W dzieciństwie marzyłam, aby zostać piosenkarką.
Adrianna Bujak - Cyran - sopran fot. Daniel Rutkowski

W dzieciństwie marzyłam, aby zostać piosenkarką.

           Zapraszamy Państwa na spotkanie z sopranistką Adrianną Bujak-Cyran, która wystąpiła wspólnie z basem Jackiem Ozimkowskim i zespołem ARSO Enesemble oraz występującym tym razem w roli pianisty Tomaszem Chmielem, podczas pierwszego w tym roku kalendarzowym koncertu organizowanego przez Przemyskie Centrum Kultury i Nauki ZAMEK. W pierwszej części zabrzmiały utwory muzyki filmowej w wykonaniu ARSO Ensemble, natomiast w części drugiej do zespołu dołączyli wokaliści i zachwycili zgromadzoną w Sali Zamku Kazimierzowskiego w Przemyślu publiczność świetnie wykonanymi piosenkami okresu międzywojennego.
Po koncercie poprosiłam o rozmowę Panią Adriannę Bujak-Cyran.

           Zofia Stopińska: Po raz pierwszy miałam szczęście oklaskiwać Panią w takim repertuarze, czy często wykonuje Pani takie piosenki?
           Adrianna Bujak - Cyran: Bardzo się cieszę, że mogłam Panią kolejny raz spotkać i miło mi, że koncert się podobał. Koncert z piosenkami przedwojennymi jest jednym z moich ulubionych programów. Uwielbiam je śpiewać i zazwyczaj wykonuję go właśnie w towarzystwie rzeszowskich filharmoników pod dyrekcją Tomasza Chmiela, który jest autorem tych przepięknych opracowań. Pamiętam, że prawie bezpośrednio po dyplomie maestro Chmiel poprosił mnie, abym zaśpiewała piosenki przedwojenne w Filharmonii Krakowskiej na koncercie dla młodzieży. Bardzo się ucieszyłam z tej propozycji, gdyż „zawsze lubiłam stare piosenki”.W 2006 roku wygrałam Festiwal Niezapomnianych Artystów w Bydgoszczy, wykonując znany przebój Mieczysława Fogga – „Oczarowanie”. Natomiast śpiewanie piosenek, które znałam właściwie od zawsze, w dodatku w towarzystwie orkiestry, jest wspaniałym przeżyciem. I tak się zaczęła moja współpraca z Tomaszem Chmielem, który zaprosił mnie do wielu już koncertów z tym repertuarem, m.in. w Filharmonii Częstochowskiej, Dolnośląskiej oraz Podkarpackiej. Miałam przyjemność śpiewać piosenki przedwojenne również w Hamburgu i Hannoverze wraz z Jackiem Wójcickim na zaproszenie Filharmonii Podkarpackiej. Właśnie na tych wyjazdach poznałam rzeszowskich muzyków, których bardzo polubiłam i z którymi mam przyjemność koncertować dosyć często na Podkarpaciu.

          Pani działalność w nurcie piosenki estradowej rozpoczęła się na scenie krakowskiego kabaretu Loch Camelot i ma Pani na swoim koncie zwycięstwa na ogólnopolskich festiwalach.
          - Tak, zaczynałam w Kabarecie Loch Camelot, który ma swoją siedzibę w Zaułku św. Tomasza w Krakowie. Ktoś mi powiedział, że dyrektor tego Kabaretu – Kazimierz Madej, zawsze na piątkowych kabaretach zadaje pytanie, czy ktoś z publiczności nie zechciałby wystąpić. Pewnego piątkowego wieczoru postanowiłam po prostu pójść na kabaret i zaśpiewać. I gdy nastąpił ten moment, kiedy właśnie dyrektor pyta, czy ktoś chciałby może coś zaśpiewać, ja podnoszę drżącą rękę, trzymając w drugiej nuty do piosenki Anny German – „Tańczące Eurydyki” (zresztą przygotowanej uprzednio na zajęciach z piosenki u pana prof. Andrzeja Zaryckiego), a tu nagle słyszę, że ktoś mnie ubiegł... Wyszedł pan i powiedział wierszyk. Ciężko mi było bardzo, ale nie dałam za wygraną i po skończonym kabarecie podeszłam do pana dyrektora i powiedziałam, że też byłam chętna. Umówiłam się z nim, prześpiewałam piosenkę i zostałam zaproszona do występu akurat, gdy Kabaret Loch Camelot obchodził swoje 5-lecie istnienia. Akompaniowała mi wtedy sama Ewa Kornecka – kierownik muzyczny. I zostałam z nimi ponad pięć lat. Biorąc pod uwagę, że rozpoczynając tę przygodę miałam 17 lat i byłam bardzo nieopierzona, było to ogromne przeżycie. Mogłam podpatrywać, jak pracują i przygotowują się do występu znakomici krakowscy aktorzy – Katarzyna Jamróz, Przemysław Branny, Beata Malczewska, Łada Gorpienko czy Andrzej Róg. Niektóre przyjaźnie pozostały do dziś, jak np. z Basią Stępniak-Wilk. Na początku przychodziłam tylko śpiewać tę swoją jedną piosenkę, a później już śpiewałam ansamble – tzw. ”zbiorówki”, nagrywałam programy telewizyjne oraz uczestniczyłam w koncertach wyjazdowych. Bardzo dużo się tam nauczyłam, np. jak się ubierać na scenę, kłaniać, wychodzić – tego się trudno nauczyć w szkole. Samo przebywanie w tak zacnym i profesjonalnym gronie artystów, podglądanie i rozmawianie na temat życia artystycznego, przygotowywania piosenki, samych występów, było nieocenione. Myślę, że właśnie tam powoli dojrzewała we mnie decyzja, że chcę podążać tą drogą. Chodziłam wtedy do liceum, do klasy biologiczno-chemicznej, powoli musiałam wybrać, co chcę robić w życiu. Większość moich znajomych wybierała studia właśnie w takim kierunku, jak profil w liceum. Ja kończyłam jeszcze średnią szkołę muzyczną (wydział fortepianu i wokalny) i, nie bez trudu, wybrałam kształcenie muzyczne. Działalność w Lochu Camelot zaowocowała jeszcze recitalem piosenek francuskich wraz z Adamem Piśko oraz programem „Wieczory Nieperwersyjne” z piosenkami spółki Basia Stępniak-Wilk i Aleksander Brzeziński (autorów słynnego hitu – Bombonierka).

          Z.S.: Poznałam Panią już dosyć dawno, a nasze pierwsze spotkanie miało miejsce w Sanoku, kiedy rozpoczynała Pani współpracę z Zespołem Flores Rosarum i na zaproszenie pani Wandy Falk Zespół występował kilkakrotnie w przepięknej świątyni Franciszkanów z niezwykle interesującymi projektami muzyki dawnej – średniowiecznej i renesansowej. Jak trafiła Pani do tego zespołu i jaki repertuar wykonywaliście na przestrzeni lat? Bo Flores Rosarum ciągle działa.
          - Już nawet nie pamiętam, jak się poznałam z założycielką zespołu – siostrą Susi Ferfoglią, chyba w chórze Psalmodia, wtedy jeszcze PAT-u, obecnie UPJPII. Susi zaproponowała mi, gdy byłam jeszcze na studiach, abym zaśpiewała antyfony Hildegardy z Bingen (musiałam się oczywiście dokształcić na temat tej postaci). Zawsze byłam otwarta na nowości, więc z chęcią przyjęłam tę propozycję, choć muzyka była całkiem inna niż ta, którą zajmowałam się na co dzień. Pamiętam, że przygotowywałam się z takich dziwnych amerykańskich nut (pięciolinia i kropeczki); teraz te zmagania wydają mi się o tyle zabawne, że od pewnego czasu pracujemy przede wszystkim na rękopisach zapisanych neumami – zapisem kilkaset lat starszym i mniej przystępnym od „klasycznych” nut. Tych utworów jeszcze wtedy nikt nie śpiewał w Polsce, to była swego rodzaju innowacja. Ale sama muzyka bardzo mi się podobała, nawet na dyplomie zaśpiewałam jedną z antyfon Hildegardy z Bingen. Dostałyśmy kilka propozycji koncertów i postanowiłyśmy założyć zespół. Zaprosiłyśmy kilka koleżanek, które się w trakcie trwania zespołu wymieniały, i szukałyśmy własnej drogi zespołowej. Nazwa zespołu też pochodzi z antyfony św. Hildegardy – Flores Rosarum (płatki róż) i mówi o męczennikach. Kierownikiem jest s. Susi Ferfoglia, teraz prof. UPJPII, wybitna znawczyni chorału gregoriańskiego, która kończy właśnie specjalistyczne studia w Lugano, a w Krakowie jest kierownikiem pierwszych w Polsce podyplomowych studiów z monodii liturgicznej. Zespół ma na koncie wiele koncertów i badań muzykologicznych. W repertuarze mamy m.in. śpiewy z klasztoru benedyktynek ze Staniątek, Cystersów z Lubiąża, z graduału Olbrachta, teraz pracujemy nad Ciemnymi Jutrzniami z Wawelu. Wraz z zespołem Peregrina, którego kierowniczką jest Agnieszka Budzińska-Bennett, wykonałyśmy cały dramat liturgiczny Hildegardy z Bingen – „Ordo virtutum.” Na jesieni 2018 r. nagrałyśmy płytę z pieśniami św. Hildegardy z Bingen jako pierwsze w Polsce. Płyta ukaże się już na wiosnę 2019 r., a jedną z modlitw będzie czytać sama Dorota Segda. Jest to bardzo twórcza i ciężka praca, gdyż na tym polu jesteśmy niejednokrotnie prekursorkami. Większości tych utworów nie ma na Youtube i nie można podejrzeć, jak ktoś inny to śpiewa... Często się kłócimy i zmieniamy koncepcję, ale ostatecznie jest to bardzo pasjonująca i rozwijająca praca, otwierająca całkiem inne pokłady w mózgu niż np. praca nad utworem romantycznym czy klasycznym.

          Współpracuje Pani także z innymi zespołami, które wykonują muzykę dawną.
          - Współpracuję od dawna z zespołem Camerata Cracovia, z którym miałam przyjemność wykonywać barokowe pieśni o dość ciekawej nazwie gatunkowej – kanty. Tak więc nagraliśmy dla wytwórni DUX płytę z kantami polskimi, ukraińskimi i ruskimi. Jest to bardzo ciekawy program, nietypowy, gdyż dosłownie „wygrzebany” z archiwów przez kierownika zespołu – Ireneusza Trybulca. Znalazł je w XVII-wiecznych śpiewnikach ruskich, gdzie były na przykład zapisane cyrylicą teksty Jana Kochanowskiego do muzyki anonimowych kompozytorów. Opracowane są one na dwa soprany i baryton, a zespół akompaniujący to lutnia, viola da gamba i bandura (wykonuje tę partię wspaniały ukraiński bandurzysta – Dmytro Hubjak). Mam przyjemność również śpiewać z zespołem Consortium Sedinum oraz orkiestrą Akademia Muzyki Dawnej ze Szczecina. Prowadzi je bardzo utalentowane i prężnie działające małżeństwo – Urszula Stawicka oraz Paweł Osuchowski. Jestem pod wrażeniem ich sukcesów, zarówno artystycznych, jak i organizacyjnych. Są oni niestrudzonymi animatorami rozwoju muzycznego w województwie zachodniopomorskim. Zaczęło się od „Exultate jubilate” Mozarta w Policach, a później śpiewałam z tymi zespołami na innych wydarzeniach artystycznych, takich jak Na Gotyckim Szlaku oraz dwa razy na Ukrainie. Są to dla mnie bardzo cenne doświadczenia, gdyż śpiewanie z orkiestrą historyczną to prawdziwa przyjemność. Oprócz repertuaru barokowego i klasycznego była jeszcze rekonstrukcja opery Józefa Elsnera pt. "Łokietek", która została odnaleziona we Lwowie i tak została wykonana przy współpracy polskich i ukraińskich muzyków. Już na studiach zaczęłam współpracę z Capella Cracoviensis i na przedostatnim roku dyrektor Stanisław Gałoński przyjął mnie na etat. Dużo też wspaniałych koncertów oraz podróży odbyłam z zespołem Floripari – zespołem Królewskiego Zamku na Wawelu.

           Występuje Pani w Polsce i za granicą. Śpiewała Pani w wielu krajach europejskich, a także w Australii.
          - Jest to dość naturalne, że koncertuje się również za granicą. Nie ukrywam, że jest to bardzo sympatyczna strona tego zawodu, gdyż oprócz tego, że się koncertuje, to jeszcze poznaje się inne kraje i dość często udaje się jeszcze troszkę pozwiedzać. Chyba najwięcej wyjeżdżałam z zespołem Floripari, z którym wykonywałam przede wszystkim muzykę renesansową. Bardzo miło wspominam dwa wyjazdy do Rumunii i Mołdawii na zaproszenie Instytutu Polskiego w Bukareszcie. Bardzo dużo wtedy zobaczyliśmy, koncertowaliśmy w Hunedoarze, Suceawie, Bukareszcie (w przepięknej Sali filharmonii im. Enescu) oraz Kiszyniowie. Bardzo spodobał mi się ten kraj i nawet pojechałam tam kiedyś z rodziną na wakacje, aby im pokazać rumuńskie uroki.
          Również z Floripari dostaliśmy zaproszenie na słynny Stour Festival w Anglii, pamiętam, że miałam problem z malutkim synem, który nie chciał pić mleka z butelki i postanowiliśmy z mężem, że polecimy wszyscy. I tam właśnie usłyszał nas Vincent Moleta, który był dyrektorem kameralnego festiwalu w Blackwoodriver na zachodzie Australii i zaprosił nas na drugą półkulę. Nie do końca wierzyliśmy, że się to uda, ale jednak dotarliśmy do Australii. Wcześniej jeszcze nawiązaliśmy kontakt z Polonią i udało się wystąpić na 40-leciu istnienia Klubu Polskiego im. Sikorskiego w Perth oraz na imprezie fundraisigowej – Festiwalu Polskich zespołów folklorystycznych w Australii Pol-Art. Cały wyjazd to były wspaniałe 3 tygodnie. W Perth mieszkaliśmy u Polonii, więc mogliśmy się zaprzyjaźnić oraz zobaczyć, jak Polacy sobie radzą daleko od ojczyzny. Były to bardzo wzruszające koncerty, cała Polonia się na nich zbierała, było to dla nich duże święto, nie tylko artystyczne, ale również towarzyskie. Potem pojechaliśmy do Blackwoodriver, miasteczka w angielskim stylu, gdzie śpiewaliśmy cztery koncerty. Dwa w kościele, a dwa... na farmie australijskiej. Takie szalone pomysły miał właśnie Vincent, byliśmy bardzo zaskoczeni scenerią głównego koncertu festiwalu, gdyż występowaliśmy w renesansowych kostiumach, ale ostatecznie wypadło wszystko fantastycznie. Z Vincentem utrzymujemy kontakt do dziś. Chyba też dobrze wspomina nasz pobyt, gdyż w tamtym roku odwiedził Kraków, aby się z nami spotkać.

          Bierze Pani udział w produkcjach scenicznych – zarówno operowych, jak i musicalowych. Dobrze się Pani czuje w takich formach muzycznych?
          - Występowałam w musicalach dla dzieci pt. „W królestwie muzyki” (jako Królowa Pięciolinia) oraz „Bajka o jazzie” (jako Mysz i Mama), do muzyki bardzo utalentowanego kompozytora, rzeszowianina Michała Jurkiewicza. To był bardzo twórczy czas w Centrum Kultury im. K. Bochenek w Katowicach. W sumie zawsze marzyłam, aby wystąpić w musicalu i udało się... Była muzyka na żywo (big band Akademii Muzycznej w Katowicach), profesjonalne kostiumy i choreografia, także musiałam się trochę nabiegać po scenie..., ale oczywiście było to bardzo fajne wydarzenie.
           Po studiach dostałam się do produkcji Opery Krakowskiej „Spojrzenia”, śpiewałam „Bachianas Brasileiras” H. Villa-Lobosa. Ostatnio śpiewałam rolę Amora w operze „Uprowadzenie Heleny” Marco Scacchiego . Dzieło to ma niezwykle ciekawą historię Była to pierwsza opera na ziemiach polskich, wykonana na zamku Książąt Litewskich w Wilnie. Niestety, muzyka nie przetrwała do dnia dzisiejszego, pozostało tylko samo libretto. I tu ciekawy pomysł organizatorów: poproszono klawesynistę Marco Vitale o swego rodzaju rekonstrukcję – napisanie do tego libretta muzyki w stylu XVII-wiecznym. Opera w tej nowej postaci została już wykonana w niedawno oddanym, tymże samym, Zamku Książąt Litewskich. Cały projekt, w którym miałam przyjemność brać udział, miał taką wymowę, że wchodzimy w tradycję, ale na nowy sposób.
          Bardzo lubię występować w produkcjach scenicznych, teatralnych. Teatr muzyczny bardzo mnie pociąga, praca z reżyserem, budowanie postaci, kontakt z kolegami, współpraca na scenie. Jeżeli myślę o sobie w przyszłości, to właśnie chciałabym więcej grać w teatrze muzycznym. Dość długo do tego dojrzewałam, bo wcześniej wydawało mi się, że się do tego nie nadaję i przeznaczona mi jest twórczość oratoryjno-kantatowa, ale jednak coraz bardziej przekonuję się, że to jest moje pragnienie.

          Ważny nurt w Pani działalności stanowi praca pedagogiczna w PSM II st. im. Wł. Żeleńskiego w Krakowie oraz ze studentami.
          - Od tego roku uczę w Państwowej Szkole Muzycznej II st. im. Wł. Żeleńskiego w Krakowie. Jestem absolwentką tej szkoły na dwóch wydziałach, więc w młodości spędzałam tam bardzo dużo czasu i mam mnóstwo wspomnień. Jest to bardzo dziwne doświadczenie siedzieć np. na egzaminach już po tej drugiej stronie. Gdy brałam klucz do sali na lekcje, to z przyzwyczajenia chciałam się wpisać do zeszytu dla uczniów... Jest to bardzo dobra szkoła, uczniowie są zdolni, pracowici, więc praca jest bardzo odpowiedzialna, ale również rozwijająca dla mnie. Uczą tam wyśmienici pedagodzy – Ewa Kowalczyk, Jacek Ozimkowski, Maria Seremet czy Lucyna Kapralska, których również pamiętam jeszcze z moich egzaminów. Mogę wiele się od nich nauczyć, podpatrując i rozmawiając z nimi na temat pedagogiki śpiewu. Są również bardzo pomocni, zawsze mogę się poradzić i zapytać, gdy mam jakiś problem.
          Pracuję również ze studentami – prowadzę zajęcia z emisji głosu w Akademickim Chórze UJ. Jest to również bardzo rozwijająca praca, do chóru przychodzą pasjonaci, którzy uwielbiają śpiewać, bardzo wartościowi młodzi ludzie, którzy oprócz studiowania również chcą zajmować się sztuką. Niejeden raz, właśnie dzięki śpiewaniu w chórze, zdają z powodzeniem do szkół muzycznych na wydział wokalny. Chór jest bardzo dobrze prowadzony pod względem artystycznym i organizacyjnym przez Janusza Wierzgacza (który nota bene pochodzi z Podkarpacia) i myślę, że to również dzięki niemu można zaobserwować, jak studenci się rozwijają i jak muzyka dobrze na nich wpływa. W chórze bardzo ważną sprawą jest aspekt towarzyski, ważna jest współpraca i relacje, to też wiele uczy. Cieszę się, że postawiono również na rozwój wokalny poszczególnych chórzystów i postarano się o zajęcia wokalne dla nich. Jeżeli poszczególne osoby lepiej śpiewają, mają większą świadomość techniki wokalnej, wtedy również cały chór lepiej brzmi.

          Być może od tych pytań powinna się rozpocząć nasza rozmowa. Kto i kiedy zauważył, że ma Pani piękny głos i należy go kształcić i jak przebiegała Pani muzyczna edukacja? Bo ukończyła Pani studia w Akademii Muzycznej w Krakowie, uczestniczyła Pani w kursach muzycznych prowadzonych przez wybitnych mistrzów, a niedawno ukończyła Pani Studium Pieśni na Uniwersytecie Muzycznym F. Chopina w Warszawie.
          - Miałam duże szczęście, że mój głos nadawał się do kształcenia, gdyż chyba wcześniej śpiewałam, niż mówiłam... Śpiewałam od zawsze i w dzieciństwie marzyłam, aby zostać piosenkarką. Chciałam podbijać sceny Festiwali w Opolu i Sopocie :-). Rodzina mamy jest bardzo muzykalna, chyba każde spotkanie rodzinne kończyło się śpiewaniem (kolędy, piosenki biesiadne, piosenki religijne), każda kuzynka mamy na czymś grała, więc było to bardzo naturalne u nas w rodzinie. Rodzice zapisali mnie na fortepian do Ogniska Muzycznego, które z czasem zamieniło się na Szkołę Muzyczną. Oczywiście w międzyczasie śpiewałam na wszystkich akademiach szkolnych i w szkole podstawowej i liceum, śpiewałam także i tańczyłam w zespołach ludowych, i w scholach kościelnych. Uczęszczałam do Państwowej Szkoły Muzycznej II st. im. Wł. Żeleńskiego w Krakowie do klasy fortepianu, ale były również specjalne zajęcia z interpretacji piosenki, które prowadził pan Andrzej Zarycki. I już po pierwszym roku zgłosiłam się na zajęcia do niego, a on nie bardzo chciał mnie przyjąć, ponieważ pierwszeństwo mieli wokaliści. Musiałam mieć chyba niezbyt ciekawą minę, jak to usłyszałam, bo postanowił dać mi szansę i poprosił mnie, abym coś zaśpiewała. Pamiętam, że wykonałam piosenkę "Kasztany", a on zapytał wtedy, kiedy mogę przyjść na lekcje... Bardzo sobie ceniłam te zajęcia, poznałam tam wiele piosenek, których w telewizji było mniej, np. z Kabaretu Starszych Panów. Później poprosiłam o dodatkowe lekcje śpiewu i ostatecznie skończyłam również wydział wokalny u pani Barbary Adamik. Pani Adamik prowadziła również zajęcia z zespołów operowych i jakoś zaczęło mi się to bardzo podobać i postanowiłam zdawać na Akademię Muzyczną, choć wtedy bardziej wciągała mnie piosenka (śpiewałam już wtedy w Lochu Camelot) niż opera. W Akademii Muzycznej w Krakowie studiowałam najpierw u pani Zofii Kilanowicz, a potem u dr hab. Katarzyny Oleś-Blachy. To były dwie różne osobowości, które miały bardzo duży wpływ przede wszystkim na postrzeganie głosu i artystyczną kreację. Pani Zofia Kilanowicz wtedy była bardzo docenianą wokalistką w Polsce i Europie i bardzo dużo wyjeżdżała, później opowiadała nam o swoich koncertach, można było ją usłyszeć w radio czy telewizji „na żywo”, przede wszystkim w III Symfonii H. M. Góreckiego. Cała klasa żyła jej karierą. Stawiała bardzo na kreację artystyczną i wyrażanie emocji w śpiewie. To było wielkie przeżycie obcować z tą artystką. Musiała jednak zrezygnować z pracy na uczelni ze względu na stan zdrowia. I na III roku trafiłam do bardzo młodej i zaczynającej swoja karierę Katarzyny Oleś-Blachy (byłam jedną z jej pierwszych absolwentek). Już wtedy można było odczuć, że ucząc wie, co robi. Była bardzo osłuchana, świetnie dobierała repertuar do danego etapu kształcenia i bardzo świadomie, i dokładnie pracowała nad rozwojem głosu każdej ze swoich studentek. Ona właśnie uwrażliwiła mnie na jakość dźwięku, swobodę śpiewania oraz nauczyła pracować nad głosem, co teraz bardzo mi się przydaje i do swojego ćwiczenia, ale również, gdy sama uczę. Mam to szczęście, że jestem w kontakcie z Katarzyną Oleś-Blachą do dziś i zawsze mogę skonsultować nowy repertuar. Jest to bardzo duży komfort, aby ktoś z jej uchem i doświadczeniem mógł ocenić postęp i pracę nad nowym repertuarem.
          Po studiach często bywałam na kursach mistrzowskich w Radziejowicach u prof. Ryszarda Karczykowskiego - wspaniałego, uznanego w całej Europie śpiewaka, który był wielkim autorytetem dla Katarzyny Oleś - Blacha. W związku z tym postanowiłam pogłębić swoje umiejętności właśnie pod jego doświadczonym okiem. Uważam, że śpiewak musi się cały czas dokształcać, pilnować formy, szukać nowych inspiracji. Dlatego postanowiłam zdawać na Studium Pieśni na Uniwersytet Muzyczny im. F. Chopina w Warszawie. I uważam, że był to wspaniały czas, bardzo twórczy i inspirujący. Dwa razy w miesiącu były zjazdy i praca nad wybranymi pieśniami wraz ze swoimi pianistami, z różnymi pedagogami z całej Europy, nie tylko ze śpiewakami, ale także z pianistami-coachami. Takie dokształcanie ma bardzo dobry na mnie wpływ, potem czuję, że lepiej śpiewam, ale też i lepiej uczę.

           Z pewnością ta różnorodność wpływa na ciągły rozwój Pani umiejętności, ale chyba trzeba działać bardzo rozważnie, aby ten najpiękniejszy z instrumentów, jakim jest głos, brzmiał zawsze świeżo i służył długo.
          - Czasem sobie myślę, że powinnam się w końcu zdecydować i wybrać jeden styl muzyczny i go pogłębiać, w dzisiejszym świecie liczy się przecież specjalizacja. Ale z drugiej strony, jakoś żal mi tych wszystkich innych możliwości. Oprócz tego szybko się nudzę, lubię nowe programy, nowych ludzi, muzykować w różnych stylach. Oczywiście stylu nie można „robić” emisją głosu, technika musi pozostać zawsze ta sama, tylko wtedy przeskakiwanie od piosenek przedwojennych do arii operowych jest możliwe bez szwanku na głosie.

          Jak się Pani udaje godzić obowiązki rodzinne z tak intensywną pracą?
          - Jest to bardzo trudne. Zastanawiam się zawsze, jak widzę nagłówki w kolorowej prasie, że jakaś aktorka czy piosenkarka świetnie łączy macierzyństwo z pracą, czy to jest faktycznie prawda. Mam pewne przypuszczenia, że tak do końca nie jest. Bardzo dużo pracuję popołudniami (szkoła muzyczna np. jest popołudniowa) oraz w weekendy; dzieci są w placówkach oświatowych oczywiście rano, więc jest to dość częste, że odprowadzam je np. do żłobka i potem wracam, jak śpią. Często wyjeżdżam na kilka dni i wtedy logistyka musi działać na wysokim poziomie. Mam dwóch synów: jeden 9-letni i drugi niespełna 2-letni, przychodzą na zmianę dwie nianie. Oczywiście nie udałoby się to wszystko, gdyby mąż mi nie pomagał i nie wspierał. Czasami, jak jest taka możliwość, to ze mną jadą na koncerty, aby jak najwięcej czasu spędzać z dziećmi. Trochę mam, niestety, w tym względzie niespójną osobowość, ponieważ gdy jestem w pracy, to myślę sobie, że biedne dzieci tam w domu bez mamusi, na pewno głodują i płaczą. A jak jestem w domu, to myślę, że kariera mi ucieka, a ja tu siedzę z blenderem nad zupką... Tak że ciągle jest to walka postu z karnawałem. Ale myślę, że warto. Ostatecznie, gdy tak czasem usiądę i wszystko w spokoju zanalizuję, to dochodzę do wniosku, że wszystko jest tak, jak chciałam i te działania, które mogą wydawać się czasem nieskoordynowane, mają sens. I o to chyba w życiu chodzi...

          Powróćmy jeszcze na zakończenie do koncertów w Przemyślu, bo śpiewała już Pani w tym pięknym mieście kilka razy, jak wspomina Pani te poprzednie pobyty i z jakimi wrażeniami wyjechała Pani po koncercie 4 stycznia 2019 roku?
          - W Przemyślu koncertowałam wiele razy i zawsze wyjeżdżam z tego miasta w dobrym nastroju. Widać, że publiczność tutaj chętnie chodzi na koncerty i jest obyta z różnym rodzajem muzyki. Zawsze się przyjemnie śpiewa w pięknym mieście, a bez wątpienia Przemyśl do nich należy. A do tego niepowtarzalna kawa i lody w kawiarni Fiore... Drugi raz goszczę w progach Przemyskiego Domu Kultury i Nauki Zamek i jestem pod wrażeniem pięknej sali i miłej atmosfery, która niewątpliwie jest zasługą Pani Dyrektor Renaty Nowakowskiej. Cieszę się, że i tym razem publiczność dopisała i koncert się podobał.