Pod batutą maestro Tadeusza Wojciechowskiego
Tadeusz Wojciechowski - dyrygent fot. Maciej Grabski

Pod batutą maestro Tadeusza Wojciechowskiego

      Wykonawcami trzeciego koncertu 63. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, który odbył się 17 maja 2024 roku, byli: Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Tadeusza Wojciechowskiego oraz hiszpańska pianistka Judith Jáuregui. W programie znalazły się utwory dla szerokiego grona publiczności, a zaproponował je maestro Tadeusz Wojciechowski, który zgodził się na udzielenie wywiadu i powracamy do tej rozmowy wspominając znakomity koncert, entuzjastycznie przyjęty przez publiczność.

Koncert rozpoczęło dzieło bardzo rzadko wykonywane w naszych czasach.
       - To prawda, bo rozpoczęliśmy fragmentem kompozycji Emmanuela Chabriera - Fête polonaise z opery Król mimo woli. Przekonali się Państwo, że chociaż to kompozytor mało znany, tworzył porywającą muzykę. Wśród jego kompozycji znalazła się opera komiczna Król mimo woli, której libretto oparte jest na historii krótkiego panowania Henryka Walezego, pierwszego króla elekcyjnego Polski.

W pierwszej części usłyszeliśmy jeszcze porywające impresje symfoniczne na fortepian i orkiestrę Noce w ogrodach Hiszpanii Manuela de Falli, w których partie solowe wykonała hiszpańska pianistka Judith Jáuregui. Współpracował Pan wcześniej z tą artystką?
       - Nie, ale było trochę czasu na przygotowanie utworu w Rzeszowie, mieliśmy już w środę próbę indywidualną, a w czwartek i piątek odbyły się próby z orkiestrą. Cieszę się, że utwór i nasze wykonanie spodobały się publiczności, o czym świadczyły długie i gorące brawa.
Po przerwie wykonaliśmy Suitę złożoną z sześciu wybranych fragmentów z I i II Suity z opery Carmen – Georges’a Bizeta, a zwieńczeniem była Suita nr 2 z baletu Trójgraniasty kapelusz Manuela de Falli.

Gratuluję Panu i Orkiestrze Filharmonii Podkarpackiej wspaniałych kreacji. Z pewnością wszyscy zapamiętamy ten wieczór. Owacje były długie i gorące. Pomimo, że zaplanowany koncert trwał dość długo, publiczność domagała się bisów i wykonali ich Państwo kilka.
       - Taki aplauz publiczności sprawił nam wielką radość i serdecznie dziękujemy za wszystkie dowody uznania.

Festiwal łańcut 17.05.2024 Judith Jáuregui fortepian i Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Tadeusza WojciechowskiegoJudith Jáuregui i Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pord batutą Tadeusza Wojciechowskiego, for. Filharmonia Podkarpacka

Chcę teraz poprosić Pana o wspomnienia. W latach 1998-2004 był Pan dyrektorem artystycznym Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie i dyrektorem artystycznym Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Jak Pan wspomina te lata?
       - Wspominam ten czas bardzo dobrze. Miałem kilkuletni plan, dotyczący rozwoju orkiestry. Chciałem, aby orkiestra wykonała z najlepszymi dyrygentami tak zwany „żelazny”, wielki, światowy repertuar symfoniczny. To się udało, bo zostały wykonane wszystkie symfonie: Johannesa Brahmsa, Ludwiga van Beethovena, Piotra Czajkowskiego, II Symfonia c-moll Gustava Mahlera, Requiem Giuseppe Verdiego, Oratorium Eliasz Feliksa Mendelssohna-Bartholdy’ego…
       Wielu muzyków podkreśla, że nasza wspólna praca w tamtych latach owocuje do dzisiaj. Cieszy mnie to, że ten wysiłek owocuje. Miałem także okazję rozmawiać z kilkoma melomanami, którzy pamiętają wykonywane wówczas dzieła.

Muzycy wspominają też dwukrotne tournée Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej pod Pana batutą do Stanów Zjednoczonych.
       - Te wyjazdy były piękne i interesujące. Dla mnie najważniejsze było to, że orkiestra nie popadła w rutynę, bo programy były powtarzane. Muzycy wykazali się wielką odpowiedzialnością artystyczną i pełnym profesjonalizmem. Do dzisiaj wspominamy te piękne, wspólnie spędzone chwile.

Doskonale pamiętam, jak podczas jednej z rozmów powiedział Pan, że do Rzeszowa stara się Pan zapraszać dyrygentów lepszych od siebie.
       - Tak naprawdę było, bo przecież na moje zaproszenie dyrygowali tutaj tacy mistrzowie batuty, jak m.in. Jan Krenz, Gabriel Chmura, Tadeusz Strugała, Marek Pijarowski, Jerzy Salwarowski. Uważam, że postawa dyrektora, który kreuje siebie według zasady: „równaj w dół”, jest zgubna nie tylko dla zespołu, ale także dla szefa tego zespołu. Wszyscy koledzy z pewnością pomogli zespołowi. Dla przykładu powiem, że dwukrotnie udało mi się zaprosić do Rzeszowa maestro Jana Krenza, który był wielką postacią świata muzyki - nie tylko w zakresie dyrygentury, ale był także kompozytorem i propagatorem muzyki.
Bardzo zależało mi, żeby orkiestra mogła z takimi osobowościami obcować, pracować i uczyć się.

Po zakończeniu współpracy na stanowisku dyrektora artystycznego Filharmonii Podkarpackiej, przez co najmniej dekadę nie przyjeżdżał Pan do Rzeszowa, ale później zaczęły się bardzo owocne powroty. Został Pan między innymi zaproszony do poprowadzenia koncertu Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej w słynnej Złotej Sali wiedeńskiego Musikverein. Miałam szczęście wysłuchać tych koncertów i pamiętam, jak gorąco byliście oklaskiwani.
       - Podczas pierwszego koncertu z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej byliśmy oczarowani miejscem, salą i magią tego miejsca. Wszyscy lepiej znają to miejsce z transmisji telewizyjnych, niż z koncertów na żywo. Sam fakt możliwości koncertowania w Złotej Sali sprawił nam wielką przyjemność. I satysfakcję. Później udało mi się spowodować, że wystąpiliśmy w tej sali po raz kolejny.

Jestem przekonana, że Pana i rzeszowskich filharmoników połączyła trwała więź.
       - Tak, jestem szczęśliwy, że mogę przyjeżdżać do Rzeszowa i pracować z zespołem. Od tamtej intensywnej, trwającej sześć lat pracy, bardzo dobrze się rozumiemy, bo znamy się doskonale. Większość zespołu tworzą nadal muzycy, którzy ze mną pracowali, chociaż są także nowi, bardzo dobrzy muzycy.

Festiwal Łańcut 17.05.2024 Tadeusz Wojciechowski i Orkiestra Symfoniczna Filharmonii PodkarpackiejTadeusz Wojciechowski i Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, fot. Filharmonia Podkarpacka

W połowie lat 70-tych ubiegłego stulecia rozpoczął Pan współpracę jako koncertmistrz wiolonczel w Polskiej Orkiestrze Kameralnej i pewnie wówczas poznał Pan maestro Jerzego Maksymiuka.
       - Taka była pierwsza nazwa Sinfonii Varsovii, która w tym roku świętuje 40-lecie działalności. Na początku byłem związany z Polską Orkiestrą Kameralną jako wiolonczelista. Później nasze drogi się rozeszły, bo wyjechałem z Polski, ale po powrocie nawiązałem współpracę z tym zespołem, ale już jako dyrygent. Wiele było wspólnych koncertów i mam w Sinfonii Varsovii wielu przyjaciół.
       Natomiast maestro Jerzego Maksymiuka poznałem o wiele wcześniej, bo w ostatnich latach nauki w szkole muzycznej I stopnia. Prowadził wtedy koncerty poświęcone muzyce współczesnej. Później jako koncertmistrz wiolonczel w Polskiej Orkiestrze Kameralnej ściśle współpracowałem z maestro Maksymiukiem. W późniejszych latach, ośmielę się powiedzieć, że współpracowaliśmy na płaszczyźnie koleżeńsko – dyrygenckiej, aczkolwiek zawsze podchodziłem do maestro Maksymiuka z wielką atencja i darzyłem Go wielkim respektem. Jest to człowiek tylu talentów, że mógłby nimi obdzielić pół orkiestry. Jest wybitnym kompozytorem, pianistą, improwizatorem i dyrygentem. Chyba czasami nawet nie wiedział, który z tych talentów eksploatować. Wiem, że w ostatnim czasie powrócił do komponowania i dobrze się stało, bo jest twórcą, który ma niezwykłą wyobraźnię dźwiękową i kolorystyczną. Jak każdy wielki kompozytor. Podziwiam wszystkie Jego osiągnięcia i talenty.

W 1982 roku został Pan zaproszony do Duńskiej Opery Królewskiej w Kopenhadze, a rok później został Pan głównym dyrygentem w tym zespole. Wtedy pojawiał się Pan w Polsce rzadko.
       - Losy rzuciły mnie do Kopenhagi i mieszkałem tam kilkanaście lat. Dyrygowałem prawie całym repertuarem, który był wykonywany w Duńskiej Operze Królewskiej. Cieszyłem się z tego, ale czasami pracy było za dużo. Pamiętam taki miesiąc, kiedy przez trzy tygodnie dyrygowałem siedemnastoma spektaklami i były to różne tytuły – balety, opery…
Miło to wspominam, bo praca z tym znakomitym zespołem, otwartym na doskonalenie gry, sprawiała mi wielka radość.

Jak Pan wspomina czas spędzony z młodymi muzykami? Mam na myśli Polską Orkiestrę Sinfonia Iuventus.
       - To także były bardzo dobre lata. Maestro Jerzy Semkow, który obdarzył mnie zaufaniem, sugerował mi, jak należałoby pokierować pracą edukacyjną tego zespołu. Nasze założenia były takie, że młody muzyk podczas czterech albo pięciu lat pobytu w zespole powinien poznać wszystkie dzieła symfoniczne, od klasycyzmu rozpoczynając (Haydn, Mozart), poprzez romantyzm, aż do współczesnych. Wszyscy byli zafascynowali pracą w tej orkiestrze. Muzycy, którzy po ukończeniu studiów trafili do tego zespołu, aktualnie grają w czołowych orkiestrach w Polsce i za granicą.

Dyrygował Pan we wrześniu ubiegłego roku w Rzeszowie i z podziwem patrzyłam, że w czasie całego koncertu nie było pulpitu dla dyrygenta, bo znał Pan partytury na pamięć. Według mnie to ryzykowne. Czuł się Pan swobodnie, nie mając przed sobą partytury?
       - Sprawia mi to ogromną przyjemność. Poprowadzenie koncertu polega na ścisłej współpracy i kontakcie wizualnym z muzykami. Nie bardzo jest czas na patrzenie w partyturę i szkoda czasu na przewracanie kartek. Jeżeli czuje się muzykę i ma się ją w sobie, to nie ma problemu z poprowadzeniem koncertu z pamięci. W teatrach aktorzy nie mają tekstów, tylko mają je w głowie.

Jak aktor zapomni tekst, może liczyć na suflera.
       - To prawda, ale dla mnie prowadzenie koncertów bez partytury, to rzecz naturalna. Zawsze jest ryzyko, że coś może się wydarzyć, ale przecież nuty są oznakowane i można zapytać kolegów muzyków z orkiestry o numer. Na szczęście nigdy takich podbramkowych sytuacji nie miałem.

Rozwój dyrygenta nigdy się nie kończy. Przed próbami z orkiestrą dyrygent powinien dobrze poznać cały repertuar koncertu. Zdobyte przed studiami dyrygenckimi doświadczenia bardzo się przydały. W dzieciństwie śpiewał Pan w chórze, a studia dyrygenckie podjął pan będąc znakomitym wiolonczelistą.
       - Miałem także doświadczenia jako muzyk orkiestrowy. To jest suma wszystkiego, czego się w życiu nauczyłem. W tej chwili korzystam z tej bazy, ale uczyć się trzeba nieustannie, żeby nie popełnić żadnego błędu. Jeszcze raz podkreślę, że czuję wielką przyjemność podczas koncertu, kiedy mam przed sobą tylko orkiestrę oraz solistę i nie muszę zajmować się nutami.

Na zakończenie rozmowy pragnę podkreślić, że studiował Pan dyrygenturę u wielkiego mistrza - prof. Stanisława Wisłockiego, który urodził się w Rzeszowie.
       - Pan Profesor był postacią nadzwyczajną i przede wszystkim wspaniałym muzykiem. Pamiętam, że kiedy zwróciłem się z prośbą, aby przyjął mnie do swojej klasy dyrygentury, Profesor zapytał: „Pan jest świetnym wiolonczelistą. Po co panu dyrygowanie?”. Zapewniłem, że chciałbym być dyrygentem, a wtedy Profesor powiedział: „Ja panu pomogę, ale nie nauczę Pana dyrygowania, ponieważ tego nie da się nauczyć. Albo pan się urodził z predyspozycjami na dyrygenta, albo nie. Będę korygował błędy, ale nie powiem, jak należy dyrygować”. To był jedyny profesor dyrygentury, który nigdy studentom nie pokazywał, jak należy dyrygować. On tylko korygował błędy.
       W klasie prof. Stanisława Wisłockiego wykształciło się wielu dyrygentów, ale każdy z nas dyryguje trochę inaczej. Nie ma schematu, że należy zakręcić ręką w prawo lub w lewo, tak jak to było u innych profesorów. Mieliśmy pełną swobodę, ale każdy błąd był korygowany. Rodzaj dyrygowania, ekspresja jest sprawą indywidualną – tak jak powiedział Profesor Wisłocki – „masz to w sobie albo nie”.

Proszę jeszcze zdradzić, jaki repertuar jest bliski Pana sercu – muzyka symfoniczna, operowa, oratoryjno-kantatowa, a może muzyka kameralna? W każdym z wymienionych gatunków ma Pan w repertuarze wiele utworów.
        - Zacznijmy od opery. Najbliższa jest mi muzyka włoska – Verdi i Puccini. W Królewskiej Operze w Kopenhadze praktycznie spektakle operowe kompozytorów włoskich ja prowadziłem. Oczywiście dyrygowałem także innymi przedstawieniami. W gatunku muzyki symfonicznej najbliższy jest mi okres romantyzmu. W przeszłości grałem też bardzo dużo muzyki kameralnej. Zaczęło się od kwartetu, w którym pierwszym skrzypkiem był nieżyjący już prof. Mirosław Ławrynowicz, partie drugich skrzypiec grał Maciej Rakowski, później przez wiele lat członek English Chamber Orchestra, a na altówce grał Janusz Nosarzewski, który później był pierwszym altowiolistą orkiestry w Getyndze. Później był piękny, kilkuletni epizod tria fortepianowego z Kają Danczowską i Mają Nosowską. Pewne koncerty były nagrywane i udało mi się odzyskać nagrania kilku utworów tego tria. Czasem słucham tych nagrań i wspominam czasy, kiedy zajmowałem się muzyką kameralną.

Rozmawiamy w Rzeszowie po bardzo udanym koncercie, który odbył się w ramach 63. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Dziękuję za wspaniały koncert oraz spotkanie i jestem przekonana, że będzie Pan tu powracał.
        - Z największą przyjemnością. Pani dyrektor Marta Wierzbieniec wspominała, że zaprosi mnie ponownie i na pewno będzie okazja do kolejnego spotkania po ustaleniu terminu oraz interesującego programu. Dziękuję bardzo za obecność na koncercie i rozmowę.

                                                                                                                                                                    Zofia Stopińska