wywiady

Narodziłam się po to, aby śpiewać

         W różnych ośrodkach muzycznych na świecie działa wielu Polaków, którzy po ukończeniu studiów wyjechali doskonalić swoje umiejętności za granicą albo zdecydowali się na zagraniczne studia. Dzięki wielkiemu talentowi i wytężonej pracy udało im się zrobić światowe kariery, cieszą się zasłużoną sławą i z wielkim powodzeniem występują na całym świecie, natomiast w Polsce występują bardzo rzadko. Do grona takich Artystów należy Pani Dominika Zamara – świetna sopranistka mieszkająca na stałe we Włoszech, a występująca na całym świecie. Chcemy Państwo przedstawić tę Artystkę z nadzieją, że w najbliższych latach często będziemy mogli podziwiać urodę Jej głosu również w Polsce.

        Zofia Stopińska: Urodziła się Pani we Wrocławiu, gdzie także rozpoczęła Pani naukę muzyki. Sama Pani chciała uczyć się grać, czy rodzice Panią zachęcali?

        Dominika Zamara: Odkąd pamiętam, w moim rodzinnym domu zawsze gościła Muzyka i Sztuka. Dziadek był organistą i dlatego zachęcał mnie do gry na fortepianie, ale ja narodziłam się po to, aby śpiewać i robiłam to, odkąd pamiętam. Szybko odkryłam także, jak wielka jest magia Muzyki i jak wiele emocji wywołuje mój głos. Ludzie się wzruszali, płakali albo radowali swoje dusze, kiedy słuchali mojego śpiewu. Tak jest do dzisiaj. Ten niezwykły Dar otrzymałam z Niebios.

        Kto z rodziny wspierał Panią najbardziej, kiedy okazało się, że ma Pani piękny głos, który należy rozwijać?

        Moim „Aniołem” był dziadek Stanisław, który odkrył mój głos i wspierał mnie w pierwszych krokach mojego rozwoju artystycznego. Jestem również bardzo wdzięczna mojej Mamie Krystynie, iż zawsze wspierała mnie w mojej pasji artystycznej i wpajała we mnie ducha ambicji i profesjonalizmu.
W wieku 16-stu lat rozpoczęłam naukę śpiewu solowego w Szkole Muzycznej II stopnia na Wydziale Wokalnym we Wrocławiu. Trafiłam do klasy Pani Profesor Hanny Celejewskiej, która stwierdziła, że mam wyjątkowy, bardzo piękny głos sopranowy i rozpoczęła pracę nad jego emisją. Dzięki Pani Profesor Celejewskiej pokochałam śpiew operowy – w szczególności Bel Canto i Weryzm.

        Ukończyła Pani z wyróżnieniem Akademię Muzyczną im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu, na Wydziale Wokalnym w klasie prof. Barbary Ewy Werner. Wybrała sobie Pani pedagoga, czy po prostu skierowano Panią do klasy prof. Werner?

        Pani prof. Barbara Ewa Werner to wybitny pedagog o ogromnej wiedzy na temat estetyki wokalnej. Mogę ją nazwać „skarbnicą wiedzy” w dziedzinie literatury wokalnej. Bardzo chciałam studiować u Pani Profesor Werner i to marzenie się spełniło. Podczas studiów nauczyłam się pracować bardzo efektywnie i kończąc je miałam już opracowanych wiele partii solowych z repertuaru operowego, oratoryjnego oraz utworów z gatunku liryki wokalnej. Bardzo mi to pomogło i zaowocowało w przyszłości, gdyż obecnie śpiewam na całym świecie różnorodny repertuar – od baroku po muzykę współczesną i nie mam najmniejszego problemu z szybkim opanowaniem repertuaru z różnych epok. Z metod pracy, których nauczyła mnie Pani Profesor Barbara Ewa Werner, korzystam do dzisiaj.

        Jak to się stało, że po studiach we Wrocławiu mogła Pani doskonalić swoje umiejętności w Weronie pod okiem wybitnych mistrzów?

        Na ostatnim roku studiów w Akademii Muzycznej we Wrocławiu otrzymałam roczne stypendium w prestiżowym Konserwatorium w Veronie. Włochy to kolebka Opery i uważam, iż każdy śpiewak operowy powinien szkolić głos we Włoszech u wybitnych mistrzów bel canta. Miałam ogromne szczęście, że mój głos bardzo się spodobał Maestro Enrico De Mori – wybitnemu dyrygentowi z Teatro alla Scala w Mediolanie, który pracował z samą Marią Callas. Pod jego kierunkiem doskonaliłam swoje umiejętności wokalne oraz uczyłam się nowych partii operowych. To była bardzo wymagająca szkoła, ale bardzo wiele się nauczyłam i wkrótce zadebiutowałam pod batutą Maestro De Mori, a później zapraszał mnie wielokrotnie do udziału we wspaniałych koncertach z jego orkiestrą w Veronie. Pod batutą Enrico De Mori śpiewałam także partię Mimi w operze „Cyganeria” Giacomo Pucciniego w Padwie.

        Czas przeznaczony na stypendium szybko minął, napływały propozycje koncertowe i pozostała Pani we Włoszech.

        Tak, otrzymałam bardzo dużo propozycji pracy jako solista we Włoszech. Współpracowałam z kilkoma Impresariatami Artystycznymi i zaczęłam koncertować we wszystkich ważnych miastach włoskich, otrzymując bardzo dobre recenzje. Przez prasę włoską zostałam nazwana „soprano eccezionale”, co oznacza sopran wybitny. Zaczęłam otrzymywać także propozycje zagranicznych tournée (poza terenem Włoch). Wystąpiłam w Czarnogórze (w byłej Jugosławii) w Teatrze Narodowym w obecności Pana Prezydenta Czarnogóry. Koncert był transmitowany przez telewizję publiczną. Wspomniany już debiut w Padwie w roli Mimi w „Cyganerii” Pucciniego zaowocował następną ważna propozycją w premierze włoskiej opery „Il Tramonto Coronaro” w Teatro Olimpico w Vicenzy oraz w roli Rozyny w „Cyruliku Sewilskim” w Treviso pod dyrekcją Maestra Paolo Fumei.
Równolegle występowałam w wielu koncertach muzyki sakralnej oraz oratoryjnej we Włoszech. Nagrałam „Laudate Pueri” oraz „Gloria” Vivaldiego dla Telewizji w Cremonie, a także motet „Exultate Jubilate” na sopran i orkiestrę Mozarta. Zostało również wydane DVD, za które otrzymałam nagrodę od Stradivari w Cremonie za wybitną interpretację dzieł Vivaldiego i Mozarta.

         Ma Pani w repertuarze bardzo dużo utworów, zarówno operowych, jak i oratoryjno-kantatowych, stąd proszę wymienić tylko te, które wykonuje Pani najczęściej.

        Wykonuję bardzo dużo oper Mozarta, a najczęściej chyba „Wesele Figara”, w którym śpiewam zarówno partie Zuzanny, jak i Hrabiny. We Włoszech śpiewałam partię Hrabiny, natomiast w Stanach Zjednoczonych śpiewałam partię Zuzanny z New Jersey Baroque Orchestra pod dyrekcją Maestro Roberta W. Butts. Bardzo często występuję w operze Mozarta „Don Giovanni” i mogę śpiewać również dwie partie: Zerliny oraz Donny Elviry. Niedawno w Turynie śpiewałam w pierwszej operze Mozarta „Bastien und Bastienne”, a wkrótce wystąpię w operze „Cosi fan tutte” w roli Fiordiligi. Śpiewam sporo bel canta włoskiego, np. opera „La Cambiale di Matrimonio” Rossiniego pod dyrekcją Maestro Daniele Anselmi w Mantui.
        W zeszłym roku miałam przyjemność zadebiutować w partii sopranowej w „Magnificat” Vivaldiego we Włoszech pod dyrekcją Maestro Paolo Fumei. Śpiewałam również w „Stworzeniu Świata” Haydna w Chicago pod dyrekcją wybitnego dyrygenta Teatro Colon Maestro Glenna Blocka.
        We Włoszech zapraszana jestem często do wykonania partii solowych w „Mszy Koronacyjnej” Mozarta oraz w „Stabat Mater” zarówno Pergolesiego, jak i Rossiniego. Jestem gościem wielu międzynarodowych festiwali operowych oraz muzyki klasycznej. Co roku jestem zapraszana na Festiwal Muzyki Sakralnej we Francji oraz na Festiwal Cracovia Sacra.

        Czy ma Pani w repertuarze utwory polskich kompozytorów?

        Oczywiście. Uwielbiam promować muzykę polskich kompozytorów na całym świecie. Niedawno nagrałam płytę ze wszystkimi pieśniami Fryderyka Chopina oraz kilka pieśni Stanisława Moniuszki i Ignacego Jana Paderewskiego. W tych nagraniach towarzyszył mi włoski pianista Franco Moro. Wkrótce mamy kręcić teledysk do pięknej pieśni Moniuszki zatytułowanej „Sen”, która ma być promowana we włoskiej telewizji.
        W zeszłym roku wykonaliśmy recital z muzyką polskich kompozytorów: Chopina, Moniuszki, Karłowicza i Paderewskiego w Teatro San Carlino w mieście Brescia. Recital ten był również transmitowany przez włoską telewizję. W Meksyku w Sali Manuel Ponce – najbardziej prestiżowej Filharmonii w Ameryce Środkowej wraz z wybitnym pianistą meksykańskim Alejandro Barranonem wykonaliśmy cykl pieśni Karłowicza i Chopina, które meksykańska publiczność przyjęła z ogromnym entuzjazmem.W tym roku planuję w Turynie wykonać recitale z pieśniami i ariami Moniuszki. Wraz z Panem Aleksandrem Czajkowskim-Ładyszem – wybitnym polskim basem, planujemy promować twórczość Stanisława Moniuszki we Włoszech.
W zeszłym roku otworzyłam Festiwal Chopin Forever w San Gemini, organizowany przez Panią Joannę Mrugalską, która propaguje polską kulturę we Włoszech. Jej wspaniały festiwal w San Gemini cieszy się ogromnym powodzeniem.

        Prowadzi Pani bardzo ożywiona działalność artystyczną. Czy może Pani wymienić te najważniejsze wydarzenia, które w sposób istotny wpłynęły na Pani karierę lub osobowość?

        Koncertuję na całym świecie: w całej Europie, w Chinach, Korei, Meksyku i bardzo często w Stanach Zjednoczonych. Każdy koncert lub opera są dla mnie bardzo ważne i za każdym razem wkładam całą dusze w interpretację pięknej muzyki. Bardzo miło wspominam koncert w New Yorku w Lincoln Center, gdzie zaśpiewałam ze 130-osobową międzynarodową orkiestrą symfoniczną. Plakaty z moim zdjęciem były w całym New Yorku. To ogromny zaszczyt i wyróżnienie. Z wielkim sentymentem wspominam koncerty w Korei, w Busan i Seulu, pod dyrekcją Maestro Daniela Parka. Koreańska publiczność kocha operę i z ogromnym entuzjazmem przyjęła moje koncerty.
Oratorium „Stworzenie Świata” Haydna w Chicago pod dyrekcją Maestro Gleena Blocka również pozostanie w moim sercu na zawsze.

       Pani talent, piękny głos i osiągnięcia artystyczne są wysoko oceniane, o czym świadczą liczne nagrody i wyróżnienia. Proszę wymienić te, które Pani najbardziej ceni.

        Ważnym wyróżnieniem jest dla mnie nagroda przyznana przez Stradivari w Cremonie za moje DVD z muzyką Vivaldiego i Mozarta. W zeszłym roku otrzymałam tytuł Polki Roku we Włoszech za wybitne osiągnięcia w kategorii kultura i sztuka. Otrzymałam również wspaniały tytuł Ambasadora Kultury Polskiej i Włoskiej przyznany przez Towarzystwo Polsko-Włoskie w Bydgoszczy. Dziękuję z całego serca cudownym kobietom propagującym Kulturę – Pani Eli Renzetti i Pani Grażynie Ciemniak.

        Jak rozwijać głos i jak o niego dbać?

        Głos to żywy i bardzo delikatny instrument, który nosimy w sobie. Jest uzależniony od naszego stanu fizycznego, psychicznego oraz duchowego. Oczywiście należy prowadzić tzw. zdrowy tryb życia. Ja po części go prowadzę, a na pewno w sferze odżywiania się. Jestem od wielu lat wegetarianką i moją główną kuchnią jest kuchnia włoska, gdzie wszystkie składniki są z „najwyższej półki”. Nie jem fast foodów, chleba, nie piję mleka. Bardzo dużo chodzę i czasem ćwiczę, gdyż dobra forma fizyczna ogromnie wpływa na mój głos. Unikam bardzo ciepłych i bardzo zimnych napojów. Prawie nie piję alkoholu. Najważniejszy jednak jest sen i dlatego w dniu spektaklu lub koncertu, jeśli to jest możliwe, wstaję późno i wtedy mój głos ma piękny blask i świeżość.

        Czy ma Pani zaufaną osobę, może nauczyciela, do którego może Pani pojechać i poprosić o radę w różnych sprawach dotyczących sztuki wokalnej?

        Oczywiście. My śpiewacy, podobnie jak sportowcy, mamy swojego trenera wokalnego w trakcie trwania kariery. Moim wspaniałym Maestro jest Maestro Anselmi, do którego zawsze jadę, gdy potrzebuję przygotować nową partię. Bardzo mi w tym pomaga. Profesja śpiewaka, to profesja która wymaga ciągłego rozwoju, ćwiczeń oraz procy nad nowym repertuarem. Ja śpiewam w 10 różnych językach, dlatego dużo pracy i czasu pochłania nauczenie się repertuaru na pamięć.

        Artysta na scenie musi nie tylko pięknie i elegancko wyglądać, ale wszelkie troski dnia codziennego pozostawić w garderobie – czy to łatwe?

        Znakomite pytanie. My artyści bardzo często jesteśmy istotami niezwykle wrażliwymi, wręcz nadwrażliwymi i cierpimy często z powodów nawet dla innych błahych. Nasza percepcja jest zupełnie inna. Posiadamy inne wartości. Dla mnie najważniejszą wartością jest Sztuka i poświęcam się jej absolutnie. Wszystko podporządkowuję sztuce. Gdy wchodzimy jednak na scenę, liczy się tylko postać, którą interpretujemy. Następuje absolutna transformacja w środku naszej duszy, zatem jest to metafizyczne.

        Dzieli się Pani swoją wiedzą i doświadczeniem z młodymi osobami, które pragną zostać śpiewakami. Lubi Pani tę pracę?

        Od kilku lat jestem docentem śpiewu solowego na włoskiej Akademii Muzycznej. Powiem szczerze, iż to zajęcie zaczyna podobać mi się coraz mniej. Nie mam czasu, aby oddać swoją duszę nauczaniu. Najważniejsza jest dla mnie scena, stąd jestem często w tournée i nie mogę poświęcić zbyt dużo czasu młodym śpiewakom. Poza tym dzisiejsza młodzież nie jest już tak oddana Sztuce jak moje pokolenie, gdzie rzeczywiście poświęcało się wszystko Sztuce i stawiało się wszystko na jedną kartę. Młodzi ludzie chcą szybko zrobić karierę bez żadnego poświęcenia się... Niestety, negatywnym czynnikiem są te wszystkie Talent Show, które promują wzorzec muzyka amatora z ulicy, który nagle osiąga sukces... Są to często osoby bez żadnej techniki oraz przygotowania muzycznego. Sam talent nie wystarczy. Należy ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć...

        Często przyjeżdża Pani do Polski prywatnie – w odwiedziny do rodziny lub turystycznie?

        Staram się przyjeżdżać, kiedy tylko mogę, gdyż Polska to moja Ojczyzna, kocham ją i niezwykle za nią tęsknię. Pracuję bardzo dużo i śpiewam na całym świecie, dlatego nie jest łatwo znaleźć wolne terminy.

        Dopiero kilka tygodni 2018 roku za nami, pewnie Pani kalendarz koncertowy jest już wypełniony. Czy zaśpiewa Pani dla polskiej publiczności?

        Obiecuję, iż zaśpiewam dla polskiej publiczności kilka razy w tym roku.
Proszę śledzić moją stronę internetową: www.dominikazamara.eu , tam wkrótce ukażą się wszelkie informacje...

Z Panią Dominiką Zamarą – znakomita polską śpiewaczka zamieszkałą na stałe we Włoszech, a koncertującą na całym świecie rozmawiała Zofia Stopińska 10 lutego 2018 roku.

Reżyserowanie jest moją wielką pasją

Druga część sezonu artystycznego w Filharmonii Podkarpackiej rozpoczyna się spektaklem operowym – 3 lutego wystawiona zostanie opera „Eugeniusz OnieginPiotra Czajkowskiego, w wykonaniu Solistów i Chóru Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej. Całością dyrygował będzie Rafał Janiak, a reżyserem spektaklu jest prof. Ryszard Cieśla – baryton, solista Teatru Wielkiego Opery Narodowej, Dziekan Wydziału Wokalnego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, Dyrektor Artystyczny Filharmonii im. Romualda Traugutta, reżyser wielu spektakli i widowisk muzycznych.

         Zofia Stopińska: Z Panem prof. Ryszardem Cieślą rozmawiamy przed próbą generalną. Jak przebiega współpraca z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, która w spektaklach operowych występuje dość rzadko?

        Ryszard Cieśla: Oczywiście, jest to duże wyzwanie dla orkiestry symfonicznej, dlatego, że materia spektaklu jest inna niż koncertu i jest dużo więcej grania. Muzycy po dwóch aktach w operze czteroaktowej są zdziwieni, bo tyle czasu zajmuje im wykonanie pełnego koncertu, a tu jest dopiero połowa dzieła wykonana. Opera ma także swoje tradycje wykonawcze. Organizacja spektaklu jest rozbita na dużo większą przestrzeń i to nie jest tylko przestrzeń muzyczna, ale także przestrzeń teatru. Orkiestra siedząca w kanale musi słuchać solistów, musi „wejść w spektakl” i dlatego cały proces przygotowania także się wydłuża. Ponadto plany akustyczne układają się zupełnie inaczej. Tego wszystkiego trzeba się nauczyć, ale sprawni zawodowi muzycy są w stanie to wszystko opanować i pięknie wykonać.
        Jestem z drugim spektaklem w Filharmonii Podkarpackiej i chcę podkreślić, że zarówno orkiestra, jak i zespół techniczny potrzebny do przygotowania sceny już wie, co to jest teatr muzyczny i pracuje z zapałem, wszystkie elementy zaczynają funkcjonować jak w normalnym teatrze operowym – to już jest przyjemność pracy.
Przyjechałem z „Eugeniuszem Onieginem” – chyba najpiękniejszą operą Piotra Czajkowskiego i przywiozłem studentów Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Kilkanaście lat temu, jak pierwszy raz zostałem dziekanem Wydziału Wokalno-Aktorskiego, to postanowiłem rozbudować część artystyczną, szczególnie operową działalność naszej uczelni. 

        Wkrótce będziemy mieli wyjątkowe wydarzenia, bo w drugiej połowie lutego, w ciągu siedmiu dni Wydział będzie miał trzy różne spektakle, w trzech różnych miejscach. Wznawiamy „Eugeniusz Oniegina” (premiera odbyła się w styczniu ubiegłego roku w Teatrze Wielkim w Warszawie), a teraz (21 lutego) wracamy z tym spektaklem, ale z innymi solistami. Dwa dni później wystawiamy „Sprzedana narzeczoną” w Kielcach we współpracy z Filharmonia Świętokrzyską, a cztery dni później mamy spektakl „Cosi fan tutte” we współpracy z Warszawską Operą Kameralną. Trzy różne spektakle, w różnych miejscach, prawie w tym samym czasie – dobrze, że mamy dużo studentów, którzy z powodzeniem mogą już śpiewać partie solowe. To jest wyjątkowa sytuacja i nie ma takiego drugiego Wydziału w Polsce.

        W porównaniu z wymienionymi operami, „Eugeniusz Oniegin” to najdłuższa i najtrudniejsza opera.

        To także mój najdroższy spektakl, wymagający sporych środków finansowych, bo opieramy się na historycznych kostiumach, a jeden kosztuje ponad 2 tysiące złotych. Chór liczy ponad trzydzieści osób, solistów jest dziesięciu i mają po kilka kostiumów. Koszty są duże, ale udało nam się ponad 100 tysięcy złotych zebrać od sponsorów – melomanów, spotkaliśmy się z wielką życzliwością władz Uniwersytetu i dlatego możemy wystawić „Eugeniusza Oniegina” bardzo okazale. Organizując pełnowymiarowe spektakle, udało mi się przekonać władze uczelni, że opera jest świetną formą do prezentacji spektrum wykonawczego całej uczelni. Do Rzeszowa przywiozłem tylko solistów i chór złożony ze studentów, a jak wrócimy do Warszawy i będziemy mieli wznowienie w Operze Warszawskiej, to wystąpi jeszcze orkiestra studencka. To będzie pierwszy spektakl w wykonaniu samych studentów Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina, bo wcześniej występowaliśmy w różnych koprodukcjach.

        Chyba wszyscy – zarówno władze uczelni, jak i studenci biorący udział w spektaklu doceniają, jakie to ważne wydarzenie i jak dużo można się nauczyć biorąc udział w przygotowaniach i występach.

        To prawda i od razu podam przykład. W 2011 roku, czyli siedem lat temu, przygotowywaliśmy „Cosi fan tutte” – pierwszy spektakl na uczelni ze studentami – z tego składu Tomek Kumięga (baryton) śpiewa dzisiaj w Paryżu, Elwira Janasik śpiewa w Polsce i za granicą. Później robiłem „Don Giovanniego” i śpiewający wówczas partie solowe Hubert Zapiór jest w Nowym Jorku, Paweł Konik także był w Nowym Jorku, z tego, co słyszałem, będzie miał wkrótce premierę „Cosi fan tutte” w Szczecinie, a wszyscy pierwsze szlify zdobywali występując w spektaklach u mnie. Mam nadzieję, że kolejni wykonawcy także będą mieli szczęście i ostrogi zdobyte w spektaklach studenckich dadzą im szanse „wybicia się”. Studenci uczą się przede wszystkim w klasach, ale na scenie mają szanse zweryfikować swoje umiejętności – one muszą ulec zintegrowaniu i muszą się przełożyć na narzędzia, które służą w produkowaniu kształtu artystycznego fascynującego, tego, który porywa – postaci scenicznej. Jeżeli to się dokona, to oznacza, że ta edukacja miała sens, a jeżeli nie – to traci rację bytu. Nie ma lepszego narzędzia do integracji i sprawdzenia, czy to wszystko się składa razem w całość, od sceny – żywa scena operowa. Dlatego zabiegam nie tylko o jednorazowe wystawienie opery przez studentów, ale także o powtarzalność, bo premiera dla solisty jest wydarzeniem, podczas którego jest „na adrenalinie” i działają ogromne emocje. Nawet podczas bardzo udanej premiery nie do końca solista jest świadom swoich wszystkich poczynań na scenie, ale jak się to robi po raz kolejny, to wtedy ma czas na wyciągnięcie pewnych wniosków, co zrobić, aby jego kreacja była równie wiarygodna, równie piękna, równie wzruszająca dla tych, którzy przyjdą na spektakl. To jest sens tej edukacji. Bardzo się cieszę, że współpraca z Filharmonią Podkarpacką mi to umożliwia.

        Spotykamy się w Rzeszowie – mieście Pana dzieciństwa (chociaż urodził się Pan w pobliskim Tyczynie) – bo tutaj ukończył Pan szkołę podstawową i średnią, a także rozpoczął Pan naukę muzyki. Miał Pan być skrzypkiem.

        Rozpoczynałem muzyczną edukację od nauki gry na skrzypcach. Znany działacz muzyczny i znajomy mojej Rodziny – pan dyrektor Edward Sondej zauważył mój słuch muzyczny i namówił rodziców, aby posłali mnie do szkoły muzycznej, i tak się też stało. W związku z moją chorobą, na przełomie szkoły podstawowej i liceum, musiałem przerwać naukę w szkole muzycznej, ale później jak wróciłem do szkoły muzycznej, to kontynuując naukę gry na skrzypcach, rozpocząłem już naukę śpiewu solowego. Po pomyślnie zdanych egzaminach na Wydział Wokalny w Akademii Muzycznej w Warszawie, przerwałem naukę gry na skrzypcach. Po ukończeniu studiów zostałem solistą Teatru Wielkiego w Warszawie, później rozpocząłem współpracę z prof. Kazimierzem Pustelakiem jako jego asystent i tak to się potoczyło.

        Kilka lat temu ze zdziwieniem przeczytałam, jak dziennikarz pewnego czasopisma napisał, że w rodzinie znakomitych śpiewaków Ryszarda i Roberta Cieślów nie było tradycji muzycznych, a przecież dobrze pamiętam, że mama miała piękny głos i śpiewała w chórze parafii Matki Bożej Saletyńskiej w Rzeszowie.

        Może osobie, która wówczas pisała, chodziło o to, że nie było zawodowych tradycji muzycznych, natomiast uzdolnienia były, bo tak jak Pani wspomniała, mama śpiewała w chórze, moim ojcem chrzestnym był Franciszek Leńczyk - organista z Tyczyna, tam często wchodziliśmy na chór organowy i jako mały chłopiec słuchałem pięknie śpiewającej mamy. Nie było muzycznych tradycji zawodowych, ale talenty muzyczne w genach były.

        W czasie studiów Pana mistrzem był pan prof. Roman Węgrzyn?

        Nie tylko, bo uczelnia zmieniała mi pedagogów i nie miałem na to wpływu, ale do dyplomu przygotowywałem się i ukończyłem studia w klasie prof. Romana Węgrzyna. Później, kiedy już byłem solistą Teatru Wielkiego, nawiązałem współpracę artystyczną, dla mnie najcenniejszą, z prof. Kazimierzem Pustelakiem. Byłem pod jego opieką artystyczną, bo potrzebowałem tego do dalszego rozwoju, a po latach prof. Pustelak zaprosił mnie na uczelnię jako swego asystenta i w ten sposób rozpoczęła się moja kariera dydaktyczna. Po latach zostałem dziekanem Wydziału Wokalno-Aktorskiego.

        Pamiętam także, że przez pewien czas był Pan członkiem zespołu „Bornus Consort”, będąc przez cały czas solistą Teatru Wielkiego.

        Solistą Teatru wielkiego jestem od 1983 roku do dziś – co prawda ostatnio już sporadycznie tam występuję, natomiast z „Bornus Consort” rozpocząłem współpracę w 1982 roku i trwało to cztery lata. To był najpiękniejszy okres tego zespołu, bardzo często byliśmy zapraszani na występy zagraniczne, zjeździliśmy całą Europę z misterium średniowiecznym „Ludus Danielis”, a zwieńczeniem tej międzynarodowej kariery był koncert w Musikverein w Wiedniu, który został oceniony bardzo wysoko, bo jako najlepszy koncert roku. Spektakl „Ludus Danielis” został oceniony przez śp. Jerzego Waldorffa jako najpiękniejszy spektakl muzyki dawnej, zrealizowany po II wojnie światowej, w pięknej scenografii Mariana Kołodzieja. Wkrótce bardzo rozwinęła się moja działalność solowa, a specyfika wykonawcza muzyki dawnej, śpiewanie w zespole, ograniczenie wibracji, inna artykulacja, inne frazowanie, to wszystko było sporym utrudnieniem z wykonawstwem muzyki romantycznej i postawiłem na rozwój kariery solowej.

        Niedługo po ogłoszeniu stanu wojennego w Polsce powstała Filharmonia im. Romualda Traugutta, założył ją pan Tadeusz Kaczyński i Pan od początku działał w tej Filharmonii, a po śmierci Tadeusza Kaczyńskiego został Pan jej szefem artystycznym.

        To piękne zdarzenie w moim życiu i cieszę się, że opatrzność tak zrządziła, iż spotkałem na swojej drodze Tadeusza Kaczyńskiego. Tadeusz był bardzo zaangażowany w organizowanie pomocy dla internowanych w stanie wojennym. Był krytykiem muzycznym, pisarzem – napisał m.in. książki o Lutosławskim i o Panufniku. Był też aktywistą i zainicjował w stanie wojennym działalność w nurcie offowym – pozaoficjalnym, mającym na celu śpiewanie pieśni patriotycznych, i tak powstała Filharmonia im. Romualda Traugutta w Warszawie. Pierwszy koncert odbył się w styczniu 1983 roku, a ja trafiłem do zespołu dwa miesiące później – w marcu i brałem już udział w drugim koncercie, podczas którego śpiewaliśmy pieśni związane z Konstytucją 3 Maja. Przez Filharmonię im. Traugutta przewinęło się ponad 200 różnych wykonawców. Współpracowali z nami m.in.: Gintrowski i Kaczmarski. Tadeusz, który zginął tragicznie w 2001 roku, zostawił testament, w którym napisał, kto ma co robić. Wyznaczył rodzaj swoistej rady nadzorczej i swoich powierników w osobach Krzysztofa Kura i mnie, zobowiązując nas do prowadzenia Filharmonii.

        Proszę wyjaśnić, skąd się wzięła nazwa – Filharmonia im. Romualda Traugutta?

        Wielokrotnie pytano Tadeusza – co Traugutt miał wspólnego z muzyką? Tadeusz nieodmiennie odpowiadał – nic albo niewiele, natomiast my mamy bardzo wiele wspólnego z Trauguttem. Miał na myśli marzenia o Polsce niepodległej i pamięć o ludziach, którzy o tę niepodległość walczyli. Tę pamięć przywoływaliśmy poprzez wykonywanie pieśni powstańczych i powstałych w okresach trudnych w naszej historii.

        Okazało się, że Filharmonia im. Traugutta potrzebna była również później, potrzebna jest dzisiaj.

        Dzisiaj już jest inaczej, ale po 1989 roku, na fali nagłego zachłyśnięcia się wolnością, dość szybko się okazało, że pieśni patriotyczne zaczęli śpiewać ci, którzy wcześniej je zwalczali, ale to trwało krótko. Później stwierdzono, że są one passè, démodè, nikomu niepotrzebne i starając się o fundusze, aby co roku przypominać rocznice powstań: listopadowego, styczniowego, warszawskiego, rocznicę odzyskania niepodległości, Insurekcji kościuszkowskiej (to jest przecież kalendarz naszej historii) – słyszeliśmy wówczas zazwyczaj: „...przecież to już nikomu nie jest potrzebne...”. To była smutna konstatacja. Na szczęście to się odwróciło i tak jak pisał Mickiewicz, że: „Naród nasz jak lawa / z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa/ Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi”. Okazało się, że ta potrzeba jest – w związku z tym te pieśni patriotyczne wróciły i są ważne, są istotne.

        Kiedyś z Panem Krzysztofem Kurem polecaliśmy gorąco bardzo cenne, ciekawie opracowane wydawnictwo – płytę CD „Pieśni Powstania Styczniowego”.

        Ta płyta ukazała się z okazji 150. rocznicy Powstania Styczniowego. Niedawno zakończyliśmy nagrania do kolejnej płyty z pieśniami patriotycznymi, która ukaże się z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Jest to już czwarta płyta, którą realizujemy we współpracy z Panem Włodzimierzem Korczem, bo na pierwszej były „Pieśni Powstania Listopadowego”, na drugiej wspomniane przez Panią „Pieśni Powstania Styczniowego”, wydaliśmy także „Pieśni Powstania Warszawskiego” i niebawem ukaże się płyta na 100-lecie odzyskania niepodległości.

        Filharmonia im. R. Traugutta wiele uwagi poświęca muzyce polskiej, a przede wszystkim pieśniom.

        Tak, bo doszliśmy do wniosku, że „ducha patriotycznego” wyraża kultywowanie muzyki polskiej. Powszechny jest pogląd na temat polskich pieśni, że są one artystyczne, ale nie „najwyższego lotu” i postanowiliśmy to zmienić. Ukonstytuowaliśmy „Festiwal Pieśni Kompozytorów Polskich”, żeby w programach koncertów znalazły się nie tylko pieśni znanych twórców: Moniuszki, Chopina, Karłowicza, Paderewskiego, ale także kompozytorów zapomnianych albo tych, którzy teraz komponują pieśni. Okazuje się, że nie znamy całej twórczości pieśniarskiej Stanisława Moniuszki, który skomponował prawie 300 utworów z tego gatunku, a znanych jest kilka – może kilkanaście. Najczęściej wykonywane są: „Prząśniczka”, „Krakowiaczek”, „Kozak”, „Stary kapral”, czy „Złota rybka”, a jest mnóstwo takich, których w życiu nie słyszeliśmy, a są równie piękne.
        Kolejnym krokiem było skonfrontowanie polskich pieśni z pieśniami kompozytorów europejskich i tak się narodził „Festiwal Pieśni Europejskiej”. Każdego roku mamy dwie odsłony – pieśń polska i pieśń europejska. Publiczność ma okazję przekonać się, że pieśni polskie są równie piękne, jak zagraniczne.

        Jak już Pan powiedział, rzadko występuje Pan na scenie Teatru Wielkiego – Opery Narodowej, bo przecież jest pan Dziekanem Wydziału Wokalno-Aktorskiego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, a także na pewno sporo czasu i uwagi trzeba poświęcić wielu innym nurtom Pana działalności.

        Tak, muszę powiedzieć, że jest ich sporo, bo przed chwilą rozmawialiśmy o Filharmonii im. Romualda Traugutta, jestem wiceprezesem Towarzystwa Miłośników Muzyki Moniuszki. To Towarzystwo założyła śp. Maria Fołtyn, która była w początkach mojej kariery moim mecenasem, bo zapraszała mnie często do udziału w koncertach, które organizowała, a także wspierała rozwój mojej kariery w Teatrze Wielkim, bo będąc reżyserem, zapraszała mnie do swoich spektakli. Po latach zaprosiła mnie również do Towarzystwa Miłośników Muzyki Moniuszki. Podziwiałem tę wspaniałą Artystkę i dane mi było być z nią także w ostatnich jej dniach. Propagowanie twórczości Stanisława Moniuszki pozostawiła muzykom, z którymi współpracowała i już myślimy o 200. rocznicy urodzin tego kompozytora, która przypada w przyszłym roku. Pierwszy krok już zrobiłem, bo byłem w tym roku ponownie w Chicago ze „Strasznym Dworem”. W 2007 roku byłem tam po raz pierwszy z pełnym spektaklem tej opery, partie solowe śpiewali słynni polscy śpiewacy mi.in.: Romuald Tesarowicz już nieżyjący, Adam Zdunikowski i Leszek Skrla. Odnieśliśmy wówczas wielki sukces. Po dziesięciu latach pojechałem z tą samą operą, ale zabrałem tylko dwóch znakomitych śpiewaków, a resztę partii solowych wykonali studenci oraz chór w niewielkim składzie, bo zaprosiliśmy do wykonania również polonijny chór działający w Chicago i znowu odnieśliśmy wielki sukces.
        Niedawno zostałem także prezesem Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków, co wiąże się także z wieloma obowiązkami. Niedawno odbyła Ogólnopolska Konferencja Kultury – wspaniałe przedsięwzięcie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, którego spirytus movens jest pani minister Wanda Zwinogrodzka. Jako prezes SPAM brałem aktywny udział w tym wydarzeniu, które zaplanowane zostało z myślą o rozpoznaniu i wcieleniu w życie potrzeb, i zamierzeń polskich środowisk artystycznych. W kręgu naszego zainteresowania była także kondycja muzyków w Polsce, ich aktywności i możliwości rozwoju karier oraz poszukiwanie perspektyw funkcjonowania. Wydajemy ogromne pieniądze na edukację artystyczną, a później się okazuje, że świetnie wykształceni ludzie nie maja gdzie pracować, bo instytucje artystyczne mają ograniczone możliwości, a część z nich została zamknięta. Ministerstwo chce wspierać działalność artystyczną i jestem pełen nadziei, że wkrótce pojawią się rozwiązania systemowe w tym obszarze.

        Wielką Pana pasją jest reżyserowanie i ma Pan na tym polu sporo sukcesów.

        Reżyserem jestem z wyboru, a moim mentorem i nauczycielem był Laco Adamik, którego spotkałem na początku swej drogi, kiedy w Teatrze Wielkim śpiewałem w „Czarodziejskim flecie”.
Już wówczas dostrzegł u mnie predyspozycje w kierunku reżyserowania. Ja wówczas jeszcze nawet nie marzyłem o reżyserii i często byłem zdziwiony, kiedy mówił do mnie: „...Ryszardzie, przyjdź dzisiaj, bo robimy światła i zobaczysz jak się bawimy...”. Wówczas zastanawiałam się, dlaczego mam przychodzić na te próby, ale po latach to zrozumiałem. W styczniu zaprosiłem Mistrza Adamika na „Eugeniusza Oniegina” do Warszawy i po spektaklu usłyszałem z jego ust wielki komplement: „Ryszardzie – jako mój uczeń sprawiłeś się bardzo dobrze i podpisuję się pod wszystkim, co robisz”. Uważam, że w ten sposób zdałem dyplom jako reżyser u Laco Adamika.
        Reżyserowanie jest moją wielką pasją, odkryłem ją przypadkowo, ale gdyby dzisiaj ktoś zapytał mnie, co chciałbym najbardziej robić, to bez wątpienia odpowiedziałbym, że reżyserować.

        Praca zawodowa wypełnia Panu większość czasu.

        Z tego powodu, niestety, najbardziej cierpi moja żona i często ma do mnie pretensje, że nie ma mnie w domu.

        Pewnie niewiele osób wie o pozamuzycznej Pana pasji, którą jest poezja. Nawet słyszałam, że został wydany tomik Pana wierszy.

        Za tę pasję odpowiada już moja żona, a tomik wierszy zawdzięczam moim rodzicom. To jest pasja, która się narodziła przy okazji spotkań towarzyskich. Wiele lat temu byliśmy ze znajomymi na wczasach i były imieniny naszego kolegi. Towarzystwo postanowiło napisać mu jakiś zabawny wierszyk i zaczęli go układać, ale robili to tak grafomańsko i nieporadnie, że mnie to zirytowało, usiadłem w kąciku i napisałem coś dowcipnego, co się niezmiernie spodobało, ale tym samym zdradziłem, że potrafię to robić. Za pół roku znowu była jakaś rocznica i moja małżonka poprosiła mnie, abym znowu coś napisał. Próbowałem się wykręcić, ale nie ustąpiła, a później już coraz częściej musiałem spełniać jej prośby. W ten sposób powstawały wiersze na różne okoliczności, później byłem proszony o wiersze z okazji świąt. Po wielu latach poczułem, że chcę napisać coś od siebie – nie tylko na zadane tematy. Jak coś mnie zainspirowało, to pisałem wiersz i wkładałem go do szuflady. Dwa lata temu rodzice powiedzieli: „Dajemy twoje wiersze różnym osobom, czytają je, podobają im się, chcemy ci wydać tomik poezji”. I tak się stało. Słowo wstępne napisał nawet biskup senior diecezji rzeszowskiej Kazimierz Górny. Rozliczne moje obowiązki nie sprzyjają pisaniu poezji, ale przychodzą takie momenty, że siadam i potrzebuję coś napisać. Na szczęście do tej pasji żona nie ma pretensji, bo sama ją wymyśliła.

        Rozmawiamy już dosyć długo, dwukrotnie już zaglądał kolejny umówiony gość. Mam nadzieję, na kolejne okazje do rozmów, może dzięki zaplanowanym spektaklom operowym, które przygotujecie na Wydziale Wokalno-Aktorskim Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Te, które zrealizowaliście, z wielkim powodzeniem wystawiane były w różnych miejscach na świecie.

        Najbardziej spektakularą operą przygotowaną przez nas była „Cosi fan tutte”. Wystawialiśmy ją w Sevilli, Stambule, Reinsbergu oraz w kilku filharmoniach w Polsce. Drugim spektaklem wystawianym również poza granicami Polski jest „Straszny dwór”. Cieszę się, że coraz więcej dyrektorów filharmonii chce z nami współpracować. Dzięki temu nasi studenci mają szanse stanąć na scenie operowej w wymiarze profesjonalnym i pokazać swoje umiejętności. Z drugiej strony jest szansa pokazania spektaklu operowego w miejscu, gdzie nie ma teatru operowego. Nasze spektakle nie są drogie. Wystawienie opery przez zawodowy teatr operowy kosztuje kilka razy więcej, a nasze spektakle, dzięki mojej pasji, która udziela się także pozostałym realizatorom i wykonawcom, są na takim samym poziomie, jak te przygotowane przez profesjonalistów.
Mam nadzieję, że będziemy wystawiać kolejne opery we współpracy z Filharmonią Podkarpacką, zapraszam także na nasze spektakle organizowane w Warszawie i innych miastach.
Zaraz po powrocie do Warszawy prześlę na pani adres e-mailowy wiersz, który opowiada o tym, czym mnie ujął „Eugeniusz Oniegin” Piotra Czajkowskiego z librettem Modesta Czajkowskiego według Aleksandra Puszkina. „Eugieniusz Oniegin” Czajkowskiego trochę się różni od oryginału i według mnie jest piękniejszy.

        Bardzo dziękuję za spotkanie, które kończymy pięknym wierszem Pana autorstwa.


Oniegin...

Tak mnie Czajkowski zaczarował,
tak Onieginem swym mnie uwiódł,
że trudno zachwyt ubrać w słowa
za com ja jego tak polubił?

Czy za gałubkę, za Tatianę,
która zwiedziona serca żarem,
pisząc swój list do Oniegina
zwyczaju przekroczyła miarę?

Może za Olgę, promyk hoży,
srebro radości zbyt naiwne,
że rdzawą zazdrość los położył
pomiędzy serca tak niewinne?

A może też za Władimira,
za jego czysty osąd rzeczy,
że się przyjaźni nie rozmienia,
nawet gdy przyjaźń temu przeczy?

Lub Oniegina portret mroczny,
kreślony fatum złego ręką,
co wszystko niszczy czego dotknie
i wszystkim staje się udręką?

Na którąkolwiek spojrzeć stronę
zaczarowanej partytury,
serce przenika słodka boleść
za światem, który się zagubił.

Za ośnieżonym Petersburgiem
bogatym w przepych swych salonów
odeszłym w krwawej rewolucji,
w wieku upadku, carów, tronów...

Za Białą Rosją, niezmierzoną
co ją zmieliły czasu młyny,
zorzą polarną rozświetloną,
o której Bułat składał rymy,

że tak mu żal, że już nie przemkną
wprzęgnięte w sanie trojki gniewne,
którymi Puszkin Aleksander
na bale śpieszył... pisząc wiersze.

                                   Ryszard Cieśla ( Warszawa 13 marca 2016 r.)

 

Z Panem prof. Ryszardem Cieślą - barytonem, reżeserem, dziekanem Wydziału Wokalno-Aktorskiego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, rozmawiała Zofia Stopińska 2 lutego 2019 roku w Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie

Maestra Lidia Grychtołówna zainaugurowała XIII MFP w Sanoku

        Uroczysta Gala Inauguracyjna w niedzielny wieczór, 4 lutego 2018 roku, w sali Sanockiego Domu Kultury rozpoczęła XIII Międzynarodowe Forum Pianistyczne „Bieszczady bez granic...”. To wielkie wydarzenie organizowane jest przez Podkarpacką Fundację Rozwoju Kultury, a gospodarzami wieczoru byli: prof. Jarosław DrzewieckiPrzewodniczący Rady Programowej, mgr. Janusz OstrowskiDyrektor Forum i prof. Janina Tatarska z Akademii Muzycznej w Poznaniu, która przybliżała publiczności sylwetki kompozytorów oraz utwory, które podczas koncertu zabrzmiały, a także wykonawców.
        Po krótkiej części oficjalnej rozpoczął się Benefis 90-lecia urodzin prof. Lidii Grychtołówny – Laureatki VII Nagrody V Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie w 1955 roku oraz konkursów pianistycznych w Berlinie (1956), Bolzano (1958) i Rio de Janeiro (1959). Prof. Lidia Grychtołówna koncertowała w całej Europie, Ameryce, Australii i Azji. Artystka ma bardzo szeroki repertuar sięgający od Bacha, poprzez Mozarta, Beethovena, Chopina, Schumanna, aż po klasyków XX wieku. Zasiadała w jury największych konkursów pianistycznych świata, w tym w Konkursach Chopinowskich. Prowadzi działalność pedagogiczną na Uniwersytecie Jana Gutenberga w Moguncji. Otrzymała wiele nagród i odznaczeń, m.in. Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.
Kiedy Szacowna Jubilatka pojawiła się na scenie, przy fortepianie zasiadł Pan Janusz Ostrowski, a prof. Jarosław Drzewiecki wraz z publicznością zaśpiewali „Sto lat”. To była niezwykle wzruszająca dla wszystkich chwila.
        Później przy fortepianie zasiadła Maestra Lidia Grychtołówna i rozpoczął się wspaniały recital chopinowski, na który (jeśli dobrze zapamiętałam) złożyły się: Polonez cis-moll, 4 mazurki, 4 walce i Nokturn E-dur.
Artystka oczarowała wszystkich wspaniałą grą. Czuliśmy, że każdy dźwięk, każda fraza płynęły prosto z serca na klawisze fortepianu. Grała, jak zawsze, na najwyższym poziomie. Od pierwszego publicznego występu Lidii Grychtołówny minęło ponad 85 lat, od wielkiego debiutu z Orkiestra Filharmonii Śląskiej w Katowicach pod dyrekcją Stanisława Skrowaczewskiego minęło 85 lat. Czas zmienił ciało Artystki, chociaż nadal pozostała piękną kobietą, ale nie dotknął muzyki, którą obdarza publiczność. Jej kreacje są zawsze porywające świeżością i niezwykłą urodą.

        Po zakończeniu recitalu bohaterka wieczoru zgodziła się na krótki wywiad, który przeprowadzili prof. Janina Tatarska i prof. Jarosław Drzewiecki. Otrzymałam zgodę na publikację tej rozmowy. Pierwsze pytanie prof. Jarosława Drzewieckiego dotyczyło rodzinnych tradycji muzycznych.

        Lidia Grychtołówna: Moja mama, która kształciła się w grze na fortepianie we Lwowie, skąd pochodziła, prawdopodobnie marzyła o tym, żeby zostać pianistka koncertującą, ale niestety w tamtych czasach - przed i wojna światową - nie było mowy, żeby panna z dobrego domu została pianistką; to tylko się udało Klarze Wieck... Przypuszczam, że jeszcze przed moim urodzeniem skrytym marzeniem mojej mamusi było, żeby dziecko ziściło jej marzenia, których jej się nie udało urzeczywistnić. Ojciec interesował się bardzo astrologią, wiedział wiele na ten temat, sprowadzał różne książki i studiował je. Wkrótce po moim urodzeniu (w tych czasach rodziło się dzieci w domu), ojciec przyszedł do mamusi i powiedział: ona będzie artystką. Mama obruszyła się podobno i zapytała, skąd on to wie. „Gwiazdy o tym mówią” – odpowiedział.

        Janina Tatarska: Należała Pani do grona tych wybrańców, które określamy „cudowne dzieci”, bo zdolności muzyczne objawiły się bardzo wcześnie. Proszę uchylić rąbka tajemnicy, jak wyglądała ścieżka dojścia do muzyki, fascynacja fortepianem i kiedy zapadła decyzja, że się Pani poświęca bez reszty grze na fortepianie.

        L. G.: Podobno od samego początku, kiedy mamusia chciała, abym leżała w łóżeczku spokojnie albo zasnęła, to siadała do fortepianu i był święty spokój. Rodzice bardzo szybko zauważyli, że bardzo interesuję się muzyką, którą słyszę.
Miałam mnóstwo zabawek, bo byłam jedynaczką, ale zawsze zostawiałam je koleżankom, które mnie odwiedzały (bo mama dbała o to, bym miała towarzystwo innych dzieci), a ja siadałam do fortepianu i grałam. Mama karciła mnie: „Masz gości i trzeba się nimi zająć!”. One doskonale bawią się same lalkami, a ja wolę grać - odpowiadałam.
        Grać zaczęłam sama. Podobnie jak dziecko, które układa sobie obrazek z klocków, to ja, jak mama odchodziła od instrumentu, wdrapywałam się na krzesło, siadałam i uderzałam w różne klawisze i w ten sposób nauczyłam się Mazurka B-dur op. 7 nr 1 Fryderyka Chopina.
Wówczas moi rodzice stwierdzili, że mam chyba uzdolnienia muzyczne i poprosili właściwego pedagoga, żeby ocenił, czy warto dziecko kształcić, czy nie. Pedagog stwierdził, że mam zdolności muzyczne i powinnam się kształcić w tym kierunku. W wieku 6-ciu lat jeździłam z mamą albo z ojcem z Rybnika do Katowic, do pani prof. Wandy Chmielowskiej, która była specjalistką w nauczaniu dzieci i udzielała mi prywatnych lekcji.
        Muszę powiedzieć, że wcześniej, mając cztery lata i osiem miesięcy wystąpiłam po raz pierwszy na publicznym koncercie w Rybniku. Z recitalem skrzypcowym wystąpił wówczas pan Antoni Szafranek. Towarzyszył mu przy fortepianie jego brat, Karol, u którego trochę się uczyłam. Bracia Szafrankowie wpadli na pomysł, abym zagrała podczas tego koncertu.
Pamiętam, jak przed koncertem ojciec był bardzo niezadowolony, bo chłopcy chodzili po mieści z dużymi afiszami z napisem, że wystąpi najmłodsza pianistka w Polsce. Mówił oburzony: „...co to za głupstwa. Nie wiadomo jak się dziecko zachowa...”. Okazało się, że dziecku bardzo się występ spodobał i samo sobie biło brawo. Ten mój występ trwał około 20 minut, a wykonałam: Polonez „Pożegnanie Ojczyzny” Ogińskiego, Mazurek B-dur Chopina, Menuet Paderewskiego i jeszcze jeden utwór, którego tytułu nie pamiętam.

        J. T.: Po ukończeniu studiów pianistycznych z najwyższym odznaczeniem w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach u prof. Wandy Chmielowskiej, pracowała Pani także z innymi wybitnymi pianistami – tu pojawiają się jeszcze dwa znakomite nazwiska.

        L. G.: Tak, u prof. Zbigniewa Drzewieckiego „robiłam” studia podyplomowe i wtedy się to nazywało aspiranturą. Natomiast w Konkursie Chopinowskim, w 1955 roku, w jury zasiadał Arturo Benedetti Michelangeli. Ten wspaniały włoski pianista zauważył mnie i zaprosił tuż po konkursie na swoje mistrzowskie kursy w Arezzo. Byłam u niego cztery razy po dwa miesiące, czyli w sumie osiem miesięcy. Bardzo dużo się podczas tych studiów nauczyłam. Kiedyś rozmawialiśmy o tym, jak ćwiczyć, jak pracować i prof. Michelangeli powiedział mi takie słowa: „...jak chcesz być artystką – ucz się u siebie...”

        J. T.: W 2013 roku ukazała się niezwykła książka zatytułowana „Lidia Grychtołówna w metropoliach świata - kartki z pamiętnika”. To fascynująca książka ukazująca różne aspekty z życia naszej Bohaterki. Można tę książkę kupić w księgarniach internetowych i gorąco Państwu polecam kontakt z tą lekturą. Na końcu książki jest kilka wykazów. Jeden z nich dotyczy repertuaru – utworów solowych i z towarzyszeniem orkiestry. Liczby są imponujące – m.in. blisko 40 utworów na fortepian i orkiestrę od Bacha do Strawińskiego, bo ma Pani w repertuarze także „Capriccio na fortepian i orkiestrę” Strawińskiego.

        L. G.: Tak, mam też Koncert na lewą rękę Prokofiewa i uważam, że jest to jeden z najtrudniejszych utworów, jakie w życiu grałam. Chcę jeszcze dodać, że moją książkę opracował mój zmarły przed rokiem i ośmioma miesiącami mąż – Janusz Ekiert.

        J. T.: Może Pani powiedzieć, czy jakiś zakres repertuaru odegrał szczególną rolę w Pani biografii artystycznej?

        L. G.: Ja tak kocham muzykę, że jeśli sama nie gram, to natychmiast włączam radio i słucham muzyki klasycznej przede wszystkim. Dziennikarze często zadają mi pytanie – którego kompozytora najbardziej kocham? Zawsze odpowiadam tak samo – tego, którego aktualnie gram, bo naprawdę kocham ich wszystkich z Fryderykiem Chopinem na czele – Beethoven, Rachmaninow, Schubert...

        J. D.: Kochamy także publiczność, która słucha muzyki w naszymi wykonaniu. Prawda?

        L. G.: Przede wszystkim publiczność. Na początku kariery kolega powiedział mi, że po dwóch minutach od wyjścia na scenę poczuję już atmosferę sali i mam już publiczność „za sobą”. Na tym polega łatwość nawiązywania kontaktów... Proszę Państwa! Państwa rola dla nas, wykonawców, jest szalenie ważna. Pomagają nam Państwo wsłuchiwaniem się w to, co gramy.

        J. T.: Wielokrotnie była Pani jurorem na międzynarodowych konkursach. Jaki jest Pani stosunek do konkursów, bo jest Pani bardzo doświadczoną Artystką i wiele młodych osób siedzących w tej sali myśli – „...jak ja bardzo zazdroszczę prof. Grychtołównie wielkiego doświadczenia i mądrości. Ona już wszystko wie, a ja dopiero jestem na początku tej drogi...”.

        L. G.: Odpowiem krótko. Prawda jest taka, że w młodym wieku dużo się może – mało się wie, a w starszym wieku – dużo się wie, a mniej się może.

        J. D.: Przed wejściem na estradę Pani Profesor niecierpliwiła się i mówiła: „Och! Żeby wreszcie zobaczyć te biało-czarne klawisze”. Proszę powiedzieć, co nam Pani zagra dzisiaj na bis?

        L. G. : Może dzisiaj Impromptus Schuberta.

Z Panią prof. Lidią Grychtołówną rozmawiali prof. Janina Tatarska i prof. Jarosław Drzewiecki 4 lutego 2018 roku w Sanockim Domu Kultury, podczas Gali Inaugurującej XIII Międzynarodowe Form Pianistyczne „Bieszczady bez granic...”.

Pragnę także poinformować, że fascynująca, chociaż zupełnie odmienna w nastroju, była także druga część koncertu – Finał Mistrzowskiego Kursu Perkusyjnego „Klasyka & Jazz” pod przewodnictwem prof. Piotra Biskupskiego i Cezarego Konrada.
Wykonane zostały po raz pierwszy dwa utwory specjalnie skomponowane na to wydarzenie: 3 Tańce ekstrawaganckie na 2 fortepiany i 4 perkusistów – Myrosława Skoryka oraz Wariacje na temat Chopina na fortepian, zestaw jazzowy i perkusję – Konstantego Vilensky’ego.
Wspaniałym dopełnieniem były Wariacje n/t Paganiniego na 2 fortepiany i 2 perkusistów.
Opracowała – Zofia Stopińska

Mistrz i uczeń - Pani Dorota Skibicka i Kacper Żaromski

      Ponieważ ten wywiad rozpoczyna cykl, który zatytułowałam „Mistrz i uczeń”, pozwolę sobie na krótki wstęp. Od początku mojej pracy zawodowej spotykam się z utalentowaną muzycznie młodzieżą, oklaskuję ich występy podczas koncertów i konkursów, z radością informuję o ich sukcesach. Wiele osób, które kilkanaście, a nawet dwadzieścia lub trzydzieści lat temu uczęszczały do szkół muzycznych I czy II stopnia i zajmowały czołowe miejsca na różnych konkursach muzycznych w kraju i za granicą, to dzisiaj świetni, sławni muzycy, cenieni pedagodzy i profesorowie akademii muzycznych. Kiedy rozmawiam z nimi o działalności artystycznej, często wspominają swoich nauczycieli, którym wiele zawdzięczają. Niedawno pomyślałam, że warto te spotkania poszerzyć i zaprosić do udziału także nauczycieli młodych laureatów konkursów muzycznych, bo przecież pedagog jest mistrzem i współtwórcą sukcesu. Warto poznać muzyczną drogę mistrza i ucznia, który jest na początku tej drogi.
      Dzisiaj zapraszam do Zespołu Szkół Muzycznych w Krośnie na spotkanie z pianistką Panią Dorotą Skibicką i jej utalentowanym uczniem Kacprem Żaromskim

      Zofia Stopińska: Czy znana i ceniona nauczycielka fortepianu – Pani Dorota Skibicka pochodzi z rodziny o tradycjach muzycznych? Czy w rodzinie jej ucznia Kacpra Żaromskiego ktoś grał albo śpiewał?

      Dorota Skibicka: Czy znana i ceniona...? W mojej rodzinie nie było muzyków ani nawet osób specjalnie zainteresowanych muzyką. Wierzę, że każdy przychodzi na świat z jakimś powołaniem. Problem tylko w jego odczytaniu.

      Kacper Żaromski: Nie, moi rodzice są nauczycielami w szkole sanatoryjnej. Ojciec zainteresował się muzyką „poważną”, gdy był na studiach. Od tamtej pory towarzyszyła mu codziennie, więc naturalnie była też ze mną.

      Z. S.: Kto i kiedy stwierdził, że jesteś utalentowany muzycznie i trzeba ten talent rozwijać?

      K. Ż.: W domu stało pianino, stara, rosyjska Białoruś. Kiedy rodzice zauważyli moje zainteresowanie tym instrumentem, pomyśleli, żeby wysłać mnie na lekcje najpierw do prywatnego nauczyciela. Miałem wtedy pięć lat. Prawdziwa nauka jednak zaczęła się, gdy poszedłem do szkoły muzycznej, w wieku siedmiu lat. Podobał mi się fortepian. Mój ojciec też uważał, że to będzie dla mnie dobre. Ułatwieniem było to, że miałem instrument i mogłem ćwiczyć w domu. Rozpoczynając naukę w Państwowej Szkole Muzycznej I stopnia im. Ignacego Jana Paderewskiego w Krośnie trafiłem do klasy Pani Doroty.

      Z. S.: Pewnie każdego roku trafiają do Pani klasy dzieci, które pragną nauczyć się grać na fortepianie albo są do tego zachęcane przez rodziców. Jak było w Pani przypadku – sama Pani chciała uczęszczać do szkoły muzycznej i wybrała Pani fortepian, czy była to decyzja podjęta w większym gronie – rodzice lub dziadkowie Panią zachęcali.

      D. S.: Może to zabrzmi dziwnie, ale mając kilka lat oglądałam w telewizji finał Konkursu Chopinowskiego i zachwyciłam się Koncertem e-moll (podejrzewam, że w wykonaniu Janusza Olejniczaka, którego bardzo cenię). Pomyślałam, że też kiedyś chciałabym go zagrać – i to się spełniło w ramach dyplomu Akademii Muzycznej. Trzy lata męczyłam rodziców, aby zapisali mnie do szkoły muzycznej, aż wreszcie ulegli.

      Z. S.: Kto z rodziny wspierał Panią najbardziej, cieszył się z najmniejszego nawet sukcesu, przychodził na popisy klasowe i koncerty szkolne?

      D. S.: Dużo zawdzięczam tacie, który za radą mojej pierwszej nauczycielki fortepianu w Ognisku Muzycznym w Tarnowie kupił mi fortepian, rujnując tym budżet rodzinny. Decyzja, ile czasu poświęcę muzyce, należała wyłącznie do mnie. To były inne czasy... Myślę, że teraz rodzice akceptują wybór mojej drogi życiowej i cieszą się z osiągnięć moich uczniów.

      Z. S.: Proszę opowiedzieć o swoich nauczycielach na poszczególnych etapach nauczania – jacy byli i czy mieli wpływ na to, że poszła Pani w ich ślady – została Pani nauczycielem.

      D. S.: Miałam dużo szczęścia spotykając na swej drodze wspaniałych pedagogów. O nauczycielu w szkole I stopnia mogę powiedzieć, że pewnie miał dobre zamiary...
      Największy wpływ na moją edukację, a także na ukształtowanie osobowości, nie tylko artystycznej, miała Pani profesor Krystyna Moszyńska – nauczycielka w II stopniu. Była wybitnym pedagogiem potrafiącym obudzić muzykę w najbardziej opornym uczniu. Stosując metody żywcem wzięte z psychologii pozytywnej, upewniała nas w przekonaniu, że wszystko jest możliwe, nauczyła słuchania gatunku dźwięku i wyrażania siebie poprzez muzykę. Miałam też szczęście studiować u prof. Iriny Sijałowej-Vogel – wybitnej pianistki rosyjskiej. Jej uwagi często wracały i nadal wracają do mnie po latach. Są one niejednokrotnie drogowskazem w artystycznych działaniach. Dużo też zawdzięczam prof. Mirosławowi Herbowskiemu, wówczas asystentowi pani profesor, pełnemu ciepła i życzliwości człowiekowi, który z iście anielską cierpliwością tłumaczył zawiłości techniki pianistycznej.

      Z. S.: Jak wyglądały pierwsze lata Pani pracy w zawodzie?

      D. S.: Cytując noblistkę: „Rodzimy się bez wprawy i umrzemy bez rutyny”... Powiem krótko – dużo zapału, mało wiedzy JAK i CO przekazać uczniom, brak cierpliwości, podglądanie i analizowanie pracy wybitnych pedagogów na kursach i warsztatach oraz słuchanie wszelkich dostępnych nagrań i koncertów na żywo. Zawsze miałam i mam wspaniałych uczniów, inteligentnych, wrażliwych, poszukujących... Przyjaźnimy się...

      Z. S.: Nawet najbardziej utalentowany muzyk musi regularnie ćwiczyć. Ciekawa jestem, jak długo i o jakiej porze dnia ćwiczy Kacper Żaromski?

      K. Ż.: Nie można tak konkretnie określić, ile czasu codziennie spędzam przy instrumencie. To zależy od dnia, a także od innych obowiązków. Najlepiej ćwiczy mi się rano, najłatwiej się skupić, chociaż najwięcej przyjemności czerpię z gry wieczorem. Jest wtedy jakiś wyjątkowy klimat.

      Z. S.: Wiem, że pani Dorota Skibicka jest pedagogiem, który wręcz namawia swoich uczniów do udziału w kursach, podczas których mają okazję pracować pod kierunkiem innych pedagogów – wymień nazwiska kilku profesorów z którymi owocnie pracowałeś.

      K. Ż.: Kursy są bardzo rozwijające. Lekcje z różnymi profesorami poszerzają horyzonty. Miałem możliwość pracy z takimi pianistami jak: Kevin Kenner, Katarzyna Popowa-Zydroń, Eugen Indjic, Viera Nosina, Orla McDonagh, Philippe Giusiano czy Mirosław Herbowski. Gdyby jednak nie zaangażowanie i pasja Pani Doroty, nic by z tego nie było.

      Z. S.: Pani Doroto, co to znaczy być dobrym nauczycielem gry na instrumencie? Każdy uczeń jest inny i z każdym trzeba inaczej pracować.

      D. S.: Hm... na to pytanie trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Może chodzi o to, aby zaszczepić w każdym wychowanku umiłowanie muzyki, obudzić w nim jej rozumienie i rozwinąć maksymalnie, jak się da, jego wrażliwość, wyobraźnię i zdolności. Fakt, każdy uczeń jest inny, ma inne potrzeby, zdolności, priorytety... Ważne, aby nie robić czegoś na siłę, wbrew jego woli. Przede wszystkim trzeba się zachwycić każdym młodym człowiekiem, który przychodzi do nas pełen nadziei i ufności, trzeba dać mu poczucie bezpieczeństwa i wiary we własne możliwości.
Z drugiej strony zastanawiam się czasem, kto od kogo się więcej uczy. Ja od moich uczniów wciąż uczę się wielu rzeczy.

      Z. S.: Oprócz pracy z uczniami, musi Pani znaleźć także czas na ćwiczenie, bo współpracuje Pani z innymi instrumentalistami i często towarzyszy Pani młodym ludziom, którzy uczą się gry na innych instrumentach podczas występów na różnego rodzaju koncertach i konkursach.

      D. S.: Tak, znalezienie czasu na ćwiczenie jest niezwykle trudne, zważywszy, że doba ma tylko 24 h. Zawsze jest dylemat – zrobić dodatkową lekcję, poświęcić czas rodzinie czy poćwiczyć. Na to ostatnie zwykle brakuje czasu. Nie wyobrażam sobie jednak, aby uczyć i nie grać. Choćby kameralnie. Bardzo lubię tę formę muzykowania. Daje ona dużo satysfakcji przy mniejszym stresie. Pozwala na współtworzenie, a czasem nawet współodczuwanie...

      Z. S.: Bardzo często trudno jest dobrze przygotować uczniów do egzaminów i różnych obowiązkowych przesłuchań, czy nawet szkolnych koncertów, w czasie przeznaczonym na lekcje indywidualne.

      D. S.: Do egzaminów można, do poważnych konkursów, przy obecnym poziomie wykonawczym – niemożliwe. Wszystko, co wartościowe, wymaga uwagi, czasu, zaangażowania i spokoju. Ale konkursy są niejako efektem ubocznym naszej wspólnej z uczniem pracy, a równocześnie, niestety, niezbędnym, aby zaistnieć na tzw. rynku. Najważniejsza jest jednak harmonijna praca nad rozwojem młodego artysty.

      Z. S.: Myślę, że jeszcze więcej uwagi i pewnie także czasu trzeba poświęcić uczniom szczególnie utalentowanym.

      D. S.: Z pewnością tak. Talenty to zjawisko niezwykle rzadkie, a tego nie można zmarnować. Oczywiście potrzebne jest zaangażowanie z obu stron, wzajemna akceptacja i zrozumienie.

      Z. S.: Kacprze, jesteś laureatem wielu konkursów muzycznych. Pamiętasz swój pierwszy konkurs?

      K. Ż.: Niestety, nie pamiętam, ale domyślam się, że były to "Muzyczne Kreacje", coroczny konkurs odbywający się w mojej szkole.

      Z. S.: Wybierając się na konkurs i przygotowując się do niego, pewnie nie myślisz o nagrodzie, chociaż miło jest, jak jurorzy zauważą Cię i stwierdzą, że należy Ci się nagroda lub wyróżnienie.

      K. Ż.: Próbuję nie myśleć o konkursach, tylko pracować nad kolejnymi utworami. Gdy przygotowujemy się na konkurs, nawet podświadomie, zgadzamy się na pewne kompromisy i ograniczenia, które często nas blokują. Staram się unikać takiego myślenia. Wtedy lepiej gram, co jest zauważane przez jury.

      Z. S.: Wymień najważniejsze dla Ciebie konkursy. Czego można się nauczyć uczestnicząc w konkursach – lub mówiąc inaczej – co dają konkursy?

      K. Ż.: Każde wyjście na scenę traktuję tak samo, nie jest istotne, czy to jest wyjście konkursowe, czy koncertowe. Staram się nie rozgraniczać, że dane wykonanie jest ważniejsze, a drugie mniej. Na pewno konkursy, czy to w Moskwie, czy w Antoninie, dodały mi trochę pewności siebie, która jest bardzo potrzebna do grania na scenie. Myślę, że rolą konkursów jest skonfrontowanie naszych umiejętności z innymi młodymi pianistami oraz utwierdzenie się w przekonaniu, czy droga, którą idziemy, jest dobra. Często brak nagrody jest w stanie więcej nauczyć, niż dziesięć pierwszych miejsc i wiele specjalnych nagród.

      Z. S. : Masz już także wiele doświadczeń koncertowych – w Polsce i za granicą. Wymień chociaż kilka miast, w których wystąpiłeś.

      K. Ż.: Miałem okazję występować w Berlinie, Wiedniu, Moskwie, we Lwowie, Warszawie, Łodzi, Krakowie, czy Katowicach. Każde z tych miejsc było wyjątkowe i granie tam było niezwykłym doświadczeniem.

      Z. S.: Lubisz także muzykę kameralną i na tym polu masz także sporo doświadczeń.

      K. Ż.: Dla każdego pianisty muzyka kameralna jest szczególnie ważna. Nauka gry na fortepianie to głównie nauka gry solowej. Kameralistyka to coś innego, uwrażliwia na obecność drugiej osoby i prowokuje do dialogu muzycznego. Gra z takimi instrumentalistami, jak fleciści, gitarzyści czy wiolonczeliści, dała mi dużo doświadczeń, które były pomocne również w grze solowej. Bogactwo barw i brzmień innych instrumentów jest niezwykle inspirujące.

      Z. S.: Twoje osiągnięcia są zauważane i doceniane w Krośnie, gdzie się uczysz, bo kilkakrotnie otrzymywałeś Nagrody Prezydenta Miasta Krosna. Byłeś także stypendystą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

      K. Ż.: Bez wsparcia finansowego to wszystko nie byłoby możliwe. Każdy wyjazd, każdy kurs niesie ze sobą duże koszty, czy to transportu, czy to noclegu. Dlatego gorąco dziękuję za każdą pomoc, którą otrzymuję, a jest jej bardzo wiele. Szczególnie jestem wdzięczny takim osobom, jak Pani Anna Kullanda z Sanoka, które prywatnie wspierają finansowo młode osoby, w tym mnie.

      Z. S.: Bardzo żałuję, że nie mogłam być na Twoim koncercie w rodzinnym Krośnie, bo wiele pochlebnych, ciepłych zdań o tym koncercie słyszałam, ale będę z pewnością na koncercie w Filharmonii Podkarpackiej, gdzie wystąpisz już niedługo i jest to jedna z nagród dla laureata I miejsca III Międzynarodowego Podkarpackiego Konkursu Chopinowskiego w Rzeszowie.

      K. Ż.: Zapraszam serdecznie. Będzie to dla mnie wyjątkowy koncert, gdyż będę miał okazję pierwszy raz wystąpić z profesjonalną orkiestrą, w dodatku pod kierownictwem tak wybitnego dyrygenta, jakim jest Marek Pijarowski. Mam nadzieję, że będzie to niezapomniane przeżycie.

      Z. S.: W tym roku czeka cię matura, egzamin dyplomowy i trzeba będzie wybierać nowe miejsce, gdzie będziesz się dalej kształcił. Marzysz o studiach zagranicznych, czy chcesz kontynuować naukę w Polsce?

      K. Ż.: Chciałbym zostać w Polsce. W naszym kraju mamy bardzo wysoki poziom nauczania gry na fortepianie i bogate tradycje. Lepiej uczyć się w domu, skoro są warunki, niż szukać swojego miejsca poza granicami kraju.

      Z. S.: Pani Doroto! Chyba nieczęsto spotykamy tak utalentowanych uczniów jak Kacper Żaromski, który jest laureatem wielu nagród na ogólnopolskich i międzynarodowych konkursach (tylko wielka skromność nie pozwoliła mu na wymienienie wygranych konkursów), na dobre już rozpoczyna działalność koncertową. Świetny kontakt przez tyle lat już przerodził się w przyjaźń. Trochę żal, kiedy tacy wyjątkowi uczniowie kończą szkołę.

      D. S.: Kacper jest niezwykłym człowiekiem. Nie tylko utalentowanym pianistą. Swą grą, ale także ogólną postawą życiową sprawia, że świat staje się lepszy. Ma już swój indywidualny styl wypowiedzi artystycznej, który w sprzyjających warunkach powoduje, że przenosimy się w inny wymiar. Z pewnością jeszcze przed nim wiele pracy i doświadczeń prowadzących do pełni rozwoju artystycznego. Jednym z nich będzie występ w Filharmonii z tak charyzmatycznym dyrygentem, jakim jest Maestro Marek Pijarowski. No i teraz przed Kacprem studia – najwyższa pora, by „wyfrunąć z gniazda”.

Z Panią Dorotą Skibicką – pianistką i pedagogiem Zespołu Szkół Muzycznych w Krośnie oraz z jej uczniem Kacprem Żaromskim rozmawiała Zofia Stopińska 26 stycznia 2018 roku.

Jeden klawisz można uderzyć na miliony sposobów

      Zofia Stopińska: Chcę Państwu przedstawić młodego pianistę, który po ukończeniu nauki w Rzeszowie, kontynuuje studia w Wiedniu, a także prowadzi działalność artystyczną. Rozmawiamy 20 stycznia po występie w Filharmonii Podkarpackiej, w ramach jubileuszu 664-lecia Lokacji Miasta Rzeszowa, w wczoraj wystąpił Pan z recitalem w Dębicy.

      Maciej Skarbek: Zawsze bardzo się cieszę, jak mogę wystąpić w Polsce i trochę mi przykro, że zdarza się to tak rzadko, bo mieszkam już prawie 6 lat w Wiedniu, a występowałem w Polsce może cztery razy od tamtej pory. Dlatego szczególnie się cieszę, że mogłem tym razem wystąpić dwukrotnie. Wczoraj grałem cały recital i postanowiłem wykonać różnorodny program, bo w pierwszej części grałem utwory Johanna Sebastiana Bach i Ludwiga van Beethovena – nad Bachem pracowałem jeszcze w Rzeszowie, kiedy uczyłem się w klasie Pani Żanny Parchomowskiej, natomiast Beethovena przygotowywałem z moim profesorem w Wiedniu. W drugiej części recitalu połączyłem polskie tańce – czyli mazurki Fryderyka Chopina i francuskie tańce – czyli „Walce szlachetne i sentymentalne” Maurice’a Ravela. Chciałem, aby w ten sposób zrobić dwa bloki tematyczne.

      Wczorajszy koncert odbył się w Zespole Szkół Muzycznych w Dębicy, gdzie jest piękna, dobra pod względem akustyki sala koncertowa i podobno zakupiony został nowy fortepian, którego jeszcze nie miałam okazji widzieć i słyszeć.

      Tak, stoi w tej sali nowa Yamaha, która została kupiona bodajże w grudniu, a sama sala jest cudowna, atmosfera jest bardzo ciepła, a Dębica jest bardzo bliska mojemu sercu dlatego, że pierwszy konkurs w moim życiu grałem właśnie w Dębicy. Było to w 2005 roku i otrzymałem tam pierwszą nagrodę podczas konkursu pianistycznego dla dzieci. Ten pierwszy sukces sprawia chyba, że moje serce mocniej bije na samą myśl o Dębicy i bardzo się cieszę, że mogłem tam wystąpić.

      „Walce szlachetne i sentymentalne” Maurice Ravela w Pana wykonaniu rozpoczęły jubileuszową uroczystość w Rzeszowie i przypomniał się Pan mieszkańcom naszego pięknego miasta, co z pewnością zaowocuje następnymi zaproszeniami.
Ponieważ dla „Klasyki na Podkarpaciu” rozmawiamy po raz pierwszy, chce Pana przedstawić wszystkim, którzy odwiedzają ten blog. Podobno jest Pan pierwszym muzykiem w rodzinie Skarbków.

      To prawda, w mojej rodzinie nie ma żadnych tradycji muzycznych i ja je rozpoczynam. Już w dzieciństwie muzyka mnie bardzo interesowała, jako czterolatek miałem mały keyboard oraz jakieś inne instrumenty i zawsze potrafiłem sobie ze słuchu coś zagrać. Zawsze byłem dość spokojnym dzieckiem i z zainteresowaniem słuchałem muzyki klasycznej, co nie zdarza się tak często. Jak rozpocząłem naukę w szkole podstawowej, moja wychowawczyni zwróciła rodzicom uwagę, że jej zdaniem mam dobry słuch i talent muzyczny. Powiedziała, że warto byłoby mnie zapisać do szkoły muzycznej. Tak się wszystko zaczęło.

      Sam Pan zadecydował, że chce Pan grać na fortepianie?

      W sumie tak. Zastanawialiśmy się na początku nad skrzypcami, ale ostatecznie wybrałem fortepian. Rodzice się zgodzili i zawsze mnie wspierali, i nadal wspierają.

      Pierwszym nauczycielem instrumentu była wspomniana Pani Żanna Parchomowska?

      Pierwszą nauczycielką fortepianu była Pani Barbara Pietrucha, u której uczyłem się przez dwa lata, a później znalazłem się w klasie Pani Żanny Parchomowskiej i zostałem u niej aż do wyjazdu do Wiednia. Wszystko zawdzięczam Pani Parchomowskiej, dlatego, że była nie tylko wspaniałą nauczycielką fortepianu, ale także wspierała mnie w życiu. Na Wschodzie mówi się, że nauczyciel bierze dziecko, a nie ucznia. Jeśli na przykład bolał mnie ząb, to także starała się mi pomóc. Dzięki Pani Żannie zainteresowałem się także innymi dziedzinami sztuki – literaturą, malarstwem, rzeźbą, architekturą. Ta wiedza bardzo mi się przydaje i chyba nigdy bym jej nie posiadł bez Pani Żanny Parchomowskiej i jej męża Pana Mikołaja Piatikowa.

      Wiedza z innych dziedzin sztuki, a także innych dyscyplin nauki, bardzo pomaga w rozwoju młodym muzykom.

      Tak, bo muzyka także łączy się z fizyką (drgania fal itd.), akustyką, ale także z naturą, bo mamy mnóstwo utworów inspirowanych różnymi zjawiskami z dziedziny przyrody. Nie można się zamykać tylko w kręgu muzyki, bo można doprowadzić utwory do perfekcji technicznej, ale tak naprawdę to żadna sztuka w dzisiejszych czasach grać szybko i perfekcyjnie, natomiast mało osób szuka barw na instrumentach i dodatkowych inspiracji, bo trudno dzisiaj jednoznacznie stwierdzić, jak grali Mozart czy Beethoven i wszystko jest bardzo subiektywne. Dlatego, moim zdaniem, warto jest nieustannie szukać i czerpać wiedzę z różnych źródeł.

      Fortepian jest szczególnie trudnym instrumentem w poszukiwaniu kolorów i naśladowaniu różnych zjawisk, które nas otaczają.

      Oczywiście, bo jeden klawisz można uderzyć na miliony sposobów i tak naprawdę znaleźć ten perfekcyjny sposób jest niezwykle trudno. Co roku pojawia się na świecie mnóstwo znakomitych pianistów, ale nie wszyscy znajdują swój oryginalny język muzyczny i trzeba się starać stworzyć swój styl, swoją „twarz”, coś, co będzie nas odróżniać od innych. Przygotowując utwory koncentruję się na poszukiwaniu różnych barw i inspiracji. To także duża zasługa Pani Żanny Parchomowskiej, która czuwała nad moim rozwojem, ale pozwalała na wiele samodzielności. Nasuwa mi się porównanie z życiem ptaków - bardzo dba się o pisklę, które jest w gnieździe, ale jeśli jest już samodzielne, to musi opuścić gniazdo i radzić sobie samo. Podobnie było ze mną, ale oczywiście nadal często się kontaktujemy i rozmawiamy.

      Pewnie przed ukończeniem nauki w Zespole Szkół Muzycznych nr 2 im. Wojciecha Kilara w Rzeszowie długo zastanawiał się Pan, gdzie kontynuować naukę.

      Dokładnie, to wcale nie była łatwa decyzja. Marzyłem, aby studiować w Moskwie albo gdzieś w Rosji, bo tam jest bardzo wysoki poziom nauczania, jeśli chodzi o pianistów, ale ze względu na koszty nie było to dla mnie możliwe. Wówczas Pani Żanna podpowiedziała mi, abym udał się do Wiednia. Muszę się przyznać, że po tak rewelacyjnej nauczycielce ciężko mi było znaleźć pedagoga. W pierwszych latach pobytu w Wiedniu nie było mi łatwo, zmieniłem uniwersytet, zmieniłem profesora, bo szukałem swojej drogi. Aktualnie jestem w klasie prof. Jury Margulisa na Musik und Kunst Privatuniversität Wien. Jestem bardzo zadowolony, bo to wspaniały pedagog i światowej sławy pianista.

      W trakcie nauki, w szkole muzycznej II stopnia i w czasie studiów, doskonalił Pan swoje umiejętności na kursach u wielu sławnych pedagogów.

      Oczywiście, byłem na wielu kursach u różnych profesorów i bardzo mi się wiedza, którą podczas tych kursów zdobyłem, przydaje. Nawet jeśli zdarzało się, że nie zgadzałem się z profesorem i nie byłem w pełni usatysfakcjonowany z pobytu w jego klasie podczas kursu, to zawsze znalazło się coś, co było mi potrzebne w rozwiązaniu jakiegoś problemu, w szukaniu własnej drogi. Studentowi uniwersytetu profesor nie może narzucać swojej interpretacji, a jedynie wskazywać kierunek. To nie ma nic wspólnego z narzucaniem swoich pomysłów. Staram się omijać profesorów, którzy narzucają swoje pomysły.

      Tak jak większość młodych muzyków uczestniczy Pan w konkursach – wspominał Pan o pierwszym konkursie w Dębicy.

      Oczywiście, chociaż muszę się przyznać na wstępie, że nienawidzę konkursów i uczestniczę w nich tylko dlatego, że taki jest aktualnie świat. Moim skromnym zdaniem na konkursach muzyka w 90% się nie liczy. To jest, jak popularnie mówimy, „wyścig szczurów”, a często trzeba grać tak, jak oczekuje tego komisja, często ważne są różne kontakty i tak naprawdę nie ma to nic wspólnego z muzyką, której nie można po prostu zamknąć w klatce. Brałem udział w konkursach dlatego, że mimo wszystko inaczej człowiek pewnie „umarłby z głodu”. Najwięcej nagród otrzymałem na konkursach muzyki kameralnej. Nie potrafię w tej chwili powiedzieć Pani, ile nagród posiadam, ale jeżeli przykładowo otrzymałem ich dziesięć, to uczestniczyłem w dwudziestu konkursach – było sporo konkursów, podczas których nie otrzymałem nagród, ale każdy konkurs był ważnym doświadczeniem.
Podczas każdego konkursu towarzyszy mi bardzo duży stres i jest to także trening psychiczny dla człowieka, bo staje się do rywalizacji z 50-tką albo większą ilością pianistów. Jeżeli takich konkursów zaliczyło się kilkanaście lub więcej, to jest się odporniejszym na stres.

      Najczęściej do konkursu trzeba przygotować specjalny program złożony z bardzo trudnych utworów i jeśli bierze się udział w kilku czy kilkunastu konkursach, to wzbogaca się repertuar.

      Oczywiście, wymagane na konkursach programy są ogromne, są różnorodne wymagania repertuarowe, trzeba jak najlepiej pokazać się w każdym stylu, ale są także takie konkursy – jak na przykład Konkurs im. I. J. Paderewskiego w Bydgoszczy, gdzie program jest dowolny i wówczas można wybrać sobie utwory, w których czujemy się najlepiej.

      Podczas większości konkursów walczy się zwykle o nagrody finansowe, ale bardzo ważne są także nagrody w postaci koncertów.

      To prawda, chociaż muszę przyznać, że w sumie rzadko się zdarza, że ktoś otrzymuje koncerty jako nagrodę w konkursie. Chyba, że są to najważniejsze konkursy na świecie – tak jak Konkurs Chopinowski w Warszawie. Chociaż często bywa też tak, że ktoś się na nich pojawia, otrzymuje nagrodę i znika. Nagrody otrzymuje zazwyczaj kilka osób, a słyszymy o jednej lub dwóch osobach.

      Często zdarza się, że gry uczestników konkursów słuchają osoby, które organizują życie muzyczne w różnych ośrodkach muzycznych i spodoba im się młody artysta, którego chcieliby u siebie gościć.

      To prawda, tak się zdarza – mało tego, często otrzymywałem zaproszenie od kogoś, kto wysłuchał opinii o mnie, potem zaprosił mnie na koncert. Konkursy nie są tu żadnym wyznacznikiem i osoba, która otrzymała I miejsce, grała najlepiej. Są także znakomici instrumentaliści, którzy nigdy nie otrzymali żadnej nagrody. Najlepszym przykładem może być wspaniały wiolonczelista Mischa Maisky, który dwukrotnie stawał do Konkursu im. Piotra Czajkowskiego i nie otrzymał żadnej nagrody.
Wiele można osiągnąć zamieszczając swoje nagrania na Facebooku, Instagramie i różnego rodzaju aplikacje, przy czym ja, mimo wszystko, jestem dość konserwatywny w tym względzie.

      Myślę, że szczęście Panu jednak dopisuje, bo będąc studentem z powodzeniem występował Pan w różnych krajach; w Polsce, Ukrainie, na Łotwie, w Niemczech, Izraelu, Grecji i Austrii. 

      To prawda, ale najczęściej były to koncerty muzyki kameralnej. Miałem szczęście występować w dużych salach, a największą była sala Konzerthaus w Berlinie, ale grałem w Musikverein i w Konzerthaus w Wiedniu. Mam także zaplanowane koncerty w tych miejscach. Również będę grał po raz pierwszy w Elbphilharmonie w Hamburgu w przyszłym roku. Grałem w Jerozolimie i Hajfie w Izraelu i jeden z koncertów był nagrany dla Radia Izraelskiego. Cieszę się, ze mogę zobaczyć tyle krajów.

      Słyszałam także, że studiując równocześnie Pan pracuje.

      Tak, rozpocząłem pracę w prywatnym uniwersytecie, gdzie jest taki zwyczaj, że akompaniatora szuka sobie profesor. Zaprosiła mnie do współpracy polska skrzypaczka Barbara Górzyńska – laureatka jednego z Międzynarodowych Konkursów im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu.

      Pan tego nie może pamiętać, ale przed laty ta znakomita skrzypaczka występowała kilka razy w Rzeszowie i na Festiwalu w Łańcucie. Nigdy nie zapomnę, jak podczas jednego z łańcuckich Festiwali odbył się wspaniały koncert, podczas którego wykonane zostały „Cztery Pory Roku” Antonio Vivaldiego i każdy koncert z tego cyklu wykonywał inny świetny polski skrzypek – Pani Barbara Górzyńska grała wówczas „Wiosnę”.

      Pani prof. Górzyńska wspominała mi o tym kiedyś. Bardzo się cieszę, że prof. Barbara Górzyńska jest bardzo zadowolona ze współpracy ze mną. Dzięki konkursom i koncertom kameralnym mam też zdolność do „łapania” ludzi. Mam partię skrzypiec w swoich nutach i często znam ich głos o wiele lepiej niż oni mój. Jeżeli coś się dzieje, skrzypek się pomyli lub opuści jakieś miejsce, to staram się tak za nim podążać, że nie słyszy się błędów i wszystko brzmi dobrze. Oboje cieszymy się z tej współpracy.

      Myślę, że muzyka kameralna coraz bardziej Pana „wciąga”. Po prosu lubi Pan ten gatunek muzyki.

      Szczerze mówiąc, wykonywanie muzyki kameralnej daje mi najwięcej przyjemności, bo jak występuję z recitalem, to towarzyszy mi większy stres i muszę grać wszystko na pamięć, natomiast w muzyce kameralnej jest czas na oddech, podczas prób rozmawiamy na temat interpretacji, mam okazję poznać inne instrumenty. Wiele się uczę towarzysząc skrzypkom, obserwuję, w jaki sposób poruszają smyczkiem i jak te skrzypce brzmią. Kiedy akompaniuję śpiewakom – podziwiam, jak skaczą z dźwięku na dźwięk, ich artykulacja jest zupełnie inna i działa na moją wyobraźnię, i artykulację.

      Żyjemy coraz szybciej i rzadko wspominamy to, co było, bo trzeba coraz więcej pracować nad bieżącym repertuarem, a także planować dokładnie, co będziemy robić w przyszłości.

      Faktycznie, oprócz studiów pracy jest dużo, bo oprócz akompaniowania są także projekty koncertowe. Są miesiące, w których mam dziesięć koncertów, a są miesiące, w których mam jeden. Moja działalność koncertowa nie jest regularna. Moim największym marzeniem jest praca pedagogiczna. Chciałbym uczyć, ale trochę starsze osoby. Uważam, że uczenie dziecka to duża odpowiedzialność, bo trzeba ustawić prawidłowo ręce i cały aparat gry. Jeszcze nie posiadam takiej wiedzy i doświadczenia, żeby uczyć dzieci. Chociaż zdarzało się mi zastępować znajomą w szkole muzycznej i dzieci były zadowolone, a także miałem z nimi dobry kontakt.
Zamiast przyszłości „gwiazdorskiej” wolę mieć przyszłość perspektywiczną i stąd moje zainteresowanie kameralistyką i chęć podjęcia pracy pedagogicznej

      Niedługo pewnie kończy Pan studia.

      Za półtora roku, chociaż prof. Margulis uczy mnie dopiero pół roku i zastanawiam się, czy nie przedłużyć sobie tych studiów o pól roku, ponieważ ludzie płacą majątek, żeby dostać się do niego na kursy albo żeby mieć chociaż jedną czy dwie lekcje. Będę się starał studiować u niego jak najdłużej, bo bardzo się rozwijam pod jego kierunkiem. Mam dla prof. Jury Margulisa wiele szacunku i tak naprawdę w zawodzie muzyka nie ma granicy, kiedy mogę powiedzieć, że jestem już wystarczająco dobry, zawsze można się rozwinąć, zawsze można coś udoskonalić.

      Jak często przyjeżdża Pan do Rzeszowa, aby odwiedzić rodziców i przyjaciół?

      Około trzech razy w roku. Nie zdarza się to zbyt często, ale wszystko zależy od tego, ile mam czasu. Tym razem nie odwiedziłem rodziców podczas Świąt Bożego     

      Wiem, że już jutro Pan wyjeżdża.

      Tak, bo czeka mnie parę koncertów w Wiedniu – między innymi w Musikverein będę grał I Sonatę skrzypcową Bartoka. Kilka dni później będę grał w Danii, w Kopenhadze, w trio z klarnetem i kontrabasem. W marcu będę miał również parę koncertów z puzonem w Wiedniu. Takie urozmaicenie polegające na towarzyszeniu różnym instrumentom jest bardzo interesujące. Zarówno ja, jak i występujący za mną muzycy, nie staramy się zwracać uwagi publiczności wyglądem ani aktorskim zachowaniem na scenie – uważamy, że muzyka powinna sprzedać się sama. Pomimo, że w obecnych czasach jest to trudne, ja ciągle w to wierzę i jestem konserwatywnym rewolucjonistą w tym względzie.

Z Maciejem Skarbkiem – młodym, bardzo utalentowanym pianistą pochodzącym z Rzeszowa, a studiującym w Wiedniu i prowadzącym działalność koncertową rozmawiała Zofia Stopińska 20 stycznia 2018 roku w Rzeszowie.

Ciągle się doskonalić i spełniać swoje marzenia

      Zofia Stopińska: Moja rozmówczyni, znakomita polska dyrygentka Anna Duczmal-Mróz, po swoim debiucie na festiwalu w Bad Kissingen została okrzyknięta przez niemiecką prasę „sensacyjną dyrygentką”, a podczas VII Międzynarodowego Konkursu Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga została zauważona jako najciekawsza indywidualność.
Miałam przyjemność rozmawiać z Panią podczas Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku, a wcześniej, podobnie jak dzisiaj, przed koncertem w Filharmonii Podkarpackiej, ale to było bardzo dawno.

      Anna Duczmal-Mróz: Ostatnio byłam w Rzeszowie chyba dziesięć lat temu i pamiętam, że pracowaliśmy z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej miedzy innymi nad Symfonią „Szkocką” – Feliksa Mendelssohna. Z orkiestrą pracowało się wówczas bardzo dobrze, koncert się udał i wyjechałam stąd bardzo zadowolona. Cieszę się, że teraz nic się nie zmieniło, bo pracuje się jeszcze lepiej, powiem nawet – znakomicie.

      Spójrzmy na program koncertu: Melodie Polskie op. 47 nr 2 i Sinfonietta nr 1 na tematy żydowskie – Mieczysława Weinberga, Kol Nidrei – Maksa Brucha, Rapsodia hebrajska na wiolonczelę i orkiestrę – Ernesta Blocha i „Krzesany” – Wojciecha Kilara. Utwory bardzo piękne, ale wymagające i niełatwe dla orkiestry i dyrygenta.

      Faktycznie, program wydaję się łatwy i przyjemny, ale potrzebny jest ogrom pracy, żeby się wdrążyć w te nuty, aby każde z dzieł zabrzmiało tak, jak kompozytor sobie tego życzył. Dla muzyków utwory są wymagające zarówno pod względem technicznym, jak i muzycznym. Natomiast dla publiczności jest to czysta przyjemność słuchania.

      Solistą podczas tego wieczoru będzie Pan Tomasz Strahl – wyśmienity wiolonczelista, występujący z wielkim powodzeniem na całym świecie.

      Pan Tomasz Strahl jest znakomitym wiolonczelistą z ogromnym repertuarem wiolonczelowym. Jestem przekonana, że w Rapsodii hebrajskiej na wiolonczelę i orkiestrę Blocha wniesie niebywałą muzykalność, niebywałe klimaty hebrajskie, a dla nas będzie to wielka przyjemność muzykowania z tak wspaniałym solistą.

      Jest Pani zaliczana jeszcze do dyrygentów młodszego pokolenia i kariera dyrygencka Pani rozwija się już w XXI wieku, ale wcześniej wszystko wskazywało na to, że będzie Pani wyróżniającą się skrzypaczką.

      Muzyka zawsze była dla mnie ważna, pod każdą postacią, a ponieważ rozpoczynałam edukację muzyczną jako skrzypaczka, to realizowałam się na tym instrumencie. W pewnym momencie poczułam, że na skrzypcach nie zrealizuję w pełni swoich marzeń, a mogę to zrobić w zawodzie, który teraz uprawiam i proszę sobie wyobrazić, że ostatnio ktoś mi wyliczył okrągłe cyfry – pracuję jako dyrygent piętnaście lat. Od dziewięciu lat pracuję regularnie z Orkiestrą Kameralną Amadeus, wszyscy uważają mnie za młodą dyrygentkę, a ja rozpoczynałam przygodę z batutą o wiele wcześniej. Niestety, lata lecą.

      Niewiele osób wie, że już w czasie studiów energicznie Pani działała, bo założyła Pani orkiestrę.

     Tak, w 2001 roku założyłam studencką orkiestrę Benjamin Britten Kammerorchester w Hanowerze i od tego momentu pracuję zawodowo jako dyrygent.

      Ciągle postrzegamy Panią jako dyrygentkę Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus i to jest prawda, ale oprócz tego wiele Pani działa poza Poznaniem.

      To prawda, ten rok jest szczególnie owocny, ponieważ mam dużo koncertów ze świetnymi orkiestrami: Filharmonią Narodową, Narodową Orkiestrą Polskiego Radia w Katowicach, w sierpniu czeka mnie wielkie tournée z niemiecka orkiestrą, gdzie będę prowadzić fenomenalny projekt z Koncertem na orkiestrę – Beli Bartoka. W tym roku także z Orkiestrą Amadeus lecimy do Japonii oraz do Meksyku, a niedawno byliśmy na koncertach w Hiszpanii, we Francji i jeździliśmy po całej Polsce – tak że mamy bardzo intensywny sezon. W czasie połowy sezonu dyrygowałam ponad trzydziestoma koncertami, a w drugiej połowie czeka mnie co najmniej drugie tyle. Mam bardzo dużo pracy, ale sprawia mi to ogromną przyjemność z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że programy są piękne, a po drugie – pracuję z fantastycznymi muzykami, z którymi bardzo dużo można zrobić. Są bardzo wrażliwi i czujni na ruchy batuty – mogę poprowadzić każdą frazę muzyczną i to jest bardzo ważne, i cenne dla mnie.

      Jako zespół Polskiego Radia – Orkiestra Amadeus ma obowiązek nagrywać utwory do radiowych zbiorów. Czy nadal tak dużo nagrywacie?

      Oczywiście, regularnie nagrywamy dla Polskiego Radia. Orkiestra Amadeus ma już ponad 10 tysięcy minut nagranych dla Polskiego Radia, a ja mam ponad tysiąc. W przyszłym tygodniu nagrywamy znakomity Koncert na dwie orkiestry – Kazimierza Serockiego, który znajdzie się również na płycie. Nagraliśmy, chyba jako jedyna orkiestra na świecie, wszystkie dzieła Mieczysława Weinberga na orkiestrę smyczkową, łącznie z koncertami solowymi. Znajdują się te nagrania w zbiorach Polskiego Radia, mam także nadzieję, że niedługo zostaną wydane na płytach.

      Wiele nagrań Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus ukazało się już na płytach i chyba dwa lata temu była nominacja do nagrody Fryderyk i niewiele brakowało do otrzymania statuetki.

      Tak, wspominając Weinberga – X Symfonia nagrana z Amadeusem została wydana przez niemiecką wytwórnię CPO i ta płyta była nominowana do Fryderyka, przegraliśmy niestety z Krystianem Zimermanem i z Berlińczykami, ale to tak naprawdę jest dla mnie zaszczyt znaleźć się w takim gronie, to największe wyróżnienie i nie wstyd przegrać z takimi artystami. Przygotowujemy kolejne płyty, nie mogę powiedzieć jakie, ale proszę czekać, będą bardzo interesujące.

      Podobno Pani uczy – nie odbywa się to regularnie, ale spotyka się Pani z młodymi osobami, które chcą zostać dyrygentami podczas kursów.

      Nawet nie myślałam o pracy na uczelni, bo nie mam na to czasu ani cierpliwości, ponieważ lubię pracować szybko i z dobrymi efektami. Praca ze studentami na uczelni wymaga czasu i systematyczności. Zdarza mi się prowadzić kursy, które przeważnie trwają tydzień i to jest bardzo interesująca praca, dostarczająca wielu doświadczeń, a przede wszystkim ubrania w słowa mojej wiedzy teoretycznej z dziedziny dyrygentury oraz praktyki zawodowej.

      Czy jest jakiś okres w historii muzyki, kompozytor lub forma muzyczna, którą Pani lubi szczególnie?

      Nie zastanawiałam się nad tym. Każdy utwór, którym mam dyrygować, traktuję z największa pasją i staram się go jak najlepiej przygotować. Ja mam to szczęście, że właściwie wszystkie utwory, nad którymi pracuję, sprawiają mi ogromną przyjemność i dobrze się w nich odnajduję. Mogłabym na palcach jednej ręki policzyć utwory, w których się nie potrafiłam odnaleźć, ale myślę, że jeżeli „wgryziemy” się w każdy utwór bardzo szczegółowo, to zawsze zrozumiemy język kompozytora. Muzyce należy się szacunek, tak samo szacunek należy się kompozytorom, którzy wszystko, co mają w duszy i umyśle, potrafią zapisać na papierze nutowym. Sama kiedyś próbowałam kiedyś komponować i nic mi nie wychodziło. Kompozytorzy mają szczególny, magiczny dar i dlatego tak szanuję ich umiejętności przelewania swoich myśli na papier. Z największym szacunkiem zaczynam pracę nad każdym utworem.

      Jak Pani godzi pracę zawodową z życiem rodzinnym? Wiem, że ma Pani wielkie wsparcie od rodziny, ale i tak nie jest chyba łatwo, bo na wszystko potrzebny jest czas.

      Niewątpliwie jest to trochę zwariowane życie, tym bardziej, że mój syn rozpoczął niedawno naukę w szkole muzycznej i wymaga dużo czasu, i zainteresowania z mojej strony. Bywa tak, że ćwiczę z nim czasami nawet przez telefon albo przez Skape’a, kiedy dłużej nie ma mnie w domu. Wymaga to ogromnej pracy i odbywa się kosztem wolnego czasu i snu, ale myślę, że człowiek jest w stanie wytrzymać dużo więcej, niż mu się wydaje, a warto, bo nie wyobrażam sobie muzyki bez mojej rodziny i mojej rodziny bez muzyki. Rodzina inspiruje mnie do działania i daje mi ogromną siłę, i wsparcie do tego, żeby się nigdy nie poddawać, podążać wybraną drogą, ciągle się doskonalić i spełniać swoje marzenia.

      Szanowni Państwo, w ostatni piątek stycznia za pulpitem dyrygenckim w Filharmonii Podkarpackiej stanie Pani Anna Duczmal-Mróz. Zapowiada się wyjątkowo piękny wieczór.

      Mam nadzieję. Z pewnością będzie to ogromna przyjemność dla Państwa posłuchać tematów ludowych polskich i hebrajskich. Postaramy się je wykonać jak najpiękniej. Zapraszam serdecznie.

Z Panią Anną Duczmal-Mróz – wybitną dyrygentką swojego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 24 stycznia 2018 roku w Rzeszowie.

SANOK BĘDZIE STOLICĄ MUZYKI FORTEPIANOWEJ

      Od 4 do 9 lutego Sanok będzie niekwestionowaną stolicą muzyki fortepianowej za sprawą XIII Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic...”. Ta wielka międzynarodowa impreza organizowana jest każdego roku przez Podkarpacką Fundację Rozwoju Kultury, kierowaną przez Pana prof. Jarosława Drzewieckiego (Prezesa Zarządu i jednocześnie Przewodniczącego Rady programowej Forum) oraz Pana Janusza Ostrowskiego (V-ce Prezesa Zarządu i Dyrektora Forum). Forum to wartościowa propozycja edukacyjna dla młodych pianistów, która koncentruje się na wymianie wiedzy i doświadczeń artystycznych, współpracy w duchu tolerancji wokół wspólnych zainteresowań i pasji.

      O głównych nurtach tegorocznego wydarzenia i jego przebiegu rozmawiam z Panem Januszem Ostrowskim – Dyrektorem Forum.
Tematem przewodnim tegorocznego Forum będzie „Młoda Polska”, co jednoznacznie kojarzy nam się z muzyką polską.

      Janusz Ostrowski: Tak, szeroko pojmowana muzyka polska będzie w kręgu naszych szczególnych zainteresowań, bo zaczynająca się od baroku aż do utworów współczesnych.

      Zofia Stopińska: Uczestnicy forum będą mogli zgłębiać swą wiedzę na temat naszej rodzimej muzyki podczas spotkań z mistrzami i koncertów.

      To prawda, chociaż jesteśmy otwarci także na repertuar, z którym młodzi pianiści do nas przyjadą, ale muzykę polską chcemy promować w 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Chcemy naszą piękną muzykę pokazać goszczącym u nas uczestnikom z innych krajów: Finlandii, Danii, Azerbejdżanu, Japonii, Rosji czy naszych sąsiadów – Ukrainy, Litwy i Słowacji.

      Mieszkańcy Sanoka i Podkarpacia, od początku działalności Forum, z wielkim zainteresowaniem przychodzą na wieczorne koncerty przez Was organizowane, chociaż stanowią one jeden z wielu nurtów.

      Forum to bardzo bogaty projekt przede wszystkim dla młodych adeptów sztuki pianistycznej.
Ogromnym zainteresowaniem wśród najmłodszych uczestników cieszy się Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny „Młody Wirtuoz”. W tym roku 5 i 6 lutego odbędzie się dziewiąta edycja tego konkursu, a do udziału zgłosiło się 182 uczestników. Są to uczniowie szkół muzycznych I stopnia, którzy chcą zaprezentować swoje osiągnięcia.
      Drugą dużą grupę stanowią osoby, o których możemy powiedzieć, że już są zaawansowane w grze na fortepianie, bo są to uczniowie liceów muzycznych i studenci akademii muzycznych, którzy chcą doskonalić swoje umiejętności pod okiem wielkich mistrzów, a także występować z towarzyszeniem orkiestry, bo wielką wagę przywiązujemy do tej formy muzykowania. Występ, a wcześniej próby z towarzyszeniem orkiestry, są dla tych młodych pianistów bardzo ważnym doświadczeniem. Koncerty odbywać się będą nie tylko w Sanoku, ale także na terenie całego Podkarpacia. Będą też koncerty na terenie Małopolski oraz w Warszawie i Bydgoszczy.
      Wielu uczestników przyjeżdża ze swoimi pedagogami i dla nich mamy także bogatą ofertę w postaci „Mistrzowskiej Szkoły Pedagogiki Fortepianowej”. Zapraszamy ich do udziału w jury Konkursu „Młody Wirtuoz”. Wszystkich uczestników tego konkursu podzieliliśmy na trzy grupy, którym przewodniczyć będą znakomici pedagodzy: prof. Andrzej Tatarski, prof. Viera Nosina i Ludmiła Zakopetz. To obok nich zasiądą pedagodzy uczestniczący w „Mistrzowskiej Szkole Pedagogiki Fortepianowej” i będą razem słuchać i oceniać uczestników konkursu. Z dotychczasowych doświadczeń wiem, że jurorzy z wielkim zaangażowaniem słuchają, oceniają i ich decyzje są sprawiedliwe. Myślę, że dlatego Konkurs „Młody Wirtuoz” cieszy się tak wielką popularnością. To dobry konkurs dla początkujących, bo nagrodzeni są wszyscy. Duża grupa otrzymuje dyplomy „Brązowy Wirtuoz”, dużo trudniej jest otrzymać tytuł „Srebrnego Wirtuoza”, mało kto otrzymuje dyplom „Złotego Wirtuoza”, a Grand Prix otrzyma tylko jedna osoba – wyjątkowa.

      Uczestnicy Forum mają wypełniony każdy dzień od rana do wieczora.

      Przed rozpoczęciem zajęć uczestnicy starają się poćwiczyć, co najmniej dwie, trzy godziny, później rozpoczynają się zajęcia i lekcje pokazowe, po krótkiej przerwie na obiad są zazwyczaj wykłady, po kolacji o 19:00 zawsze są koncerty, po których wielu uczestników chce jeszcze trochę poćwiczyć.

      Wypełniony czas mają także mistrzowie. Wielu z nich przyjeżdża do Sanoka już od lat, ale na każdym Forum pojawiają się także nowi mistrzowie.

      W tym roku zostało zaproszonych i potwierdziło swój udział w Forum trzydziestu mistrzów – tylu trzeba było zaprosić, aby „obsłużyć” taką rzeszę młodzieży i każdy z uczestników dostał „pełny pakiet”. Od lat przyjeżdża na Forum do Sanoka m.in.: prof. Andrzej Jasiński, prof. Viera Nosina, prof. Jarosław Drzewiecki, prof. Andrzej Tatarski, prof. Michaił Woskresienski, Pani Aleksandra Zvirblyte, Pani Takashi Tamamoto, wspaniały Kevin Kenner, Pan Maksymilian Bylicki i prof. Igor Pylatyuk. Natomiast z nowych pianistów pojawi się w tym roku m.in.: Rodzina Osokins, przyjedzie wspaniała pianistka i pedagog – prof. Lidia Grychtołówna i Matti Asikainen – wszystkich z wielką radością powitamy w Sanoku.

      Wśród uczestników największą grupę stanowić będą Polacy i licznie przyjedzie młodzież z Ukrainy.

      Tak. Mamy 61 osób z Polski, z Ukrainy 37, z Rosji 9, mniej licznie reprezentowani będą uczestnicy w Litwy, Łotwy, Danii i Słowacji, jedna osoba przyjedzie z Azerbejdżanu i jedna z Japonii. Fakt, że sporo osób pokonuje tak wielkie odległości, aby być na Forum, świadczy o wartości tego przedsięwzięcia.

      Wspólnie z prof. Jarosławem Drzewieckim – Przewodniczącym Rady Programowej Forum, pomyśleli Panowie o tym, aby młody człowiek, który pragnie zostać pianistą, otrzymał wiedzę dotyczącą nie tylko gry na fortepianie.

      Przed nami XIII Forum i doświadczenia z lat poprzednich wskazują, iż cały czas trzeba mówić, że młody wirtuoz, młody pianista musi nie tylko szybko poruszać palcami i pięknie grać. Artysta musi być świadomy nie tylko swoich umiejętności. Musi wiedzieć, że trzeba dbać o zdrowie – wiele godzin przy instrumencie zdrowiu nie służy i dlatego mamy specjalistów – m.in. Panią dr Zofię Machowską, która wie wszystko o zawodowych chorobach muzyków. W czasie Forum wiele mówimy młodym ludziom o biznesie – jak pozyskać sponsora, jak z nim rozmawiać, jak się zaprezentować. Nie każdy potrafi stosownie i przekonująco poprosić o wsparcie finansowe, a najgorzej jest z podziękowaniami. Staramy się uświadomić młodym osobom, że jest to bardzo ważne.

      Proszę nam jeszcze przybliżyć cały nurt koncertowy, powiedzieć zarówno o koncertach w Sanoku, jak i innych miastach.

      Koncerty odbędą się w dwunastu miastach, ale przede wszystkim zapraszam do Sanoka. Koncerty, które odbywać się będą od 4 do 9 lutego o 19:00 w Sanockim Domu Kultury, są bardzo ważne i atrakcyjne.
      Podczas Inauguracji XIII Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic...” świętować będziemy specjalnym występem 90-lecie urodzin wspaniałej pianistki Lidii Grychtołówny, która będzie naszym gościem honorowym. Później instrumentami wiodącymi będą fortepian i perkusja, bo kończymy w tym dniu Kurs Perkusyjny. Zabrzmią między innymi: Witolda Lutosławskiego – „Wariacje na temat Paganiniego na 2 fortepiany i 2 perkusistów” w aranżacji Marty Ptaszyńskiej, a także po raz pierwszy zostaną wykonane – specjalnie skomponowane dla naszego Forum przez Mykołę Skoryka – „3 tańce ekstrawaganckie na 2 fortepiany i 4 perkusistów”. Wysłuchamy także premierowego wykonania „Wariacji na temat Chopina na fortepian, zestaw jazzowy i perkusję” Konstantego Vilensky’ego.
      5 lutego o 19:00 rozpocznie się koncert zatytułowany „Forum Miastu”, podczas którego wystąpią Gary Guthman i Sascha Strunin Big Band Jazz Show. Gary Guthman będzie także gospodarzem tego wieczoru.
      6 lutego we wtorek wystąpi Muzyczna Rodzina Osokinsów – Grigorij, Andrey, Sergiej z koncertem nadzwyczajnym „Tatiana Shebanova in memoriam”. Wszyscy zaliczani są do najwybitniejszych pianistów naszych czasów, są laureatami konkursów im. Piotra czajkowskiego w Moskwie i Fryderyka Chopina w Warszawie.
      W środę – 7 lutego, zapraszamy na koncert laureatów „Złotych Parnasów”, którego solistami będą głośne już w świecie nazwiska: Pavel Dombrovsky z Moskwy, Paulius Andersson z Litwy, Ivan Shemchuk i Mariusz Klimsiak z Bydgoszczy. Warto zapamiętać te nazwiska i koniecznie przyjechać na ten koncert do Sanoka.
      Recitalu mistrzowskiego Kevina Kennera, który odbędzie się 8 lutego, nie trzeba reklamować. Sporo osób mieszkających bardzo daleko prosiło o zarezerwowanie biletów, bo chcą przyjechać specjalnie na ten koncert.
      W piątek – 9 lutego o 19:00 w Sanockim Domu Kultury rozpocznie się Gala Finałowa – „Polska Niepodległa – koncerty fortepianowe” z udziałem Lwowskiej Narodowej Orkiestry Kameralnej „Akademia” pod dyrekcją Igora Pylatyuka – wystąpią znakomici młodzi pianiści, których wspieramy i kibicujemy im zawsze.
      W tym roku kończymy koncertem w G2A Arena w Rzeszowie-Jasionce „Dwie Areny – jedna Kultura”.

      Wymienił Pan koncerty w Sanoku i zakończenie w Rzeszowie – gdzie jeszcze zaplanowane zostały koncerty w ramach XIII Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic...”?

      Szukajcie nas także w Zagórzu, Cisnej, Jarosławiu, Mielcu, Jaśle. Łańcucie, Krośnie, Kielcach, Rzeszowie, Strzyżowie i w Warszawie, a rozpoczynamy Forum daleko – bo 23 stycznia w Bydgoszczy.
Serdecznie Państwa zapraszam na koncerty.

Z Panem Januszem Ostrowskim – Dyrektorem XIII Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic...” rozmawiała Zofia Stopińska 22 stycznia 2018 roku w Sanoku.

Więcej informacji o działalności Podkarpackiej Fundacji Rozwoju Kultury i Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic...” znajdą Państwo na stronie www.interpiano.pl .

To była niezwykła podróż koncertowa

      Zofia Stopińska: Miło mi powitać po raz pierwszy w 2018 roku Panią prof. Martę Wierzbieniec – dyrektora Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. Spotykamy się, aby porozmawiać o zakończonym niedawno tournée koncertowym Filharmoników Podkarpackich po Chinach. Spędzili tam Państwo dwa pracowite tygodnie.

Marta Wierzbieniec: To była długa, ale niezwykła podróż koncertowa. Tournée artystyczne Filharmonii Podkarpackiej trwało rzeczywiście ponad 14 dni. Orkiestra występowała w 8 chińskich miastach, jesteśmy ciągle pod wrażeniem i Chin, i koncertów, i publiczności, i wszystkiego, co było związane z wyjazdem. Ta wielka wyprawa organizowana była przez Chińską Agencję Koncertową, której chcę na wstępie serdecznie podziękować, bo wszystko zostało perfekcyjnie i precyzyjnie przemyślane, zorganizowane i zrealizowane. To był bardzo trudny wyjazd, ponieważ ciągle przemieszczaliśmy się, prawie każdy koncert był w innym mieście, oddalonym od poprzedniego o setki, a nawet tysiące kilometrów. Podróżowaliśmy szybką koleją i samolotami na miejscu, ale to wszystko było bardzo sprawnie przeprowadzone i jestem wdzięczna organizatorom, którzy nam towarzyszyli przez całe dwa tygodnie, a także wszystkim, którzy w tej wyprawie artystycznej wzięli udział, za tak zdyscyplinowane, sprawne podejście do spraw związanych z realizacją koncertów. Sam koncert – to dwie godziny muzyki, ale jeszcze zawsze musiała być próba, chociaż byliśmy przygotowani, to próba techniczna i akustyczna była niezbędna w każdej sali. Niektórzy muzycy mieli także podczas każdego występu do dyspozycji inne instrumenty, ponieważ polecieliśmy właściwie z mniejszymi instrumentami, ale kontrabasy, kotły, instrumenty perkusyjne czekały na nas w poszczególnych salach koncertowych. Elastyczność i profesjonalizm muzyków grających na tych instrumentach był wielki, bo potrafili się przystosować do gry na zupełnie innych instrumentach.

     Z pewnością nie było to łatwe, ale nikt o tym, oprócz Was i organizatorów, nie wiedział, bo orkiestra grała bardzo dobrze.

     Tak, wszystkie koncerty były wspaniałe, publiczność reagowała żywiołowo, entuzjastycznie. Wszystkie koncerty kończyły się owacjami na stojąco, bisowaliśmy po trzy utwory na każdym koncercie. Chcę także podkreślić ogromne zasługi i profesjonalizm Maestro Jiři Petrdlika – dyrygenta z czeskiej Pragi, który prowadził wszystkie koncerty w Chinach, a wcześniej dyrygował tymi utworami w Rzeszowie. Program został znakomicie dobrany, bo dostosowany był do oczekiwań chińskiej publiczności, która bardzo chętnie słucha na przykład muzyki Straussa, ale też wykonywane były utwory, które ta publiczność słyszała po raz pierwszy - na przykład dzieła Wojciecha Kilara i Stanisława Moniuszki, był też Polonez Chopina w opracowaniu Grzegorza Fitelberga na orkiestrę symfoniczną. Wszystko to sprawiło, że program był bardzo kolorowy, zróżnicowany i było to dla tej publiczności niezwykle interesujące, a wyrazem tego zainteresowania były spotkania po koncertach – ustawiały się długie kolejki po autografy i robione były wspólne fotografie, podziękowaniom i gratulacjom nie było po każdym koncercie końca. Były takie wieczory, że już właściwie organizatorzy nawoływali publiczność, prosząc o opuszczenie sali koncertowej, bo musieli przygotować tę salę na następny dzień dla innego zespołu. Mieliśmy też taki przypadek, że ktoś przemierzył setki kilometrów, żeby jeszcze raz posłuchać naszej Orkiestry. Wszystko to stanowi dla nas piękny wachlarz wspomnień artystycznych, różnego rodzaju refleksji, których efektem jest radość, że byliśmy tak potrzebni, że wydarzyło się coś pięknego, coś wspaniałego, a wszystko przebiegało w atmosferze pełnej wzajemnej życzliwości.

     Ze skąpych informacji i zdjęć, które do mnie docierały, wynikało, że nasi Filharmonicy występowali także z chińskimi artystami.

     Tak, były też takie koncerty w Nanning – to jest miasto i region, z którym współpracuje Województwo Podkarpackie. Tam zostaliśmy przyjęci w sposób szczególny. Podczas koncertu pojawił się chór miejscowego uniwersytetu i wspólnie został wykonany utwór chińskiego kompozytora. Tam też wystąpił z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej chiński pianista, wykonując pierwszą część Koncertu e-moll Fryderyka Chopina. Podczas jednej próby te utwory zostały przygotowane. Dodam jeszcze, że pianista ten nigdy nie był w Europie i były to dla wszystkich występujących artystów nowe doświadczenia, ale publiczność przyjęła to wykonanie bardzo serdecznie. Nie ukrywam, że mam nadzieję na dalszą współpracę – myślę, że śmiało mogę to powiedzieć, z regionem zaprzyjaźnionym, bo na początku grudnia w Filharmonii Podkarpackiej gościliśmy także delegację stamtąd, która przebywała na zaproszenie Marszałka Województwa Podkarpackiego. Był też w Chinach koncert, podczas którego wystąpiła chińska orkiestra symfoniczna grając kilka utworów na początku, a później wspólnie z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej został wykonany znakomity utwór chińskiego twórcy – Uwertura. Zespoły świetnie się porozumiały i na zakończenie zagrały także wspólnie Marsz Radetzky’ego. Byliśmy świadkami tego, że muzyka jest naprawdę wspaniałym językiem komunikacji, bo pomimo, że tak daleko od siebie mieszkamy, różnimy się i mówimy w różnych językach, ale język muzyczny jest dla wszystkich zrozumiały, a włoskie określenia muzyczne wszędzie także są znane i natychmiast wszyscy potrafili grać razem, co jest naprawdę piękne, wspaniałe, warte naśladowania. Takie koncerty są najlepszym dowodem na to, że wszyscy jesteśmy ludźmi, których jednoczy kultura, a muzyka szczególnie, i potrafimy wspólnie artystycznie działać. Gratuluje wszystkim, którzy w tym przedsięwzięciu uczestniczyli i bardzo im dziękuję, bo to była ogromna wyprawa.

     Ogromna wyprawa i pewnie kosztowna.

     Tak, bardzo dziękuję wszystkim, którzy nas wspierali, a przede wszystkim: Marszałkowi Województwa Podkarpackiego Panu Władysławowi Ortylowi, dziękuję Zarządowi i Sejmikowi, dziękuję bardzo serdecznie Instytutowi Adama Mickiewicza, bez którego wiele spraw byłoby dla nas niezwykle trudnych, a wręcz nawet niemożliwych. Dziękuję Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego za wsparcie, bo różne elementy tego wyjazdu planowałam już ponad rok temu, a jednym z nich była płyta, bo pojechaliśmy tam z płytą zatytułowaną „Inspiracje chińskie w muzyce europejskiej i muzyka polska”. Na tej płycie zamieszczone są utwory, które powstały pod natchnieniem azjatyckich motywów. Te elementy stworzyły piękną całość i patrząc dzisiaj, z perspektywy kilku dni po powrocie z Chin, na to wszystko, czego tam doświadczyliśmy, z ogromną radością, wzruszeniem i uśmiechem wspominamy ten piękny czas w dziejach Filharmonii Podkarpackiej. Dzięki temu wyjazdowi mogliśmy bardzo szerokiemu gronu odbiorców zaprezentować wieloletnie osiągnięcia Filharmonii. Prezentowaliśmy także muzykę polską i jestem przekonana, że wiele osób, które były na naszych koncertach, a były to wielotysięczne gremia publiczności, po raz pierwszy usłyszało muzykę polską. W każdym koncercie rozbrzmiewał Polonez z filmu „Pan Tadeusz” Wojciecha Kilara i wzbudzał entuzjazm, tak samo Tańce góralskie z opery „Halka” Stanisława Moniuszki, nie mówiąc już o Polonezie Fryderyka Chopina, który w opracowaniu na orkiestrę symfoniczną zabrzmiał nadzwyczajnie, a Chińczycy znają i kochają muzykę Chopina.
     Były też oficjalne spotkania – na przykład w Nanning z vice-gubernatorem tamtego rejonu, na koncercie obecna była pani vice-konsul, która specjalnie pokonała setki kilometrów, aby nas posłuchać. Wspomnę, że odbył się specjalny koncert zorganizowany dla firmy LIU GONG, która ma swój oddział w Stalowej Woli – występowaliśmy w mieście Liushou, gdzie znajduje się siedziba tej korporacji. Dla nas to wszystko było niezwykle ważne i teraz, w takim fotograficznym skrócie, jak patrzymy na wszelkie obrazy z tej podróży, to nie bardzo pamiętamy już, czy ta sala była w tym mieście, czy w innym. Na szczęście wszystkie zdjęcia mamy opisane, prowadziłam także kronikę całego wyjazdu i mamy wszystko odnotowane. Wszystko działo się w zawrotnym wprost tempie – rano opuszczaliśmy hotel, wsiadaliśmy do szybkiego pociągu i za kilka godzin byliśmy tysiąc - tysiąc trzysta kilometrów dalej, bo pociąg jechał ponad trzysta kilometrów na godzinę i te wielkie odległości nie stanowiły żadnego problemu. W kolejnym mieście mieliśmy chwilę na odpoczynek i później już był czas na próbę i koncert. Zdarzało się, że nie było czasu na odpoczynek i prosto z pociągu udawaliśmy się do miejsca koncertu, bo próba musiała być.

      Muzycy musieli oswoić się z brzmieniem ogromnych sal, a każda była inna.

     Tak, były to wielotysięczne, wielokondygnacyjne sale i jak się popatrzyło ze sceny na te loże czy balkony, to robiło to ogromne wrażenie, ale nasza Orkiestra prezentowała się znakomicie i grała zawsze na najwyższym poziomie, o czym wiemy także z relacji tamtejszych środowisk muzycznych.

     Była to pierwsza tak wielka podróż artystyczna i pewnie niedługo rozpoczną się rozmowy na temat następnych. Być może także artyści z Chin, od czasu do czasu, gościć będą w naszej Filharmonii.

     Bardzo na to liczymy i zapraszamy serdecznie wszystkich, którzy chcą z nami współpracować. Mamy plany współpracy na płaszczyźnie artystycznej. Jeszcze za wcześnie, aby o tym mówić, ale jestem przekonana, że te działania służą dobremu budowaniu pozytywnego wizerunku nie tylko naszego kraju, ale także naszego regionu, który jest przecież bardzo otwarty na współpracę w dziedzinie gospodarczej czy biznesowej, edukacyjnej i naukowej. Kultura jest bardzo dobrym „oknem” do podjęcia dalszej współpracy. My także jesteśmy ciekawi kultury chińskiej, jest to dla nas odległa kraina, chociaż w Muzeum-Zamku w Łańcucie znajduje się piękna makata chińska, z przełomu XVII i XVIII wieku, której zdjęcie umieściliśmy na okładce wydanej przed wyjazdem płyty. Chiny to kraj odległy, ale w działaniach artystycznych wcale tak bardzo się nie różnimy

     Do wspomnień z artystycznej podróży Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej do Chin będziemy jeszcze powracać, ale pozwoli Pani, że na zakończenie zmienimy temat. Minęła już połowa stycznia, a od lutego rozpoczyna się druga część sezonu artystycznego, trwa sprzedaż abonamentów i biletów na wydarzenia, które zaplanowane są do czerwca.

     Stawiamy na różnorodność. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom publiczności, która przybywa do nas bardzo licznie, za co jestem ogromnie wdzięczna, staramy się tak dobierać repertuar, żeby naprawdę każdy mógł znaleźć dla siebie odpowiedni koncert. Dlatego będą w programach dzieła symfoniczne – mniej i bardziej znane, będą wspaniali wykonawcy, świetni dyrygenci, będą wieczory kameralne. Jesteśmy w roku szczególnym, ponieważ rozpoczęliśmy już obchody 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości, dlatego postanowiliśmy, że w czasie każdego koncertu (z małymi wyjątkami, bo kiedy grane są opery, to jest to prawie niemożliwe), zabrzmi przynajmniej jeden utwór polskiego kompozytora. W ten sposób chcemy pokłonić się polskim twórcom, polskiej muzyce, bardziej ją promować. Nie wiem, czy uda nam się wykonać 100 utworów polskich na 100-lecie odzyskania niepodległości, ale to mniej więcej będzie oscylować w okolicy tej liczby.

     Wrócę na chwilę do płyty, którą wydaliśmy przed wyjazdem do Chin, a są na niej zamieszczone także utwory polskich twórców. Wydanie tej płyty nie byłoby możliwe, gdyby nie pomoc sponsorów i pragnę bardzo serdecznie podziękować władzom Miasta Rzeszowa - Panu Prezydentowi i Radzie Miasta, które promowały nasz wyjazd i tę płytę, a także firmom BISPOL i BESTA. To bardzo ważni dla nas sponsorzy, bo pomagają nam także przy organizacji sezonu. Zapraszam Państwa serdecznie na drugą część sezonu artystycznego. Mówiłam już o koncertach symfonicznych i kameralnych, ale będą także wystawiane opery, będzie operetka, przed nami także pierwsze wykonania w Rzeszowie wielu dzieł – chociażby „Symfonia światła” Stanisława Fijałkowskiego, ale też po raz pierwszy zabrzmi oratorium „Siedem Słów Chrystusa na Krzyżu” Cesara Francka. Repertuar jest bardzo zróżnicowany. Będą koncerty ujęte w abonamencie i koncerty z cyklu „BOOM” – Balet - Opera - Operetka - Musical. Przed nami Muzyczny Festiwal w Łańcucie, planujemy koncerty, które odbędą się na terenie Województwa Podkarpackiego w ramach cyklu „Przestrzeń otwarta dla muzyki”, a także mamy jeszcze inne plany, o których niebawem Państwa poinformuję. Zapraszam serdecznie na wszystkie koncerty organizowane przez Filharmonię Podkarpacką.

Z Panią prof. Martą Wierzbieniec, Dyrektorem Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie, rozmawiała Zofia Stopińska 18 stycznia 2018 roku.

Muzyka jest ciągle moim życiem

       Zofia Stopińska: Koncert abonamentowy, który odbędzie się 19 stycznia w Filharmonii Podkarpackiej, zatytułowany został „Pejzaże Ameryki”. W roli głównej wystąpi Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, z którą pracuje Pan Mariusz Smolij - jeden z najwybitniejszych dyrygentów swojego pokolenia, prowadzących orkiestry w Stanach Zjednoczonych i Europie. Mam przyjemność rozmawiać z Maestro Mariuszem Smolijem w przerwie próby. Chyba po raz pierwszy pracuje Pan z naszymi Filharmonikami.

      Mariusz Smolij: Tak, to jest moja pierwsza wizyta w Rzeszowie. Przywożę ze sobą pewien projekt programów symfonicznych, niezwykle popularnych w Stanach Zjednoczonych, oparty na tradycjach „lekkiej symfoniki” złożonej z elementów jazzu, muzyki popularnej i teatrów muzycznych na Broadwayu, czyli taka mieszanka z pewnymi wpływami muzyki etnicznej, która pokazuje różnorodność muzyki amerykańskiej. Tego typu programy cieszą się ogromną popularnością po drugiej stronie oceanu. Mniej więcej od dziesięciu lat staram się robić takie programy również z różnymi orkiestrami w Polsce i muszę powiedzieć, że mam dużo więcej telefonów, czy mogę przyjechać i poprowadzić taki koncert, niż czasu. Bardzo mnie to cieszy, bo publiczność bardzo dobrze to odbiera, bo jest to muzyka bardzo przyjemna i łatwa do słuchania, ale niełatwa dla wykonawców, bo wymaga zupełnie innego podejścia stylistycznego do pewnych aspektów wykonawczych od tych, którymi na co dzień parają się orkiestry symfoniczne.

      Tym bardziej, że Pan i Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej będziecie przez cały czas na pierwszym planie.

      Owszem, orkiestra jest na pierwszym planie, są momenty big bandowe, podczas których „blacha” jest dominującym elementem, jest także parę utworów wyłącznie na smyczki i one mogą się pięknie pokazać, także wyławiamy elementy solistyczne w orkiestrze. Program jest na tyle różnorodny i barwny, złożony z różnych stylów, że publiczność nawet nie zauważa, nie odczuwa braku solistów.

      Działalność Pana zatacza bardzo szerokie kręgi i myślę, że jest Pan zmuszony do „życia na walizkach”, pokonując duże olbrzymie odległości, strefy czasowe i klimatyczne. To wszystko odbywa się kosztem prywatnego czasu.

      Nic nigdy w życiu nie jest za darmo. Ja mam to wielkie szczęście, że moja żona też jest muzykiem i uprawiała ten zawód, stąd rozumie specyfikę mojej pracy, wie, jak ciężko i długo pracowałem na to, żeby być na tym etapie mojej kariery, na którym jestem. Moje dzieci są już prawie odchowane, chociaż nie do końca, bo jeszcze potrzebują rodziców. Moja córka też chce być muzykiem i studiuje śpiew. Na szczęście cały czas mam zrozumienie i wsparcie ze strony rodziny, podróżujemy razem tak często, jak tylko się da. Oczywiście, jest wiele trudnych aspektów tego typu pracy, bo zbyt często są zmiany czasowe, zmiany kulturowe, zmiany programowe, ale ja tak bardzo lubię to, co robię, że te wszystkie niedogodności nie dokuczają mi aż tak bardzo i cieszę się z tego, co mogę robić, i gdzie mogę pracować.

      Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej powróciła zaledwie kilka dni temu z dwutygodniowego tournée po Chinach, a Pan współpracuje na stałe z jednym z dużych ośrodków w tym kraju.

      Tak, jestem gościnnym profesorem i dyrygentem uniwersytetu muzycznego w Tianjin. Tianjin to jest trzecie, co do wielkości, miasto w Chinach po Szanghaju i Pekinie – ma 16 milionów mieszkańców. Jest tam bardzo dobry uniwersytet muzyczny, liczący 3 tysiące studentów. Bardzo trudno jest się Chińczykom dostać do takiej szkoły, proszę sobie wyobrazić, że to miasto liczy prawie tyle mieszkańców, co połowa Polski. Jest tam tylko ten jeden uniwersytet muzyczny, który jest bardzo ciekawie zaprogramowany, bo około 1500 osób studiuje tradycyjną muzykę chińską, a druga połowa studiuje tzw. muzykę zachodnią, czyli europejską. Młodzież jest niezwykle zaangażowana w to, co robi. Muszą zrobić wielki „przeskok”, ponieważ ich kultura i język bardzo się różnią od kultury Zachodu. Największym wyzwaniem dla młodego adepta muzyki zachodniej w Chinach jest przeskoczenie tej bariery stylistycznej i rozumienia stylistycznego. Oni są świetnie przygotowani technicznie do grania na instrumentach, natomiast zrozumienie stylistyki i skąd się ta muzyka bierze, jakie są jej korzenie, dlaczego śpiewamy czy frazujemy tak, a nie inaczej – zabiera sporo czasu. W związku z tym władze uczelni angażują nauczycieli z Zachodu i dlatego ja także mam przyjemność tam uczyć. Pracuję regularnie z orkiestrą uniwersytecką, z którą również robimy nagranie i jeździmy z koncertami po Chinach i do Korei. Jest to duże wyzwanie i wielka przygoda.

      Jest tak wielkie zapotrzebowanie na muzykę klasyczną? Nie jest to tylko chwilowa moda?

      Rynek chiński jest przeogromny. Ktoś mi powiedział, że co miesiąc 2 miliony dzieci rozpoczyna naukę gry na fortepianie. Co miesiąc oddaje się dwie sale koncertowe w różnych miejscach, bo jest tam sporo ponad miliard mieszkańców i, co ciekawe, jest prawdziwe zainteresowanie muzyką klasyczną – zachodnią. Rząd chiński bardzo wspiera te potrzeby finansowo, budując szkoły muzyczne, budując sale koncertowe, wysyłając wielu chińskich młodych muzyków na studia zagraniczne – później wracają i uczą. Na uniwersytecie w Tianjin spotkałem czterech Rosjan, którzy uczą gry na skrzypcach i fortepianie, i jest także wielu nauczycieli chińskich, którzy dość długo studiowali na Zachodzie. Chińczycy bardzo mądrze prowadzą cały ten system edukacyjny. Jestem pewny, że może jeszcze nie w tym, ale w przyszłym pokoleniu – za jakieś 25 lat – Chiny będą prawdziwą potęgą muzyczną, ze względu na skalę, ilość uczących się i ogromne środki finansowe, jakie są na to przeznaczane, tak że widzę przyszłość muzyki chińskiej w bardzo jasnych, pozytywnych kolorach.

      Pewnie także ważna jest w tym procesie nauczania niezwykła determinacja i pracowitość tych młodych ludzi, którzy pragną zostać muzykami.

      Etyka pracy w krajach azjatyckich jest bardzo wysoka, co jest szczególnie ważne w naszym zawodzie, w którym bez ogromnej pracy, niezależnie od talentu, trudno cokolwiek osiągnąć. W Chinach pod raz pierwszy spotkałem się z sytuacją, że podawana była godzina rozpoczęcia próby z orkiestrą, natomiast nigdy nie podaje się, kiedy próba się zakończy, bo zakończenie zależy od dyrygenta. Próby są zawsze po południu, po zakończeniu wszystkich zajęć akademickich. Mogę prowadzić próbę nawet do północy i nikt nie powie nawet słowa. Nigdy tego nie robię, bo po pewnym czasie już nie ma sensu męczenie się nawzajem, ale to jest przykład, jak studenci są bardzo pracowici, zdeterminowani i głodni sukcesów.

      Gdzie znajduje się miejsce na Ziemi do którego Pan wraca, czując, że jest Pan w swoim domu.

      Jest kilka takich miejsc. Jestem ze Śląska, z Katowic, gdzie ciągle mieszka moja mama, staram się ją odwiedzać jak najczęściej i to jest najbardziej rodzinne miasto dla mnie. Mam także przyjemność współpracy na stanowisku dyrektora artystycznego z Toruńską Orkiestrą Kameralną. Od 2016 roku Toruń stał się drugim rodzinnym miastem w Polsce. Wcześniej pracowałem we Wrocławiu – byłem dyrektorem Filharmonii Wrocławskiej oraz Festiwalu Wratislavia Cantans i mam wiele ciepłych wspomnień z tego okresu. Cieszę się, że jest kilka miejsc w Polsce, do których przyjeżdżam i czuję się jak u siebie w domu.

      Rozmawiamy w połowie stycznia, można powiedzieć jeszcze, że to początek roku, który zapowiada się bardzo pracowicie.

      Tak będzie, w naszym zawodzie musimy wszystko planować z dużym wyprzedzeniem i mój kalendarz jest już właściwie wypełniony prawie do końca 2019 roku i pozostało zaledwie parę możliwości na współpracę. Bardzo się z tego cieszę. Sporo czasu będę spędzał w moim nowym domu w Stanach Zjednoczonych, gdzie jestem szefem dwóch orkiestr – orkiestry kameralnej Riverside Symphonia w New Jersey oraz Acadiana Symphony Orchestra w Luizjanie. Jak już wspomniałem, regularnie współpracuję z Toruńską Orkiestra Symfoniczną, której stawiam ciągle nowe wyzwania i poddaję nowe pomysły. Niedawno nagraliśmy płytę dla międzynarodowej wytwórni NAXOS. Mamy także plany festiwalowe. Współpraca z uniwersytetem w Tianjin w Chinach, a do tego trzeba dodać gościnne koncerty w Polsce, Europie, Chinach i Ameryce Południowej. Mam nadzieję, że zdrowie i siły mi dopiszą, i będę mógł te wszystkie plany zrealizować.

      Jak często stara się Pan pracować z orkiestrami, nad którymi sprawuje Pan pieczę artystyczną?

      Bardzo poważnie podchodzę do funkcji dyrektora artystycznego i nigdy nie przyjmuję tego stanowiska, jeżeli nie mam narzędzi w postaci czasu, żeby mieć dobry wpływ na konstrukcję, pracę i poziom tej orkiestry. W związku z tym w Toruniu prowadzę minimum dziesięć programów w ciągu sezonu, podobnie jest z moimi dwiema orkiestrami w Stanach Zjednoczonych, bo wiem, że tylko wtedy dyrektor artystyczny jest prawdziwym szefem artystycznym. Tu nie chodzi tylko o wykonanie jak najlepiej programu danego koncertu, ale są także pewna motywy i elementy – jak ja to nazywam – technologii gry, nad którymi trzeba cały czas pracować, bo orkiestra musi mieć swój charakter, swój dźwięk, musi mieć także ogromną dyscyplinę, jeśli chodzi o rytm, puls, intonację, a jednocześnie musi znaleźć właściwy styl w tym, co gra, musi się właściwie słuchać, musi mieć poczucie wspólnego pulsu. Praca nad tym wszystkim „z doskoku” najczęściej nie jest udana, a jeśli orkiestra w każdym tygodniu pracuje z kimś innym, to nie umniejszając pracy żadnego z tych dyrygentów, brakuje kontynuacji, logiki i pewnego wspólnego podejścia. Taką sytuację porównać można do wspaniałego samochodu prowadzonego co tydzień przez innego kierowcę i nikt za bardzo się nie interesuje poziomem oleju, ciśnieniem powietrza w kołach itd., itd. Ktoś musi być tym głównym kierowcą, który czuwa nad całością tego wehikułu nazwanego orkiestrą i dba o to, żeby te wszystkie części ze sobą dobrze pracowały. Ważny jest też wybór repertuaru, żeby osiągnąć dobry efekt, bo wszyscy doświadczeni dyrygenci zgodzą się z tym, że jest pewien rodzaj repertuaru, przez który można przejść i zadowolić publiczność, który nie zawsze daje możliwość do dobrej pracy zwanej „higieną orkiestry”, czyli dostrajaniem tych wszystkich luźnych części w tym „wehikule”, a jest repertuar, który obnaża wszystkie słabości i zmusza orkiestrę do pracy nad tymi elementami. To wymaga pewnego doświadczenia, pewnego dystansu, żeby to zrozumieć. Na własnym przykładzie mogę powiedzieć, że im jestem starszy, im dłużej dyryguję, tym bardziej wiem, jak mało wiem (śmiech).

      Spogląda Pan na zegarek, co oznacza, że wkrótce musi Pan rozpocząć drugą część próby. Mam nadzieję, że będzie Pan zadowolony ze współpracy z naszą Orkiestrą, będzie Pan zadowolony z koncertu, a także z przyjęcia go przez publiczność i kiedyś zechce Pan tutaj wrócić.

      Z największa przyjemnością. Trochę znam tę piękną część Polski, bo będąc studentem klasy skrzypiec kilka razy byłem na Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Łańcucie. Założyłem kwartet smyczkowy, który później otrzymał imię Krzysztofa Pendereckiego. Jako kwartet wyemigrowaliśmy do Stanów Zjednoczonych. Wkrótce zafascynowała mnie dyrygentura i aktualnie na skrzypcach już prawie nie gram, ale muzyka jest ciągle moim życiem.

Z Panem Mariuszem Smolijem – jednym z najwybitniejszych dyrygentów swojego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 17 stycznia 2018 roku w Rzeszowie.

Więcej o działalności artystycznej bohatera wywiadu znajdą Państwo na www.klasyka-podkarpacie.pl / W Filharmonii - PEJZAŻE AMERYKI

W sztuce musi być ciągłość...

      Wykonawcami koncertu abonamentowego, który odbył się 12 stycznia 2018 r. w Filharmonii Podkarpackiej, byli: duet fortepianowy o nazwie „DUO APPASIONATO”, który tworzą Klara Kraj i Dominika Grzybacz – studentki krakowskiej Akademii Muzycznej klasy fortepianu, doskonalące także swoje umiejętności jako duet pod kierunkiem dr hab. Bartłomieja Kominka, wyśmienity polski baryton Adam Kruszewski – solista Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w Warszawie i Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Jacka Rogali – dyrygenta i dyrektora Filharmonii Świętokrzyskiej w Kielcach.
      Jestem bardzo szczęśliwa, że przed koncertem prawie godzinę poświęcił mi Pan Adam Kruszewski – wspaniały śpiewak, zaliczany do ścisłej czołówki polskich barytonów, nazywany następcą wielkiego Andrzeja Hiolskiego. Pan Adam Kruszewski studia wokalne rozpoczynał pod kierunkiem znakomitej śpiewaczki Bogny Sokorskiej, kontynuował u Pawła Lisitsiana w Wiedniu, a następnie w Akademii Muzycznej w Warszawie w klasie Edmunda Kossowskiego.
Jest laureatem wielu konkursów m.in.: Międzynarodowego Konkursu Wokalnego w s’Hertogenbosch w Holandii (1987), otrzymał Grand Prix w Konkursie im. Jana Kiepury w Krynicy (1988), Międzynarodowego Konkursu Wokalnego w Rio de Janeiro w Brazylii i Międzynarodowego Konkursu Wokalnego w Nantes we Francji (1989).
      Rozmowę z Panem Adamem Kruszewskim rozpoczęłam od pytania o program piątkowego koncertu, bowiem każdy z wykonywanych z udziałem Artysty utworów pochodził z innej epoki i wymagał od wykonawcy innych umiejętności interpretacyjnych.

      Adam Kruszewski: Ma Pani absolutną rację, bo są to rozmaite dzieła. W pierwszej części zabrzmią wyłącznie utwory Wolfganga Amadeusza Mozarta, a rozpocznie ją Uwertura do opery „Wesele Figara”, a później śpiewam dwie arie – najpierw Serenadę Don Giovanniego z II aktu opery „Don Giovanni” – „Deh, vieni, alla finestra”. W tej arii bardzo dzielnie muzycy Filharmonii Podkarpackiej zastępują dźwięki mandoliny, ponieważ nie udało się doangażować na tyle sprawnego mandolinisty, który by mi towarzyszył, kiedy śpiewam pod oknem ukochanej, ale smyczki znakomicie w artykulacji pizzicato tworzą odpowiedni klimat naśladując dźwięki mandoliny. Druga aria jest bardzo popularna, pochodzi z III aktu opery „Wesele Figara” i jest to aria Hrabiego „Hai gia vinta la causa”.
Pierwszą część wieczoru zakończy Koncert na 2 fortepiany Es-dur w wykonaniu dwóch wspaniałych pianistek. Drugiej części można nadać podtytuł „Część polska”. Rozpoczynamy od „4 sonetów miłosnych” Tadeusza Bairda do słów Williama Szekspira w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego. Ciekawostką jest to, że usłyszą Państwo podczas dzisiejszego wieczoru troszkę już zapomnianą wersję pierwotną z 1956 roku, która jest skomponowana na orkiestrę symfoniczną, z instrumentami dętymi i klawesynem. Natomiast druga wersja z 1970 roku, dedykowana prof. Jerzemu Artyszowi, który często wykonywał nie tylko te Sonety, ale także inne dzieła wokalne Mistrza Tadeusza Bairda – jest opracowana jedynie na orkiestrę smyczkową i co ciekawe – różni się nieco tonacją ostatniego Sonetu „Jakże podobna zimie jest rozłąka...”, ponieważ w pierwotnej wersji został on napisany w tonacji gis-moll, natomiast druga wersja (na orkiestrę smyczkową) jest w tonacji a-moll.
Później Orkiestra wykona „Trzy miniatury” Michała Spisaka, a zakończy koncert „5 pieśni” Mieczysława Karłowicza do słów poetów młodopolskich przede wszystkim – wyjątkiem jest pieśń „Śpi w blaskach nocy morska toń...”, bo autorem oryginału słów tej pieśni jest Heinrich Heine, a my śpiewamy tę pieśń w tłumaczeniu Marii Konopnickiej. Autorem instrumentacji na orkiestrę symfoniczną tych pieśni jest dyrygent dzisiejszego koncertu – Pan Jacek Rogala. To opracowanie ma także dwie wersje i ja miałem przyjemność być prawykonawcą tych opracowań, i jedna z tych wersji została utrwalona na płycie wydanej przez Filharmonię Świętokrzyską, gdzie Maestro Rogala jest dyrektorem. W Rzeszowie zabrzmi także pierwsza wersja przeznaczona na pełną orkiestrę symfoniczną.

      Zofia Stopińska: Całe Pana życie związane jest w Warszawą – w tym mieście Pan się urodził, studiował, a później związał się Pan – najpierw z Warszawską Operą Kameralną, a potem został Pan solistą w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej.

      Faktycznie można mówić, że jestem związany w Warszawą, owszem był krótki epizod wiedeński, kiedy współpracowałem przez dwa sezony z Operą Wiedeńską, później współpracowałem także z operą w Pradze, brałem udział w wielu krajowych i zagranicznych festiwalach muzycznych, ale tak naprawdę najlepiej się czuję w swoim rodzinnym mieście – w Warszawie, chociaż nadal nie stronię od występów takich jak dzisiaj, w szlachetnym mieście Rzeszowie, we wspaniałej Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego. Chętnie przyjmuję takie zaproszenia, bo są to dla mnie ciekawe artystyczne peregrynacje.
      Wracając jednak do czasów Warszawskiej Opery Kameralnej, kierowanej przez mistrza Stefana Sutkowskiego, który niedawno odszedł od nas, muszę powiedzieć, że spoglądając na te lata dzisiaj, z perspektywy prawie 60-letniego mężczyzny, to był bardzo owocny czas. Zaczynałem działalność zawodową w 1985 roku i przez 15 lat, które spędziłem na etacie Warszawskiej Opery Kameralnej, poznawałem i zgłębiałem tajniki zawodu śpiewaka, bo wiadomo, że nawet najzdolniejszy adept wokalistyki po ukończeniu Akademii Muzycznej nie jest jeszcze w pełni artystą. Trzeba się naprawdę jeszcze długo uczyć bycia na scenie, współdziałania z orkiestrą, z dyrygentem, z partnerami, bo to nie jest tylko „czysta” muzyka. Muzyka i słowo muszą współpracować z akcją dramaturgiczną. Trzeba wiedzieć, że opera – to ani czysta filharmonia, ani czysty teatr – jest to pewien konglomerat, którego trzeba się latami, z wielką pokorą uczyć.

      Rozpoczynając w 1993 roku współpracę z Teatrem Wielkim – Operą Narodową, został Pan następcą wielkiego mistrza Andrzeja Hiolskiego, nawet otrzymał Pan klucz do tej samej garderoby.

      To jest oczywiście pewna magia, jaka się wiąże z nazwiskiem mistrza Andrzeja Hiolskiego. Trudno w to uwierzyć, bo świetnych śpiewaków w okresie powojennym było w Polsce mnóstwo, a ostatnią żyjącą wybitną artystką jest Pani Krystyna Szostek-Radkowa. Niedawno zmarł Bogdan Paprocki – jeden z najwybitniejszych tenorów, ale mistrz Andrzej Hiolski był wyjątkowy. To jest wprost niebywałe, jak ten artysta całym swoim życiem i artystyczną działalnością zasłużył na wyjątkową pamięć i cześć. Jego wykonania bez względu na formy – operowe, oratoryjne czy recitale, to były wydarzenia o znamionach kreacji doskonałych. Dla mnie wielkim zaszczytem i honorem było to, że kiedy dostałem garderobę po Andrzeju Hiolskim, to klucze do pomieszczenia, szafki i do konsoli przekazał mi sam Bogdan Paprocki mówiąc: „Masz te kluczyki i będziesz mógł korzystać z tych dobrodziejstw, z których zawsze korzystał mistrz Hiolski”. To była wtedy magia, ale czasy się zmieniają, garderoby podlegały remontowi i teraz jest nowocześnie, pachnąco...

     Mam nadzieję, że magia pozostała.

      W sercach tych, którzy pamiętają tych wielkich mistrzów – tak, ale od pewnego czasu, nie dotyczy to tylko sztuki, niestety wszystko się robi, żeby nie pozostało nic z tego, co było przed nami. Zaciera się wszelką dobrą pamięć, a przecież z niej wszyscy wyrośliśmy. Na antenie stacji radiowych bardzo rzadko odtwarza się już te dawne, doskonałe nagrania. Nikt nie dba o ciągłość. Może to jest już oznaka starości, jeżeli o tym mówię, ale młodzi nie patrzą, z jakiego pnia wyrośli, tylko uważają, że „...nic nie było przed nami, my wszystko odkrywamy, jesteśmy z XXI wieku, awangarda”. W sztuce niestety tak nie ma, musi być ciągłość i jeżeli ktoś się odcina od korzeni, nic nie zdziała jako tak zwana awangarda. Dla przykładu podam postać Salvadora Dali – przecież to był symbol pewnej awangardy w sztuce, ale jeżeli się prześledzi, w jaki sposób on dochodził do tych „Miękkich zegarów” (cudowny obraz), miał doskonałą kreskę klasyczną i potrafił na początku namalować wszystko – kto wie, czy nie tak jak Matejko. Dopiero potem, zdobywając doświadczenia, przeinaczał rzeczywistość, bo sztuka nie może być odzwierciedleniem rzeczywistości – temu służy fotografia. Sztuka wszelaka daje pewien pryzmat, kształtuje tę rzeczywistość, ale aby móc to robić, trzeba najpierw wykazać się solidną kreską. Podobnie jest z tańcem. Jeżeli ktoś nie ma podstaw tańca klasycznego, to w tańcu współczesnym będzie się potykał, wykręcał nogi. I tak można mówić o każdej dyscyplinie życia. Wszędzie ważna jest ciągłość i świadomość, że dziedziczymy coś i mamy przekazać to młodszym pokoleniom. Tylko czy młodzi chcą słuchać takich słów – boję się, że nie.

      U progu kariery brał Pan udział w wielu krajowych i międzynarodowych konkursach wokalnych odnosząc sukcesy. Jestem przekonana, że wielką radość sprawiła Panu także, otrzymana w 2004 roku, Nagroda im. Andrzeja Hiolskiego za najlepszą rolę męską sezonu.

      Prawdę mówiąc nie wiem, czy ta nagroda jest nadal przyznawana. Zostałem wyróżniony tą niezwykle ważną dla mnie Nagrodą im. Andrzeja Hiolskiego za postać Jagona w operze „Otello” Giuseppe Verdiego, w reżyserii Mariusza Trelińskiego. To była inscenizacja bodajże z 2001 roku. Bardzo sobie cenię tę nagrodę.

      Bardzo ważną rolą w Pana karierze jest „Miecznik” w „Strasznym dworze” – Stanisława Moniuszki. W lutym śpiewać będzie Pan tę partię w macierzystym teatrze.

      Uwielbiam tę operę, bo jest ona kwintesencją polskości, nie bójmy się tego słowa. Ale w naszej Operze Narodowej „Straszny dwór” w tym sezonie – przypomnijmy, że w 2018 roku obchodzimy 100-lecie odzyskania niepodległości przez Polskę – pojawi się aż dwa razy: 9 i 10 lutego (śmiech...). Ten Pani śmiech zabrzmiał bardzo wymownie. Ja nie mam pretensji do losu. Widzimy, co się wokół dzieje i ja tego nie rozumiem.
      Obecna inscenizacja jest dla mnie pewnym eksperymentem, jak reżyser David Pountney rozumie sprawy arcypolskie i w wyniku tego wyszedł spektakl taki, jaki wyszedł. Byłem wielokrotnie na spektaklach „Strasznego dworu” i śpiewałem partię Miecznika w bardzo wielu inscenizacjach. Do znudzenia będę powtarzał, że najwybitniejszym odtwórcą roli Miecznika był Andrzej Hiolski. Widziałem Andrzeja Hiolskiego wielokrotnie na scenie Teatru Wielkiego, jeszcze w inscenizacji „Strasznego dworu”, która otwierała ten Teatr po odbudowie 19 listopada 1965 roku. Byłem także na premierze tej opery z udziałem Andrzeja Hiolskiego w 1972 roku, pod batutą Jana Krenza, w reżyserii Macieja Prusa. Widziałem także „Straszny Dwór” z Andrzejem Hiolskim w inscenizacji Marka Weiss-Grzesińskiego pod batutą Roberta Satanowskiego, a później byliśmy nawet razem w próbach do inscenizacji Andrzeja Żuławskiego z 1996 roku, ale Andrzej Hiolski się wycofał z tej inscenizacji. Mnie, młodemu nie wypadało się wycofać, ale tylko pięć razy spektakl w tej inscenizacji został wystawiony. Później była inscenizacja Mikołaja Grabowskiego i przez parę lat graliśmy spektakle w tej inscenizacji, nawet wystąpiliśmy z nią w Londynie. Zachowała się na szczęście realizacja fonograficzna tego „Strasznego dworu”, którą nagraliśmy dla firmy EMI, pod batutą Jacka Kasprzyka.

      Aktualnie gramy wersję Davida Pountney’a, ale ja nie mam przekonania do tej realizacji. Uważam, że to był eksperyment, czy da się „Straszny dwór” – tak idiomatyczną, tak zawiłą operę polską, przedstawić oczami cudzoziemca. Ja uważam, że nie do końca. „Straszny dwór” powstał w 1865 roku, w czasie bardzo tragicznym, po upadku Powstania Styczniowego, kiedy zamknięty został Uniwersytet Warszawski nakazem carskim, kiedy szalała cenzura i Stanisław Moniuszko wraz z librecistą Janem Chęcińskim tak omijali meandry cenzury carskiej, że doprowadzili do wystawienia tej opery. Kiedy słuchamy arii Stefana w której są słowa: „...matko moja miła...”, każdy Polak wie, o co chodzi, natomiast Brytyjczyk zrozumie dosłownie i pomyśli, że Stefan śpiewa wyłącznie o swojej mamie. Kiedy prezentowaliśmy „Straszny dwór” na początku dwudziestego pierwszego wieku w inscenizacji Mikołaja Grabowskiego w Londynie, w tytule recenzji londyński krytyk napisał: „Jak można skomponować całą operę opartą jedynie na motywach polskich tańców narodowych?”. Uważam, że to jest najpiękniejszy komplement. Chciałbym zobaczyć brytyjską operę narodową opartą na tych ich celtyckich podrygiwaniach. Większość przepięknych melodii „Strasznego dworu” oparta jest na rytmach mazura, poloneza, czy krakowiaka. Tych krakowiaków jest kilka, a przecież wiadomo, że Moniuszko nigdy w Krakowie nie był, ale jakże bliskie jemu było poczucie tradycji narodowej. Motywy tańców narodowych pojawiają się w tej operze jeden za drugim. Uważam, że to jest wspaniały ewenement na skalę światową.
      Pamiętam jedno ze spotkań w studiu radiowym, podczas którego rozmawialiśmy między innymi o tym, co się działo na ziemiach polskich w czasach, kiedy Stanisław Moniuszko komponował „Straszny dwór” – utrata niepodległości, walka, zsyłki na Sybir, rozbite rodziny, damy w czarnych sukniach z czarną srebrną biżuterią na znak żałoby, inteligentne wymijanie cenzury. Wówczas Jacek Kasprzyk, który jest również poddanym królowej brytyjskiej, pięknie to wytłumaczył w Polskim Radiu – „...jak Anglicy mogą rozumieć nasze sprawy. Kiedy Moniuszko komponował i była prapremiera ”Strasznego dworu” , w Londynie kończono pierwszą linię metra. Wielka Brytania okupowana była w 1066 roku przez Normanów po bitwie pod Hastings. Co Brytyjczycy mogą wiedzieć o naszych losach? Niewiele”.
Podkreślę jeszcze raz, że ta inscenizacja Davida Pountney’a to jest eksperyment, reżyser – Brytyjczyk, rumuńskiego pochodzenia, pani scenografka, której kostiumy nasze przypominają szaty huculskich właścicieli ziemskich, nie ma kontuszy, nie ma żupanów – co najmniej dziwne.

      Długo i ciekawie mówił Pan o sztandarowej pozycji w Pana repertuarze – operze „Straszny dwór” i jej twórcy Stanisławie Moniuszce, ale w repertuarze ma Pan wiele dzieł polskich kompozytorów.

      Tak. Ostatnio pojawił się Ludomir Różycki i wykonywaliśmy jego „Erosa i Psyche”, jesienią odbyły się aż cztery spektakle tej szlachetnej opery ukazującej młodopolski świat. Pojawiły się również opery Krzysztofa Pendereckiego. Moim mocnym wejściem do Teatru Wielkiego w 1993 roku była opera „Raj utracony” Krzysztofa Pendereckiego. Ówczesny dyrektor Opery Narodowej Sławomir Pietras i dyrektor artystyczny Adam Straszyński wpadli na pomysł, aby w 60-tą rocznicę urodzin mistrza Pendereckiego partię Ewy śpiewała Ewa Iżykowska, a partię Adama – Adam Kruszewski.
      Później śpiewałem tam m.in. partię Figara w „Cyruliku sewilskim” Rossiniego, tytułową partię w operze „Makbet” Verdiego, wcześniej jeszcze była opera „Werter” Masseneta, a od roku 2000, po śmierci mistrza Andrzej Hiolskiego, praktycznie odziedziczyłem postać Miecznika, Scharplessa w „Madama Butterfly”, Germonta w „Traviacie” i cały bieżący repertuar.
      Z dzieł polskim kompozytorów, bo o nie Pani pytała, były jeszcze partie w „Ubu Rex” Pendereckiego, „Królu Rogerze” Szymanowskiego i „Verbum nobile” Moniuszki.

      Występuje Pan od ponad 30-tu lat w kraju i za granicą, ma Pan ogromne doświadczenie i mógłby Pan pomagać adeptom sztuki wokalnej, którzy pragną zostać śpiewakami, ale nie słyszałam, aby Pan uczył.

      Miałem epizod etatowego pedagoga w latach 2002-2006 w Szkole Muzycznej II stopnia przy ulicy Bednarskiej i w Akademii Muzycznej, ale po czterech latach zrezygnowałem z tej działalności, bo uważam, że to dla mnie przyszło nieco za wcześnie. Poza tym zaczęły się wtedy dziać, moim zdaniem, dziwne rzeczy programowe – na uczelni zwłaszcza. Po przyjęciu do Unii Europejskiej pojawił się boloński system funkcjonowania uczelni – licencjat plus magisterium. Zaczęła panować tytułomania – doktorowie, doktorowie habilitowani. Przyznam, że mnie to zaczęło przerastać. Pomyślałem wtedy – pan od śpiewu, od tercji wielkiej lub od tercji małej – doktor habilitowany? Jak to się ma z doktorem matematyki, fizyki jądrowej? Okazuje się, że to jest to samo, że nasza profesja to jest dziedzina wielce naukowa. Zaczęło mnie przerażać, że nagle ta kariera naukowa i pięcie się po tych szczeblach awansu naukowego było na pierwszym planie, a nie dbanie o dobro studenta, przekazywanie mu wiedzy, zwłaszcza, że to jest tak indywidualny tok studiów – student nie jest z automatu – jeden przyswaja sobie pewne rzeczy wolniej, drugi szybciej i wcale po zdobyciu dyplomu młody artysta czy artystka nie zawsze są już gotowi do wykonywania działań na scenie, bo to jest bardzo delikatna materia. Mnie to po prostu przerosło.

      Miałem wtedy także bardzo dużo propozycji występów na scenie, uczyłem się nowych partii. Ta szlachetna dyscyplina, jaką jest pedagogika, przyszła do mnie zdecydowanie za wcześnie i zrezygnowałem z nauczania. Pamiętam, że kiedy załatwiałem wszystkie formalności w sierpniu 2006 roku w Akademii Muzycznej, prorektor do spraw studenckich, ks. prof. Kazimierz Szymonik, zaprosił mnie do swojego gabinetu na kawę i po dłuższej rozmowie zapytał: „Dlaczego tak naprawdę Pan odchodzi z uczelni? Może dlatego, że się zmieniły władze? Pana zapraszała do pracy na uczelni wybitna śpiewaczka Urszula Moroz-Trawińska”. Odpowiedziałem wówczas – wcale nie o to chodzi, bo dzisiaj rządzi ten, a jutro zostaje wybrany ktoś inny – takie jest prawo demokracji. Mnie trochę przeraża ta tytułomania. Na zakończenie rozmowy ks. prof. Szymonik powiedział – ja wierzę, że Pan tu jeszcze wróci, a ja odpowiedziałem – ja tu wrócę, jak tu będzie Konserwatorium Warszawskie, którego dyrektorem przed wojną był Karol Szymanowski, którego uczniem był wcześniej Fryderyk Chopin, a dyrektorem był Józef Elsner..., wymieniać można długo. Po wojnie nadal było jeszcze Konserwatorium Warszawskie – mój stryj je kończył, pani Alina Bolechowska i wielu wybitnych polskich powojennych muzyków. Jeżeli ktoś chciał mieć tytuł magistra, to na pobliskim Uniwersytecie Warszawskim kończył prawo lub jakiś inny kierunek.
Konserwatorium nie miało praw uczelni wyższej, bo to była szkoła artystyczna. Ukończenie Juilliard School of Music też nie daje tytułu magistra, ale to konserwatorium cieszy się wielką estymą.
Nie używam nawet tytułu magister sztuki, pomimo, że go mam. Adam Kruszewski-baryton – naprawdę wystarcza.

      Wystarcza, bo śpiewa Pan znakomicie, o czym wszyscy doskonale wiemy, ale szkoda, że Pan nie uczy.

      Nie trzymam też mojego doświadczenia w dziedzinie śpiewu, aby je zabrać do trumny. Ja się dzielę z młodymi. Jeżeli ktoś chce i potrafi do mnie dotrzeć, poprosi o konsultacje, to ja nie odmawiam. W najbliższy poniedziałek jestem umówiony z dojrzałym artystą, bo przyjedzie do mnie jeden z solistów jednej z polskich oper. Nigdy też od młodego człowieka nie wziąłem ani grosza za te konsultacje. Traktuję je jako spłatę długu wobec moich mistrzów, którzy bardzo wiele mi dawali nie biorąc ode mnie ani grosza. Uważam, że tak powinno być. Uważam, że branie pieniędzy od młodego człowieka jest czymś niemoralnym, a słyszy się różne sumy. Często te sumy i te lekcje u kogoś gwarantują, że ktoś gdzieś coś zaśpiewa, ja się brzydzę tymi układami, chcę być od nich wolny. Być może na tym w jakimś sensie tracę, bo nie jestem w tych komitywach, ale dobrze mi jest z tym. Cieszę się, że co rano, jak się golę, to mogę z uśmiechem patrzeć w lustro na swoją twarz i nie mam sobie nic do zarzucenia w dyscyplinie dzielenia się swoim doświadczeniem. Staram się żyć „czysto”.

      Pamiętam Pana występy na Festiwalu w Łańcucie. Wspaniały, wręcz magiczny koncert z Olgą Pasiecznik u boku będę pamiętać to jeszcze długo, chociaż upłynęło już tyle lat.

      Ja także doskonale pamiętam ten wieczór. W Łańcucie byłem wiele razy i jestem bardzo szczęśliwy z tych wizyt. Pierwsze były po konkursie w Krynicy, kiedy szefem Festiwalu był jeszcze śp. Bogusław Kaczyński – to było 30 lat temu. Mieliśmy wtedy popis laureatów krynickiego konkursu i honorowym gościem była Martha Eggerth (małżonka Jana Kiepury), która także śpiewała.
      Później taki dla mnie ważny występ w Łańcucie to był recital pieśni Henryka Mikołaja Góreckiego, z mistrzem Góreckim przy fortepianie, a poezje, do których mistrz Górecki skomponował swoje utwory, przed moim wykonaniem każdego bloku recytował mistrz Gustaw Holoubek. Miałem przyjemność wejść do tego innego, lepszego świata, bo zostałem poproszony, aby własnym samochodem mistrza Holoubka przywieźć z Warszawy do Łańcuta. Tak też się stało i przez całą drogę mogliśmy sobie z mistrzem rozmawiać na różne tematy. Te wielkie, niezapomniane chwile zawsze będę pamiętał.
      Moja koleżanka w Warszawie ma z naszego wspólnego pobytu z Olgą Pasiecznik w Łańcucie małą akwarelę. Był tam wówczas także ktoś, kto potrafił malować i pięknie uwiecznił Olgę, mnie i Tadeusza Wojciechowskiego na niewielkim obrazie.

      Wiem, kto jest autorem tego obrazu. To pani Ewa Cisowska, która jest architektem i potrafi również pięknie malować, a także kocha muzykę i kiedyś uczyła się grać na fortepianie w Szkole Muzycznej w Krośnie. Pani Ewa od wielu lat spędza urlopy w maju w Łańcucie, uczestnicząc we wszystkich wydarzeniach festiwalowych. Podczas prób robi szkice i kończy swoje dzieła podczas koncertów.

      Jestem częstym gościem w domu pani Aliny i zawsze z rozrzewnieniem i czułością patrzę na ten przesłodki maluneczek. To taka miła pamiątka. Ja nie zbieram żadnych zdjęć ani pamiątek, bo uważam, że kto będzie chciał, to będzie pamiętał.

      Pamiętam także, że wystąpił Pan podczas plenerowego koncertu inaugurującego Muzyczny Festiwal w Łańcucie przed Zamkiem.

      Faktycznie, śpiewałem wówczas w „Carmina Burana” Carla Orffa z Iwoną Sochą, a dyrygował Tadeusz Wojciechowski i to był mój ostatni występ na Muzycznym Festiwalu w Łańcucie. Minęło już kilka lat, ale pamiętam gorące przyjęcie publiczności. Zamek w Łańcucie jest dla mnie miejscem cudownym, wspaniałą siedzibą polskiej arystokracji, który wiele razy gościł wielkie osobistości. Już wtedy byliśmy w Europie.

      Po koncercie w Rzeszowie czekają Pana 9 i 10 lutego spektakle „Strasznego dworu” w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej.

      Zapraszam jeszcze na wyjątkowy spektakl w ostatnim dniu stycznia i w tym miejscu chcę jeszcze powiedzieć, może niektórych czytelników poinformować, o działalności Polskiej Opery Królewskiej, która wyrosła na kanwie Warszawskiej Opery Kameralnej Stefana Sutkowskiego, bo jak wiadomo, miały tam miejsce jakieś tragiczne wydarzenia i konflikty. Ja tego nie śledziłem, ale uważam, że po śmierci Stefana Sutkowskiego wydarzyła się tragedia. Ktoś chyba nie do końca rozumiał całą ideę działalności Stefana Sutkowskiego i wielu świetnych, doświadczonych artystów straciło pracę. Na szczęście Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego okazało się na tyle rozsądne, że powołało nową instytucję pod kierownictwem Ryszarda Peryta, z którym przed laty zrobiliśmy wszystkie dzieła operowe Mozarta i wiele innych. Pan Ryszard Peryt zwrócił się do mnie z propozycją, abym zaśpiewał na inaugurację działalności scenicznej Polskiej Opery Królewskiej Guślarza w Kantacie „Widma” Stanisława Moniuszki do słów II i IV części „Dziadów”. Kiedyś śpiewałem fragmenty wokalne tego dzieła, a ponieważ moim hobby jest poezja, a zwłaszcza Mickiewicz – nie tylko jeśli chodzi o stronę semantyczną, ale także o formę i całą strukturę tego wiersza, nie zastanawiałam się ani pół chwili.

      Premiera odbyła się w listopadzie – to dobry czas na uroczystości wokół Dnia Zadusznego i mam przyjemność śpiewać z młodszymi koleżankami i kolegami, i ze wspaniałą orkiestrą pod batutą Maestro Tadeusza Karolaka tę Kantatę, którą Ryszard Peryt nazwał „Dziady” - „Widma”. Dzieło ukazało się w czasach zaborów pod tytułem „Widma”, bo cenzura nie zgodziła się na tytuł „Dziady”. Uważam, że to bardzo szlachetne wyzwanie, mierzę się z tekstem Adama Mickiewicza. Nie mnie oceniać nasze wykonanie, ale jeżeli ktoś miałby ochotę, to zapraszam 31 stycznia ostatni raz w tym sezonie gramy, bo mamy teraz karnawał i czas na inne spektakle, a „Dziady” powrócą na scenę pewnie w okolicach listopada, grudnia, bo wtedy to dzieło najlepiej trafia do melomanów.
      W ostatnim dniu stycznia o godzinie 19:00 zapraszam na „Dziady” do przepięknego, autentycznego, zachowanego od wojennej pożogi Teatru Stanisławowskiego na terenie Parku Łazienkowskiego, a dzisiaj jestem szczęśliwy, że mogę powrócić do arii z oper Mozarta i zaśpiewać „4 sonety miłosne” Bairda oraz pieśni Mieczysława Karłowicza w instrumentacji Maestro Jacka Rogali, który tym razem dyryguje świetną Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej.

Z Panem Adamem Kruszewskim – barytonem, solistą Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie rozmawiała Zofia Stopińska 12 stycznia 2018 roku w Rzeszowie.

Subskrybuj to źródło RSS