak. Stało się to po ukończeniu studiów pianistycznych w klasie jednego z najznakomitszych pedagogów polskich – prof. Zbigniewa Śliwińskiego. Moje przygotowanie instrumentalne bardzo przydało mi się w śpiewie. Dzięki temu studia wokalne u znakomitego basa Opery Bałtyckiej prof. Jerzego Szymańskiego ukończyłem w trzy lata. Umiejętność czytania nut oraz słuch absolutny pozwoliły mi sięgać po utwory współczesne, wręcz awangardowe. Szybko zaistniałem na estradach jako wykonawca dzieł m. in.: Witolda Lutosławskiego, Krzysztofa Pendereckiego, Wojciecha Kilara, Henryka Mikołaja Góreckiego, Konrada Pałubickiego, Andrzeja Panufnika, Krzysztofa Baculewskiego, Grażyny Pstrokońskiej-Nawratil, Krzysztofa Szwajgiera, Marcina Błażewicza, Pawła Łukaszewskiego, Piotra Mossa. Często byłem prawykonawcą tych dzieł, m.in. na Festiwalu Muzyki Współczesnej Warszawska Jesień.

        Starał się Pan także promować muzykę polską za granicą i trzeba podkreślić w tym miejscu, że na przełomie XX i XXI wieku brał Pan udział w wykonaniu opery Król Roger Karola Szymanowskiego pod dyrekcją Charlesa Dutoit w Paryżu, Montrealu, nowojorskiej Carnegie Hall oraz Tokio. Proszę opowiedzieć o tych spektaklach.

        - Wspomniane przez Panią wykonania Króla Rogera były w formie prezentacji koncertowej. Charles Dutoit – jeden z najwybitniejszych mistrzów batuty światowego formatu, zaprosił do tych wykonań wspaniałych polskich śpiewaków – Wojciecha Drabowicza (niestety, nieżyjącego już barytona), Zofię Kilanowicz, Ryszarda Minkiewicza, Jadwigę Rappé i Roberta Gierlacha. Dla mnie jest trudnym do zwerbalizowania przeżycie tych naszych wspólnych wykonań ponadczasowego dzieła Karola Szymanowskiego. Byliśmy bardzo szczęśliwi, że w tym właśnie składzie zaśpiewaliśmy na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie. Dyrygował wówczas Maestro Jacek Kasprzyk.

        W dorobku artystycznym ma Pan także liczne nagrania dla firm fonograficznych polskich i zagranicznych, bo na 35 płytach CD utrwalone są z Pana udziałem różnorodne gatunki muzyki (m.in. również piosenki).

        - Moja działalność artystyczna znajduje swoje odzwierciedlenie na płytach CD i DVD. Mam zarejestrowaną polską muzykę dawną, liczne dzieła oratoryjne, pieśni, opery oraz piosenki z pogranicza pop-jazz. Dużym sentymentem darzę koncert jubileuszowy Hanny Banaszak, podczas którego śpiewaliśmy razem fragment Requiem Mozarta (!). Wydarzenie to zostało opublikowane na DVD. Chciałbym jeszcze wspomnieć o ogromnej niespodziance, która spotkała mnie w styczniu br. Polskie Radio wydało płytę CD z nagraniem operetki Karola Szymanowskiego Loteria na mężów czyli narzeczony nr 69. W nagraniu tym wziąłem udział wśród największych gwiazd polskiej wokalistyki: Wiesława Ochmana, Marcina Bronikowskiego, Rafała Bartmińskiego, Ewy Biegas, Urszuli Kryger, Adama Kruszewskiego, Anny Lubańskiej i Krzysztofa Szmyta. Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia w Katowicach dyrygował Michał Klauza.

        Wiem, że odnosił Pan także sukcesy jako pianista. Często także zasiadał Pan do fortepianu, aby towarzyszyć znanym polskim śpiewakom. Czy nadal tak bywa?

        - Jako pianista-solista od ukończenia studiów występowałem rzadko. Najważniejszym dla mnie wydarzeniem na tym polu było wykonanie Koncertu fortepianowego H. M. Góreckiego w Filharmonii Szczecińskiej. W pierwszej części wieczoru śpiewałem Kantatę solową na tenor J. S. Bacha, w drugiej grałem wspomniany koncert. Tym sposobem spełniłem marzenie swojego życia – występ na estradzie w podwójnej roli śpiewaka i pianisty.
Wiele razy występowałem na koncertach i konkursach wokalnych ze śpiewakami: Jerzym Mechlińskim, Urszulą Mitręgą, Jadwigą Rappé. Miałem ogromny zaszczyt i przyjemność wystąpić przed laty z Krystyną Szczepańską, Bogdanem Paprockim, Jerzym Kuleszą, Stefanią Toczyską, Małgorzatą Wilk. Na szczególne wspomnienie zasługują występy z moim ojcem Janem Kusiewiczem, prof. Jerzym Szymańskim oraz niezapomnianymi śpiewaczkami, gwiazdami gdańskiej sceny operowej Marią Zielińską i Heleną Mołoń, której rodzina mieszka w Jarosławiu.

        Ważnym nurtem w Pana działalności jest praca pedagogiczna. Jest Pan profesorem śpiewu i kierownikiem Katedry Wokalistyki Akademii Muzycznej w Gdańsku, ale także uczy Pan śpiewu solowego w kilku innych placówkach. Tej działalności poświęca Pan sporo czasu i energii, a wśród Pana wychowanków są znani śpiewacy.

        - Od 40 lat jestem związany pracą pedagogiczną z Akademią Muzyczną w Gdańsku. W międzyczasie 13 lat wykładałem w AM w Bydgoszczy, 7 lat w AM w Krakowie. Od 5 lat prowadzę też klasę śpiewu w Akademii Sztuki w Szczecinie. Doczekałem się 65 absolwentów, z których znakomita większość pracuje w zawodzie. Wśród nich znajdują się m.in.: wspaniały, wybitny polski tenor z Podkarpacia Paweł Skałuba, tenor o międzynarodowej sławie Ryszard Minkiewicz, baryton znany ze scen operowych Leszek Skrla, wybitni polscy kontratenorzy Marcin Ciszewski i Piotr Olech. Od roku pod moim kierunkiem pracuje niezwykle utalentowana sopranistka Iga Caban, która odnosi sukcesy na międzynarodowych konkursach wokalnych, scenach i estradach.

        Czy prof. Piotr Kusiewicz ma czas na wypoczynek i realizację swoich pasji pozamuzycznych?

        - Moje życie wypełnione jest pracą. Potrafię znaleźć czas na chwile oddechu, nawet w okresie szczególnego jej natężenia. W chwili obecnej, po koncertach w Jarosławiu i Rzeszowie, odpoczywam z przyjaciółmi w Bieszczadach.

Z prof. Piotrem Kusiewiczem - jednym z najwibitniejszych polskich  artystów muzyków i pedagogów śpiewu rozmawiała Zofia Stopińska 20 lipca 2018 roku.

Muzyczne pasje prof. Juliana Gembalskiego

        W poniedziałek, 16 lipca, w Bazylice OO. Bernardynów w Leżajsku koncertowali w ramach Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej dwaj wybitni polscy wirtuozi: skrzypek – Krzysztof Jakowicz i organista Julian Gembalski. Utwory organowe przeplatały się z dziełami skomponowanymi na skrzypce solo. Koncert rozpoczęły utwory organowe Johanna Sebastiana Bacha – Fantasia: Komm, Heiliger Geist BWV 651, Fantasia con imitazione h-moll BWV 563 oraz Preludium i fuga h-moll BWV 544.
Po dziełach Bacha zabrzmiały dwie piękne fantazje na skrzypce solo skomponowane przez innego niemieckiego mistrza – Georga Philippa Telemanna. Bazylikę leżajską wypełniły szlachetne dźwięki skrzypiec Krzysztofa Jakowicza, który wykonał X Fantazję D-dur i III Fantazję f-moll.
Później znowu zabrzmiały organy – tym razem Julian Gembalski sięgnął po efektowną Partitę C-dur, którą skomponował czeski mistrz Jan Křtitel Kuchař, ramę obrazu z muzyką minionych epok stanowiło dzieło Johanna Sebastiana Bacha przeznaczone na skrzypce solo – I Sonata g-moll BWV 1001 w mistrzowskiej kreacji Krzysztofa Jakowicza.
Na finał wieczoru mogliśmy podziwiać Juliana Gembalskiego w roli improwizatora, a zabrzmiała złożona z trzech części Sonata sacra.
Po koncercie Pan Julian Gembalski zgodził się na krótki wywiad, w którym pytałam mistrza o różne nurty jego działalności.

        Zofia Stopińska: Znany Pan jest przede wszystkim jako organista wirtuoz.

        Julian Gembalski: To prawda, bo gram bardzo dużo. To jest moja wielka pasja, ćwiczę ciągle nowe utwory i pasjonują mnie dawne dzieła organowe. Przez cały czas także dużo nagrywam. Aktualnie przygotowuję dwie kolejne płyty. Większość nagrań powstaje na Górnym Śląsku i jest to pierwszy, najważniejszy obszar moich działań, chociaż teraz mam w planie nagrania na terenie Wielkopolski.

        Kilka minut temu, na zakończenie koncertu, mogliśmy podziwiać Pana umiejętności w zakresie improwizacji.

        - Improwizuję na każdym koncercie i robię to od wielu lat, bo działalność koncertową rozpocząłem jako student w 1972 albo w 1973 roku. Od tego czasu improwizacja mnie pasjonuje – może dlatego, że czuję się wówczas kompozytorem.

        Studiował Pan w Akademii Muzycznej w Katowicach, zarówno na Wydziale Instrumentalnym, jak i na Wydziale Kompozycji i Teorii. W obu specjalnościach otrzymał Pan dyplomy z wyróżnieniem.

        - Ostatnio sporo komponuję, ale najmniej piszę utworów organowych, bo na tym instrumencie improwizuję. Uważam, że improwizatorzy muszą posiadać także zmysł kompozytorski, bo improwizacja jest kompozycją, tylko, że ona nigdy nie jest zapisana, a poza tym przestaje istnieć, kiedy wybrzmi ostatni dźwięk, bo taka jest jej natura. Improwizacja jest dziedziną twórczą tożsamą z kompozycją, ale ma inne reguły utrwalania – nie zapisuje się jej, można ją jedynie nagrać.

        Myślę, że do dzisiejszej improwizacji tematy miał Pan zapisane na papierze nutowym albo przynajmniej ustalone.

        - Tak, bo podałem w programie tytuł improwizacji „Sonata sacra”. Zawsze improwizacja łączy czynnik czysto intuicyjny z tym intelektualnym, czyli musi być jakaś myśl, żeby jej słuchać tak samo, jak utworu napisanego. W improwizacji nie ma miejsca na chaos, bo improwizacja jest sztuką szeregowania, układania dźwięków w określonym porządku i dlatego wybrałem trzy tematy gregoriańskie, które są w trzech różnych nastrojach – medytacyjnym, temat do fugi (czyli utworu polifonicznego, w którym użyłem współczesnego języka muzycznego) i na zakończenie pojawił się Hymn do Najświętszego Sakramentu, a więc typ narracji, który jest dynamiczny i uroczysty. Wcześniej przemyślałem ten cykl i nawet zapisałem, ale cały zapis zmieścił się w sześciu linijkach.

        Dość często spotykam się ze stwierdzeniami, że można się nauczyć improwizować. Moim zdaniem niewiele da się wyćwiczyć. Trzeba po prostu mieć ten dar.

        - Zgadzam się z panią i chcę podkreślić coś, co wynika z mojej praktyki pedagogicznej, że coraz częściej spotykam młodych ludzi obdarzonych wielkim talentem improwizatorskim. Aktualnie mamy studenta, który wspaniale improwizuje i ma już na swoim koncie kilka wygranych konkursów improwizatorskich. Moi dwaj asystenci także świetnie improwizują. Trzeba mieć wrodzony dar improwizacji, a później go doskonalić, natomiast od zera – trudno nauczyć. Na improwizację składa się wiele elementów – myślenie harmoniczne, wyobraźnia harmoniczna, kontrapunktyczna i dobra technika, bo można mieć świetne idee, a nie mieć techniki i wówczas także nie można improwizować.

        Chcę teraz zapytać o Pana kompozycje – jakie gatunki dominują, na jakie instrumenty Pan pisze? Miałam kiedyś okazję słuchać podczas koncertu skomponowanych przez Pana pieśni.

        - Utworów organowych skomponowałem kilka, bo w większości piszę utwory kameralne, w tym bardzo dużo pieśni. Z pewnością była pani na koncercie, podczas którego występowałem z panią Elżbietą Grodzką-Łopuszyńską, z którą nadal współpracuję i dla niej dużo piszę. Niedługo, bo 30 września w Gostyniu, będziemy mieli prawykonanie mojego utworu na trio w składzie: sopran, skrzypce i organy. Mój brat jest skrzypkiem i często w trójkę występujemy podczas koncertów. W Gostyniu, podczas festiwalu „Musica Sacromontana”, wykonamy po raz pierwszy publicznie „Antyfony Maryjne” – pięcioczęściowy utwór na sopran, skrzypce i organy. Dla pani Elżbiety Grodzkiej-Łopuszyńskiej napisałem już ponad czterdzieści pieśni oraz utwór kameralny Salve Regina na sopran, organy i perkusję oraz Laudate Dominum – poświęcone pamięci prof. Józefa Świdra – mojego Profesora. Ten utwór przeznaczony jest na sopran, skrzypce, instrumenty perkusyjne i organy, przy czym na instrumentach perkusyjnych gra zarówno sopranistka, jak i ja. To jest dość awangardowa kompozycja, ale miała już kilka wykonań. Dla mojego brata skomponowałem dwie sonaty skrzypcowe, a niedługo będziemy wykonywać trzecią, bo brat jest świetnym skrzypkiem i współpracujemy razem często. Rodzinne muzykowanie to jest na Śląsku tradycja.

        Sadzę, że ważnym nurtem w Pana działalności jest praca pedagogiczna. Od kiedy pamiętam, uczy Pan – jest Pan profesorem Akademii Muzycznej w Katowicach, gdzie prowadzi Pan klasę i kieruje Katedrą Organów i Muzyki Kościelnej.

        - Uczę już od czterdziestu lat. Wychowałem pięćdziesięciu absolwentów, dwunastu na studiach podyplomowych i ośmiu ma tytuły doktorów. Sporo młodych ludzi ukończyło pod moim kierunkiem studia.
Chcę jeszcze podkreślić, że mamy bardzo dużo zdolnej młodzieży, są pracowici, oddani muzyce i bardzo dobrze się z nimi pracuje. Czasami zdarza się ktoś, komu brak wytrwałości i chęci do pracy, ale oni zwykle nie studiują długo. Większość naszych studentów to pasjonaci, którym staram się przekazać jak najwięcej, podobnie jak swoim wnukom, bo ja już także jestem dziadkiem. Niezwykle fascynuje mnie zaangażowanie moich studentów i chęć nauczenia się jak najwięcej. Na tym bowiem polega istota uczenia, że młody człowiek przychodzi uczyć się do kogoś, kto ma większe doświadczenie. Nie każdy może uprawiać sztukę, naszymi studentami są ludzie wybrani i ta świadomość dodatkowo obliguje mnie do pracy.

        Jest Pan także wielkim pasjonatem organów, który kilkanaście lat temu założył pierwsze w Europie Środkowej Muzeum Organów.

        - Studiując kiedyś teorię, a później muzykologię we Francji, zdałem sobie sprawę, że wiedza o instrumencie musi towarzyszyć organiście, bo ona, w odróżnieniu od innych instrumentów, jest rozległa. Fortepian jest zawsze taki sam, a grając w różnych miejscach, za każdym razem zasiadamy przy innym instrumencie i dlatego ta bogata historia, a także organy jako część naszego europejskiego dziedzictwa – obliguje do tego, żeby tę historię badać i ja to robię od wielu lat. Bardzo dużo także publikuję, zwłaszcza na temat organów śląskich. Sprawuję też funkcję Archidiecezjalnego Wizytatora Organów i Organistów, czyli dbam o organy w Archidiecezji. Efektem tego jest nie tylko muzeum, ale także konferencje naukowe; wychowałem paru młodych organistów, którzy także mają pasję naukową, czyli prowadzą również prace badawcze. Mam wiele publikacji na ten temat. Projektuję także nowe instrumenty – ostatnim moim projektem są organy dla NOSPR-u w Katowicach. Będzie to największy instrument w polskich salach koncertowych. Przetarg na budowę instrumentu wygrała firma ze Słowenii i już pracujemy nad szczegółami tego projektu – w 2021 roku instrument zabrzmi. To będzie wielkie wydarzenie.

        Tych działań jest wiele i pracy Panu nie brakuje.

        - Faktycznie, jestem ciągle zajęty. Jak wracam do domu z pracy, to zwykle zasiadam do komputera i robię jakieś opracowania, czytam nową literaturę, albo idę do archiwum. Nie ukrywam, że mam bardzo pracowite i ciekawe życie, ale ostatnio, kiedy „dobijam” siedemdziesiątki, czuję już zmęczenie. Dawniej mogłem do rana siedzieć i robić na przykład dokumentację, aby ją oddać w zaplanowanym terminie. Teraz często mówię – poczekajcie, ja muszę też odpocząć.

        Ciekawa jestem, czy instrumenty, które znajdują się w Muzeum Organów, grają?

        - Część z nich brzmi – mamy siedem instrumentów grających, ale mamy także sporo destruktów, a także gromadzimy wszystko, co dotyczy organów, bo Muzeum ma też cel badawczy, naukowy. Nawet jak gdzieś znajdę jedną piszczałkę z organów, których już nie ma, to ona jest bardzo cenna.
Te instrumenty, które grają, cieszą swoim dźwiękiem, ale są też instrumenty milczące, które znalazły się w Muzeum, bo inaczej znalazły by się na śmietniku. Nawet z tego terenu mam dwa instrumenty w magazynie, o których powiedziano mi, że są zupełnie zniszczone, nie nadają się do konserwacji i jak ja ich nie wezmę, to zostaną spalone. Wziąłem je, zostały zakonserwowane i leżą, czekają na lepsze czasy, a czasem służą celom badawczym. Tak jest z każdym instrumentem. Chcę podkreślić, że brakuje nam pieniędzy na przywracanie ich do życia. Jeżeli parafia nie ma stu tysięcy na renowację, to ja ich też nie mam, ale ja ten instrument zakonserwuję i złożę w magazynie, niech czekają na lepsze czasy.

        Na tych licznych pasjach cierpi z pewnością rodzina. Dzisiaj wyjątkowo przyjechał Pan do Leżajska z żoną.

        - Tak faktycznie jest, ale moja żona bardzo dba o dom, zajmuje się wnukami, prowadzi domowe rachunki i ja jestem wolny od domowych trosk, bo pochłania mnie praca, ale dzięki temu więzy rodzinne mamy bardzo silne, bo na Śląsku rodzina stawiana jest zawsze na pierwszym miejscu. Wczoraj odwiedziły nas dzieci, wnuki i bardzo dbamy o bliskie kontakty, bo nie można tylko pracować.

        Niedawno pan Robert Kabara – wyśmienity skrzypek, który urodził się w Przemyślu i bardzo długo związany był z krakowskim środowiskiem muzycznym, a od pewnego czasu prowadzi Śląską Orkiestrę Kameralną – powiedział mi, że jest szczęśliwy, bo trafił do środowiska ludzi bardzo uczciwych, pracowitych, osiągających dzięki temu szybko sukcesy.

        - Grałem z nim niedawno, ale przy najbliższej okazji podziękuję mu za te słowa. Znam go jako prawego człowieka oraz świetnego skrzypka i bardzo dobrego dyrygenta. Ciszę się, że tak powiedział o naszym środowisku.

        Podczas koncertu w Leżajsku starał się Pan pokazać możliwości i urodę nie tylko dużego instrumentu. Ostatnio organiści niechętnie zasiadają do tych mniejszych instrumentów i wiele osób, które przychodzą na koncerty, po prostu nie wie, że na chórze znajdują się trzy niezależne instrumenty.

        - Celowo wybrałem na drugi utwór Bacha, który ma delikatniejszą fakturę, mniejszy instrument, co pozwoliło mi nie tylko go pokazać, ale również nie robić dużych przerw przy przerejestrowywaniu. Przygotowałem sobie wcześniej na nim rejestrację, stąd tylko przeskoczyłem i zagrałem drugi utwór, a później wróciłem i wykonałem na dużych organach, z bogatą rejestracją, jedno z ostatnich dzieł Bacha – preludium i fugę h-moll. Brzmienie i moc tego instrumentu w pełnej krasie mogłem pokazać także w ostatniej improwizacji, mogłem zastosować nietypowe połącznia i barwy.

        Publiczność z wielką ciekawością rozglądała się, próbując zlokalizować bęben ukryty na ścianie bazyliki, tuż obok prospektu po prawej stronie.

        - Te wszystkie ciekawostki można pokazać było tylko w improwizacji, bo w innych utworach, które grałem, nie było to przewidywane. Sądzę, że tutejsi barokowi organiści dużo improwizowali, bo w epoce baroku każdy organista improwizował – na przykład podczas Te Deum, te wszystkie ciekawostki, jak ptaszki, kukułka czy bęben, można było eksponować – dzisiaj bardzo rzadko się ich używa.

        Bazylika leżajska jest miejscem niezwykle inspirującym, do którego chętnie się wraca.

        - To prawda. Ja jestem zafascynowany tą Bazyliką od zawsze. Tyle razy tu już byłem, a dzisiaj chodziliśmy z żoną oczarowani, wpatrywaliśmy się w stalle, figury i malarstwo, które tyle przedstawiają, tyle mówią, tak fascynują. W obliczu tak wspaniałych rzeczy człowiek doświadcza swojej małości, bo cóż może więcej – tylko stać i podziwiać. Jestem zafascynowany ludźmi, którzy to wszystko tworzyli. Zostawili po sobie wspaniałą sztukę, świadczącą o ich ogromnym talencie, wyobraźni i umiejętnościach. Te piękne stalle czy prospekt organowy robili Bernardyni i oni rzezali Panu Bogu ku chwale, najlepiej jak potrafili, nie śpieszyli się i dzisiaj my możemy stanąć w oniemieniu, osłupieniu i można tylko Pana Boga chwalić, bo słów brakuje.
Patrząc na te wspaniałości zawsze myślę sobie, że powinni tutaj przyjeżdżać ludzie z całego świata i podziwiać te dzieła, bo czasami mamy niepotrzebne kompleksy, a w Polsce w XVII wieku tworzono dzieła nadzwyczajne. Chwalą się swoimi zabytkami Francuzi czy Niemcy, ale kiedy moi przyjaciele – organiści z tych krajów czasami przyjeżdżają tutaj, to są zaszokowani widząc cały wystrój leżajskiej Bazyliki i takie instrumenty – to cieszy.

        Wiem, że jutro jeszcze Państwo tutaj wstąpicie.

        - Tak, zostajemy i przed południem będziemy w bazylice i klasztorze, a także zaprosił nas mój przyjaciel z czasów studenckich o. dr Efrem Obruśnik – Dyrektor Muzeum Prowincji Ojców Bernardynów, aby nam pokazać bogate zbiory znajdujące się w Muzeum.

        Mam nadzieję, że na następny koncert w Pana wykonaniu leżajska publiczność nie będzie czekać tak, jak tym razem, aż trzy lata.

        - Z wielką przyjemnością przyjadę tutaj znowu i będzie okazja do kolejnego spotkania.

Z prof. Julianem Gembalskim – wybitnym polskim organistą i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 16 lipca 2018 roku w Leżajsku.

Zrobiłam wszystko, żeby grać na wymarzonym instrumencie

        Wspaniałym koncertem rozpoczął się 30 czerwca 21. Mielecki Festiwal Muzyczny. Wykonawcami byli: Orkiestra Kameralna Polskiego Radia „Amadeus” pod batutą Agnieszki Duczmal i flecista Łukasz Długosz. Koncert prowadzili: dyrektor SCK Joanna Kruszyńska i Piotr Wyzga – nauczyciel PSM w Mielcu.
Wspaniała muzyka w mistrzowskich kreacjach wzruszała i poruszała najgłębsze emocje słuchaczy.
        Wieczór rozpoczęła Etiuda b-moll op. 4 nr 3 Karola Szymanowskiego w aranżacji Agnieszki Duczmal.
Drugim utworem było Divertimento – Mikołaja Góreckiego (syna Henryka Mikołaja Góreckiego). Warto podkreślić, że utwór został skomponowany z myślą o Orkiestrze Amadeus.
Pierwszą część zakończył Koncert na flet i orkiestrę e-moll op. 57 – Saveria Mercadantego. To wspaniałe arcydzieło daje przede wszystkim możliwość popisu soliście i mogliśmy się zachwycać rewelacyjną grą Łukasza Długosza, który upewnił nas, że należy do ścisłej światowej czołówki flecistów.
        Część druga inauguracyjnego wieczoru należała w całości do Amadeusa. Agnieszka Duczmal zaproponowała mieleckiej publiczności własne opracowanie jednego z najpiękniejszych kwartetów smyczkowych – Kwartetu nr 1 „Z mojego życia” Bedřicha Smetany. To wspaniałe dzieło, przeznaczone na kwartet smyczkowy, zostało w sposób mistrzowski opracowane na orkiestrę smyczkową, która zachwycała nas wspaniałym brzmieniem, ale także, dzięki licznym solówkom, mogli się popisać swoimi umiejętnościami pojedynczy muzycy – przede wszystkim koncertmistrzowie.
        Orkiestra Kameralna Polskiego Radia „Amadeus” pod batutą Agnieszki Duczmal pożegnała mielecką publiczność krótkimi, zabawnymi utworami, w których orkiestra mogła się dodatkowo popisać wirtuozerią.
        Maestra Agnieszka Duczmal znalazła także czas na obszerny wywiad i mam nadzieję, że chętnie go Państwo przeczytają.

        Zofia Stopińska: Spotykamy się w bardzo ważnym roku zarówno dla Pani, jak i dla Orkiestry, bo mija 50 lat Waszej działalności. Na razie bardzo pracowicie spędzacie ten jubileuszowy rok, bo w ostatnich dwóch miesiącach koncertowaliście w Japonii i Meksyku, zagraliście koncert w Leżajsku, pojechaliście do Czech i dzisiaj Waszym koncertem rozpoczyna się 21. Mielecki Festiwal Muzyczny. Kiedy będzie czas na urlop i jubileuszowe świętowanie?

        Agnieszka Duczmal: Dzisiaj gramy ostatni w tym sezonie koncert. Orkiestra będzie w lipcu odpoczywać, ale już w sierpniu rozpoczynamy pracę i z pierwszym koncertem w nowym sezonie wystąpimy na Festiwalu „Chopin i jego Europa”. Przygotowujemy się już także do finału naszego 50-lecia, które odbędzie się w październiku w Poznaniu i w Warszawie. Stworzyliśmy jubileuszowy festiwal „50 lat w 100-leciu”. Rozpoczniemy go koncertem 7 października – w niedzielę w Poznaniu. Drugi koncert odbędzie się tydzień później, również w niedzielę – 14 października także w Poznaniu, a trzeci koncert odbędzie się w Filharmonii Narodowej w Warszawie – we wtorek 16 października, a ostatni koncert – niespodziankowy odbędzie się 21 października, bo dokładnie 50 lat temu wykonaliśmy pierwszy koncert.

        W połowie lutego odebrała Pani na uroczystej gali Nagrodę 100-lecia ZAIKS i na początku marca trafiła do Pani rąk następna nagroda „Fryderyk” za całokształt twórczości – to piękne podsumowanie 50-ciu lat działalności.

        - Rzeczywiście, to było wzruszające dla mnie i niespodziewane, bo dowiedziałam się prawie w ostatniej chwili o tych nagrodach i właściwie dopiero wtedy zaczęłam poważnie myśleć o tych pięćdziesięciu latach. Skoro mnie nagradzają, to oznacza, że minął już kawał czasu i co nieco musiałam zrobić, skoro inni to zauważyli, bo ja mogę mówić dużo o wspaniałej działalności mojej Orkiestry i o tym, co robię, ale to muszą dostrzegać inni ludzie, którzy odbierają naszą pracę uszami i oczami. Celowo powiedziałam oczami, bo łączymy wielokrotnie muzykę z plastyką, z tańcem, ze słowem i pokazujemy, jak wielki wpływ mają na siebie różne sztuki.

        Wróćmy jeszcze na chwilę do początków. Pamięta Pani pierwszy koncert swojej orkiestry?

        - Pamiętam, odbył się w auli obecnej Akademii Muzycznej w Poznaniu i odbył się na otwarcie sympozjum laryngologów, bo organizował je między innymi doktor Pol, który był naszym laryngologiem na uczelni. Podczas jednej z rozmów z nim pochwaliłam się, że założyłam orkiestrę i przygotowujemy pierwszy program, a on natychmiast powiedział: „Ach, to wspaniale się składa, bo organizuję sympozjum i może na otwarcie zagralibyście”. Wkrótce otrzymaliśmy oficjalne zaproszenie i wykonaliśmy wówczas utwory Wolfganga Amadeusza Mozarta i Arcangelo Corelliego.

        Kiedy w nazwie orkiestry pojawiło się słowo „Amadeus”?

        - Będzie Pani pewnie zdziwiona, ale tę nazwę zasugerował nam impresario niemiecki, który zaangażował nas na koncerty i kiedy usłyszał, jak gramy „Eine Kleine Nachtmusik” Wolfganga Amadeusza Mozarta, stwierdził, że powinniśmy przybrać imię „Amadeus”, bo nikt nie gra tak Mozarta, jak my. Tak się stało i później w niemieckiej prasie przeczytaliśmy, że Niemcy powinni się od nas uczyć grać Mozarta, co nas wówczas bardzo rozbawiło, bo polscy znawcy nie zauważali tego (śmiech).

        Utwory W.A. Mozarta towarzyszą Wam od początku działalności, bo nagraliście chyba wszystkie utwory tego kompozytora, napisane na skład kameralny, i nie tylko.

        - To prawda, że mamy w repertuarze wszystkie jego utwory skomponowane na orkiestrę smyczkową. Czasami także doangażowujemy kilku muzyków grających na instrumentach dętych i dzięki temu wykonaliśmy kilkakrotnie „Requiem” i inne msze Mozarta w Polsce, i za granicą. Od czasu do czasu nasz zespół się powiększa, bo wymaga tego program.

        Dzisiaj coraz częściej za pulpitem dyrygenckim stają dyrygentki, ale ponad 50 lat temu, kiedy Pani rozpoczynała studia, była Pani pionierką i chyba nawet kobiety w Polsce nie były przyjmowane na dyrygenturę.

        - Jest Pani w błędzie, bo mój Profesor – Witold Krzemieński, zanim przyjął mnie do swojej klasy, to najpierw wychował jedną dyrygentkę – panią Danutę Kołodziejską.

        Kiedy zaczęła Pani marzyć o dyrygenturze? Pytam, bo jest Pani córką dyrygenta i dyrektora Opery Poznańskiej.

        - To prawda, ale zawód mojego ojca nie miał wpływu na mój wybór. Kiedy byłam w drugiej klasie szkoły podstawowej, zaczęłam już świadomie słuchać muzyki i podczas koncertu symfonicznego zaczarowała mnie orkiestra jako genialny instrument. Nie byłam zachwycona nawet panem Jerzym Katlewiczem, który wspaniale wówczas dyrygował, tylko zafascynowało mnie to, że grał na takim wspaniałym instrumencie, który dawał wszelkie barwy, jakie można było sobie wyobrazić. Wtedy postanowiłam, że muszę grać na tym instrumencie i zostanę dyrygentem. To postanowienie przetrwało i było tak silne, że zrobiłam wszystko, aby studiować dyrygenturę i podczas studiów założyłam już orkiestrę, żeby grać na wymarzonym instrumencie.

        To trudny zawód – nikt Pani nie odradzał?

        - Nie, moi rodzice uważali, że zawodu i męża się dzieciom nie wybiera.

        Talent, praca i determinacja spowodowały, że wiele Pani zdziałała jako dyrygentka. Pierwszym wielkim sukcesem było wyróżnienie na IV Międzynarodowym Konkursie Dyrygenckim w Niemczech, podczas którego zwrócił na Panią uwagę sam Herbert von Karajan.

        - To było w 1975 roku. Pojechałam do Berlina Zachodniego na konkurs Herberta von Karajana i zdobyłam wyróżnienie. To było bardzo ważne osiągnięcie. Rok później zdobyłam wraz z moją Orkiestrą na Międzynarodowych Spotkaniach Młodych Orkiestr srebrny medal von Karajana. Te dwa fakty przyczyniły się do tego, że moje życie się tak, a nie inaczej ułożyło. Bez tych sukcesów nie udałoby mi się sprofesjonalizować mojej Orkiestry. Ówczesny dyrektor Ośrodka PRiTV w Poznaniu nie miałby argumentów na to, żeby etatową orkiestrę zorganizować przy tej instytucji. To dało nam możliwość kształtowania i rozwijania zespołu. Tak w 1977 roku narodziła się Orkiestra Kameralna Polskiego Radia Amadeus.

        Kolejnym ważnym wyróżnieniem był tytuł „La Donna del Mondo” – „Kobieta Świata” – to nagroda przyznawana pod patronatem UNESCO przez prezydenta Włoch za wybitne osiągnięcia kulturalne, naukowe i społeczne. Otrzymała ją Pani w 1982 roku.

         - Co najważniejsze, moja kandydaturę podali włoscy dziennikarze, którzy przyjechali na festiwal w Cita di Castello, na którym mieliśmy z Amadeusem koncerty. Tak ich zafrapowała moja osoba, że mając prawo do podania jednej kandydatury do tej nagrody – podali mnie. Resztę kandydatur podawali przedstawiciele różnych ambasad.

        Była Pani pierwszą kobietą, która dyrygowała na scenie mediolańskiej La Scali. Wiedziała Pani, że wystąpi tam Pani jako pierwsza kobieta z batutą?

        - Tak, jak jechałam tam, to już wiedziałam. To było działanie naszego impresariatu przy PRiTV, który miał kontakty z La Scalą. Dzięki temu zaproszono mnie z Orkiestrą i Towarzystwo Miłośników La Scali zaakceptowało poziom Orkiestry, i mogliśmy wykonać koncert, a dopiero później dyrektor La Scali poinformował mnie, że byłam pierwszą kobietą, która u nich dyrygowała, ale wiedziałam o tym wcześniej, bo powiedziała mi o tym garderobiana. Potem okazało się, że się wygadała. Dyrektor teatru zabronił swoim pracownikom, aby mnie o tym informować. Bał się, że się zestresuję i źle wypadnę. Powiedział mi też po koncercie, że jestem twardą kobietą (śmiech).

        Mówiłyśmy wyłącznie o zagranicznych wyróżnieniach, a przecież jest Pani ceniona i kochana w Poznaniu. Chyba bardzo rzadko się zdarza, aby miasto, w którym się mieszka i działa, przyznawało tytuł, który Pani posiada – Honorowy Obywatel Miasta Poznania.

        - To prawda, bo dzięki temu przekonałam się, że jestem cenioną osobą w moim mieście i bardzo mnie to cieszy. Prezydentowi Poznania i Marszałkowi Województwa Wielkopolskiego kultura i muzyka są bardzo bliskie – są widoczne efekty tego. Urzędowi Marszałkowskiemu podlegają: Filharmonia, Teatr Wielki w Poznaniu, Polski Teatr Tańca i nasza Orkiestra. To są jednak bardzo kosztowne instytucje. Kiedy nasza Orkiestra była zagrożona, to wziął ją pod swoje skrzydła. Teraz do tego duetu – Urząd Marszałkowski i Polskie Radio, dołączyło Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, i mamy odpowiednie zabezpieczenie, które pozwoli nam się rozwinąć programowo przez najbliższe trzy lata.

        Nie wszyscy wiedzą, że przeżywaliście bardzo trudne momenty – przez pewien czas dach przeciekał i po prostu lało się Wam na głowy, przez pewien czas krążyły smutne wiadomości, że w Polskim Radiu są już przygotowane wypowiedzenia dla Amadeusa – nie żałowała Pani nigdy swojej wierności Orkiestrze? Mogła Pani zostać dyrygentką operową.

        - Na piątym roku studiów rozpoczęłam pracę w Filharmonii jako dyrygent-asystent i przez kolejny sezon byłam na tym etacie, później byłam przez dziewięć lat dyrygentem w operze. To były dla mnie wspaniałe lata pracy połączonej z nauką. Te doświadczenia wykorzystuję w mojej pracy dyrygenckiej z Amadeusem i innymi symfonicznymi orkiestrami. Jednak moja fascynacja tym zespołem i repertuarem kameralnym jest stała. Kocham również symfonikę i operę (od czasu do czasu dyryguję spektaklami i koncertami symfonicznymi), to jednak trwam przy moim Amadeusie, który nad życie kocham. Chcę jeszcze powiedzieć dwa zdania o moich wyskokach. Ostatnio byliśmy z koncertami w Meksyku i zostaliśmy tam wspaniale przyjęci. Jak kończyliśmy koncerty, to cała sala jednocześnie podrywała się, aby nas oklaskiwać na stojąco, bo zwykle podczas oklasków publiczność wstaje z miejsc pojedynczo, a w Meksyku wszyscy podrywali się jednocześnie z okrzykami i gromkimi brawami. To były niesamowite wrażenia. Ja później jeszcze zostałam w Meksyku i z orkiestrą symfoniczną w mieście Guadalajara, dyrygowałam trzema przedstawieniami baletowymi „Romeo i Julii” Prokofiewa. Dyrektorem występującego w tych spektaklach Joven Ballet de Jalisco w Guadalajarze jest pan Dariusz Blajer – wybitny polski tancerz i choreograf, którego przed laty uczucie zawiodło do Meksyku.

        Jest Pani bardzo miłą osobą, ale jednocześnie bardzo wymagającym dyrygentem. Ciekawa jestem, w jaki sposób zjednuje sobie Pani muzyków, że chcą pracować w tym zespole, bo skład Amadeusa zmienia się rzadko. Pani mąż – pan Józef Jaroszewski, całe swoje zawodowe życie gra pod Pani batutą na kontrabasie.

        - Można powiedzieć, że on nie ma wyjścia, bo jest moim mężem (śmiech).
Mówiąc poważnie: wielu muzyków w naszej Orkiestrze gra po 25-30 lat. Bardzo ich lubię i szanuję. Jestem bardzo wymagająca, ale z drugiej strony bardzo życzliwa i otwarta. Mamy pewne zasady, według których ta praca się odbywa i każdy nasz muzyk musi je szanować, a także musi szanować siebie i innych. Staramy się tolerować drobne wady kolegów, ale jeżeli nam coś doskwiera, to mówimy o tym. Moje drzwi są zawsze otwarte i jak ktoś ma problem, to może zawsze przyjść i porozmawiać. Jeśli ja mam jakieś zastrzeżenia, to także mówię.

        Nagraliście setki utworów, tysiące minut na potrzeby Polskiego Radia oraz wydaliście wiele płyt, ale sporo koncertujecie także na terenie Polski i za granicą – które podróże najbardziej utkwiły Pani w pamięci?

        - Tych podróży i koncertów było mnóstwo. Trudno mówić o ważności. Są takie miejsca, które bardziej łechcą człowieka – koncerty w Concertgebouw w Amsterdamie, wiedeński Musikverein czy Queen Elizabeth Hall w Londynie, czy innych słynnych salach, ale na pewno fascynujące są orientalne podróże, bo to jest coś innego niż to, co mamy na co dzień. W Europie czujemy się jak w Polsce i podróże koncertowe po naszym kontynencie nie są dla nas turystyczną atrakcją. Porównujemy tylko akustyki sal i reakcję publiczności. Zwykle są długie oklaski i owacje na stojąco. Natomiast jadąc po raz pierwszy do jakiegoś kraju czy regionu – tak jak teraz jechaliśmy do Meksyku, nie wiedzieliśmy, jak będziemy przyjęci i co poruszy wrażliwą strunę u tamtych słuchaczy, jakie będą sale, w jakich budynkach. Występowaliśmy w przepięknych salach i budynkach będących pozostałościami kolonialnymi – chciało się wchodzić do tych budynków.
W Japonii wprawdzie byliśmy już wiele razy, ale zawsze coś nas tam zaskakuje. Podczas poprzedniej podróży na naszym koncercie była cesarzowa, która później zaprosiła mnie na herbatę. To była dla mnie wielka atrakcja, bo żaden premier ani prezydent w Polsce mnie nie zaprasza, a cesarzowa Japonii mnie zaprosiła. Chciała ze mną porozmawiać i przygotowała się do tego spotkania, bo wiedziała sporo o utworach, które wykonywaliśmy. Graliśmy koncert fletowy cesarza Wilhelma, i zauważyła, że ten cesarz nie był zbyt przychylny dla Polaków. Wiele ciekawostek nas spotyka podczas takich podróży.

        Bardzo chętnie pracują z Wami wspaniali, światowej sławy muzycy i część z nich pojawi się pewnie na Waszym jubileuszu.

        - Owszem, w Warszawie wystąpimy z Maximem Vengerovem, w Poznaniu na jednym z koncertów będziemy grać z Mischą Maisky’m, który występuje z nami podczas każdego jubileuszu. Będzie Daniel Hope – znakomity skrzypek i trzymamy w tajemnicy szczegóły ostatniego koncertu, który będzie miał trochę inny charakter.

        Czy Agnieszka Duczmal ma czas na realizowanie swoich pasji pozamuzycznych, bo słyszałam, że kiedyś chodziła Pani po górach.

        - Na pewne pasje mam czas – na przykład na czytanie, bo zawsze wieczorem przed snem sobie czytam i robię to w każdym wolnym momencie. Ostatnio podczas podróży wykorzystuję technikę, bo do jednego czytnika kilka książek wejdzie i bagaż jest o wiele lżejszy. Z chodzeniem po górach dałam już sobie spokój. Ostatnio nie mam czasu na dłuższy odpoczynek, bo stale coś jeszcze trzeba zrobić, biurokracja rośnie i jest mnóstwo prac związanych z działalnością Orkiestry. Jak Orkiestra ma urlop, to często „wyskakuję” nad jezioro, ale zwykle nie jestem tam długo, bo trzeba wrócić do miasta i coś załatwić.

        Od jakiegoś czasu słyszę, że przekazuje Pani pałeczkę, a raczej batutę córce – Annie Duczmal-Mróz, która jest znakomitą, cenioną i szanowaną dyrygentką zarówno w Polsce, jak i za naszą zachodnią granicą.

        - W pewnym momencie pomyślałam, że powinnam szukać następcy wśród dyrygentów młodego pokolenia, bo czas ucieka i nigdy nie wiadomo, kiedy piorun strzeli w człowieka, a nie chciałabym, żeby ta Orkiestra wpadła w ręce kogoś, dla którego nie będzie ona taka ważna, bo będzie tylko kolejnym stopniem w karierze. Rozglądałam się już dość długo i w pewnym momencie wspaniały Eiji Oue, który wychował Anię i stwierdził, że urodziła się, aby być dyrygentem, i potem w drodze konkursu została asystentem dyr. Antoniego Wita w Filharmonii Narodowej – zapytał mnie wprost – czego ja szukam, jak mam odpowiednią osobę pod bokiem i należy spróbować. Postanowiłam skorzystać z jego rady i wypróbować Anię, zlecając jej realizacje różnych projektów. Później poprosiłam koncertmistrzów na rozmowę i zapytałam, co Orkiestra sądzi o współpracy z Anią w roli stałego dyrygenta. Stwierdzili, że jest świetna i chętnie będą pracować pod jej batutą. Dlatego teraz dzielę się z nią różnymi projektami i widzę, że znalazła wspólny język z Orkiestrą, muzycy ją szanują, cenią jej pracę i świetnie reagują na jej gest i wrażliwość. Bardzo mnie to cieszy i jestem spokojna o przyszłość mojej Orkiestry.

        Bardzo się cieszymy, że 15 czerwca Orkiestra Kameralna Polskiego Radia Amadeus pod Pani batutą zainaugurowała Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej w Leżajsku, a dzisiaj rozpoczęła 21. Mielecki Festiwal Muzyczny. Zawsze zachwycacie nas wspaniałą muzyką i wykonaniem. Życzę Pani, aby pasja i emocje, które przekazuje Pani muzykom, oraz wielka życzliwość Pani nie opuszczały, żeby zdrowie dopisywało i abyśmy jeszcze wiele razy mogli Panią oklaskiwać i podziwiać.

        - Bardzo dziękuję. Chcę podkreślić, że z radością przyjeżdżam w te strony, bo zawsze tutaj pachnie mi górami, zawsze spotykam tu ludzi wrażliwych, którzy serdecznie nas przyjmują. Zawsze na Podkarpaciu jest mi miło i dobrze.

        Dziękuję za miłe spotkanie.

        - Ja również bardzo dziękuję.

Z wybitną polską dyrygentką Panią Agnieszką Duczmal rozmawiała Zofia Stopińska 30 czerwca 2018 roku w SCK w Mielcu.

Z Agnieszką Radwan-Stefańską nie tylko o koncercie w Leżajsku

        Podczas drugiego koncertu XXVII Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej „Leżajsk 2018”, na słynnych organach Bazyliki OO. Bernardynów grali Agnieszka i Marek Stefańscy (prywatnie małżeństwo) i ciągle jestem pod wielkim wrażeniem tego wieczoru. Gorące brawa publiczności były podziękowaniem za wspaniałe wykonanie bardzo interesującego programu.
        O rozmowę poprosiłam panią Agnieszkę Radwan-Stefańską, a rozpoczniemy ją od przypomnienia Koncertu w Leżajsku. Pierwsze ogniwo stanowiły utwory kompozytorów angielskich – Samuela Sebastiana Wesley’a i Ralfa W. Williamsa w Pani wykonaniu, środkowa część należała do pana Marka Stefańskiego, który wykonał wspaniałe dzieła Johanna Sebastiana Bacha i jego ucznia Johanna Ludwiga Krebsa, a na zakończenie przy organach zasiadła ponownie Pani i zabrzmiało nieco nowsze dzieło amerykańskiego twórcy Williama Kirkpatrick’a oraz efektowny utwór francuskiego kompozytora Louisa Jamesa Alfreda Lefébure-Wely. Udało się Państwu pokazać zarówno urodę największych organów leżajskich, jak i bardzo ciekawy repertuar.

        Zofia Stopińska: Często występują Państwo wspólnie podczas jednego koncertu i czy macie w programie utwory, które wykonujecie na cztery ręce – siedząc na jednej ławce?

        Agnieszka Radwan-Stefańska: Jesteśmy ze sobą na co dzień w domu i w pracy. Jedyne towarzystwo, jakiego nie dotrzymujemy sobie nawzajem, to wspólne granie. Owszem, zdarza się tak, że oboje gramy podczas jednego koncertu. Nigdy jednak na cztery ręce. Zbyt dużo indywidualności w każdym z nas, by wspólnie grać

        Pani mąż skupia się głównie na działalności koncertowej i pedagogicznej, natomiast w Pani działalności tych nurtów jest więcej. Oprócz studiów w klasie organów prof. Joachima Grubicha w krakowskiej Akademii Muzycznej ukończonych z wyróżnieniem, doskonaliła Pani swoje umiejętności pod kierunkiem takich sław, jak prof. David Titterington czy Colin Tilney. Czas studiów był także owocny w sukcesy konkursowe. Pani jednak postanowiła ukończyć jeszcze podyplomowe studia z zakresu Zarzadzania Kulturą na Uniwersytecie Jagiellońskim, które bardzo przydają się Pani w pracy. Występuje Pani jako solistka, towarzyszy Pani innym solistom i zespołom, pracuje Pani zawodowo w Akademii Muzycznej w Krakowie, jest Pani dyrektorem artystycznym Letniego Festiwalu „Pieniny – Kultura – Sacrum” oraz prezesem Zarządu Fundacji Promocji Kultury i Sztuki, a także współpracuje Pani z Radiem Kraków. Proszę nam przybliżyć, chociaż w wielkim skrócie, wszystkie nurty Pani działalności.

        - Przybliżyła je Pani Redaktor bezbłędnie! W Akademii Muzycznej w Krakowie pracuję od sześciu lat. Na co dzień zajmuję się organizacją wydarzeń naukowo-artystycznych oraz promocją uczelni.
Festiwal w Krościenku n.D. to moje drugie, młodsze dziecko. Krościenko kocham od najmłodszych lat; przez dwa lata miałam okazję tam mieszkać, wówczas powstał pomysł powołania do życia wydarzenia związanego z kulturą wyższą – a dokładnie z muzyką organową. Udało się, w tym roku już dziewiąty raz będziemy mieli okazję spotkać się ze wspaniałymi artystami w malowniczych Pieninach na przełomie lipca i sierpnia. W Radio Kraków tworzymy wraz z kolegą, red. Mateuszem Borkowskim – muzykologiem, publicystą i krytykiem muzycznym – cykl felietonów Solo i w duecie. Poruszamy w nim tematy szeroko pojętej kultury muzycznej. Fundacja natomiast jest najmłodszym moim dzieckiem i wynikiem dotychczasowej działalności. Zebrała wszystko pod jeden dach, dzięki czemu znacznie ułatwiła nam działania w kierunku organizacji koncertów (Kraków, Rzeszów, Jarosław, Krościenko, a w najbliższym czasie, mam nadzieję, nie tylko te miasta) i propagowania muzyki organowej za granicą.

        Nie zapytałam jeszcze o najważniejsze sprawy – jest Pani żoną i matką, a często podczas dłuższej nieobecności męża także głową rodziny Stefańskich – to także dużo obowiązków, których nie można powierzyć obcym osobom.

        - Nie wyobrażam sobie powierzyć obowiązków domowych obcym ludziom. Lubię mieć wszystko pod kontrolą. Ale tak naprawdę nasze życie nie różni się od życia statystycznego Polaka. Jak to mówią: dzień jak co dzień: szkoła, praca, zajęcia pozalekcyjne, czas dla siebie. Każde z nas ma swoją przestrzeń do życia, pasję i aktywność zawodową. I mimo, że wraz z mężem działamy w jednej branży, wciąż uzupełniamy się doświadczeniem. A dużym wyzwaniem dla nas jest pasja naszego syna, który od dziecka chce zostać piłkarzem, a od niedawna komentatorem sportowym...

        Urodziła się Pani na Śląsku i z tym regionem była Pani związana do czasu studiów, skąd pomysł zorganizowania festiwalu w Krościenku – pięknej miejscowości turystycznej na terenie Małopolski?

        - Urodziłam się w Sosnowcu – mieście pięknym o każdej porze roku, jak często żartowaliśmy z przyjaciółmi. Czyli w Zagłębiu. Ślązacy musieli mieć do nas paszport, choć oni twierdzą, że to na odwrót. Spędziłam tam czas do 6 klasy szkoły podstawowej. Później wyjechałam kontynuować naukę do Krakowa i tak już tu zostałam. Z Krościenkiem, jak już wspominałam, związana jestem od dziecka. Coroczne wakacje, ferie, wspaniali przyjaciele, pierwsze młodzieńcze miłości... A potem historia zawraca koło i tak samo, jak ja jeździłam ze swoimi rodzicami w Pieniny, nasz Maks jeździ tam z nami. Może już na innej zasadzie, bo mamy własne cztery ściany, więc czujemy się tam wszyscy, jak u siebie w domu...

        Na jakie koncerty może nas Pani zaprosić w tym roku do Krościenka?

        - Najchętniej na wszystkie! A w tym roku aż na sześć! Zaczniemy jak zwykle weekendem inaugurującym Festiwal w połowie lipca – koncertem w starym i nowym kościele. Potem będziemy spotykać się co tydzień w soboty, aż do 18 sierpnia. A wśród wykonawców nie zabraknie wspaniałych wirtuozów organów: Bernharda Leonardy’ego z Niemiec, Maurizzio Corazzy z Włoch, Krzysztofa Dudy, Krzysztofa Karcza oraz Marka Stefańskiego. Podczas Festiwalu zagrają również: Edyta Fil – flet, Jacek Muzyk – waltornia. Jeden z koncertów wypełnią dzieła wokalne w wykonaniu młodej mezzosopranistki, pochodzącej ze Szczawnicy Ewy Walkowskiej oraz chóralne, które zaprezentuje Krakowski Akademicki Chór Organum – ambasador polskiej muzyki na świecie, pod dyrekcją Bogusława Grzybka. Podczas koncertu inauguracyjnego wystąpi Adam Woronowicz, prezentując teksty i prozę Wolność jest w nas. Tak więc wachlarz barw naszego festiwalu jest jak zawsze bardzo kolorowy...

        W większości świątyń instrumenty organowe zbudowane są na chórach, najczęściej niedostępnych dla publiczności. Czy tak oddalona publiczność potrafi w jakiś sposób Was inspirować?

        - Pierwszorzędną inspiracją podczas koncertów w kościołach są ich wnętrza. Na ogół mamy do czynienia z piękną architekturą, wystrojem i wspaniałymi organami. Wszystkie te wartości łączy np. leżajska bazylika. A publiczność stanowi wówczas dopełnienie całości. Koncerty w kościołach mają swoją specyfikę, niosą w sobie coś z metafizyki i na ogół słuchacze pięknie wpisują się w tę niecodzienną rzeczywistość.

        W Leżajsku nie była Pani po raz pierwszy, jak wspomina Pani poprzednie koncerty i z jakimi wrażeniami wyjechała Pani po koncercie 16 czerwca br.?

        - Byłam w Leżajsku 3 razy. Za pierwszym, podczas inauguracji organów po ich generalnym remoncie, kiedy wspólnie z dwiema koleżankami, pod dyrekcją prof. Józefa Serafina prawykonałyśmy w tym miejscu I. cz. Koncertu na troje organów Taduesza Machla. Utwór ten został specjalnie napisany z myślą o leżajskich organach. Potem byłam raz jeszcze, grając z mężem podczas leżajskiego festiwalu. Ten ostatni koncert był bardzo spontaniczny. Najpierw mieliśmy grać cały recital, potem się okazało, że w części kameralnej wystąpi Marcin Wyrostek z zespołem. Stąd ta zmiana programu. I w sumie dobrze się stało, bo na próbę przed koncertem mieliśmy zaledwie pół godziny czasu...
Wrażenia, jak zwykle, bardzo pozytywne. Tym bardziej, że tak naprawdę koncert był tylko preludium do weekendu, jaki spędziliśmy u wspaniałych przyjaciół w Lutczy...

Z Panią Agnieszką Radwan - Stefańską  rozmawiała Zofia Stopińska 6 lipca 2018 roku.

Wspólna gra jest przyjemnością dla muzyka w każdym wieku

        Zofia Stopińska: Z Panem Jakubem Jakowiczem – znakomitym polskim skrzypkiem, rozmawiamy w wyjątkowym miejscu, bo siedzimy na ławce w parku otaczającym dwór w Kąśnej Dolnej, który jest jedyną zachowaną na świecie posiadłością Ignacego Jana Paderewskiego – światowej sławy pianisty, kompozytora i męża stanu. Spotykamy się w ostatnim dniu Festiwalu Tydzień Talentów, który od kilku lat funkcjonuje w formule „Warsztatów z Mistrzami”. Wspólnie z ojcem – Krzysztofem Jakowiczem, prowadzili Panowie warsztaty dla młodych skrzypków i było mnóstwo pracy, bo podczas zajęć młodzież przygotowywała się do koncertów, a Panowie musieli znaleźć także czas na przygotowanie się, bo również występujecie ze sporym programem.

        Jakub Jakowicz: Cudownie się tutaj pracuje, bo panuje tu atmosfera skupienia, na którą z pewnością ma wpływ otaczająca nas przyroda. W takich warunkach nie tylko gra się lepiej, ale również słucha samego siebie. Współczesny tryb życia utrudnia rozwijanie tej umiejętności. Przebywanie tu ma zbawienny wpływ na umysł i zmysły. Prowadziliśmy tutaj z ojcem kurs z młodymi skrzypkami, ale atmosfera kąśnieńska sprawiała, że traktowaliśmy te zajęcia bardziej jak spotkania z młodszymi kolegami. Miałem okazję zobaczyć i przypomnieć sobie, jak młodzi ludzie zmagają się z materią skrzypcową. Praca z utalentowanymi młodymi ludźmi odgrywa ważną rolę w moim zawodowym życiu.

        Z pewnością nie po raz pierwszy Pan tutaj jest.

        - Tak, bywałem tu wielokrotnie podczas Festiwali „Brawo Maestro”, na „Mistrzowskich Wieczorach”. Ostatnio miałem dość dużą przerwę w pobytach w Kąśnej Dolnej i dlatego zmiany, które tutaj w tych latach nastąpiły, bardzo mnie cieszą, wokół jest po prostu bardzo pięknie, kiedy spojrzałem na alejkę, w której się znajdujemy, wyglądała tak, że od razu chciało się w nią wejść. Słyszałem, że to dopiero wstęp do dalszego rozwoju tego miejsca. Udoskonalona została Sala Koncertowa Stodoła, bo zamontowana została klimatyzacja, pozwalająca schłodzić ją w czasie upałów i podgrzewać, kiedy jest zimno. Koncerty mogą się w niej odbywać od wczesnej wiosny do później jesieni.

        Wspomniał Pan o postępach młodych, utalentowanych skrzypków, którzy uczestniczyli w Warsztatach, a przecież Pan także zaczynał działalność koncertową bardzo wcześnie, bo w jedenastym roku życia.

        - To prawda, w tym zawodzie zaczyna się bardzo wcześnie, gdyż technika bazuje na zdobywanych latami nawykach. Jest wielką sztuką uczyć dziecko tak, żeby było zainspirowane muzyką i występami. Nauka nie może polegać wyłącznie na treningu i stwierdzeniach, że trzeba, musisz oraz pytaniach, ile ćwiczyłeś dzisiaj. Są sposoby, żeby zaciekawić, żeby zainspirować i spowodować wewnętrzną motywację do pracy. Uczeń powinien mieć radość z tego, że gra coraz lepiej. Wierzę, że taką postawę w każdym da się zaszczepić. Ja miałem to szczęście, że dużo w domu grałem wspólnie z rodzicami i to była wielka zachęta do ćwiczenia- wspólna gra jest przyjemnością dla muzyka w każdym wieku, a dla dziecka jest idealnym uzupełnieniem czasu bycia z instrumentem. Jako dziecko grałem z rodzicami, bardzo wcześnie zacząłem także grać w trio fortepianowym z inspiracji mojej matki, która uwielbia kameralistykę i sama przez wiele lat grała w triu (wraz z Krystyną Borucińską i Barbarą Marcinkowską tworzyły Trio Warszawskie). Z perspektywy czasu myślę, że to było dla mnie chyba nawet ważniejsze od występów solowych, bo sprawiało mi więcej przyjemności.

        Będąc już wybitnym skrzypkiem średniego pokolenia, nadal z zapałem gra Pan muzykę kameralną.

        - Najlepszym przykładem będzie dzisiejszy koncert, podczas którego gram z uczestnikami, w duecie z ojcem oraz wspólnie ze znakomitym pianistą Robertem Morawskim.

        Jest także dość duża grupa muzyków, z którymi często Pan występuje.

        - Moim partnerem duetowym jest od lat pianista Bartosz Bednarczyk, z którym ostatnio nagraliśmy płytę z utworami Franza Schuberta. Znajduje się na niej pierwsze nagranie w dziejach polskiej fonografii niezwykłego utworu Schuberta – Fantazji C-dur na fortepian i skrzypce. Do nagrania tego dzieła przymierzaliśmy się dosyć długo i teraz cieszymy się z rezultatu. Płyta jest wydana przez Polskie Radio, oprócz Fantazji C-dur znajdują się na niej jeszcze Sonata a-moll oraz Rondo h-moll – zapraszam Państwa serdecznie do wysłuchania.

        Prowadzi Pan intensywną działalność artystyczną – jeśli nie występuje Pan jako solista, to gra Pan w różnych formacjach kameralnych.

        - Tak, ciągle coś się dzieje. Ten rok był rokiem nagrań. Ze względu na setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, łatwiej było pozyskać pieniądze na nagrania muzyki polskiej i nagraliśmy jej sporo. Bardzo dużo się też dzięki temu nauczyłem, bo cały czas obcowałem ze studiem nagraniowym i słuchałem siebie, zastanawiając się, co poprawić. Taka praca bardzo inspiruje. Mam wielkie szczęście grać stale ze znakomitymi muzykami. Pod egidą Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina pracujemy, można powiedzieć, w stałym gronie, którego spiritus movens jest Marcin Zdunik. W tym gronie są również: Katarzyna Budnik-Gałązka – altowiolistka, pianista Paweł Wakarecy, wiolonczelista Andrzej Bauer i Anna Maria Staśkiewicz – skrzypaczka, koncertmistrzyni Sinfonii Varsovii. Wspólnie nagraliśmy m.in. Kwartet fortepianowy Żeleńskiego (fantastyczny, trochę brahmsowski utwór, który czeka na odkrycie za granicą) oraz Kwintet z dwoma wiolonczelami Dobrzyńskiego. Z Tomaszem Strahlem zarejestrowaliśmy napisany dla nas przed laty Concerto lendinum Sławomira Czarneckiego (w tym roku obchodzimy jubileusz pracy twórczej kompozytora). Z Bartoszem Bednarczykiem przygotowujemy cały komplet Sonat Grażyny Bacewicz. Płyta ukaże się w przyszłym roku, z okazji roku Grażyny Bacewicz. Oprócz tych prac nagraniowych było dużo przeróżnych koncertów, m.in. w Filharmonii Szczecińskiej pod batutą Jacka Kaspszyka zagrałem pierwszy raz Koncert D-dur Emila Młynarskiego, przepiękny, wymagający koncert, zupełnie niegrywany.

        Jestem bardzo ciekawa, jak Pan rozpoczyna pracę nad nowym utworem. Jeśli jest to utwór żyjącego kompozytora, to można go poprosić o wskazówki. Natomiast jeśli jest to utwór twórcy minionych epok, to szuka się jakiegoś klucza, bo chyba do każdego utwory trzeba znaleźć klucz.

        - Oczywiście, ale to też jest wiedza trochę tajemna, bo tak naprawdę nie da się tego przeczytać w książkach. Oczywiście istnieją traktaty barokowe, szkoły gry na instrumentach, opracowania utworów, ale kluczowa wiedza jest w naszym zawodzie przekazywana – mistrz przekazuje ją uczniowi. Jest to bardzo ciekawe, że niesiemy ze sobą historię związaną z mistrzami, u których się uczyliśmy. Ja jestem uczniem mojego ojca, ale można powiedzieć, że jestem też uczniem jego mistrzów: prof. Tadeusza Wrońskiego, który studiował u Jarzębskiego, a ten u Barcewicza, oraz prof. Josefa Gingolda, który uczył się m.in. u Eugène Ysaÿe’a. Odczytywanie nowych utworów bazuje w zasadzie na doświadczeniu, które wynieśliśmy z kontaktu z mistrzami, podczas lekcji lub wspólnej gry. W tym zawodzie w zasadzie wszystko polega na jakiejś intuicji i na rozumieniu spraw przez doświadczenie, obcowanie z inspirującymi muzykami i ich sztuką. Trzeba także mieć dużo wiedzy na temat epoki, stylu, życia kompozytora, bo to wszystko wpływa na interpretację, na postrzeganie nastrojów muzycznych, pomaga w otwarciu się na pomysły, które kierowały kompozytorem. Im więcej mamy wiedzy, tym lepiej pracuje nasza wyobraźnia – w dialogu z tym, co jest przez kompozytora pozostawione. Bardzo ważna jest też umiejętność odczytywania zapisu, który jest w naszym zawodzie kluczową umiejętnością. Trzeba także wiedzieć, że w każdej epoce ten zapis się różnił.

        Czy słucha Pan nagrań innych wykonawców?

        - Zazwyczaj tak. Często słucham różnych wykonań. Wiele można się nauczyć o podejściu do tempa i grze rubato od starych mistrzów, których uwielbiam słuchać. Jestem przekonany, że teraz prawie wszyscy słuchają i troszkę sobie „kradną” pomysły nawzajem - nastały czasy nagrań. W XVIII wieku, czy wcześniej, ośrodki muzyczne były tak naprawdę oddzielone od siebie i to skutkowało tym, że muzycy grali bardzo różnie. Prawdopodobnie każdy grał inaczej, bazując tylko i wyłącznie na zapisie nutowym oraz na swojej interpretacji. Myślę, że im dalej w czasie od dnia dzisiejszego, tym bardziej te interpretacje się różniły. Dzisiaj problemem jest to, że mamy rzesze muzyków, którzy grają podobnie. Jeszcze za czasów naszych wielkich skrzypków-wirtuozów dwudziestowiecznych: Ojstracha, Milsteina, Sterna, Szerynga – każdy z nich grał trochę inaczej, słuchając radia, można było po pierwszych nutach rozpoznać, który z nich gra. To było fascynujące i teraz trochę tego brakuje, choć oczywiście nadal istnieją wielkie indywidualności muzyczne.

        Dla skrzypka bardzo ważny jest instrument. Gra Pan na kilku instrumentach czy na jednym?

        - Ciągle szukam instrumentu, który odpowiadałby moim umiejętnościom, bądź też estetyce gry, bo to jest bardzo indywidualna sprawa. Ostatnio mam szczęście grać na nowym dla mnie instrumencie. Jest to francuski instrument z połowy XIX wieku z pracowni Braci Gand z Paryża. Został mi on użyczony dzięki uprzejmości Fundacji Jerzego Semkowa, którą kieruje wdowa po Maestro Semkowie – pani Colette Semkow, której jestem bardzo wdzięczny. To jest najnośniejszy z instrumentów, na których grałem. Co ciekawe, znamy historię tych skrzypiec od początku ich powstania, znamy kolejnych właścicieli, są oryginalne dokumenty, które świadczą o jego zakupie, wiadomo, że przez lata nikt na nim nie grał i leżał w bezpiecznym miejscu. W tej chwili wygląda jak nowy, pomimo, że ma ponad 150 lat, jest w idealnym stanie, a to się rzadko zdarza.

        Jest Pan laureatem pierwszych nagród na konkursach skrzypcowych w Lublinie, Wattrelos we Francji, Takasaki w Japonii – te konkursy odbyły się w ostatniej dekadzie ubiegłego stulecia. W 2001 roku został Pan jednym z trzech zwycięzców Międzynarodowej Trybuny Młodych Wykonawców w Bratysławie, organizowanej pod auspicjami Europejskiej Unii Radiowej i Międzynarodowej Rady UNESCO, rok później otrzymał Pan nagrodę Fundacji Polsko-Japońskiej dla najlepiej zapowiadającego się skrzypka młodej generacji. Dwukrotnie – w 2003 i 2007 roku został Pan laureatem Paszportu Polityki oraz w 2007 roku został Pan uhonorowany nagrodą Orfeusz podczas Festiwalu Warszawska Jesień. Ojciec nie wysyłał Pana na konkursy zbyt często – ani podczas nauki w szkołach muzycznych, ani w trakcie studiów. W czasie ostatnich kilkunastu lat w Polsce powstało bardzo dużo konkursów – regionalnych, ogólnopolskich i międzynarodowych. Co Pan sądzi o konkursach?

        - Faktycznie, dość rzadko uczestniczyłem w konkursach skrzypcowych, bo miałem inną drogę na estrady. Dość wcześnie zacząłem grać z ojcem i występować jako solista. Uważam jednak, że konkurs jest dla młodego instrumentalisty momentem sprawdzenia, w jakim punkcie swojego rozwoju się znajduje. Konkursy mogą być pomocne, jeśli kładziemy nacisk na rozwój osobisty i na budowanie poczucia własnej wartości. Natomiast jeśli stawiamy tylko na konkurencję i na osiągnięcie sukcesu wówczas mogą okazać się problemem, a nawet traumą. Dla moich studentów występ na konkursie motywuje do pracy, oraz jest po prostu okazją do ogrania się.

        Bywa również tak, że uczestnicy konkursu starają się grać tak, jak oczekują tego jurorzy – czy tak powinno być?

        - Różnie można na to spojrzeć. Młody muzyk, który jest na początku swojej artystycznej drogi musi polegać na zdaniu swojego mistrza. Jest tak wiele rzeczy, których trzeba się nauczyć, żeby wyjść na scenę i grać na instrumencie, że musi być ktoś, kto nas umiejętnie prowadzi na tej drodze. Prawdziwy mistrz umie kierować rozwojem swojego ucznia, ale również inspirować go do poszukiwania własnego artystycznego języka, tak by w przyszłości mógł wybić się na samodzielność.
Występ na konkursie jest specyficzny. Można powiedzieć, że granie na konkursie powinno być bezbłędne w sensie technicznym i ciekawe, ale nie odbiegać od kanonu interpretacji.

        Myślę, że w czasie tego tygodnia w Kąśnej, oprócz pracy z uczniami i przygotowań do koncertów, było także trochę czasu na odpoczynek.

        - Może nie było tego czasu na relaks zbyt dużo, ale na przykład dzisiaj byłem na rowerze w Kąśnej Górnej i posiedziałem trochę na górce, popatrzyłem wokół na przyrodę, która tutaj jest absolutnie genialna. Nie trzeba jeździć do Australii, Nowej Zelandii czy dżungli południowoamerykańskiej, bo nasz maj z fantastyczną zielenią jest cudowny.

         Za kilkanaście minut rozpoczyna się koncert i musimy kończyć rozmowę, ale mam nadzieję, że niedługo będzie okazja do kolejnego spotkania.

      - Faktycznie, już najwyższa pora udać się do Sali Koncertowej. Bardzo dziękuję za miłą rozmowę.

Z dr Jakubem Jakowiczem – znakomitym skrzypkiem i pedagogiem Zofia Stopińska rozmawiała 20 maja 2018 roku w Kąśnej Dolnej.

Subskrybuj to źródło RSS