wywiady

Bardzo się cieszę, że Rzeszów pamięta o Stanisławie Wisłockim - mówi Tadeusz Deszkiewicz

        W gronie światowej sławy artystów, urodzonych na Podkarpaciu, poczesne miejsce zajmuje Stanisław Wisłocki – wybitny polski dyrygent, kompozytor i pianista urodzony 7 lipca 1921 roku w Rzeszowie, zmarły 31 maja 1998 roku w Warszawie.
        W dwudziestą rocznicę śmierci wielkiego Artysty 12 i 13 października 2018 roku, odbyła się w Filharmonii Podkarpackiej Ogólnopolska Konferencja Naukowa „Stanisław Wisłocki – życie i dzieło”, zorganizowana przez Rzeszowskie Towarzystwo Muzyczne i Filharmonię Podkarpacką im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. W programie koncertu symfonicznego, który odbył się 12 października w Filharmonii Podkarpackiej, znalazł się Koncert na fortepian i orkiestrę Stanisława Wisłockiego, znakomicie wykonany przez Michała Drewnowskiego – świetnego pianistę młodego pokolenia, i Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Massimiliano Caldiego. Wykonanie koncertu poprzedzone było bardzo interesującym wystąpieniem pana Tadeusza Deszkiewicza – dziennikarza, publicysty i krytyka muzycznego, obecnie Prezesa Zarządu Radia dla Ciebie i Doradcą Prezydenta RP. Pan Tadeusz Deszkiewicz jest siostrzeńcem Stanisława Wisłockiego i łączyły go ze słynnym Wujem nie tylko więzi rodzinne, ale również miłość do muzyki. Dlatego nikt nie mógłby lepiej, barwniej i ciekawiej opowiedzieć publiczności o życiu i działalności Stanisława Wisłockiego.
        Pan Tadeusz Deszkiewicz przygotował także wystawę o Stanisławie Wisłockim, która znajduje się w Foyer Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie i można ją oglądać do 30 października 2018 r.

        W następnym dniu – 13 października 2018 r. w Sali kameralnej Filharmonii Podkarpackiej, odbyła się Ogólnopolska Konferencja Naukowa. Gospodynią Konferencji była prof. dr hab. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej, a prowadził konferencję pan Andrzej Szypuła – prezes Rzeszowskiego Towarzystwa Muzycznego, który przybliżył także lata dzieciństwa i młodości w referacie „Z Rzeszowa w świat”.
        O działalności dyrygenckiej i pedagogicznej Stanisława Wisłockiego mówiła prof. dr hab. Krystyna Juszyńska, pracownik naukowy Katedry Teorii Muzyki Wydziału Kompozycji, Dyrygentury i Teorii Muzyki Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie.
        Obecni na tym wydarzeniu oglądnęli także bardzo interesujący film o Stanisławie Wisłockim z 1985 roku, zatytułowany „Rumuńskie wspomnienia” - zrealizowany przez TVP z TV Rumunia według scenariusza Elżbiety Urody i Janusza Cegiełły, zrealizowany przez Elżbietę Urodę, a prowadzony przez Janusza Cegiełłę.
        Bardzo interesująco opowiadał o swoim Profesorze – prof. dr hab. Sławek A. Wróblewski, dziekan Wydziału Dyrygentury Chóralnej, Edukacji Muzycznej, Muzyki Kościelnej, Rytmiki i Tańca Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, który swoje wystąpienie zatytułował „Opus 51... Wspomnienia ostatniego ucznia”.
        Twórczość Stanisława Wisłockiego przybliżał uczestnikom konferencji mgr Przemysław Zych, asystent w Katedrze Dyrygentury Wydziału Kompozycji, Dyrygentury i Teorii Muzyki Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie.

W czasie krótkiej przerwy w sesji, niezbędnej na przygotowania projekcji filmu, był czas na krótką rozmowę z panem Tadeusza Deszkiewiczem.

        Zofia Stopińska: Miałam szczęście i zaszczyt rozmawiać przed laty w Rzeszowie z prof. Stanisławem Wisłockim, który pokazywał mi miejsce, w którym stał jego rodzinny dom.

        Tadeusz Deszkiewicz: Cała rodzina Wisłockich pochodziła z Rzeszowa. Mieszkali tutaj przy ulicy Krakowskiej 1. Wszystkie muzyczne inspiracje pochodzą z Rzeszowa, bo cała rodzina była umuzykalniona. Ojciec Stanisława był oficerem 17. Pułku Piechoty, był kapelmistrzem i Stanisław przysłuchiwał się różnym koncertom, w których brała udział cała nasza rodzina oraz wielu przyjaciół – m.in. Emilia Kozłowska-Grotowska – mama Jerzego Grotowskiego, także brała udział w tych koncertach, bo była świetną pianistką. W tej atmosferze Stanisław wzrastał i nie ma się co dziwić, że zakochał się w muzyce. Był także bardzo utalentowanym dzieckiem, rzadko się mówi, że bardzo pięknie śpiewał. Moja Mama mówiła mi, że wróżono mu nawet karierę wokalną, ponieważ miał bardzo ładny głos i lubił śpiewać. Był także świetnym pianistą, a potem dyrygentem i kompozytorem, czyli był wszechstronnie utalentowany muzycznie.

       Jest Pan „kustoszem pamięci” prof. Stanisława Wisłockiego. Oglądałam już wystawę, na której jest bardzo dużo pamiątek, a wiem, że jest to tylko część zbiorów. Są bardzo ważne odznaczenia, różne dokumenty, dyplomy, batuty...

        - To tylko drobny wybór tego, co pozostało. Mój dom jest pełen pamiątek po wuju Stanisławie. Mam Jego ogromną płytotekę, w tym jest wiele nagranych przez niego płyt – czarnych winylowych, bo tylko część z nich ukazała się później na płytach kompaktowych. Nie byłem w stanie przywieźć tutaj wszystkiego i musiałem dokonać bardzo pobieżnego wyboru, żeby to były takie artefakty, ukazujące człowieka i dające świadomość bliskiego obcowania z nim, dlatego wziąłem nawet jego rękawiczki, muchę, w której dyrygował, żeby były rzeczy bezpośrednio z Nim związane. W przyszłości chciałbym przygotować obszerną wystawę chronologiczną, bo od czasu do czasu miewam zapytania o pamiątki po Stanisławie Wisłockim. Bardzo się z tego cieszę, bo jak wiadomo – nieobecni nie mają racji – w związku z tym o pamięć o tych, którzy odeszli, trzeba nieustannie dbać, bo jeśli się nie dba, to odchodzą w niepamięć.
Bardzo się cieszę, że Rzeszów pamięta, bo na przykład Poznań – w którym Wisłocki stworzył orkiestrę po wojnie, nie pamięta o różnych rocznicach związanych z Nim i dlatego mam lekki żal do Filharmonii Poznańskiej.

        Wczoraj mówił Pan o bardzo bliskich kontaktach z prof. Stanisławem Wisłockim, który nie miał własnych dzieci i siostrzeńca traktował jak syna.

        - Tak, traktował mnie jak syna i byliśmy w bardzo bliskich kontaktach. Razem jeździliśmy na wakacje, z mojej inspiracji powstały Jego pamiętniki. Kiedyś w Bukowinie Tatrzańskiej powiedziałem mu, że zamiast narzekać na swoje zdrowie i ciągle stękać, powinien zacząć pisać. Najpierw mnie lekko przywołał do porządku, bo myślał, że namawiam Go do komponowania, do którego nie chciał już wracać. Kiedy powiedziałem, że chodzi mi o wspomnienia, to zapytał: „Kogo to będzie interesowało?” – odpowiedziałem, że chociażby nas – rodzinę. Po tej rozmowie zaczął pisać i wkrótce mu się to spodobało. Na szczęście miał dużo kalendarzyków, w których notował pewne wydarzenia i te małe kalendarzyki przypominały mu to, co się działo. To był jeszcze czas, kiedy pisało się listy. Dzisiaj piszemy SMS-y, które są bardzo krótkie i gdzieś tam giną... Listy były bezcennym źródłem informacji, nawet jeżeli się nie pamiętało faktów czy dat, to listy były dokumentami, na podstawie których można było je odtworzyć. Korespondencji z wieloma osobami prywatnymi i z wielkimi artystami – takim jak: Michał Spisak, Światosław Richter, Artur Rubinstein, Henryk Szeryng... Te listy i informacje o tym, co się działo, są cennym dokumentem.

        Pan mobilizował do niektórych działań prof. Stanisława Wisłockiego, ale Pan od Niego również się uczył. Pewnie zawdzięcza mu Pani miłość do muzyki.

        - Tak, oczywiście. Ale nie tylko Jemu zawdzięczam miłość do muzyki, bo całe moje życie było związane z muzyką, również przez moją Mamę, która pracowała w Polskim Radiu, była realizatorem dźwięku i ja cały czas byłem w okolicach muzyki. Wprawdzie nie ukończyłem studiów muzycznych, bo miałem różne inne plany – chciałem pójść do szkoły teatralnej, chciałem być aktorem, chciałem być lekarzem. Żaden z tych pomysłów nie został zrealizowany, bo trafiłem do Radia, gdzie przyjął mnie do pracy red. Jan Weber. Niepotrzebna była specjalna protekcja, bo zostałem przyjęty jako polonista (po studiach polonistycznych) do poprawiana cudzych błędów. Tak się zaczęła moje przygoda z Radiem. W tym czasie uczestniczyłem w rodzinnym życiu muzycznym. Interesowała mnie działalność Wuja Wisłockiego, ale także fascynowała mnie muzyka. Pan Jan Weber przyjął mnie do Redakcji Muzycznej i moje zainteresowania prywatne połączyły się z życiem zawodowym. Cały czas jednak w tle była działalność muzyczna Wuja Stanisława, chociaż jako młody człowiek miałem pewne „opory”, żeby promować jego działalność, bo wydawało mi się to nieetyczne. Miałem świadomość, że jest wielkim artystą, ale uważałem, że nie wypada mi o tym mówić na antenie. Teraz już wiem, że te obawy były nieuzasadnione, bo trzeba było mówić o wielkich dokonaniach Wuja Stanisława.

        Musimy już kończyć nasza rozmowę, bo za chwilę rozpoczyna się druga część Ogólnopolskiej Konferencji Naukowej, poświęconej prof. Stanisławowi Wisłockiemu. Może niedługo przyjedzie Pan z dużą wystawą i tutejsze środowisko muzyczne pomyśli o trwałym upamiętnieniu prof. Stanisława Wisłockiego.

        - Pani prof. Marta Wierzbieniec powiedziała mi już, że razem z panem Andrzejem Szypułą myślą, w jaki sposób upamiętnić trwale Stanisława Wisłockiego w Rzeszowie. Ma także plany związane z upamiętnianiem Stanisława Wisłockiego w Filharmonii Podkarpackiej. Na razie nie pytam o szczegóły, ale mam nadzieję, że wkrótce dowiem się więcej o tych pomysłach.
Z pewnością w gronie wielkich muzyków związanych z Rzeszowem są Stanisław Wisłocki, Wojciech Kilar, Adam Harasiewicz. Wszyscy zrobili wielkie światowe kariery, a tutaj rozpoczynali swą muzyczną drogę.

Z panem Tadeuszem Deszkiewiczem – Prezesem Zarządu Radia dla Ciebie, Doradcą Prezydenta RP, a także siostrzeńcem prof. Stanisława Wisłockiego, Zofia Stopińska rozmawiała 13 października 2018 roku w Filharmonii Podkarpackiej.

Z Anną Gutowską nie tylko o muzyce

        Wykonawcami drugiego koncertu abonamentowego w ramach nowego sezonu artystycznego w naszej Filharmonii byli: Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej pod batutą rumuńskiego dyrygenta Constantina Adriana Grigore’a oraz Anna Gutowska – znakomita skrzypaczka pochodząca z Rzeszowa. Wieczór rozpoczęła bardzo pięknie wykonana Rapsodia rumuńska nr 1 A-dur op. 11 George Enescu, drugim ogniwem pierwszej części był pełen romantycznych uniesień II Koncert skrzypcowy d-moll op. 22 Henryka Wieniawskiego w świetnej kreacji Anny Gutowskiej, a po przerwie wysłuchaliśmy bardzo interesującego wykonania „Odwiecznych pieśni” Mieczysława Karłowicza. Zapraszam do przeczytania rozmowy z solistką tego koncertu.

        Zofia Stopińska: Ze świetną skrzypaczką, Anną Gutowską spotykamy się w Filharmonii Podkarpackiej. Grała Pani partie solowe w II Koncercie skrzypcowym d-moll op. 22 Henryka Wieniawskiego, który jest trudnym utworem przede wszystkim dla skrzypka solisty oraz także dla towarzyszącej mu orkiestry.

        Anna Gutowska: To prawda, ale jest to cudowny koncert dla publiczności i jestem szczęśliwa, że nasze wykonanie tak bardzo podobało się publiczności. Zawsze świetnie pracuje mi się z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, znamy się już bardzo dobrze i czuję się pewniej tutaj niż gdzie indziej. Będąc w Filharmonii Podkarpackiej zawsze przypominam sobie lekcje u pana Roberta Naściszewskiego i początki nauki gry na skrzypcach u nieżyjącej już pani Dolores Sendłak. Dużo wspomnień związanych jest z tą sceną.

        Gorące brawa trwały tak długo, aż Pani zdecydowała się na bis, a zagrała Pani wprost karkołomny, nieznany większości melomanów utwór.

        - Emocji było dużo i zapomniałam zapowiedzieć, co zagram, a było to „Doluri” Alexandra Matchavariani – gruzińskiego kompozytora i dyrygenta zmarłego w 1995 roku. Cieszę się, że utwór także się spodobał.

        Wracając do mistrzowskiej kreacji II Koncertu Henryka Wieniawskiego – ma Pani ten utwór w repertuarze już od dość długo.

        - Tak, nawet nagrałam go na płytę, z filharmonikami poznańskimi pod batutą Jakuba Chrenowicza, która ukazała się w maju 2014 roku. Na tym krążku utrwaliliśmy także I Koncert skrzypcowy Wieniawskiego. Często jestem zapraszana do wykonania koncertów Wieniawskiego z różnymi polskimi orkiestrami i mam także w planie pokazać je niedługo publiczności chińskiej. Są to utwory bardzo bliskie mojemu sercu, bo dużo w nich polskich tematów, a jak się mieszka na stałe za granicą, to czuje się potrzebę obcowania z polską muzyką.

        Z Polski wyjechała Pani kilkanaście lat temu, a miastem, do którego zawsze Pani wraca z podróży koncertowych, jest Wiedeń.

        - Mieszkam poza Polską już dwadzieścia lat. Wiedeń jest mekką wszystkich artystów , a przede wszystkim muzyków, wśród których najwięcej jest śpiewaków. Wydaje się, że życie w Wiedniu płynie spokojniej, że nie jesteśmy tak zabiegani jak w Warszawie, Berlinie czy nawet Pradze. Na tle innych stolic Wiedeń wydaje się miastem rozbalowanym, z ogromną ilością przytulnych kawiarenek, koncertów, spektakli operowych, wernisaży...

        Przedstawiła Pani Wiedeń widziany przez turystów i mieszkańców tego miasta, ale na ten obraz muszą pracować artyści każdego dnia.

        - To prawda, artyści, a zwłaszcza muzycy, mają bardzo dużo pracy.

        Od 2001 roku była Pani studentką wiedeńskiego Universitat fϋr Musik und darstellende Kunst w klasie prof. Edwarda Zienkowskiego, po uzyskaniu dyplomu z wyróżnieniem i tytułu magistra sztuki ukończyła Pani jeszcze na tej samej uczelni i również pod kierunkiem prof. Edwarda Zienkowskiego studia podyplomowe, później przez kilka lat była Pani asystentką swego Profesora, a od 2016 roku jest Pani wykładowcą na Uniwersytecie Muzyki i Sztuki Dramatycznej w Wiedniu.

        - Tak, mam już swoją klasę, w której są studenci z całego świata – w tym także z Polski. Praca pedagogiczna stała się dla mnie bardzo ważnym nurtem działalności, chociaż długo nawet nie myślałam o uczeniu. Dopiero jak zaczęłam wyjeżdżać na różne kursy w roli pedagoga, zaczęłam o tym poważnie myśleć.

        Ostatnio grała Pani dużo koncertów także w Wiedniu. Występowała Pani jako solistka i kameralistka.

         - Faktycznie, było tych koncertów dużo w różnych konstelacjach, bo oprócz duo z fortepianem jestem także członkiem sekstetu fortepianowego o nazwie Hemingway Sextet, gramy również w kwartecie z urugwajskim gitarzystą Álvaro Pierrim, który jest od lat profesorem na naszej Uczelni w Wiedniu. Mamy także Orkiestrę Kameralną „Camerata Polonia”, którą prowadzi Marek Kudlicki - wybitny polski dyrygent i organista od lat mieszkający na stałe w Wiedniu. Często zapraszają mnie także do współpracy, a najbliższy koncert będziemy mieć 21 listopada. W programie koncertu znajdzie się muzyka polska. Mam wiele propozycji koncertowych i staram się być na scenie przez cały czas.

        Jak przyjmowane są polskie utwory w wiedeńskim środowisku?

        - Publiczność przyjmuje naszą muzykę z dużymi emocjami, ponieważ to jest muzyka, która przyciąga publiczność. Gramy m.in. utwory Karłowicza, Wieniawskiego, Szymanowskiego, w których jest bardzo dużo ciepła, serca i otwartości. Trudno sobie wymarzyć lepszy odbiór.

        Miłość do dalekich podróży łączy Pani coraz częściej z koncertami, często znajduję na Facebooku zdjęcia, z których dowiaduję się gdzie Pani aktualnie wyjechała.

        - W ubiegłym roku byłam na tournée w Chinach i występowałam w północno-wschodniej części tego kraju. Starałam się pomiędzy koncertami coś zobaczyć i poznać trochę egzotycznej dla nas kultury. Czułam się tam trochę samotna, daleko od domu. Nie w każdym kraju, a nawet nie wszędzie w Chinach tak się czuję, bo w Pekinie czy Szanghaju jest trochę podobnie jak w Europie, ale bardzo wdzięczna jestem losowi za możliwość poznanie tak odległych pod każdym względem miejsc. To były wyjątkowe dwa tygodnie. Czeka mnie koncert w styczniu w Iranie. Wystąpię w trio z flecistą i pianistą, a w marcu pojadę do Kuwejtu, gdzie wystąpię z towarzyszeniem fortepianu. Mam także propozycję poprowadzenia kursów skrzypcowych w Iranie.

        Niedawno, podczas prywatnej rozmowy, mówiła Pani o planach związanych z wyjazdem do Meksyku.

        - Tak, byłam w Meksyku. To cudowny kraj, ludzie wspaniali, mają dużo czasu i nigdzie się nie śpieszą. W pierwszym momencie to szokuje, ale szybko czujemy się bardzo dobrze i wcale nie brakuje nam tej ciągłej gonitwy, bardzo mi się to spodobało. Nie miałam czasu, aby dokładniej poznać kulturę i tradycje tego kraju, bo zwiedziłam tylko Mexico City i piramidę Teotihuacána. Prowadziłam tam kursy i poznałam wielu ciekawych studentów. Okazuje się, że prawie wszyscy młodzi skrzypkowie w Meksyku uczą się u byłych studentów prof. Henryka Szerynga, który po wojnie zamieszkał w Meksyku i pozostawił tam wiele ze swojego dorobku w postaci zbiorów opracowanych nut, i swoich wychowanków. Zasady gry skrzypcowej krzewione przez Szerynga są tam ściśle przestrzegane do dzisiaj.
Nie mówiłam Pani chyba, że byłam także w Chile, gdzie nie tylko są znakomici skrzypkowie, ale także mają świetne instrumenty w przystępnych cenach. Nie są to stare instrumenty, ale fantastycznie brzmią. Zastanawiałam się, czy nie jest to związane z czystym, nieskażonym środowiskiem.
Podobnie jest w Iranie, gdzie przecież poziom techniki gry skrzypcowej, z powodu braku profesorów, nie jest wysoki, ale wszyscy bardzo się starają, pomimo różnych trudności związanych nie tylko z sankcjami, ale także ze zwyczajami. W islamie kobiety bardzo rzadko grały na instrumentach, ale aktualnie coraz więcej młodych kobiet uczy się grać na skrzypcach. Mam kontakt z młodą Iranką, która pragnie u mnie studiować i chcę ją zaprosić na Międzynarodowe Kursy Muzyczne do Łańcuta, bo w tym roku zaprosiłam Syryjkę. Mam nadzieję, że dostanie wizę i będzie mogła przyjechać.

        Podobnie jak w latach ubiegłych, w tym roku podczas Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie grała Pani koncert w Sali Balowej, oraz zapisało się do Pani klasy sporo studentów.

        - Cieszę się bardzo, że moja studentka z Syrii także miała możliwość występu w Sali Balowej Zamku. W tamtym kręgu kulturowym jest wielu zdolnych ludzi i nie zawsze życie im pozwala na spełnienie swoich marzeń, czy realizację swoich pasji, a nawet często na zwyczajne życie, które dla nas jest codziennością, a dla nich czymś nadzwyczajnym. Mają wiele ograniczeń, bo jak nie wojna, to sankcje, kultura i tradycja. Dla przeciętnego Europejczyka to wszystko może być nawet szokujące, ale zarazem ciekawe.

         Ma Pani czas na spełnianie swoich pozamuzycznych pasji?

         - Na to muszę znaleźć czas. Nie wyobrażam sobie życia bez moich ulubionych pasji – bez podróży, książek, muzeów, kina, pływania, paddleboardu, spacerów oraz gotowania z przyjaciółmi. Jak tylko mogę, dzielę wielką pasję mojej Mamy, która jest trenerem psów ratowniczych. Od czasu do czasu takie wspólne spacery w lesie dobrze wpływają zarówno na ludzi, jak i na zwierzęta.

        Pewnie nie będzie mogła Pani zostać w Rzeszowie jeszcze chociaż kilka dni.

        - Niestety nie, a chętnie by się zostało w domu jeszcze trochę. Niestety, mamy już rok akademicki i muszę być w Wiedniu. Staram się przyjeżdżać do domu do Rzeszowa tak często, jak to tylko jest możliwe.

Z Anną Gutowską – świetną skrzypaczką urodzoną w Rzeszowie, wykładowcą na Uniwersytecie Muzyki i Sztuki Dramatycznej w Wiedniu rozmawiała Zofia Stopińska 5 października 2018 roku w Rzeszowie.

XXVIII Festiwal im. Adama Didura w Sanoku przeszedł do historii

         Od lat czekam na początek kalendarzowej jesieni z nadzieją, że ponad tydzień spędzę w Sanoku, aby być na wszystkich koncertach Festiwalu im. Adama Didura, organizowanego od początku przez Sanocki Dom Kultury. W tym roku Festiwal trwał od 19 do 29 września, a po jego zakończeniu o podsumowanie poprosiłam Pana Waldemara Szybiaka – Dyrektora Festiwalu.

         Zofia Stopińska: Pierwsze trzy dni stanowią wstęp do dużych koncertów i spektakli – nazwał je Pan „Preludium: Festiwalowe kino artystyczne”. Uważam, że w tym roku udało się Panu skomponować niezwykle piękny i ciekawy kolaż filmowy.

         Waldemar Szybiak: Z racji mojego wykształcenia, wybieranie i układanie kolejności projekcji tych filmów zawsze sprawia mi ogromną przyjemność. Uważam, że te filmy pozwalają na wejście w klimat i atmosferę festiwalową. Zgadzam się z panią, że w tym roku to wprowadzenie było bardzo udane. Pokazaliśmy sześć filmów, a rozpoczęliśmy ciekawą pozycją z klasyki polskiego kina – „Arią dla atlety” Filipa Bajona. To bardzo piękny film z kreacją Krzysztofa Majchrzaka, z pięknym tłem operowym – m.in. arią Cavaradossiego z „Tosci”. Drugim filmem, który pokazaliśmy pierwszego dnia, była „Argentyna, Argentyna” Carlosa Saury z 2015 roku. Film ten pokazuje przekrój kultury muzycznej w Argentynie i jest w nim wszystko – od prymitywnego instrumentarium i śpiewania, aż po najwyższe, wysublimowane nuty pochodzące z Argentyny.
        W drugim dniu pokazaliśmy „Blask” w reżyserii Naomi Kawase. To historia fotografika, który traci wzrok, z niesamowitymi zdjęciami. Później ten smutek przełamaliśmy wesołością rockową w filmie czeskim „Muzykanci” Dusana Rapoša.
        W trzecim dniu były dwa, moim zdaniem bardzo ciekawe filmy: „Twój Vincent” – nasz kandydat do Oscara oraz tegoroczny film „Maria Callas”, pokazujący meandry życia wielkiej gwiazdy, która była też człowiekiem.

        Na zakończenie wybrał Pan najwspanialszy film. Całe szczęście, że Maria Callas nagrała tak dużo spektakli i koncertów oraz wywiadów.

        - Tak, ten dokument był świetnym wprowadzeniem do repertuaru koncertowego.

        Trzeba już na wstępie podkreślić, że tegoroczny Festiwal był bardzo różnorodny i ciekawy. Na oficjalną inaugurację XXVIII Festiwalu im. Adama Didura, w cyklu „premiery operowe”, pokazaliście nieznane dzieło wielkiego Giuseppe Verdiego.

        - Zawsze szukamy dzieł trochę nietypowych, mało znanych lub nieznanych, ale pięknych. W tym roku było ich sporo i najlepszym przykładem była opera „Oberto, il conte di San Bonifacio” – pierwsze dzieło operowe Giuseppe Verdiego. Proszę sobie wyobrazić, że ta opera w Polsce miała swoją premierę w 2018 roku w Operze Wrocławskiej. Drugie wykonanie odbyło się w Sanockim Domu Kultury na Festiwalu im. Adama Didura. To były wersje koncertowe, a szkoda, że polskie teatry operowe nie zainteresowały się tym tytułem do tej pory.
Mieliśmy koncertową wersję pierwszej opery Giuseppe Verdiego, ale wykonanie na sanockiej scenie było znakomite i bardzo dobrze zostało przyjęte przez publiczność.
        Świetny chór, świetna orkiestra i znakomici soliści oraz piękna muzyka Verdiego. Wszystko, co znajdujemy w późniejszych operach: „Traviacie”, „Nabucco”, jest już w „Oberto”. Obawiałem się pewnych problemów technicznych, bo nasza scena nie jest za duża. Chór został umieszczony daleko, w kulisach, ale to nic nie przeszkadzało i każdy dźwięk był słyszalny, bo nasza sala ma bardzo dobrą akustykę i Opera Wrocławska wyjechała zadowolona, a widząc entuzjazm publiczności, zgodzi się pani ze mną, że to było bardzo efektowne rozpoczęcie Festiwalu.

         Niedzielny wieczór poświęcony był muzyce operetkowej Franza Lehara
         - Pomyślałem, że skoro mamy w programie kilka pozycji trudniejszych w odbiorze, to trzeba je obudować nieco lżejszą muzyką, i stąd dwa koncerty operetkowe.
Franz Lehar to wielki mistrz, którego muzyka plasuje się pomiędzy operetką a operą. W operetkach Lehara słychać wyraźnie dźwięki operowe, niektóre kojarzą się z muzyką Pucciniego – zwłaszcza w „Krainie uśmiechu”, którą uważam za jedną z najlepszych operetek.
        Bardzo dobrze zaprezentowała się Poznańska Orkiestra Festiwalowa pod dyrekcją świetnej Agnieszki Nagórki oraz bardzo ciekawi soliści, a na szczególne wyróżnienie zasłużyli Joanna Horodko i Sławomir Naborczyk, którzy zaśpiewali znakomicie, chociaż dobrze śpiewali także Barbara Gutaj i Hubert Stolarski. Koncert prowadził dobrze znany sanockiej publiczności Sławomir Pietras.

        Trzeci wieczór poświęcony baletowi zatytułowany został: „Słynne balety XX wieku”. Soliści, koryfeje i zespół baletowy Royal Lviv Ballet przedstawili „Spartakusa” Arama Chaczaturiana.

        - Był to balet przygotowany specjalnie na Festiwal im. Adama Didura – „Spartakus” miał swoją premierę w Sanoku. Royal Lviv Ballet tworzą głównie artyści ze Lwowa, chociaż kilku jest także z Kijowa. Świetnie zaprezentował się odtwórca głównej roli i był to bardzo dobry technicznie balet. „Spartakus” został przedstawiony w sposób klasyczny – publiczności to się podobało i mnie także, natomiast można się było spodziewać, że widowisko będzie przedstawione w nieco innych układach choreograficznych. Po takich wieczorach zwykle wśród znawców i miłośników baletu jest sporo dyskusji, czy lepiej opierać się na tradycyjnej choreografii sprzed 50-ciu lat, czy tworzyć coś nowego. Takie spory w sztuce zawsze istnieją i będą istnieć.

        Kolejny wieczór festiwalowy zatytułował Pan „Najpiękniejsze opery świata”, a przedstawiona została opera „Romeo i Julia” Charles’a Gounoda.

        - Przyznam, że planując ten wieczór, miałem duże obawy, bo sięgaliśmy po operę mało znaną, a Charles Gounod znany jest głównie z opery „Faust”, w której Adam Didur odnosił wielkie sukcesy, natomiast „Romeo i Julia” w Polsce, a można nawet powiedzieć, że także na świecie, jest rzadko wykonywana. Okazało się, że ta opera oprawiona w znakomity sposób pod względem scenograficznym, wokalnym, muzycznym – nabrała nowego blasku. Obawiałem się reakcji publiczności, bo nie jest to muzyka tak łatwa i przyjemna jak muzyka Verdiego, bo jest to zupełnie inny styl muzyczny. Ale zostało to tak wykonane i tak poprowadzone, że publiczność była zachwycona i na pewno był to jeden z najpiękniejszych wieczorów operowych, jak sam tytuł wskazuje.
         Świetni byli w rolach tytułowych: Andrzej Lampert jako Romeo i Ewa Majcherczyk jako Julia. Pochwalić też należy chór, balet i orkiestrę Opery Śląskiej w Bytomiu, którzy wystąpili pod dyrekcją Bassema Akiki

         Podczas tego festiwalu był także wieczór o wymownym tytule „Stanisław Moniuszko – inspiracje literackie”, był planowany pewnie z myślą o zbliżającym się Roku Moniuszkowskim.

         - Zamawiając i nawet oglądając ten spektakl, nie myślałem o tym, a chciałem pokazać w Sanoku coś nowego, bo „Widma”, pomimo tego, że mają swoje lata i nie są zbyt często wykonywane, są wyjątkowo piękne. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Adam Kruszewski w roli Guślarza. Znakomita, wręcz ascetyczna, realizowana oszczędnymi środkami reżyseria Ryszarda Peryta – wywołała piorunujące wrażenie, bo w ten sposób podkreślona została waga tekstu i muzyki. Ta koncepcja reżyserska bardzo mi się spodobała. Publiczność była także zachwycona.

        Podczas tegorocznej edycji Festiwalu im. Adama Didura odbył się także koncert muzyki symfonicznej i filmowej z sanockim akcentem.

         - Powiem z dumą, że pani Agata Kielar-Długosz pochodzi z Sanoka i tutaj rozpoczynała naukę gry na flecie. Wystąpiła razem ze swoim mężem Łukaszem Długoszem. Oboje są wybitnymi, znanymi nie tylko w Polsce, ale także na świecie, flecistami. Z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej wykonali mało znany Koncert d-moll na dwa flety i orkiestrę – Alberta Franza Dopplera i równie rzadko wykonywany Marsz celtycki Briana Boru, a po gorącej owacji, na bis, usłyszeliśmy jeszcze „Oblivion” Astora Piazzolli. Koncert rozpoczęła „Toccata” Bolesława Szabelskiego, a drugą część koncertu wypełniła muzyka Wojciecha Kilara – „Orawa” i suita z filmu „Pan Tadeusz”. Dyrygent Massimiliano Caldi, który świetnie poprowadził orkiestrę, był zachwycony publicznością i podkreślał, że będzie ten wieczór bardzo długo pamiętał.

         Rewelacyjny był wieczór z Tomaszem Koniecznym – bas-barytonem oklaskiwanym gorąco na światowych scenach.

        - Słusznie powiedział Piotr Nędzyński we wstępie, że Tomasz Konieczny to jest kolejny „nasz klejnot” – po Aleksandrze Kurzak, Arturze Rucińskim, Andrzeju Dobberze, Ewie Podleś, Stefanii Toczyskiej i wielu innych wspaniałych polskich śpiewakach, którzy już na naszym Festiwalu występowali.
To był znakomity wieczór. Orkiestra Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa „Sinfonietta Cracovia” pod dyrekcją Jurka Dybała świetnie zagrała instrumentalne utwory, a także z wielkim wyczuciem i refleksją towarzyszyła Tomaszowi Koniecznemu w „Kindertotenlieder” Gustava Mahlera oraz w „Pieśniach i tańcach śmierci” Modesta Mussorgskiego. Owacjom nie było końca.

        Na zakończenie Festiwalu im. Adama Didura na scenie Sanockiego Domu Kultury królowała operetka.

         - Zakończenie Festiwalu było niezwykle radosne – Opera Krakowska i jej świetni soliści: Katarzyna Oleś-Blacha, Monika Kordybalska, Adam Sobierajski i Adam Szerszeń zaprezentowali utwory m.in.: Straussa, Kálmána, Offenbacha i Zellera. Chcieliśmy się na zakończenie trochę rozweselić i pobawić, co nam się w tym roku wyjątkowo udało.

         Pierwszy wieczór festiwalowy rozpoczął się miłą uroczystością, bo Fotoklub Rzeczypospolitej Polskiej przyznał Panu uchwałą kapituły medal „ZA ZASŁUGI DLA FOTOGRAFII POLSKIEJ” w 100. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości i ten medal wręczył Panu Juliusz Multarzyński – wybitny polski artysta fotografik, dziennikarz i menadżer kultury. Gdybym ja miała wpływ na przyznawanie medali, to otrzymałby Pan medal za konsekwencję w kształceniu młodych odbiorców muzyki i kompozytorów, bo po raz 26 organizował Pan w ramach Festiwalu im. Adama Didura Obóz Humanistyczno-Artystyczny i Ogólnopolski Otwarty Konkurs Kompozytorski im. Adama Didura.

         - Jeden z adwersarzy Konkursu – pan Sławomir Pietras, mówił w czasie pierwszych edycji, że ten Konkurs nie ma sensu, bo przecież patron Festiwalu – Adam Didur nie był kompozytorem. Niedawno dzwonił do mnie specjalnie i powiedział „Miałeś rację, to jest fantastyczny pomysł”. Przyznał mi rację, kiedy zobaczył, że mamy wśród laureatów Konkursu Kompozytorskiego tak znanych kompozytorów, jak: Agata Zubel, Paweł Łukaszewski, Wojciech Widłak, Marcel Chyrzyński, Dariusz Przybylski, Katarzyna Głowicka, a ponieważ u nas mieli pierwsze wykonania swoich utworów, są emocjonalnie z nami związani. Zachwyceni byli także laureaci tegorocznej edycji Konkursu: Michał Kawecki, który otrzymał I nagrodę za utwór „What is the word” na mezzosopran i fortepian do słów Samuela Becketta oraz zdobywca II nagrody Piotr Pudełko za „Trzy sceny liryczne” na mezzosopran z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego do słów Karola Wojtyły.
        Podczas uroczystości wręczenia nagród pan Piotr Pudełko powiedział bardzo piękne słowa: „Sanok jest pięknym miastem, w którym młodzi kompozytorzy rozpoczynają swoją karierę i idą dalej szybkimi krokami i marzą o tym, żeby w pewnym momencie, podczas wykonań swoich utworów, sala wypełniona była publicznością jak podczas koncertów utworów ich starszych kolegów, którzy przed laty zdobywali w Sanoku nagrody, a teraz robią już światowe kariery”. To był dla mnie bardzo ważny, może nawet najważniejszy medal.

Z Panem Waldemarem Szybiakiem – Dyrektorem Festiwalu im. Adama Didura i Dyrektorem Sanockiego Domu Kultury rozmawiała Zofia Stopińska 29 września w Sanoku.

Wybrałem śpiew i nie żałuję

        Drugi wieczór XXVIII Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku wypełniły arie i duety z operetek Franza Lehara. Najpiękniejsze arie i duety z operetek, m.in.: „Kraina uśmiechu”, „Carewicz”, Giuditta”, „Cygańska miłość” i „Wesoła wdówka”, śpiewali: Barbara Gutaj, Joanna Horodko, Hubert Stolarski i Sławomir Naborczyk. Solistom towarzyszyła Poznańska Orkiestra Festiwalowa pod batutą Agnieszki Nagórki. Koncert prowadził znany i bardzo lubiany przez sanocką publiczność Sławomir Pietras. Wszystko, co działo się na scenie, tak podobało się publiczności, że owacjom nie było końca.
        Koncert zatytułowany został „Twoim jest serce me...”, tak jak aria z operetki „Kraina uśmiechu”, pięknie wykonana przez Sławomira Naborczyka. Kilka dni przed koncertem prosiłam Artystę o rozmowę, wyraził zgodę i słowa dotrzymał. Jak się Państwo przekonają, okazja była szczególna.

        Zofia Stopińska: Pragnę nasze spotkanie rozpocząć od gratulacji, bowiem 17 września na Zamku Królewskim w Warszawie zostały wręczone, przyznane po raz 12-ty – Teatralne Nagrody Muzyczne im. Jana Kiepury. Nagrody przyznano w 18 kategoriach. W kategorii najlepszy debiut roku nagrodę otrzymali – pani Aleksandra Żakiewicz za rolę w operze „Armide”, realizowaną w Warszawskiej Opery Kameralnej, oraz Pan za rolę w „Księżniczce Czardasza” Emmericha Kalmana, realizowaną przez Operę Śląską w Bytomiu. To duże wyróżnienie - serdecznie Panu gratuluję.

        Sławomir Naborczyk: Bardzo dziękuję za gratulacje. Niewątpliwie jest to dla mnie wielkie wyróżnienie, że na początku swojej współpracy z Operą Śląska zostałem zauważony przez większe gremium i przez szacowną Kapitułę, która nas wybrała. Jestem bardzo szczęśliwy, bo był to dla mnie bardzo udany debiut i mam nadzieję, że jeszcze w tym sezonie będzie można zobaczyć „Księżniczkę Czardasza” w Operze Śląskiej w Bytomiu.

        Czy śmiało mogę mówić, że jest Pan młodym śpiewakiem? Debiutował Pan w 2011 roku rolą Basilia w „Weselu Figara” Mozarta podczas Operowego Forum Młodych w Operze Nova w Bydgoszczy. To było już po ukończeniu bydgoskiej Akademii Muzycznej?

        - Nie, to było jeszcze w czasie studiów. Byłem wtedy na IV roku i było to, tak jak pani powiedziała, w ramach Operowego Forum Młodych. Przygotowani byliśmy wszyscy bardzo dobrze, inscenizacja była piękna, ale spektakl wystawiony został tylko raz, nigdy nie było możliwości, aby go powtórzyć, a szkoda.

        Teraz już może jest inaczej, ale jeszcze kilka lat temu tak było. Studenci i ich pedagodzy przygotowali wszystko bardzo często na poziomie profesjonalnym i kilka spektakli by się sprzedało, a tymczasem już po jednym wszystko chowano do lamusa.

        - Najlepszym przykładem nasze przedstawienie, które było naprawdę świetnie przygotowane.

        Studiował Pan w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, w klasie Leszka Moździerza i Tadeusza Szlenkiera.

        - Tak, bardzo mile ten czas wspominam. Kiedy debiutowałem w „Weselu Figara”, to śpiewałem jeszcze barytonem, bo przez większą część studiów byłem barytonem. Później powoli wykluwał się tenor i teraz dojrzewa.

        Oprócz pedagogów, którzy prowadzili Pana w bydgoskiej Akademii Muzycznej, było dość duże grono mistrzów, z którymi miał Pan szczęście pracować.

        - Tak, to byli wspaniali mistrzowie, a wśród nich: Izabela Kłosińska, Matthias Rexroth oraz Eytan Pessen – to są profesorowie Akademii Operowej w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej w Warszawie, uczyłem się u nich w trakcie kształcenia i nadal tam zaglądam, bo przygotowuję się do Międzynarodowego Konkursu im. Stanisława Moniuszki, który odbędzie się już w maju następnego roku w Warszawie. Przez cały czas mam jeszcze kontakt z moimi Profesorami i jest to pomoc nie do przecenienia, to jest także jedyny taki bufor dla młodych polskich śpiewaków za granicę – mówię o Europie i o świecie. Wielu moich kolegów śpiewa już w Zurichu, Londynie, a nawet mają debiuty w Metropolitan Opera – Akademia Operowa w Teatrze Wielkim w Warszawie daje nam taka możliwość.

        Tam też pracował Pan z panem Tomaszem Koniecznym, z którym w Sanoku się nie zobaczycie, bo mistrz wystąpi pod koniec Festiwalu, a Pan dzisiaj.

        - To była wspaniała praca. Śpiewałem arię z Lohengrina Wagnera i scenę z IV części tetralogii. Występowałem z tymi fragmentami podczas koncertu, który był transmitowany przez Program I Polskiego Radia. Było to dla mnie podniosłe wydarzenie, bo nie każdy młody śpiewak może pozwolić sobie na śpiewanie z dużą orkiestrą tak wymagającej muzyki. Miałem wielkie szczęście, bo tylko niektórym młodym śpiewakom zdarza się pracować z takim mistrzem, jak Tomasz Konieczny.

        To wspaniały artysta i wyjątkowy człowiek – bardzo wymagający, przede wszystkim od siebie, bardzo dokładny, ale jednocześnie bardzo miły i przyjazny.

        - To wszystko prawda. Dowiedziałem się od niego, jak należy pracować nad niemieckim tekstem, ale jednocześnie jest człowiekiem bardzo przyjaznym, otwartym, emanującym pozytywną energią. Teraz będą te warsztaty powtórzone pod koniec listopada i będziemy pracować nad repertuarem także dosyć trudnym – bo utworami Richard Straussa.

        W ostatnich latach zaczyna Pan zbierać plony swojej wytrwałej pracy – bo m.in. został Pan laureatem: Ogólnopolskiego Konkursu Muzyki Operetkowej i Musicalowej w Krakowie (III nagroda) 2016 r., Ogólnopolskiego Konkursu Wokalnego im. Krystyny Jamroz w Busku Zdroju (III nagroda) 2017 r., Międzynarodowego Konkursu Solowej Wokalistyki Sakralnej „Ars et Gloria” w Katowicach, gdzie otrzymał Pan nagrodę specjalną, także w 2017 r., i także w ubiegłym roku Międzynarodowego Konkursu Wokalnego „Złote Głosy” w Warszawie , gdzie otrzymał Pan II nagrodę. To bardzo duże osiągnięcia.

        - Faktycznie dość często pojawiałem się na konkursach i jeszcze mam zamiar się pojawiać, bo jeszcze mam wiek konkursowy, więc może uda mi się jeszcze coś zdziałać na polskiej i zagranicznej arenie konkursowej. W najbliższym czasie szykuję się też na Międzynarodowy Konkurs Śpiewaczy im. Francisco Vinasa w Barcelonie, jestem też w finale Konkursu Gabrieli Benackovej w Czechach, który odbędzie się już niedługo, bo rozpocznie się 13 października.

        Co dają konkursy i takie wydarzenia, które także są konkursami, jak „Bitwa Tenorów na Róże” – uczą czegoś, czy przekładają się na zaproszenia na koncerty i udział w spektaklach operowych.

        - To także, chociaż, moim zdaniem, każdy występ publiczny daje możliwość pokazanie się przed większą widownią. Często takim dużym wydarzeniom towarzyszą kamery telewizyjne, co działa bardzo motywująco, chociaż stresy są także spore i nabiera człowiek doświadczenia. „Bitwa Tenorów” była transmitowana przez TVP i ten przekaz pozwolił dotrzeć do odbiorców, którzy normalnie nie mogą na takich wydarzeniach bywać.

        Takie programy oglądają również osoby, które nigdy w życiu nie wybrałyby się na taki koncert.

        - Pewnie także tacy są i dlatego taki przekaz także jest potrzebny.

        Usłyszeliśmy o Panu niedawno, bo w ostatnich latach, ale podobno śpiewał Pan już jako mały chłopiec, a później uczył się Pan grać.

        - To prawda, bardzo lubiłem śpiewać, chociaż nie było to stawiane na pierwszym miejscu, ale przyszedł taki czas, że po ukończeniu szkoły muzycznej w klasie klarnetu zdecydowałem się na podjęcie nauki w zakresie sztuki wokalnej w szkole muzycznej II stopnia w Inowrocławiu. Przyznam się, że rodzice nic o tym nie wiedzieli, byłem w klasie maturalnej i trzeba było się uczyć, bo zamierzałem studiować medycynę.

        Rodzice pragnęli, aby zdobył Pan solidny zawód, a nie został śpiewakiem (śmiech).

        - Tak, nawet udało mi się zdobyć indeks i na medycynę, i na akademię muzyczną. Wybrałem śpiew i na razie nie żałuję, bo idę do przodu, ale był taki czas, że trzeba było postawić wszystko na jedną kartę i początki były trudne, tym bardziej, że śpiewałem barytonem. Przy pomocy moich mistrzów zacząłem śpiewać tenorem i czuję się w tej skali bardzo dobrze.

        Współpracuje Pan z teatrami operowymi i orkiestrami symfonicznymi – czy jest Pan związany etatowo z jakąś instytucją?

        - Na stałe jestem zatrudniony w Operze Śląskiej, współpracuję z Operą Kameralną w Warszawie, również z Teatrem Wielkim-Operą Narodową, w marcu zadebiutuję w Operze Bałtyckiej w „Thais” Jules’a Masseneta.

        W programie dzisiejszego koncertu znalazła się wyłącznie muzyka operetkowa i chyba dobrze się Pan czuje w tym gatunku.

        - Otrzymałem nagrodę za debiut w operetce i chcę podkreślić, że bardzo lubię wykonywać tę muzykę, bo dostarcza wielu pozytywnych emocji i tak naprawdę jest bardzo wymagająca, a w „Baronie cygańskim” Straussa jest trudne śpiewanie – można powiedzieć, że operowe, pomimo, że jest to operetka. Przekonałem się o tym już w trakcie przygotowań i podczas spektakli. Podobnie jest z „Krainą uśmiechu” Lehara.

        Pomimo, że uważa się powszechnie operetkę za gorszą siostrę opery, to publiczność kocha operetkę.

        - Jest z pewnością łatwiejsza w odbiorze, szczególnie dla początkujących odbiorców, bo operetka niesie ze sobą wesołe przesłanie i dostarcza pozytywnych emocji. Uważam, że powinno w Polsce działać kilka teatrów, które wystawiają operetki. Miejmy nadzieję, że to się zmieni.

        Był Pan już kiedyś w Sanoku?

        - Jestem po raz pierwszy i bardzo żałuję, że nie mogę zostać tu dłużej, ale jak będę miał więcej czasu, z pewnością się tutaj pojawię.

Z Panem Sławomirem Naborczykiem – znakomitym polskim tenorem młodego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 23 września w Sanockim Domu Kultury.

Cieszymy się bardzo, że nasza gra inspiruje kompozytorów

        W ostatni piątek września Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego w Rzeszowie zainaugurowała 64. sezon artystyczny. Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej wystąpiła pod batutą Massimiliano Caldiego, a solistami byli: Agata Kielar Długosz i Łukasz Długosz – znakomici polscy fleciści. Ramy programu stanowiły utwory polskich kompozytorów: Toccata z Suity na orkiestrę op. 10 Bolesława Szabelskiego oraz „Orawa” i Suita z filmu „Pan Tadeusz” Wojciecha Kilara. Środkowe ogniwo wypełniły dwa utwory z udziałem solistów: Marsz celtycki Briana Boru oraz Koncert na dwa flety i orkiestrę d-moll Franciszka Dopplera.
        Ten sam program został wykonany w czwartek (27 września) w Sanockim Domu Kultury w ramach Festiwalu im. Adama Didura. Zarówno w Rzeszowie, jak i Sanoku sale wypełnione były publicznością, która bardzo długo i gorąco oklaskiwała znakomite wykonania artystów. Po pierwszej części Agata i Łukasz Długoszowie na bis wykonali z towarzyszeniem Orkiestry „Oblivion” – Astora Piazzolli, a na zakończenie Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Massimiliano Caldiego powtórzyła „Poloneza” wieńczącego Suitę z filmu „Pan Tadeusz” Wojciecha Kilara.
        Skorzystałam z obecności na Podkarpaciu najlepszych polskich flecistów i poprosiłam ich o chwilę rozmowy, którą rozpoczęłam od pytania o występy w Rzeszowie i Sanoku.

        Łukasz Długosz: Bardzo miło mi gościć po długiej, bo 12-letniej przerwie, na estradzie Filharmonii Podkarpackiej. Pamiętając jeszcze dawne czasy i wygląd Filharmonii, bardzo się cieszę, że tak dużo się zmieniło, artyści mają wspaniałe warunki do pracy.
Cieszymy się, że możemy zaprezentować wspaniały, wymagający, wirtuozowski koncert Franciszka Dopplera. Mówiąc to, specjalnie podkreślam imię kompozytora, bo Franciszek Doppler tak naprawdę był Polakiem urodzonym we Lwowie, a później, z racji tego, że działał na terenach dzisiejszej Austrii i Węgier, traktowany jest przez tamtejsze środowiska jako ich kompozytor – Węgrzy nawet stworzyli Instytut Franza Dopplera. Chcemy, aby melomani wiedzieli o jego polskich korzeniach. Trzeba podkreślić, że polskie frazy słychać w jego operach i utworach instrumentalnych, pomimo, że jest także dużo nawiązań muzyki cygańskiej w jego twórczości. Doppler był wirtuozem najwyższej klasy, porównywać go można z Paganinim, Wieniawskim i z Lisztem, któremu opracował na orkiestrę sześć jego rapsodii węgierskich.

        Agata Kielar-Długosz: Mamy w programie jeszcze „Marsz celtycki” Briana Boru, a spodziewając się, że koncert będzie się podobał, przygotowaliśmy niespodziankę, bo bardzo lubimy nagradzać publiczność za długie oklaski utworem na bis.

        Zofia Stopińska: Prawdę mówiąc, nie pamiętam Pani koncertu w Filharmonii Podkarpackiej, a od lat śledzę jej działalność – chyba, że coś przeoczyłam.

        A.K.D.: Nic pani nie przeoczyła, nigdy do tej pory nie występowałam na tej estradzie. Dokładnie 20 lat temu, kiedy kończyłam Szkołę Muzyczną II stopnia w Sanoku, miałam wystąpić na koncercie dyplomantów, ale nigdzie nie znaleziono głosów orkiestrowych do zaproponowanego przeze mnie utworu i nic z występu nie wyszło. Później wielokrotnie mąż rozmawiał na temat terminów koncertów, ale zawsze trudno było znaleźć dogodny czas i dlatego Filharmonia Podkarpacka jest ostatnią w Polsce, gdzie debiutuję.

        Ł. D.: Ta sytuacja jest efektem naszego ciągłego zabiegania, bo to jest nasz trzynasty koncert we wrześniu, byliśmy już z recitalem w Hiszpanii, Francji, występowałem w Zakopanem z Krzysztofem Pendereckim i na Zamku Królewskim w Warszawie. Wspólnie zagraliśmy projekt z utworami Romana Palestra i Andrzeja Panufnika. Przygotowaliśmy się do listopadowego nagrania z Filharmonikami z Łomży. Prawykonaliśmy nowy koncert w Gdyni oraz dwa utwory kameralne w Filharmonii Olsztyńskiej.
Mieliśmy wystąpić w Filharmonii Podkarpackiej trzy lata temu, ale w tym samym terminie zostaliśmy zaproszeni przez Maestro Krzysztofa Pendereckiego do wykonania jego koncertu i dzięki życzliwości prof. Marty Wierzbieniec – Dyrektor Filharmonii Podkarpackiej, udało się ten termin przesunąć na uroczystą inaugurację sezonu artystycznego 2018/2019. Bardzo się z tego faktu cieszymy, bo występ na inauguracji dla każdego artysty jest wyjątkowy.

        Z.S.: Wczorajszy, gorąco przyjęty koncert w Sanoku, był także wyjątkowy – szczególnie dla Pani Agaty, bo to przecież Pani rodzinne miasto.

        A.K.D.: Cieszę się, bo na Festiwalu im. Adama Didura występowałam 10 lat temu z koncertem kameralnym, a tym razem wystąpiliśmy z orkiestrą i było to bardzo miłe wydarzenie. Na sali widziałam nie tylko rodzinę, ale też wielu znajomych.

        Z.S.: Mają Państwo ogromny repertuar, który ciągle się powiększa, a wiele nowych utworów powstaje z myślą o Was.

        Ł. D.: Cieszymy się bardzo, że nasza gra inspiruje kompozytorów i nasz repertuar poszerza się o nowe pozycje najwybitniejszych kompozytorów, w tym polskich, którzy z coraz większym entuzjazmem podchodzą do fletu i jego brzmienia. Dzięki konsekwentnej promocji tego instrumentu i wielu nagród, które otrzymaliśmy. W tym roku otrzymałem prestiżową nagrodę „Orfeusza” oraz nominację do „Fryderyka” i „Koryfeusza”, a to świadczy, że flet jest bardzo ważnym instrumentem solowym i chcemy udowodnić to zarówno odbiorcom muzyki, jak i kompozytorom. Na tym instrumencie można pokazać emocje, ale wymaga to maestrii.
Niedługo będziemy zaszczyceni nowymi koncertami: Pawła Szymańskiego, Eugeniusz Knapika, Marty Ptaszyńskiej i Joanny Bruzdowicz. Po koncercie wieńczącym wspaniały Festiwal „Muzyka na szczytach” w Zakopanem, prof. Penderecki podszedł do mnie i powiedział, że jeszcze takiego flecisty na świecie nie słyszał i musi napisać dla nas koncert podwójny – na flet, flet altowy i orkiestrę. Mamy nadzieję, że niedługo ten koncert powstanie i będziemy mogli wykonać go po raz pierwszy, a potem włączyć do repertuaru i grać go na całym świecie. Mamy nadzieję, że wykonamy to dzieło również w Filharmonii Podkarpackiej.

        A.K.D.: Niedługo a w Filharmonii Krakowskiej wykonamy dedykowany nam Koncert podwójny Pawła Mykietyna. Bardzo cenimy i lubimy tego kompozytora – zawodowo i prywatnie, stąd bardzo się cieszymy, że mamy w repertuarze dwa jego koncerty i Kołysankę.

        Z.S.: Niedawno zachwycałam się Pani płytami: „Vive la Paris” z utworami kompozytorów francuskich oraz „For Yoy, Anne - Lill” z muzyką polską.

        A.K.D.: Otrzymałam wiele sygnałów, że płyta z utworami francuskimi bardzo się podoba, przede wszystkim dzięki różnorodnemu repertuarowi i chętnie po nią sięgają nawet mniej zaawansowani melomani. Druga płyta, która ukazała się w maju tego roku, zawiera utwory kameralne na flet i fortepian kompozytorów polskich XX wieku, którą nagrałam z pianistą Andrzejem Jungiewiczem, także mnie bardzo cieszy. Pomimo, że zawiera utwory trudniejsze w odbiorze, melomani sięgają po nią chętnie, a jeden z krytyków napisał, że jest to jedna z najlepszych płyt kameralnych ostatniej dekady. Bardzo mnie to cieszy, bo są na niej również światowe prawykonania fonograficzne. Po raz pierwszy zostały utrwalone utwory kameralne Krzysztofa Pendereckiego, Henryka Mikołaja Góreckiego i Piotra Perkowskiego. Często też słyszę te utwory na antenach radiowych, co także jest powodem do satysfakcji i radości. Niebawem zabieram się za projekt płytowy z muzyką napisaną dla mnie na flet i harfę.

        Ł.D.: To najlepiej świadczy, że nie ma trudnej czy łatwej muzyki. Jest muzyka dobra lub zła, i dobrze albo źle wykonana. Cieszymy się, że w Rzeszowie i Sanoku wykonaliśmy z Filharmonikami Podkarpackimi bardzo dobry projekt i mamy nadzieję na dalszą owocną współpracę.

Z Agatą Kielar-Długosz i Łukaszem Długoszem – wybitnymi flecistami młodego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 28 września 2018 roku w Rzeszowie.

Tomasz Konieczny podbił serca sanockiej publiczności

        Wielkim wydarzeniem XXVIII Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku był koncert Tomasza Koniecznego – światowej sławy polskiego bas-barytona i Orkiestry Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa „Sinfonietta Cracovia” pod dyrekcją Jurka Dybała. Muzykę i wykonawców przybliżał publiczności Piotr Nędzyński – dziennikarz i krytyk muzyczny.
        Wieczór rozpoczął utwór instrumentalny – Adagio Samuela Barbera, które było znakomitym wprowadzeniem do cyklu „Kindertotenlieder” („Pieśni na śmierć dzieci” lub „Treny dziecięce”) Gustava Mahlera do poematów Friedricha Rűckerta. Teksty mówią o emocjach odczuwanych przez osobę, która utraciła dzieci, ale sporo w nich refleksji, rezygnacji i metafizyki oraz odwołania do Boga, a w połączniu z niezwykle sugestywną i piękną muzyką Mahlera tworzą dzieło genialne. Tomasz Konieczny śpiewał zachwycająco, a „Sinfonietta Cracovia” pod czujną batutą Jurka Dybała towarzyszyła soliście z wielką uwagą.
        W drugiej odsłonie wspaniałego występu Tomasza Koniecznego usłyszeliśmy „Pieśni i tańce śmierci” – Modesta Mussorgskiego, zaliczane do najwybitniejszych utworów w dorobku kompozytora. Na całe dzieło składają się cztery pieśni: „Kołysanka”, „Serenada”, „Trepak” i „Wódz”, z genialną muzyką Modesta Mussorgskiego do tekstów Arsenija Goliszczewa-Kutuzowa. Każda z tych pieśni jest inna, ale wszystkie mówią o tym, że okrutna i bezwzględna śmierć potrafi z łatwością pokonać tak piękne uczucia, jak miłość, marzenia i pragnienia ludzkie.
„Pieśni i tańce śmierci” zostały przez Tomasza Koniecznego i „Sinfoniette Cracovię” wykonane tak wspaniale, że publiczność poderwała się z miejsc i oklaskiwała Artystę gorąco przez kilka minut, prosząc w ten sposób o bis. Tomasz Konieczny pożegnał się „Kołysanką” – pierwszą pieśnią z cyklu „Pieśni i tańce śmierci”.
Ramy tej części stanowiła muzyka instrumentalna Dymitra Szostakowicza. Na wstępie Adagio i Polka z „Lady Makbet mceńskiego powiatu”, a na zakończenie wieczoru wykonany został Walc, który kojarzony jest z filmem „Oczy szeroko zamknięte”, gdzie główne role grają Nicole Kidman i Tom Cruise, po ten utwór sięgnęli twórcy filmu. Podkreślić trzeba, że świetny występ „Sinfonietty Cracovii” został także doceniony przez publiczność gorącą owacją – stąd na bis i zarazem na zakończenie wieczoru powtórzona została Polka, która rozpoczynała drugą część koncertu. Po zakończeniu koncertu mogłam przez chwilę porozmawiać z Panem Tomaszem Koniecznym.

       Zofia Stopińska: Dziękuję Panu serdecznie za wspaniały wieczór i rewelacyjne, wzruszające wykonania cyklu „Kindertotenlieder” Gustawa Mahlera oraz „Pieśni i tańce śmierci” Modesta Mussorgskiego. Wzruszył Pan wszystkich, którzy byli na tym wspaniałym wydarzeniu, a najlepszym tego dowodem były gorące brawa i owacje na stojąco.

        Tomasz Konieczny: Dziękuję bardzo. Jestem bardzo szczęśliwy, że mogłem śpiewać dla tej publiczności, to wielka przyjemność widzieć, że na południowym wschodzie Polski są wypełnione sale na koncertach muzyki klasycznej. To nie były łatwe w odbiorze utwory, a w dodatku śpiewałem je – tak jak zostały napisane – „Kindertotenlieder” Mahlera w języku niemieckim, a „Pieśni i tańce śmierci” Mussorgskiego po rosyjsku. Podczas wykonanie czułem, że publiczność doskonale wiedziała, że są to wartościowe, poruszające utwory. Jestem bardzo szczęśliwy, że taka była reakcja i że mogłem się w Sanoku pojawić.

        Cztery miesiące temu rozmawialiśmy podczas Pana pobytu związanego z występem na Muzycznym Festiwalu w Łańcucie i pytałam wówczas, dlaczego tak rzadko może oklaskiwać Pana publiczność w Polsce. Odnoszę wrażenie, że coś jednak drgnęło, bo śpiewał Pan niedawno w Warszawie, a przed Panem recitale w Warszawie i Łodzi.

        - Te występy są okupione ciężką pracą, dlatego, że wszystkie terminy koncertów w Polsce pojawiają się dużo później niż pozostałe. Większość moich zacnych kolegów, którzy występują za granicą, ma ten sam problem. Ciągle musimy decydować, czy odrzucić propozycje, które trudno zmieścić w kalendarzu albo, jak ja mówię, „wyrwać psu z gardła” te terminy i zaprezentować się także publiczności w Polsce. W poniedziałek, wtorek i środę śpiewałem w Grazu. Wczoraj leciałem samolotem przez Monachium i Warszawę do Rzeszowa, a później jeszcze samochodem do Sanoka i moja podróż trwała trzynaście godzin. Jutro lecę do Warszawy i tam będzie w niedzielę kolejny koncert „Podróży zimowej” Barańczaka – Schuberta. Powtórzymy ten koncert jeszcze w mojej rodzinnej Łodzi. Bardzo mi zależy, aby jak najczęściej występować w Polsce, bo uważam, że to jest ważne, aby prezentować się polskiej publiczności.

        Należy także podkreślić, że wystąpi Pan podczas tych dwóch recitali z Lechem Napierałą – doskonałym pianistą, z którym nagraliście „Podróż zimową” z tekstami Stanisława Barańczaka do muzyki Franciszka Schuberta i płyta z tym nagraniem jest już dostępna.

        - Tak, płyta już jest i będzie ona z pewnością dość kontrowersyjnie odbierana, bo to jest zupełnie inna interpretacja „Podróży zimowej” („Winterreise”) Schuberta, natomiast teksty Stanisława Barańczaka są kapitalne, bardzo mocne. Płyta jest dostępna także w Austrii – ojczyźnie Schuberta i została tam zaakceptowana. Wydał ją Narodowy Instytut Fryderyka Chopina i dla tego samego wydawnictwa nagrywamy „Winterreise” w języku niemieckim – w oryginale. Będzie okazja zobaczyć, jakie są różnice i na czym polega nasza interpretacja „Podróży zimowej”, a tymczasem zapraszamy na koncerty i do sięgnięcia po płytę.

        Gdybym wygrała w totolotka, to chętnie bym jeździła wszędzie, gdzie Pan występuje i prawie cały grudzień spędziłabym w Pana ukochanym Wiedniu.

        - Tak, Wiedeń to jest moja artystyczna ojczyzna. Ja się tam czuję świetnie, bo to jest miasto muzyków i można powiedzieć – stolica muzyczna Europy, do której chętnie wracam. Gdyby Pani wygrała w totolotka i chciała pojechać na spektakle z moim udziałem, to proponuję zarezerwować czas i przyjechać do Wiednia w grudniu i styczniu, bo w grudniu mamy tam prapremierę i później spektakle opery „Wierzby” Johannesa Marii Stauda, natomiast w styczniu zapraszam na „Pierścień Nibelunga” Richarda Wagnera i wystąpię w roli Wotana w „Złocie Renu” i „Walkirii”, zaśpiewam partie Wędrowca w „Zygfrydzie” i Guntera z „Zmierzchu Bogów”. W pierwszej dekadzie lutego wystąpię także w Wiener Staatsoper w roli Manryka w „Arabeli” Richarda Straussa.

        W marcu wyjeżdża Pan do Metropolitan Opera w Nowym Jorku i ma Pan zaplanowane występy prawie do maja.

        - To prawda. Będę śpiewał, podobnie jak w Wiedniu, w „Pierścieniu Nibelunga” oraz zaśpiewam partie Abimélecha w „Samsonie i Dalili” Camila Saint-Saënsa. Mam ten sezon ściśle zapełniony i dokładnie zaplanowany. Tak wygląda nasze życie. Tak jak już powiedziałem, można jeszcze znaleźć jakiś wolny czas i kosztem wypoczynku zaprezentować się publiczności polskiej, albo tego nie robić. Ja zdecydowałem przed czterema laty, za namową m.in. Jacka Marczyńskiego, żeby od czasu do czasu śpiewać dla polskiej publiczności, pomimo, że specjalizuję się w repertuarze niemieckim. Jestem szczęśliwy, że jestem w moim rodzinnym kraju ciepło przyjmowany. Od czterech lat współpracuję ze znakomitym pianistą Lechem Napierałą i będziemy prezentować różne recitale, bo oprócz „Podróży zimowej” Schuberta wykonujemy również utwory: Straussa, Rachmaninowa, Twardowskiego, Mahlera, Bairda, Pendereckiego i rozmaitych innych kompozytorów. Zbliża się Rok Moniuszkowski i będziemy również wykonywać jego utwory.

        Z dobrymi wrażeniami Pan wyjedzie z Sanoka i Woli Sękowej, bo wiem, że Pan tam się zatrzymał.

        - Owszem, zatrzymałem się w miejscu urodzenia Adama Didura, który zaśpiewał ponoć w Metropolitan Opera setki spektakli. Jestem bardzo szczęśliwy, że mogłem to urocze miejsce poznać. Chętnie tu jeszcze powrócę, aby zaśpiewać i spędzić trochę czasu w Woli Sękowej.

Z Tomaszem Koniecznym - światowej sławy polskim bas-barytonem rozmawiała Zofia Stopińska 28 września 2018 roku w Sanoku

Śpiewam, bo bardzo kocham muzykę

Proponuję Państwu spotkanie z Panem Andrzejem Lampertem – znakomitym polskim tenorem młodego pokolenia. Andrzej Lampert urodził się w Chorzowie, gdzie ukończył Wydział Wokalny Szkoły Muzycznej II stopnia, a później studiował w Akademii Muzycznej w Katowicach na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej. Zainteresowania tą dziedziną zaowocowały wygraniem konkursu „Szansa na sukces” oraz wieloma występami i nagraniami (m.in. w 2008,r. dokonał nagrania, które znalazło się w rozszerzonej wersji albumu „Symphony”, wspólnie z Sarah Brightman). Również w 2008 roku ukończył z wyróżnieniem Wydział Wokalno-Aktorski w Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie śpiewu solowego u Janusza Borowicza. Andrzej Lampert jest laureatem konkursów wokalnych w Polsce i za granicą. Tyle tytułem wstępu, a więcej dowiedzą się Państwo z rozmowy, którą zarejestrowałam 25 września w Sanockim Domu Kultury, po wspaniałym spektaklu opery „Romeo i Julia” Charles’a Gounoda na XXVIII Festiwalu im. Adama Didura.

        Zofia Stopińska: Pani Ewa Majcherczyk, występująca w tym spektaklu w roli Julii, powiedziała, że każda Julia na świecie marzy o takim Romeo, jakim jest Andrzej Lampert. Dzisiejszy spektakl był najlepszym tego dowodem. Śpiewał Pan wspaniale, pokazał Pan także swoje wielkie umiejętności aktorskie. Bardzo Panu dziękuję za tyle wzruszeń. Romeo w Pana wykonaniu był bardzo przekonujący, a przecież to bardzo trudna pod każdym względem rola.

        Andrzej Lampert: Bardzo pani dziękuję za te miłe słowa. To jest muzyka, która mnie bardzo porusza, żarliwość i emocje, to jest ten rodzaj muzyki, którą bardzo lubię wykonywać. Przyznaję, że partia Romea jest jedną z trudniejszych, jakie do tej pory wykonywałem w swoim życiu – przede wszystkim ze względu na obszerność (5 aktów), język francuski, ale śpiewa się ją z wielką przyjemnością.

        Wielkie emocje towarzyszyły także publiczności. Może czuli je także wykonawcy.

        - Nie zawsze się to zdarza, ale w Sanoku wyczułem inny rodzaj publiczności, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Państwa reakcje były bardzo gorące i to nas dodatkowo od początku inspirowało. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie akustyka tej sali, bo śpiewa się tutaj bardzo dobrze.

        Po raz pierwszy Pan tutaj występował?

        - Śpiewałem tutaj kiedyś koncert „Od Brodway’u do Hollywood”, również z Operą Śląską, ale był to koncert nagłaśniany, śpiewaliśmy do mikrofonów, a dzisiaj śpiewaliśmy akustycznie, stąd miałem okazję przetestować tę salę i mogę ją polecić wszystkim wykonawcom.

        Urodził się Pan na Śląsku i tam Pan także otrzymał niedawno nagrody, które najlepiej świadczą o tym, że jest Pan w rodzinnych stronach, a przede wszystkim w Operze Śląskiej, cenionym artystą – kilka dni temu został Pan uhonorowany Złotą Odznaką Honorową Za Zasługi dla Województwa Śląskiego, a na wiosnę „Złotą Maską” – Nagrodą Teatralną Zarządu Województwa Śląskiego za rolę Romea w operze „Romeo i Julia” oraz Nagrodą im. Zbigniewa Grucy, przyznawaną przez redakcję Dziennika Teatralnego. Nie było okazji wcześniej i dopiero dzisiaj gratuluję.

        - Te nagrody są dla mnie dużym wyróżnieniem i każda z nich bardzo mnie zaskoczyła. Jestem bardzo szczęśliwy, że otrzymałem je na terenie Śląska, czyli tam, gdzie się urodziłem, że Ślązacy zauważyli moją działalność i tak bardzo mnie wyróżnili. Czuję się trochę zakłopotany, ponieważ wydaje mi się, że jestem człowiekiem, który ma jeszcze wiele do zrobienia. Te nagrody są dla mnie wielką motywacją, ale nie dla nagród ten zawód wykonuję. Śpiewam, bo bardzo kocham muzykę.

        Muzykę stawia Pan na pierwszym miejscu?

        - Na pierwszym miejscu jest rodzina i trójka moich dzieci. Bardzo ważne jest też śpiewanie dla publiczności, a jeśli to się jeszcze wiąże ze świetnym kontaktem, interakcją z dyrygentem i z kolegami na scenie, to jest wielka przyjemność i człowiek nie odczuwa zmęczenia.

        Kiedy zdecydował się Pan, że będzie Pan śpiewał w operze? Bo rozpoczął Pan działalność jako artysta estradowy.

        - Tak, bo ja po prostu wywodzę się ze środowiska, w którym śpiewało się piosenki. Z operą zetknąłem się dopiero podczas studiów, ale nie sądziłem, że śpiew operowy będzie głównym, pierwszym nurtem mojej działalności. Dopiero po debiucie w Operze Śląskiej, gdzie otrzymałem możliwość zaśpiewania w „Traviacie”, podjąłem tę decyzję. Wkrótce po tym debiucie, a dokładnie w 2011 roku, otrzymałem od pana Wiesława Brennecke propozycję dalszego kształcenia się u pani prof. Heleny Łazarskiej w Universität fűr Musik und Darstellende Kunst w Wiedniu i przez dwa lata studiów bardzo intensywnie pracowaliśmy, naprawiliśmy pewne złe nawyki. Do dzisiaj pozostaję pod jej stałą opieką wokalną. W 2013 roku rozpocząłem etatową pracę w Operze Krakowskiej i pracowałem tam przez ostatnie pięć lat.

        Byłam przekonana, że jest Pan nadal solistą Opery Krakowskiej.

        - Obecnie jestem „wolnym strzelcem”, ale mam to szczęście, że mogę kooperować z wieloma ośrodkami w Polsce. W przyszłym roku kalendarzowym, ale jeszcze w tym sezonie artystycznym, bo w czerwcu, będę miał zaszczyt zaśpiewać w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej w Warszawie, gdzie zadebiutuję w „Eugeniuszu Onieginie” u boku Mariusza Kwietnia w roli Oniegina. Wcześniej zapraszam Państwa do NOSPR-u, gdzie 4 października zaśpiewam na Inaugurację w III Symfonii „Pieśń o nocy” Karola Szymanowskiego, zapraszam do Opery Krakowskiej na „Anne Bolenę” i na spektakle „Romea i Julii” do Opery Śląskiej, zapraszam również do Bytomia na nową produkcję „Traviaty” w reżyserii Michała Znanieckiego, a od lutego do maja będę śpiewał kilka spektakli opery „Król Roger” Karola Szymanowskiego w Grazu w Austrii. Mam sporo pracy w tym sezonie i mam nadzieję, że gdzieś będę się miał okazję z Państwem zobaczyć.

        Ponieważ za chwilę wyjeżdżacie i widzę, że większość kolegów już jest przygotowana do podróży, musimy kończyć rozmowę.

        - Mam nadzieję, że spotkamy się w Operze Śląskiej lub w Operze Krakowskiej. Dziękuję Pani za rozmowę, dziękuję sanockiej publiczności za wspaniałe przyjęcie naszego spektaklu. Do zobaczenia.

Z panem Andrzejem Lampertem - znakomitym polskim tenorem młodego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 25 września 2018 roku w Sanoku podczas XXVIII Festiwalu im. Adama Didura.

Z panem Janem Michalakiem o XX Dniach Sztuki w Dębicy

         Już tylko kilka dni dzieli nas od inauguracji Jubileuszowych XX Dni Sztuki w Dębicy. Polecamy Państwa uwadze tę imprezę wspólnie z jej dyrektorem artystycznym Panem Janem Michalakiem - śpiewakiem i animatorem kultury.
Jubileuszowa edycja zobowiązuje i dlatego koncerty, które zostały zaplanowane, podkreślają, że to edycja wyjątkowa.

        Zofia Stopińska: Proszę nam przybliżyć wykonawców i programy koncertów.

        Jan Michalak: XX Jubileuszowe Dni Sztuki – Dębica 2018 rozpoczynamy 7.10.2018 r. Koncertem Galowym zatytułowanym – Europejska Noc. W programie koncertu znajdą się przeboje i standardy muzyki rozrywkowej, w podróży muzycznej po miastach świata, w nowych symfonicznych aranżacjach dyrygenta i kompozytora Marcina Mirowskiego.
W koncercie wystąpią : Francesco Malapena – znakomity włoski tenor, Katarzyna Mirowska – śpiew, Jan Michalak – bas-baryton, oraz Lydian Nadhaswaram - pianista – dziecięcy geniusz muzyczny z Indii
Solistom towarzyszyć będzie The Film Harmony Orchestra pod dyrekcją Marcina Mirowskiego, z solistami Tomaszem Mirowskim - skrzypce i Piotrem Łukaszczykiem - fortepian.

W dniu 14.10.2018 r. zapraszam na recital Zol Zajn w wykonaniu Beaty Czerneckiej, której towarzyszyć będą Tomasz Kmiecik – piano i Agata Półtorak – skrzypce. Nastrojowy i przepełniony niezwykłą aurą krakowskiego Kazimierza recital pieśni żydowskich w języku jidysz, w wykonaniu charyzmatycznej aktorki i wspaniałych muzyków legendarnej piwnicy artystycznej – Piwnicy pod Baranami

        Ponieważ jest Pan inicjatorem Dni Sztuki w Dębicy i sprawuje Pan pieczę artystyczną nad wszystkimi edycjami, proszę opowiedzieć o narodzinach tej imprezy, i o sławnych artystach, którzy w Dębicy występowali w czasie poprzednich edycji.

        - Inauguracja Festiwalu to październik 1999 roku. Od samego początku moim zamiarem była promocja sztuki wysokiej w mieście nie posiadającym stałej sceny teatralnej i koncertowej. Przez wszystkie lata w programach festiwalowych na scenach pojawiały się: spektakle teatralne, operowe, baletowe, ale także prezentowali się uznani artyści estrady z Polski i  zagranicy.
Wspaniali śpiewacy operowi: Bernard Ładysz, Maria Fołtyn, Wiesław Ochman, Monika Swarowska-Walawska, Barbara Krzekotowska, Dorota Lachowicz, Aleksandra Stokłosa, a  także mistrzowie sceny: Jerzy Trela, Zbigniew Zapasiewicz, Krzysztof Jasiński, Krystyna Janda. Polska estrada reprezentowana była przez Michała Bajora, Jerzego Połomskiego, Edytę Geppert, Aloszę Awdiejewa i wielu, wielu innych wspaniałych artystów. Należy wspomnieć o znakomitych orkiestrach. Muzycy Filharmonii Podkarpackiej, Lwowskiej, Zabrzańskiej, Wrocławskiej oraz muzycy Teatru Opery i Baletu ze Lwowa oraz Opery Krakowskiej.

        Kto Pana wspiera w propagowaniu w Dębicy kultury wysokiej i w przygotowaniach kolejnych edycji, bo wiadomo, że mecenasi są potrzebni.

        - Od 20 lat Głównym Sponsorem i Mecenasem Dni Sztuki – Dębica jest Pan Stefan Bieszczad - Prezes Firmy Suret w Dębicy. Wspierają mnie także samorządy: Miasta Dębicy,  Powiatu Dębickiego i Gminy Dębica. W różnych latach festiwalu, także różne firmy z powiatu dębickiego.

        Nasze spotkanie jest okazję, aby przybliżyć czytelnikom „Klasyki na Podkarpaciu” Pana sylwetkę. Kiedy okazało się, że ma Pan piękny głos , który należy kształcić?

        - Edukację muzyczną rozpocząłem jako 8-latek w PSM w Krośnie w klasie skrzypiec. Później w PSM II st. w Tarnowie w klasie śpiewu solowego i dalsza edukacja muzyczna i praca nad głosem u prof. Adama Szybowskiego w AM w Krakowie. Pierwsze sukcesy odnosiłem na konkursach wokalnych - „ Moniuszkowskim",  kiedy Dyrektorem Artystycznym była Maria Fołtyn, ”Kiepurowskim” za czasów Bogusława Kaczyńskiego i zagraniczne w: Bratysławie i Monachium.

        Czy od początku był Pan prowadzony jako bas – baryton?

        - Na początku prowadzony byłem jak bas. Po wielu latach pracy nad głosem, techniką śpiewu, rozszerzaniu skali głosu, jestem określany jako bas-baryton.

        Proszę opowiedzieć o swojej działalności artystycznej.

        - Od samego początku byłem tak zwanym „ wolnym strzelcem”, nie związanym na stałe z żadnym teatrem operowym, chociaż miałem wiele takich propozycji z teatrów w Polsce i za granicą. Moje występy na scenach - to umowy na wykonanie konkretnej partii operowej czy koncertu. Tak jest do dzisiaj. Przez kilka lat przebywałem w Niemczech, gdzie otrzymywałem konkretne zlecenia muzyczne. Szczególnie w teatrach operowych, czy muzycznych wielu miast - m.in.: pięknego Landu jakim jest Bawaria, Monachium, Augsburg, Ulm, ale to także wiele występów na scenach w Polsce.

        Występuje Pan zarówno z recitalami, jak i w koncertach, w których bierze udział wielu wykonawców, jest Pan zapraszany do udziału w różnych projektach, ale także często Pan organizuje różnorodne programy i to nie tylko w Dębicy.

        - Tak, to wiele koncertów, spektakli, ale także różnorodne programy okolicznościowe, wyreżyserowane przeze mnie dla potrzeb i na zamówienie innych organizatorów spoza Dębicy.

        Tuż przed Dniami Sztuki w Dębicy, odbędzie się koncert w Krośnie.

         - Tak. To jest już 10 - letnia współpraca ze Stowarzyszeniem „ Czyń Dobro, Mimo Wszystko” w Krośnie i z Panią Prezes Kamilą Bogacką. Stowarzyszenie swoją działalnością wspiera osoby chore i potrzebujące szczególnej pomocy i opieki. Piękne charytatywne koncerty i wydarzenia dają mi wiele radości.

        Polecamy Państwa uwadze koncerty, które odbędą się w ramach XX Dni Sztuki w Dębicy w dwa kolejne niedzielne wieczory 7 i 14 października w Domu Kultury Kosmos MOK. Mam nadzieję, ze bilety są jeszcze dostępne.

Z Panem Janem Michalakiem - bas-barytonem, dyrektorem artystycznym Jubileuszowych XX Dni  Sztuki  - Dębica 2018 rozmawiała Zofia Stopińska 2 października 2018r.

Jan Michalak - śpiewak operowy - bas-baryton. Edukację muzyczną rozpoczął w PSM I st. w Krośnie w klasie skrzypiec. Następnie naukę kontynuował w PSM II st. w Tarnowie w klasie śpiewu solowego Jadwigi Redych Czarnik. Przez kolejne lata kształci swój głos pod opieką prof. Adama Szybowskiego w AM w Krakowie i prof. Evy Blahovej w AM w Bratysławie.
Wyróżniany na wielu prestiżowych konkursach wokalnych w kraju i za granicą, między innymi - Kudowa Zdrój , Krynica Zdrój, Bratysława, Monachium.
Solista w wielu spektaklach operowych wykonujący pierwszoplanowe role. Uczestnik wielu recitali wokalnych, koncertów, także dzieł oratoryjnych ze znakomitymi pianistami, chórami i orkiestrami pod batutą uznanych dyrygentów, koncertujący w Polsce, Niemczech, Francji, Włoszech.
Szeroki repertuar operowy, operetkowy, musicalowy, piękna barwa głosu i nienaganna technika wokalna sprawiają, że Jan Michalak jest chętnie zapraszany do udziału w wielu wydarzeniach artystycznych.
Jan Michalak jest także animatorem kultury, twórcą i reżyserem wielu widowisk muzyczno - teatralnych. Wielokrotnie nagradzany za swoją działalność przez Instytucje Kultury, samorządy miast w Polsce, także został uhonorowany odznaką „Zasłużony dla kultury polskiej”, nadaną przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

 

Muzyka jest moją największą pasją

        Do największych wydarzeń XXVIII Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku zaliczymy z pewnością spektakl opery „Romeo i Julia” Charles’a Gounoda, wystawiony przez Operę Śląską w Bytomiu. Premiera tej opery w macierzystym teatrze odbyła się 27 października 2017 roku, wprowadził ją na bytomską scenę Michał Znaniecki - jeden z najwybitniejszych reżyserów teatralnych i operowych, a kierownikiem muzycznym premiery był Bassem Akiki – dyrygent występujący z wielkim powodzeniem na europejskich scenach muzycznych i Dyrektor Artystyczny Opery Śląskiej w Bytomiu. „Romeo i Julia” została entuzjastycznie przyjęta przez publiczność i doceniona przez znawców.            W marcu br. twórcy i wykonawcy otrzymali trzy „Złote Maski” – Nagrody Teatralne Województwa Śląskiego, a 17 września na Zamku Królewskim w Warszawie, podczas XII Gali rozdania Teatralnych Nagród Muzycznych im. Jana Kiepury, nagrodę odebrała Ewa Majcherczyk w kategorii najlepsza śpiewaczka operowa i Bassem Akiki w kategorii najlepszy dyrygent. Obydwie nagrody dotyczyły opery „Romeo i Julia”.
Nic dziwnego, że w Sanoku dzieło to cieszyło się ogromnym zainteresowaniem, podczas spektaklu wszystkie miejsca były zajęte. Po spektaklu, kiedy publiczność opuściła salę, mogłam zarejestrować rozmowę z Panem Bassemem Akiki.

        Zofia Stopińska: Jestem zachwycona tym, co widziałem i słyszałam przez ostatni trzy godziny. To był wspaniały spektakl. Ponieważ miałam miejsce na balkonie, mogłam obserwować także pracę dyrygenta. Bardzo precyzyjnie i sugestywnie Pan dyrygował. Odnosiłam wrażenie, że muzyka płynęła z Pana serca, poprzez ręce i batutę trafiała do każdego z wykonawców tego przedstawienia i do publiczności.

        Bassem Akiki: Cieszę się bardzo, że pani tak odebrała moją pracę. Dla mnie jest to jeden długi łańcuch: widownia, soliści, balet, chór, orkiestra i dyrygent. To wszystko jest ściśle ze sobą powiązane i jak jedno ogniwo zmienia kształt lub się przerywa – to odbija się to na całości. Może Pani nie zdaje sobie nawet sprawy, jak ważna jest w czasie każdego spektaklu publiczność.

        Opera „Romeo i Julia” realizowana w Operze Śląskiej przyniosła Panu – szefowi muzycznemu, z pewnością wiele satysfakcji.

        - Jestem bardzo zadowolony z tego spektaklu, bo cały zespół włożył wiele pracy, aby go wykonać na wysokim poziomie. Pochwały należą się przede wszystkim Orkiestrze, bo to nie jest łatwa muzyka, a w dodatku trzeba bardzo umiejętnie towarzyszyć wykonawcom, którzy stoją na estradzie. Dużo tu scen intymnych i duetów. Spotkałem się nawet z wypowiedziami, że przez to „Romeo i Julia” jest nudną operą. Przekonała się Pani, że to nieprawda i jeśli wykonanie jest dobre, to nikt się nie nudzi. Trochę przykro, że w Polsce repertuar francuski nie jest dobrze znany, bo dyrektorzy teatrów operowych sięgają ciągle po te same tytuły: jeśli Georges Bizet – to „Carmen”, a jeśli Charles Gounod – to „Faust”, a „Romeo i Julia” bardzo dawno nie była grana i warto było przygotować tę operę. Napisany przez Szekspira wspaniały, nieśmiertelny dramat o miłości i nienawiści, ze wspaniałą muzyką Gounoda, jest dziełem wyjątkowym i pod każdą szerokością geograficzną odbierany tak samo, bo miłość jest jedna. Bohaterowie muszą umrzeć, bo ich rodziny są od wieków zwaśnione. Każdy konflikt źle wpływa na rodziny, większe grupy ludzi, narodowości i państwa, ale tak jak w tej operze – na końcu zwycięża miłość, bo śmierć jest tylko początkiem.

        Współpracę z Operą Śląską w Bytomiu na stanowisku dyrektora artystycznego rozpoczął Pan rok temu i przez cały czas z panem dyrektorem Łukaszem Goikiem włączacie do repertuaru ciekawe, wartościowe pozycje, które nie są często wykonywane.

        - Dodam, że Opera Śląska to pierwszy powojenny teatr operowy, stworzony przez patrona Festiwalu w Sanoku – Adama Didura. Wszyscy wielcy polscy śpiewacy tutaj śpiewali. Oprócz Adama Didura wymienię tylko niektórych: Andrzej Hiolski, Bogdan Paprocki, Wiesław Ochman – wszyscy wywodzą się z Opery Śląskiej. Śląsk – to wyjątkowo bogaty w talenty muzyczne region. Szkoda byłoby stać w miejscu i ciągle bazować na tym samym, bardzo popularnym i wszędzie granym repertuarze. Trzeba szukać oper, które są piękne i nie były w tym teatrze, a często nawet w Polsce, wystawiane. Stąd następna premiera, którą będziemy mieli 20 października i zapraszam na tę operę serdecznie, a będzie to dzieło zatytułowane „Don Desiderio” księcia Józefa Michała Poniatowskiego – polskiego kompozytora i śpiewaka, który jest zapomnianym twórcą. „Don Desiderio” to jest wybitne dzieło w stylu bel canto, czyli preferowany jest piękny śpiew i możemy je stawiać obok oper Donizettiego czy Rossiniego. Ponieważ Poniatowski żył i działał we Włoszech, jego jedyne dzieło operowe jest w języku włoskim. Koniecznie trzeba tę operę pokazać publiczności i to ona z pewnością oceni jej wielką wartość.
O tym, że publiczność potrafi ocenić i docenić nieznany spektakl, przekonałem się przygotowując „Romeo i Julię”. Graliśmy tę operę już wiele razy i na każdym przedstawieniu mamy komplet publiczności. Przychodzi na nasze spektakle nie tylko polska publiczność, bo często słyszę rozmowy w języku angielskim lub niemieckim na widowni i w kuluarach. To jest bardzo miłe.

        Wy także szykujecie się do zagranicznych wyjazdów.

        - Nasz Chór jedzie wkrótce do Paryża i będzie występował w Philharmonie de Paris z Orchestre Philharmonique de Radio France. To będzie duże wydarzenie. Mamy także inne plany związane z występami za granicą.

        Proszę nam powiedzieć o najbliższych planach artystycznych, które związane są przede wszystkim z Operą Śląską, ale jednocześnie bardzo dużo dyryguje Pan w innych miastach Polski i za granicą.

        - Uważam, że dyrygent nie może pracować tylko z jedną orkiestrą bez przerwy. Świat się ciągle rozwija. Doświadczenia, które zdobywam za granicą i w innych ośrodkach muzycznych w Polsce, przenoszę do Opery Śląskiej, ale także wiele się nauczyłem w tej Operze i wykorzystuję tę wiedzę w pracy z innymi zespołami. Wszystko można pogodzić – trzeba tylko wcześniej zaplanować.
Często bywa tak, że nie mam dla siebie czasu, ale szczerze mówiąc, nie potrzebuję go, bo muzyka jest moją największą pasją.
Rozmawiamy po spektaklu, jest już dosyć późno, a ja dzisiaj jeszcze jadę do Warszawy, jutro porannym samolotem lecę do Brukseli, poprowadzę tam trzy spektakle i wracam do Opery Śląskiej.
Mam wszystko dokładnie zaplanowane – czas na odpoczynek, czas przygotowań i czas na pracę. To jest bardzo ważne, bo świat wprost pędzi naprzód i nie można stać w miejscu, czy nawet zwalniać tempo – trzeba rozwijać się razem w takim tempie, jak wszystko dokoła.

        Należałoby jeszcze powiedzieć o tym, że ma Pan w repertuarze dużo dzieł minionych epok, ale równocześnie często dyryguje Pan także nowymi utworami.

        - Zacząłem karierę od nowej muzyki i często dyryguję dziełami, które powstały w XXI wieku. Niedługo, bo w marcu 2019 roku w Théȃtre Royal de la Monnaie, poprowadzę światową prapremierę opery „Frankenstein” – amerykańskiego kompozytora Marc’a Grey, reżyseruje La Fura dels Baus. Partytura już jest gotowa, opera jest piękna i cieszę się, że powstają nowe dzieła operowe i mogę brać udział w ich wykonywaniu. To najlepszy dowód na to, że opera jest nieśmiertelnym gatunkiem muzyki.

        Powiedział Pan, że muzyka jest największą Pana pasją, a podobno kiedy miał Pan kilkanaście lat, poważnie Pan myślał o medycynie.

        - To były raczej marzenia rodziców, którzy chcieli, abym został lekarzem. Na szczęście postawiłem na swoim i zostałem muzykiem. Miałem możliwość studiować w Polsce – najpierw na Wydziale Twórczości, Interpretacji i Edukacji Muzycznej w Akademii Muzycznej w Krakowie oraz studia magisterskie dyrygentury symfonicznej i operowej w Akademii Muzycznej we Wrocławiu. Jako dyrygent zacząłem pracę w Operze Wrocławskiej, później w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej, a teraz jestem związany z Operą Śląską. Bardzo się cieszę, że tak toczy się moja droga zawodowa.

        Mam nadzieję, że z dobrymi wrażeniami wyjeżdża Pan z Sanoka.

        - Z bardzo dobrymi wrażeniami. Publiczność była świetna, przez cały czas czułem jej energię i dzięki temu świetnie nam się pracowało. Jestem bardzo zadowolony z tego spektaklu. Występ w Sanoku był dla mnie nowym, ważnym doświadczeniem.

        Pragnę jeszcze pogratulować Panu otrzymanej niedawno Teatralnej Nagrody Muzycznej im. Jana Kiepury w kategorii najlepszy dyrygent.

        - Bardzo dziękuję. Chcę podkreślić, że to jest także nagroda dla orkiestry i dla całego zespołu za przygotowanie i realizację opery „Romeo i Julia”. Trzeba pamiętać, że dyrygent nie brzmi bez zespołu. Cieszę się, że nasza praca jest daje wymierne efekty, że ten zespół się rozwija i ja rozwijam się razem z nim.

        Dziękuję Panu za poświęcony mi czas.

        - Ja również dziękuję za spotkanie i jeszcze raz zapraszam 20 października do Opery Śląskiej na premierę opery „Don Desiderio” Józefa Michała Poniatowskiego. Do zobaczenia.

Z Bassemem Akiki – wybitnym dyrygentem młodego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 25 września 2018 roku w Sanoku.

Tylko mistrzowskie wykonania porywają publiczność

        Zofia Stopińska: Jestem szczęśliwa, że mogę rozmawiać z Panią Katarzyną Dudą – wspaniałą skrzypaczką, występującą z wielkim powodzeniem na całym świecie i jedną z najciekawszych osobowości artystycznych w Polsce. W połowie ubiegłego sezonu artystycznego miałam możliwość podziwiać i oklaskiwać Panią w Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie, a tym razem spotykamy się po wspaniałym koncercie, wieńczącym XII Festiwal Muzyki Kameralnej Bravo Maestro w Centrum Pa-derewskiego w Kąśnej Dolnej. Podczas wieczoru finałowego zatytułowanego MARATON NIEPODLEGŁY. 100 LAT POLSKIEJ MUZYKI wystąpiła Pani jako solistka i kameralistka. Z pewnością już Pani występowała w tym magicznym miejscu.

        Katarzyna Duda: Pierwszy raz wystąpiłam w Kąśnej w roku 2000, z pianistą Edwardem Wolaninem. Był to recital – nagroda za wygrany Konkurs Promocji Talentów w Tarnowie. Potem przez całe lata nie byłam zapraszana do Dworku Paderewskiego, mimo wysyłanych ofert. Dopiero w roku 2016 nowy dyrektor Centrum Paderewskiego, Pan Łukasz Gaj, zaprosił mnie, po 16 latach, na scenę w Kąśnej. To było dla mnie bardzo wzruszające przeżycie – wrócić do tego magicznego miejsca po tylu latach.

        Wspaniały koncert finałowy trwał bardzo długo, bo jak na maraton przystało, w planowanej części koncertu zabrzmiało 21 krótkich utworów lub fragmentów większych form polskich twórców ostatniego stulecia, ale aplauz publiczności sprawił, że wykonane zostały jeszcze dwa utwory na bis. Oprócz Pani wystąpili znakomici polscy muzycy średniego i młodego pokolenia: śpiewaczka Iwona Socha, akordeonista i bandoneonista Klaudiusz Baran, pianista Robert Morawski, skrzypkowie Janusz Wawrowski i Celina Kotz, altowiolista Michał Zaborski i wiolonczelista Marcin Zdunik. Pomimo, że każdy z wykonawców mógł pomiędzy kolejnymi występami chwilę odetchnąć, nie był to łatwy koncert, chociażby ze względu na olbrzymią różnorodność wykonywanych utworów.

        - Tegoroczny program był trudny także ze względu na wyjątkowość pomysłu; polska muzyka skomponowana po 1918 roku z okazji setnej rocznicy odzyskania niepodległości przez Polskę. Chodziło o to, aby tak skonstruować program, żeby z jednej strony można było zaprezentować najcenniejsze pozycje napisane na nasz skład, z drugiej zaś – żeby był to koncert atrakcyjny dla publiczności. Ale myślę, że udało się połączyć te dwa aspekty, sądząc po owacjach publiczności!

        Dzisiaj jestem pod wielkim wrażeniem rewelacyjnego koncertu w Kąśnej Dolnej, ale ciągle jeszcze wspominam wspaniały Pani występ w Rzeszowie, z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Jakuba Chrenowicza, kiedy to wykonała Pani niezwykle rzadko grywany, bardzo trudny II Koncert skrzypcowy h-moll op. 7 Niccolò Paganiniego – słynie Pani z wybitnych kreacji tego dzieła.

        - Faktycznie, II Koncert skrzypcowy Paganiniego jest bardzo rzadko wykonywany, bo z tego, co wiem, nie ma w Polsce oprócz mnie innego wykonawcy tego dzieła. „Campanella” – czyli tylko III część jest wprawdzie grywana jako samodzielny utwór w opracowaniu Pawła Kochańskiego, który de facto jest uproszczoną wersją finału. Ogromne wyzwanie stanowi I część Koncertu, ale moim ukochanym fragmentem jest II część. Z kilku koncertów skomponowanych przez Paganiniego najbardziej znany i grywany jest Pierwszy w tonacji D-dur. Jest on pod względem technicznym o wiele łatwiejszy, chociaż także wiele zależy od tego, jak się go wykona, bo tylko mistrzowskie wykonania porywają publiczność.

        Utwory Paganiniego są podziwiane za walory techniczne, natomiast o ich wartości muzycznej różnie się mówi.

        - To prawda, od wielu lat gram II Koncert skrzypcowy, a także inne utwory Paganiniego i spotykam się często wręcz z lekceważeniem jego muzyki. Mówi się, że to jest muzyka płytka, płaska i o niczym. Absolutnie nie mogę się z tym zgodzić. Na przykład w II Koncercie środkowa część jest niezwykle piękna. Kocham ją także dlatego, że to jest typowa muzyka włoska, rodzaj arii na skrzypce. Jeżeli w ten sposób pomyśli się o tym fragmencie, to słyszymy piękne barwy, piękne frazy i głęboką muzykę. Jak już wspomniałam, w partii orkiestry nie ma gęstej faktury, ale trafić w odpowiednim czasie i odpowiednim sposobem w temat, który grają solowe skrzypce, jest bardzo trudno i na tym polega cała zabawa. W pierwszej części także nie brakuje pięknych tematów, ale jest przede wszystkim karkołomna – podobnie jak część III.

        Nagrała Pani II Koncert skrzypcowy h-moll Niccolò Paganiniego?

        - Nie nagrałam całego koncertu, ale na mojej płycie „Le Streghe 2” nagrałam samą „Campanellę” z orkiestrą, jako samodzielny utwór.
Zostałam kiedyś zaproszona do Filharmonii Poznańskiej i zaproponowano mi, abym cały koncert wypełniła muzyką Paganiniego, bo nikt w Polsce nie grał takiego koncertu. Podjęłam to wyzwanie i w pierwszej części zagrałam cały II Koncert Paganiniego, a później jeszcze „Le Streghe” i chyba „Cantabile”. Było to dla mnie duże wyzwanie.

        Dwie płyty: „Le Streghe” i „Le Streghe 2” – pierwsza z towarzyszeniem fortepianu, a druga z orkiestrą, zostały entuzjastycznie przyjęte, nie tylko przez melomanów, ale także przez krytyków.

        - W Polsce obydwie płyty otrzymały nominacje do nagrody Związku Producentów Audio Video „Fryderyk”, ale także na świecie te nagrania zostały docenione. Myślę, że to był dobry pomysł, oceniając go z perspektywy czasu. Pierwsza płyta została nagrana z fortepianem, druga z orkiestrą i później bardzo często grałam utwory z tych płyt podczas koncertów. Minęło kilkanaście lat i nadal jestem proszona o wykonywanie tychże utworów oraz II Koncertu „La Campanella” Paganiniego.

        Ma Pani w programie wiele utworów, które powstały – można powiedzieć – niedawno, mam tu na myśli, między innymi, nagrania z muzyką skrzypcową Tadeusza Paciorkiewicza i Andrzeja Nikodemowicza.

        - Kolejny nurt, w który bardzo się zagłębiam, to muzyka polska – najnowsza i trochę wcześniejsza. Nagrałam wszystkie utwory kameralne na skrzypce Tadeusza Paciorkiewicza (Acte Prealable) i bardzo dużo tych utworów wykonywałam, a zwłaszcza Sonatę, którą grałam nawet w Carnegie Hall w Nowym Jorku i Concertgebouw w Amsterdamie.
Później zostałam zaproszona przez pianistkę Agnieszkę Schultz-Brzyską do wspólnego projektu zarejestrowania utworów prof. Andrzeja Nikodemowicza. Nagrałyśmy dla wytwórni DUX dzieła na skrzypce i fortepian tego mistrza. Znalazły się na tym krążku Sonata, Kołysanka, Romans, Notturno i dwa Poematy. To niezwykła muzyka, bardzo mi bliska. Andrzej Nikodemowicz całe życie fascynował się muzyką Karola Szymanowskiego i słychać tę fascynację w każdej frazie. Z ogromną przyjemnością grałam te utwory z rękopisów, co nie było proste. Profesor Nikodemowicz był niezwykłą osobą, otwartą na sugestie wykonawców, a chyba tylko najwięksi z kompozytorów to potrafią.

        Nowy wiek przyniósł nowe utwory i kolejne wyzwania.

        - Mocno się zaangażowałam również w muzykę XXI wieku – najnowszą, która jest pisana specjalnie dla mnie i powstały już trzy koncerty. Są to dzieła pisane na zamówienie moje i Orkiestry Muzyki Nowej Szymona Bywalca. Pierwszym utworem był Koncert na skrzypce i orkiestrę Maćka Zielińskiego. Fantastyczny, klasycyzujący utwór, z niezwykłym poczuciem humoru. Maciej pisze bardzo dużo muzyki filmowej, którą z pewnością Państwo znacie. Nadzwyczaj miło wspominamy świetną współpracę z kompozytorem podczas przygotowań do prawykonania, chociaż o trzeciej w nocy, przed pierwszą próbą, powstały dopiero ostatnie dźwięki. Maciek rzeczywiście szukał brzmienia skrzypiec, bardzo dużo rozmawialiśmy, próbowaliśmy, co będzie lepiej brzmiało – które rejestry, w jaki sposób, wspólnie szukaliśmy, aby przedstawiane przez kompozytora idee zabrzmiały jak najlepiej. Praca ta przyniosła mi wiele satysfakcji i przyjemności z wykonania koncertu.
Drugi koncert napisała Agata Zubel i okazało się to niezwykłym wyzwaniem. Nie ukrywam, że przygotowując dzieło Agaty, przez dwa miesiące nie przyjęłam żadnego innego zobowiązania. Myślałam, że nie dam rady, gdyż Agata zasugerowała mi już podczas pierwszego spotkania: „...zapomnij, że masz grać pięknie i zapomnij, że skrzypce są skrzypcami. Potraktuj je zupełnie inaczej”. Całe życie ucząc się i szukając pięknego dźwięku, szukając idealnej intonacji, nagle musiałam od tego wszystkiego odejść, znaleźć skalę w ćwierćtonach i różne możliwości grania na skrzypcach, o których wcześniej nawet sobie nie śmiałam pomyśleć. Agata posiada jednak ogromną charyzmę i przekonała mnie do swoich pomysłów. Wielkie ukłony należą się też dla poszczególnych muzyków orkiestry, gdyż w tym utworze każdy jest poniekąd solistą. Graliśmy już ten utwór w Katowicach, m.in. w NO-SPR-ze, a teraz czekają mnie kolejne wykonania.
Trzeci kompozytor, który napisał dla mnie oraz dedykował mi swój koncert – to Tomek Opałka. Jego koncert jest w innym stylu niż dwa poprzednie ale równie wspaniały. Prawykonanie odbyło się podczas tegorocznych Warszawskich Spotkań Muzycznych, a w NOSPR-ze wykonaliśmy go po raz drugi.
Mając trzy tak świetne koncerty skrzypcowe, napisane specjalnie dla nas, planujemy razem z OMN i Szymonem Bywalcem nagrać je na płytę.
Z niecierpliwością czekam też na wykonanie Sonaty na skrzypce i fortepian Rafała Wnuka, również skomponowanej dla mnie i mnie dedykowanej.

        Podczas koncertu w Kąśnej Dolnej występowała Pani jako kameralistka i wiem, że muzyka kameralna coraz więcej miejsca w Pani działalności zajmuje.

        - W muzyce kameralnej wszystko zależy od partnerów. Ja mam szczęście i jednocześnie radość grania z wielkimi polskimi osobowościami. Są to artyści, którzy wielce inspirują i dlatego też wykonywanie muzyki kameralnej z takimi muzykami, jak: Kuba Jakowicz, Janusz Wawrowski, Marcin Zdunik, Marek Bracha, Hanna Holeksa, Kasia Budnik, z którą bardzo często gramy także jako solistki – jest absolutnie fantastyczne. Niedawno graliśmy z Kasią i pianistą Piotrem Kopczyńskim „Osiem utworów na skrzypce, altówkę i fortepian” Maxa Brucha, które są bardzo rzadko wykonywane, a to niezwykle piękne dzieło. Ostatnio odkryłam twórczość Erwina Schulhoffa, którego utwory w Polsce są rzadko wykonywane, natomiast w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej jest on bardzo popularnym twórcą. Wielkim zaszczytem i przyjemnością były dla mnie dwukrotne występy z muzyką kameralną na Festiwalu Singera na zaproszenie Pani Gołdy Tencer. W tych dwóch edycjach graliśmy wspólnie m. in. z Kubą Jakowiczem, Marcinem Zdunikiem, Kasią Budnik w Synagodze im. Nożyków w Warszawie.

        Ma Pani wielkie szczęście w życiu, ponieważ podczas pracy towarzyszy Pani najbliższa osoba – mąż Michał Styczyński, który nie tylko zajmuje się wszelkimi sprawami organizacyjnymi, ale także po koncertach ma Pani z kim dzielić się swoimi wrażeniami i radością z sukcesów, bo najczęściej soliści czy dyrygenci po koncercie porozmawiają przez chwilę z osobami, które przychodzą podziękować i proszą o autografy, a później artysta jest sam w pokoju hotelowym.

        - Tak, to jest rzeczywiście duży przywilej, natomiast nie zawsze tak jest, że jesteśmy razem, tak jak w Rzeszowie czy Kąśnej. Z racji tego, że nie tylko w Polsce koncertuję i nie zawsze Michał może mi towarzyszyć. Mamy 10-letniego syna – perkusistę, już laureata nagród i Grand Prix na konkursach perkusyjnych ogólnopolskich, a to wymaga dużej dyscypliny od nas. Mąż jest moim managerem, także nie są to nasze prywatne wyjazdy.

         Posiada Pani ogromne umiejętności i moc doświadczeń w zakresie gry na skrzypcach – czy już dzieli się tym Pani z młodymi adeptami gry na skrzypcach?

        - Tak, udzielam się na tzw. kursach mistrzowskich i praca z młodzieżą oraz z dziećmi daje mi wiele satysfakcji i radości. W tym roku zacznę pracę również w warszawskim ZPSM Nr 1 czyli słynnej „Miodowej”. Ten kierunek mojej działalności bardzo się rozwija i cieszę się ogromnie, kiedy widzę, że mogę pomóc młodym ludziom. Musiałam do tego dojrzeć, zdobyć doświadczenie i wiedzę.

        Ciągle przybywa nowych wyzwań – najlepszym dowodem jest fakt, że od naszego spotkania w grudniu ubiegłego roku w Rzeszowie, wykonała Pani mnóstwo koncertów, recitali i prowadziła Pani zajęcia na kursach, a zaraz po wyjeździe z Kąśnej Dolnej będzie Pani mieć bardzo pracowite dni.

        - To prawda, czeka mnie teraz pracowity okres; koncert na kolejnym Festiwalu Singera razem z skrzypkiem Mariuszem Patyrą, altowiolistą słynnego Kwartetu Belcea – Krzysztofem Chorzelskim i Marcinem Sieniawskim, wiolonczelistą znakomitego Kwartetu Szymanowskiego. Następnie inauguracja roku na „Miodowej” z sekstetem Czajkowskiego. Zagramy go wspólnie ze wspaniałym wiolonczelistą Bartkiem Koziakiem, moim mężem Michałem oraz trójką świetnych młodych smyczkowców. Wszyscy oni to uczniowie albo niedawni absolwenci renomowanego Liceum Brzewskiego na „Miodowej”. Następnie Koncert Agaty Zubel na trzech występach w ramach Festiwalu „Warszawska Jesień”. W listopadzie najprawdopodobniej zaprezentuję ten utwór w Moskwie. Potem tournee w Chinach z orkiestrą symfoniczną... I tak dalej...

        Z jakimi wrażeniami wyjeżdża Pani z Kąśnej Dolnej? Co sądzi Pani o tym miejscu, gospodarzach i publiczności?

        - Cudowne miejsce, wspaniała publiczność i znakomici gospodarze. Wielkie ukłony dla dyrektora Łukasza Gaja oraz ogromne podziękowania dla Pani Ani Podkościelnej-Cyz, szefowej biura festiwalowego, bez której nie byłoby możliwe zorganizować tak skomplikowanego przedsięwzięcia, jakim jest koncert finałowy Festiwalu Bravo Maestro! Wspaniali ludzie. Nie mogę się już doczekać kolejnej edycji!

Z Panią Katarzyną Dudą - wybitną polską skrzypaczką rozmawiała Zofia Stopińska 25 sierpnia 2018 roku w Kąśnej Dolnej.

Subskrybuj to źródło RSS