Tutaj otrzymałem wiele szans
Ruben Silva - dyrygent fot. z arch. Filharmonii Podkarpackiej

Tutaj otrzymałem wiele szans

           Zofia Stopińska: Dwoma koncertami, które odbyły się 25 i 26 stycznia tego roku w Filharmonii Podkarpackiej, dyrygował znany doskonale wszystkim melomanom Ruben Silva. Poprowadzenie dwóch bardzo różnych pod każdym względem programów w czasie dwóch kolejnych wieczorów było z pewnością dużym wyzwaniem, zarówno dla dyrygenta, jak i Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej i dlatego naszą rozmowę z Panem Rubenem Silvą rozpoczęłam od pytania o programy tych wieczorów.
           Ruben Silva: Faktycznie, to były dwa bardzo różne koncerty – pierwszy w całości wypełniła muzyka hiszpańska, a drugi fragmenty z operetek, ale sięgnęliśmy tym razem po arie i duety z operetek mniej znanych, chociaż także bardzo pięknych.

          Muzyka operetkowa cieszy się ogromnym powodzeniem, ale coraz większym zainteresowaniem cieszy się niezwykle barwna muzyka hiszpańska. Najlepszym dowodem był koncert w Rzeszowie, podczas którego zabrzmiały: Intermedio z zarzueli „Legenda pocałunku” autorstwa Reveriano Soutullo i Juana Verta, muzyka do baletu „Czarodziejska miłość”, skomponowanego przez Manuela de Falla, część drugą wieczoru rozpoczęło również Intermedio z zarzueli Pablo Luny „Żydowskie dziecko”, po którym powróciliście do muzyki Manuella de Falli z suity baletowej „Trójgraniasty kapelusz”, a na zakończenie zabrzmiało trzecie Intermedio z zarzueli „Wesele Luisa Alonso” Gerónima Giméneza. Koncert bardzo się spodobał, a ostatni, bardzo efektowny utwór, zachwycił publiczność i owacja trwała tak długo, aż zdecydował Pan powtórzyć go na bis.
          - Ja także zauważyłem już dość dawno, że bardzo dużo osób interesuje się muzyką hiszpańską i wcale nie jestem zdziwiony, bo jest bardzo ciekawa, w większości przepełniona różnorodnymi, pełnymi emocji ludowymi motywami. W pierwszej części zachwycały piękne skale i orientalnie zabarwione motywy folkloru Cyganów andaluzyjskich. Bardzo głęboko zakorzeniona w tej muzyce jest również corrida. Ja czuję to w sposób szczególny, bo jak byłem małym dzieckiem, to w Boliwii były także corridy i nawet bardzo lubiłem na nie chodzić. Jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy z tego, że byk tak bardzo cierpi podczas walk.

          Urodził się Pan w La Paz – stolicy Boliwii i tam także uczył się Pan w Konserwatorium Muzycznym oraz studiował Pan na Uniwersytecie Katolickim.
          - Jako chłopiec zacząłem śpiewać w chórze i bardzo to polubiłem. Wtedy też stwierdzono, że mam bardzo dobry słuch. Wkrótce zacząłem się uczyć grać na gitarze. Początkowo traktowałem to jako hobby, ale wkrótce zapragnąłem studiować grę na gitarze klasycznej. Zacząłem także uczyć się grać na fortepianie i perkusji. O tym, że ostatecznie zacząłem studiować dyrygenturę, zadecydował przypadek. W szkole działał duży zespół, który wykonywał głównie wokalno-instrumentalną muzykę hiszpańską, połączoną z tańcem. Wszyscy ubrani byli z stroje z okresu renesansu. Przed jednym z koncertów potrzebny był dyrygent i ja postanowiłem się zgłosić. Po koncercie dyrektor szkoły powiedział, że najbardziej podobał mu się dyrygent. Potraktowałem te słowa poważnie i postanowiłem iść dalej w tym kierunku. Tak to się zaczęło.

           W 1978 roku, jako stypendysta polskiego rządu, trafił Pan do Akademii Muzycznej w Warszawie, do klasy prof. Stanisława Wisłockiego. Chyba Pan wie, że ten wspaniały dyrygent urodził się w Rzeszowie i tutaj spędził dzieciństwo. Myślę, że studia u prof. Stanisława Wisłockiego były wyjątkowe, bo był świetnym pedagogiem, który wykształcił wielu znanych dyrygentów i Pan do tego grona należy.
           - Oczywiście, od dawna wiem, że Profesor tutaj się urodził. Bardzo lubiłem prof. Stanisława Wisłockiego i wiem, że ta sympatia była wzajemna. Jak przyjechałem z Boliwii, to wziął mnie pod swoje skrzydła, bo było mu żal młodego chłopca, który przyjechał z drugiej półkuli, nie znał języka polskiego. Porozumiewaliśmy się w języku hiszpańskim, który prof. Wisłocki bardzo dobrze znał. Nigdy nie zapomnę, jak zaprosił mnie na koncerty i nagrania do Katowic. Wielka Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia i TV (bo tak brzmiała wówczas nazwa NOSPR-u) pod Jego batutą nagrywała wszystkie symfonie Beethovena. To trwało chyba ponad miesiąc i często zapraszał mnie na kolacje albo na obiady, a po posiłku prosił, abym zabrał pieczywo, które zazwyczaj zostawało, bo dobrze wiedział, że mam mało pieniędzy na utrzymanie się w Polsce. Nigdy nie zapomnę zabawnej historii, jak podczas jednego z obiadów rozmawialiśmy o pikantnych potrawach, z których Ameryka Południowa słynie. Nie zaznaczyłem jednak, że u nas te potrawy przyprawiane są przede wszystkim chili i prof. Wisłocki pragnął mnie ugościć polską bardzo pikantną przyprawą i zaznaczył, że będzie mi ona bardzo smakować. To był chrzan, który pierwszy raz w życiu jadłem i wziąłem sobie od razu dość dużą porcję. Myślałem, że rozerwie mi całą głowę, a szczególnie nos. Nie powiem, żeby mi to smakowało, ale na pytanie, czy mi smakuje, odpowiedziałem oczywiście, że bardzo. Po latach bardzo polubiłem chrzan i teraz naprawdę bardzo mi smakuje.

           Pod kierunkiem prof. Stanisława Wisłockiego przygotowywał się Pan także do ważnych konkursów dyrygenckich w Katowicach i w Budapeszcie.
           - Profesor poświęcił mi dużo czasu i bardzo mi pomógł w tych przygotowaniach. Dla mnie udział w tych konkursach był bardzo ważny, bo zostałem laureatem i otrzymałem nagrodę dla najmłodszego finalisty III Międzynarodowego Konkursu Dyrygenckiego im. Grzegorza Fitelberga w Katowicach. Zostałem także finalistą Międzynarodowego Konkursu Radia i Telewizji w Budapeszcie. Pod koniec studiów spotykaliśmy się rzadziej, bo prof. Wisłocki wyjeżdżał wtedy często na tournée do Ameryki Południowej. Nie był obecny nawet na moim koncercie dyplomowym, podczas którego dyrygowałem Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Narodowej, bo dyrygował wtedy w Argentynie.

          Po studiach postanowił Pan pozostać w Polsce i rozpocząć działalność artystyczną.
          - To także był przypadek, bo byłem przygotowany, że po ukończeniu studiów w Polsce wrócę do Boliwii, ale zacząłem wtedy otrzymywać zaproszenia do poprowadzenia koncertów w różnych polskich filharmoniach. Chcę podkreślić, że pierwsze zaproszenie otrzymałem do Filharmonii Rzeszowskiej, a dyrektorem był wówczas pan Bogdan Olędzki. Później zapraszał mnie do Rzeszowa nieżyjący już, niestety, świetny dyrygent Józef Radwan. Obydwaj byli bardzo kompetentni i sympatyczni, bardzo miło wspominam te koncerty.

            Dyrygował Pan już chyba wszystkimi orkiestrami filharmonicznymi w Polsce, ale działa Pan także bardzo dużo na polu opery i operetki.
            - Tak, pracę w tym nurcie także rozpocząłem przypadkowo (śmiech). Moje życie to właściwie jeden wielki przypadek (śmiech).
Zaraz po ukończeniu studiów kolega, który był waltornistą w Warszawskiej Operze Kameralnej, powiedział mi, że potrzebują dyrygenta i namówił mnie, abym porozmawiał na ten temat z dyrektorem Stefanem Sutkowskim. Posłuchałem kolegi i umówiłem się na rozmowę, podczas której dyrektor Sutkowski potwierdził, że potrzebuje dyrygenta, ale chciałby mnie zobaczyć w akcji. Tak się złożyło, że miałem koncerty w Akademii Muzycznej w Warszawie z orkiestrą studencką i zaprosiłem go. Przyszedł na próbę i już po zakończeniu próby usłyszałem piękne słowa z ust dyrektora Sutkowskiego – „witam w rodzinie” i tak zostałem dyrygentem Warszawskiej Opery Kameralnej. Dyrektor Stefan Sutkowski był nie tylko znakomitym muzykiem, ale także wspaniałym człowiekiem i prawdziwym naszym ojcem. Po odejściu dyr. Sutkowskiego, przez cztery lata byłem dyrektorem artystycznym i muzycznym Warszawskiej Opery Kameralnej. Pracowałem tam do zakończenia działalności na dawnych zasadach, bo teraz ta placówka działa zupełnie inaczej.

           Szefował Pan także w filharmoniach i teatrach operowych.
           - Zacznijmy od filharmonii; dość długo, bo w sumie 10 lat, byłem dyrektorem artystycznym Filharmonii Koszalińskiej, a od roku jestem dyrektorem naczelnym i artystycznym Polskiej Filharmonii „Sinfonia Baltica” w Słupsku. Byłem jeszcze dyrektorem artystycznym Opery Wrocławskiej i Opery Krakowskiej oraz kierownikiem muzycznym Teatru Wielkiego w Łodzi. Byłem jeszcze konsultantem muzycznym Gliwickiego Teatru Muzycznego, który został niestety zlikwidowany, a także pierwszym dyrygentem Narodowej Orkiestry Symfonicznej w La Paz w Boliwii. W sumie nigdy nie narzekałem i nie narzekam na brak pracy.

           Pomimo tylu obowiązków w Polsce ma Pan czas na muzyczne powroty do Boliwii?
           - Dość rzadko, ale od czasu do czasu tak. Ostatnio dyrygowałem w Boliwii w ubiegłym roku, a w programie były utwory Piotra Czajkowskiego, które zostały bardzo gorąco przyjęte.
            Z moich obserwacji wynika, że we wszystkich salach koncertowych publiczność stanowią osoby, które ukończyły już czterdziesty rok życia. Twierdzę, że trzeba kochać muzykę klasyczną i być trochę przygotowanym do jej odbioru. Dlatego niezmiernie ważne są koncerty edukacyjne dla dzieci i młodzieży, żeby młodzi wiedzieli, że taka muzyka istnieje. Aktualnie są oni „bombardowani” przez wszystkie środki przekazu wszelkimi odmianami muzyki pop. Nie znają muzyki klasycznej i nie potrafią jej słuchać. W polskich szkołach nie przygotowuje się młodych ludzi do odbioru muzyki klasycznej. Do szkół muzycznych trafia zaledwie garstka utalentowanych muzycznie młodych ludzi.

           Sporo Pan dyrygował i dyryguje za granicą. Z Warszawską Operą Kameralną zwiedził Pan kawał świata.
          - To prawda, z Warszawską Operą Kameralną byłem prawie we wszystkich krajach Europy. Bardzo często wyjeżdżaliśmy na długie tournée – byliśmy w Japonii, Rosji, Anglii.
          Dyrygowałem także orkiestrami i spektaklami w Meksyku, Kolumbii, Serbii, Hiszpanii, Niemczech, we Włoszech i ciągle mam zaproszenia do poprowadzenia kolejnych koncertów.

           Przyjechał Pan do Polski na studia, ale pozostał Pan u nas, założył Pan rodzinę – czy myśli Pan o Polsce jak o ojczyźnie?
          - Tak, chociaż jest to moja druga ojczyzna, bo pierwszą ojczyzną jest zawsze kraj urodzenia. Mogę nawet powiedzieć, że tej drugiej ojczyźnie zawdzięczam więcej od pierwszej, bo tutaj dano mi szanse najpierw na dobrą edukację muzyczną, a później na pracę i rozwój. Uważam, że Polacy potrafią doceniać to, co jest dobre i tutaj otrzymałem wiele szans. Tutaj mam swój dom, rodzinę, moje dzieci są Polakami, bo tutaj się urodziły, poznałem język polski i odpowiada mi polska kuchnia. Dobrze się tutaj czuję.

           Z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej przygotował Pan dwa koncerty – o pierwszym już trochę rozmawialiśmy, ale trzeba powiedzieć, że dzisiaj również sala była pełna, orkiestra przygotowana, bardzo pięknie śpiewający i świetnie prezentujący się na scenie soliści w osobach dwóch pięknych sopranistek Katarzyny Laskowskiej i Bogumiły Dziel-Wawrowskiej, dwóch tenorów Piotra Rafałko i Adama Sobierajskiego, dwie pary tancerzy, a wszystko to opatrzone rzeczowymi, czasami zabawnymi komentarzami Łukasza Lecha. Jestem pod wielkim wrażeniem.
           - Teraz mogę powiedzieć, że ten drugi koncert był dla nas wszystkich trudniejszy od pierwszego. Mieliśmy gorszy materiał muzyczny i podczas prób wiele czasu traciło się na różne uzgodnienia. Z pewnością nad pierwszym koncertem pracowało się spokojniej, ale mogę pochwalić orkiestrę, bo jest na bardzo dobrym poziomie, pięknie brzmi, tworzą ją znakomici muzycy i zawsze był pełny skład gotowy do pracy. Trzeba jeszcze podkreślić, że macie wspaniałą salę – prawdziwy skarb.

Z Panem Rubenem Silvą, znakomitym polskim dyrygentem pochodzenia boliwijskiego rozmawiała Zofia Stopińska 26 stycznia 2019 roku w Rzeszowie