Małgorzata Walewska - cena za spełnione marzenia
Małgorzata Walewska - mezzosopran fot. Agata Ubysz STUDIO KULTURA

Małgorzata Walewska - cena za spełnione marzenia

        XVI Festiwal Muzyki Kameralnej BRAVO MAESTRO w Kąśnej Dolnej rozpocznie 26 sierpnia o g. 18.00 mistrzowski recital Małgorzaty Walewskiej, wybitnej polskiej mezzosopranistki. W 1991 roku, jeszcze jako studentka, rozpoczęła współpracę z Teatrem Wielkim – Operą Narodową w Warszawie. W latach 1996-1998 występowała na deskach wiedeńskiej Staatsoper. Debiutowała w Metropolitan Opera w Nowym Jorku jako Dalila w Samsonie i Dalili Camille'a Saint-Saënsa, a także na deskach Royal Opera House w Londynie, gdzie wcieliła się w rolę Azuceny z opery Trubadur Giuseppe Verdiego. Od 2015 roku pełni funkcję dyrektora artystycznego Międzynarodowego Festiwalu i Konkursu Sztuki Wokalnej im. Ady Sari w Nowym Sączu. Właśnie wydała książkę “Moja twarz brzmi znajomo”, wywiad-rzekę, w którym barwnie opowiada nie tylko o swojej drodze zawodowej. W Kąśnej Dolnej wystąpi z towarzyszeniem pianisty Tarasa Hlushko. W programie mistrzowskiego recitalu znajdą się dzieła Fryderyka Chopina, Stanisława Moniuszki, Ignacego Jana Paderewskiego i Mieczysława Karłowicza.

        Przed koncertem w Kąśnej Dolnej pani Małgorzata Walewska udzieliła mi wywiadu. Zapraszam do przeczytania.

         Muzyka zawsze była obecna w Pani domu rodzinnym, czy będąc dzieckiem chciała Pani grać na jakimś instrumencie albo śpiewać?

         Odkąd sięgam pamięcią, śpiewałam, a jak nie śpiewałam, to gwizdałam. Z dziadkiem najczęściej śpiewaliśmy dwie piosenki Ta Dorotka, ta malusia i A ja nie chcę czekolady.
Jak już potrafiłam obsługiwać gramofon, to nauczyłam się wszystkich piosenek z bajek dla dzieci i tekstów Orkiestry z Chmielnej. Z wielkim upodobaniem słuchałam także Violetty Villas. W domu mama puszczała płyty słynnych śpiewaków operowych: Bogny Sokorskiej, Jana Kiepury i Bernarda Ładysza.

         Kiedy postanowiła Pani uczyć się śpiewu i zostać śpiewaczką?

         To był moment, kiedy stałam w sali gimnastycznej ze świadectwem maturalnym w ręku i zdałam sobie sprawę, że jestem dorosła. Zrozumiałam, że muszę się określić, co chcę w przyszłości robić. Wtedy podjęłam decyzję. Chcę śpiewać. Bez przygotowania, nic nie wiedząc na ten temat, poszłam do Akademii Muzycznej przy ulicy Okólnik. Po protekcji mojego licealnego wychowawcy dopuszczono mnie do egzaminów wstępnych. Miałam niecałe dwa tygodnie na przygotowanie. I choć okazało się, że operowa emisja głosu różni się od tego, jak śpiewałam do tej pory, postanowiłam przystąpić do egzaminu. Poszłam do Akademii i udałam się na pierwsze piętro i pod Salą imienia Henryka Melcera cierpliwie czekałam na swoją kolej. Zaśpiewałam Zasmuconej Mieczysława Karłowicza i Dalibógże Stanisława Moniuszki. Pierwszy, liryczny utwór zabrzmiał lepiej, ale w drugim nie potrafiłam zapanować nad dźwiękiem. Nie łudziłam się, że zostanę przyjęta.

         Słuchała Pani innych kandydatów?

          Tak, ponieważ egzaminy odbywały się z udziałem publiczności, usiadłam na widowni. Wtedy po raz pierwszy spotkałam się na żywo z adeptami śpiewu operowego. Największe wrażenie zrobił na mnie Mikołaj Konach, który pojawił się na scenie i ze wschodnim akcentem zapowiedział, że zaśpiewa o zegarze. Chodziło oczywiście o arię Skołuby z opery Straszny dwór Stanisława Moniuszki. I właśnie słuchając jego śpiewu, zdałam sobie sprawę, że zostanę śpiewaczką bez względu na wszystko. Nie ma znaczenia, ile będzie mnie to kosztowało.

          Miała Pani ogromne szczęście być uczennicą i studentką prof. Haliny Słonickiej i ukończyła Pani studia z wyróżnieniem w 1994 roku.

          Zaczęłam od szkoły średniej na Bednarskiej. Trafiłam do nauczycielki, która doceniała mój potencjał, barwę i dużą skalę, ale nie potrafiła mną pokierować. Wiedziała natomiast, że marzę o studiach i zasugerowała mi przejście do klasy profesor Haliny Słonickiej, która uczyła w Akademii Muzycznej, a od nowego roku szkolnego miała także prowadzić klasę śpiewu w szkole przy Bednarskiej. Pod koniec nauki w pierwszej klasie szkoły średniej, dowiedziałam się, że w pałacu Ostrogskich odbywać się będzie Konkurs Moniuszkowski, a w jury będzie między innymi profesor Halina Słonicka. Postanowiłam wziąć udział w tym konkursie i szczęśliwie przeszłam do drugiego etapu. Kiedy już było wiadomo, że nie zakwalifikowałam się do kolejnego, profesorka podeszła do mnie i powiedziała: „Dziecko, masz piękny głos, ale śpiewać nie potrafisz”. Ja zaś rezolutnie odpowiedziałam: „To proszę mnie nauczyć”. Zaraz po konkursie złożyłam w szkole podanie o przeniesienie mnie od nowego roku szkolnego do jej klasy. Ale dopiero w trzeciej klasie szkoły średniej zaczęłyśmy się zastanawiać, co dalej. Wspólnie zdecydowałyśmy, że skończę szkołę średnią, a dopiero potem spróbuję raz jeszcze zdać na Akademię. Niewiele już pamiętam z kolejnych egzaminów wstępnych oprócz jednego telefonu późnym wieczorem. Usłyszałam głos profesorki, która pytała mnie, jak się czuję, a później oznajmiła mi, że dostałam się i jeśli chcę się nadal uczyć u niej, to muszę napisać podanie. Natychmiast napisałam.

          Profesor Halina Słonicka przygotowywała Panią do międzynarodowych konkursów wokalnych. Pierwszym był konkurs we Wrocławiu, w którym otrzymała Pani II nagrodę. Ta nagroda zaowocowała współpracą z Teatrem Wielkim w Warszawie, która rozpoczęła się jeszcze w czasie studiów.


          Jako laureatka tego właśnie konkursu miałam zaśpiewać koncert w filharmonii w Szczecinie. Profesorka zdecydowała, że jestem już gotowa, aby zaśpiewać publicznie dwie arie: Mon coeur s’ouvre a ta voix, słynną arię Dalili z Samsona i Dalili Camille’a Saint-Saënsa i arię Joanny Da, czas nastał z Dziewicy Orleańskiej Piotra Czajkowskiego. Na próbie był obecny dziennikarz z lokalnego radia. Nagrał ją, a jej fragment był potem transmitowany jako reklama koncertu. Tę reklamę usłyszał dyrektor artystyczny Teatru Wielkiego - Opery Narodowej maestro Andrzej Straszyński. Dowiedział się, że studiuję u profesor Słonickiej i zadzwonił do niej. Profesorka przekazała mi, że szuka mnie dyrektor Opery Narodowej. Ustaliłyśmy, że mam poprosić o nuty, aby sprawdzić w klasie, czy proponowana partia jest dla mnie osiągalna, a potem zadecydujemy, co dalej. Podczas spotkania dyrektor Straszyński zaproponował mi rolę Azy w Manru Ignacego Jana Paderewskiego. Nie znałam tej opery, ale powiedziałam, że proszę o nuty, przeanalizujemy je wspólnie z panią profesor i niedługo dam odpowiedź. Maestra przeglądnęła je w pół godziny i zdecydowała, że dam radę. Cyganka Aza była moim scenicznym debiutem.

          Proszę jeszcze opowiedzieć o udziale w Konkursie Luciana Pavarottiego. Jak się Pani o nim dowiedziała?

          
W Akademii zawsze wisiały informacje o różnych konkursach, ale to maestra wybierała te, w których powinnam startować. Konkursy wokalne zwykle trwają około dziesięciu dni, a ten trwał bardzo długo. W tym czasie zdążyłam zajść w ciążę i wziąć udział w pięciu międzynarodowych konkursach. Pierwszy etap odbył się w listopadzie 1991 roku w Warszawie. Półfinał był podzielony na część europejską w Modenie i amerykańską w Filadelfii, również w Filadelfii w październiku 1992 roku odbył się finał. Z Polski do Modeny pojechała nas czwórka: Piotr Beczała, Teresa Borowczyk, Rafał Songan i ja. Luciano Pavarotti osobiście słuchał wszystkich, siedząc w loży królewskiej, rozmawiał z nami, dodawał otuchy, był serdeczny i wyrozumiały. Na wyniki trzeba było czekać dość długo, ale śledziła je mieszkająca w Mediolanie moja serdeczna przyjaciółka Beata Bednarska. Po paru miesiącach zadzwoniła do mnie i powiedziała, że jadę do Filadelfii na finały. Wtedy już byłam w ciąży i okazało się, że w momencie wylotu do Stanów będę pod koniec szóstego miesiąca. Jak przyszło oficjalne zaproszenie, zadzwoniłam do organizatorów z pytaniem , czy mój stan nie będzie przeszkodą. Odpowiedzieli, że jeżeli mogę przylecieć, to oni zapraszają. Spędziłam w Ameryce prawie miesiąc. Podobnie jak w Modenie, maestro Pavarotti był bardzo cierpliwy i wyrozumiały i niektórych przesłuchiwał po kilka razy. Sam finał był podzielony na dwa etapy. Po pierwszym wszyscy, którzy przeszli do ścisłej czołówki, pozostali na scenie. Pavarotti wszedł między nas i stanął obok mnie. Porównywaliśmy, czyj brzuch jest większy i śmialiśmy się, że wygrał tę konkurencję.

          Co dały Pani konkursy?

          Pewność siebie i kontakty.

          Kiedy i gdzie rozpoczęły się występy w zagranicznych teatrach operowych?

          W 1994 roku pojechałam do Bremy zaśpiewać Ciecę w Giocondzie Amicarego Ponchiellego. Nie miałam wtedy jeszcze trzydziestu lat, a grałam staruszkę. W ciągu kilku następnych sezonów wracałam do Bremy, żeby zaśpiewać ponad dwadzieścia spektakli Giocondy. Miałam tam też propozycję stałego kontraktu, ale w tym samym czasie otrzymałam zaproszenie do opery w Wiedniu. Wybrałam Wiedeń. Był to wielki zwrot w mojej karierze. Śpiewałam z Placidem Domingiem, Lucianem Pavarottim, Dimitrijem Chworostowskim, Thomasem Hampsonem, Renatem Brussonem, Berndem Weiklem, Editą Gruberovą. Tam też poznałam Romana Polańskiego, Márthę Eggertt, a także Marcela Prawego, osobistego sekretarza naszego wielkiego śpiewaka - Jana Kiepury.

        Chyba jeszcze możemy polecić bardzo interesującą, wydaną w tym roku książkę „Moja twarz brzmi znajomo”, która jest wywiadem-rzeką albo rozmową dwóch przyjaciółek. Z Małgorzatą Walewską – pierwszą damą polskiej opery rozmawia Agata Ubysz. Jestem zafascynowana tą książką i czytam ją po raz drugi z wielkim zainteresowaniem.

        Pyta Pani, czy jeszcze możemy? To nie jest jakaś sezonowa opowieść, że tylko latem albo, że już niemodne. To historia zwykłego dziecka z przeciętnej, polskiej rodziny, które miało odwagę realizować swoje marzenia. Jednak na drodze do celu było dużo fascynujących, czasem dramatycznych przygód i niezwykłych ludzi. Zresztą trudno lepiej zachęcić czytelników do sięgnięcia po tę publikację, niż Pani to zrobiła. Teraz to ja chciałabym zapytać, dlaczego czyta Pani naszą książkę drugi raz?

        Zapytałam tak dlatego, że w pobliskiej księgarni książki nie ma na półkach. Kiedy odbierałam zamówiony egzemplarz, ktoś także poprosił o ten tytuł, ale ekspedientka znowu obiecywała, że sprowadzi. Odniosłam wrażenie, że niedługo nakład się wyczerpie. Przeczytałam ją po raz drugi właśnie dlatego, że to prawdziwa historia. Dzięki niej dowiedziałam się, ile pracy i wyrzeczeń kosztuje spełnianie swoich marzeń.

        Zawód śpiewaka operowego jest dość wymagający. Kiedy widzowie oglądają spektakl, nie zadają sobie pytań ile na przykład lat pracy stojący na scenie artysta ma za sobą, aby tak śpiewać, jak śpiewa. Cieszę się, że mogłam nieco uchylić rąbka tajemnicy mojej profesji.

        Trochę żal, że nie mogliśmy Pani oklaskiwać podczas 59. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, bo z powodu pandemii koncerty tej edycji zostały nagrane i emitowane. Cudowne pieśni i arie

        Mnie też Państwa bardzo brakowało. Śpiewałam natomiast do uroczego kamerzysty, który jednak nie skupiał się na naszej interpretacji, ale na tym, żebyśmy dobrze wyglądali "w obrazku”.

        Już niedługo, bo 26 sierpnia zainauguruje Pani Festiwal Muzyki Kameralnej „Bravo Maestro”, organizowany przez Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej. Ciekawa jestem, czy kiedyś była Pani w tym cudownym miejscu?

        
Nigdy nie byłam w Kąśnej Dolnej, ale mam wielki sentyment do patrona festiwalu, Ignacego Jana Paderewskiego. Konkretnie do Manru, jedynej opery, jaką skomponował. Specjalnie dla Państwa, w hołdzie naszemu Wielkiemu Polakowi nauczyłam się jego pieśni Gdy ostatnia róża zwiędła. Pierwszym człowiekiem, który chciał mnie zaprosić na festiwal „Bravo Maestro”, był mój kolega z programu Twoja Twarz Brzmi Znajomo, nieżyjący już Paweł Królikowski. Opowiadał z pasją o tym miejscu i o ludziach, którzy tam pracują. Nie mogę się doczekać spotkania z Państwem.

Zofia Stopińska