Wanda Wiłkomirska: "Miałam piękne życie" - część II
Maestra Wanda Wiłkomirska - tym razem przy maszynie do pisania. fot. z prywatnego albumu Wandy Wiłkomirskiej.

Wanda Wiłkomirska: "Miałam piękne życie" - część II

           Zapraszam Państwa do przeczytania II części wywiadu z Maestrą Wandą Wiłkomirską, który zarejestrowałam 10 i 11 kwietnia 2011 roku w zamku w Krasiczynie, gdzie odbywał się mistrzowski kurs dla młodych skrzypków. Maestra mieszkała wówczas jeszcze na stałe w Australii, gdzie prowadziła działalność pedagogiczną.

           Zofia Stopińska: Będę pewnie bardzo wścibska, ale bardzo interesuje mnie, dlaczego świetna skrzypaczka, która całe życie obracała się w kręgu muzyków, wybrała człowieka, który rozpoczynał karierę polityczną?
           Wanda Wiłkomirska: To wcale tak nie było. Przez cały czas uważałam, że nie jestem ładną kobietą. Owszem, miałam wielu wielbicieli, ale to byli melomani i najczęściej słyszałam słowa: „Ach, jak ty pięknie grasz. Ja cię kocham”. Miałam na tym punkcie uraz, bo ciągle słyszałam, że ktoś mnie kocha, bo pięknie gram na skrzypcach.
           Pierwszy romans miałam z chłopcem w Budapeszcie, ale on był skrzypkiem i byliśmy w jednej klasie. Oboje byliśmy niewinni. Ja miałam wtedy 19 lat, a Csaba był rok młodszy. Bardzo się kochaliśmy, chodziliśmy wszędzie razem i trzymaliśmy się za rączki. Jak ukończyłam studia u profesora Ede Zathureczky’ego i wracałam do Polski, to odwiózł mnie do granicy węgierskiej.             Rozstając się płakaliśmy rzewnie, wymieniliśmy blaszane pierścionki. Bardzo tęskniliśmy, bo nie było, tak jak dzisiaj, możliwości korzystania z telefonu, bo zagraniczne połącznia telefoniczne były bardzo drogie i czekało się na poczcie całymi godzinami. Pisaliśmy czułe listy, ja ciągle byłam zakochana i trwało to dość długo. Ja zamieszkałam w Warszawie i jako skrzypaczka, która odnosiła sukcesy, otrzymałam przydział na mieszkanie. Po pewnym czasie przyjechał z koncertami do Polski znany węgierski zespół pieśni i tańca, w którym grał nasz wspólny kolega, który podczas studiów bezskutecznie starał się o moje względy. Zaprosiłam go na kolację do restauracji i on niewłaściwie odczytał to zaproszenie, bo miał nadzieję na romans. Wyjaśniłam mu, że ciągle jestem narzeczoną jego kolegi. Dowiedziałam się wtedy, że mój ukochany zaraz jak wrócił po naszym rozstaniu do Budapesztu, rzucił się w ramiona innej skrzypaczki. Poczułam się bardzo urażona, poszłam nad Wisłę, wrzuciłam pierścionek do wody i napisałam list, że skoro nie dochował mi wierności, to zrywam zaręczyny. On także uniósł się honorem, ja pocierpiałam trochę, ale nie trwało to zbyt długo, bo miałam dużo koncertów i nie miałam czasu na rozmyślania.
           Zresztą już wtedy zaczął się do mnie zalecać młody człowiek (nie wymienię nazwiska, bo jest powszechnie znane), był bardzo inteligentny i był wielkim melomanem. Traktował naszą znajomość bardzo poważnie, ale ja nie miałam ochoty wychodzić za mąż i powiedziałam mu, że jeśli nie zakocham się w kimś innym, to w przyszłym roku, po Konkursie Wieniawskiego, pobierzemy się.
           Tłumaczyłam mu także, że musimy się zastanowić, czy będziemy mogli zamieszkać w jednym pokoju z kuchnią, ponieważ ja muszę codziennie ćwiczyć, a to jest bardzo intymna sprawa.
Postanowiliśmy spróbować. Przyniósł swoje skrypty, zapalił lampkę i siedzi, a ja ćwiczę jakieś trudne, niewygodne miejsce bardzo wolno. Po pewnym czasie Paweł zwraca mi uwagę, że to jest zdecydowanie za wolno. Zwróciłam mu uwagę, żeby się nie wtrącał, ale zaczęłam ćwiczyć inny, bardzo trudny intonacyjnie fragment. Grałam bez wibracji, żeby szczególną uwagę zwrócić na intonację. Po dłuższej chwili mój adorator znowu nie wytrzymał i zwrócił mi uwagę, że bez wibracji nie da się tego słuchać. Wtedy powiedziałam stanowczo: Pawełku, pakuj rzeczy i zapomnij o małżeństwie. Jakiś czas namawiał mnie, abym zmieniła zdanie, ale ja trwałam przy swoim.

           Cały czas była Pani adorowana przez mężczyzn, którzy jeśli nie zawodowo, to amatorsko bardzo interesowali się muzyką.
           - Tak, ale to było do czasu, bo wczesną wiosną w 1952 roku zostałam zaproszona do Berlina, nie pamiętam, z jakiej okazji ten koncert się odbywał, ale była to wielka feta z udziałem wielu partyjnych dygnitarzy z Józefem Stalinem, Wilhelmem Pieckiem i Bolesławem Bierutem na czele. Najpierw była część oficjalna z przemówieniami, później był koncert polskiej muzyki klasycznej, a na zakończenie wystąpił zespół „Mazowsze”.
           Przyjechaliśmy wszyscy specjalnym pociągiem. W części klasycznej wystąpiła Ewa Bandrowska-Turska, która nie była już młoda, ale przepięknie śpiewała, Henryk Sztompka grał pięknie utwory Fryderyka Chopina i ja jako laureatka konkursów w Genewie, Budapeszcie i Lipsku oraz reprezentantka polskiej ekipy na Konkurs Wieniawskiego w Poznaniu.
Mieszkaliśmy w hotelu Metropol.
           W dniu tej uroczystości zbiegałam po schodach ładnie ubrana, z długimi rozpuszczonymi włosami, do restauracji na śniadanie. Na górę szło dwóch młodych mężczyzn, jeden szczupły, ciemnowłosy, a drugi blondyn – typowy „misio” i nie w moim typie. Rozmawiają po polsku i słyszę, jak mijając mnie, blondyn mówi do swojego kolegi: ”Popatrz jaka fajna d...”, a drugi powiedział stanowczo: „Daj spokój, to jakaś Niemka”.
           Zatrzymałam się zdziwiona przed najbliższym lustrem, bo ktoś mówiąc o mnie, dał do zrozumienia, że jemu podoba się dziewczyna. Nawet nie wiedział, że jestem Polką i nie miał pojęcia, że gram na skrzypcach. Byłam zupełnie oszołomiona tym szczęściem, bo temu chłopcu spodobałam się ja.
Minęło parę godzin, rozpoczęła się część oficjalna i czekający na swój występ artyści słyszeli wielokrotnie skandowane na cześć najwyższych rangą dygnitarzy komunistycznych: „Stalin, Bierut, Wilhelm Pieck, Stalin, Bierut ...”.
            Kiedy czekałyśmy z panią Ewą Bandrowską-Turską w garderobie, pan, który się nami opiekował (wiadomo z jakiego ministerstwa), powiedział: „Kochane panie, na dole jest przygotowany olbrzymi bufet dla kilkuset osób. Na razie jest zamknięty, ale zaraz po waszym występie ja panie tam zaprowadzę, żebyście mogły spokojnie coś zjeść, bo później będzie wielki tłok”.
Ja występowałam na zakończenie tej części klasycznej z utworami Wieniawskiego, a później tańczyło „Mazowsze”.
            Resztę opowiadał mi potem wielokrotnie poznany na schodach „Misio”, który był świeżo upieczonym absolwentem (o ile dobrze pamiętam), Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych. Pochodził ze wsi, w której nie było jeszcze prądu i nie było w domu wody bieżącej, a miejscowy ksiądz zauważył, że to jest wyjątkowo utalentowany, inteligentny chłopiec. Skończył tylko cztero-oddziałową szkołę, a jego ojca rozstrzelali Niemcy. Do dziś pamiętam adres jego rodzinnego domu: wieś Kowalewko Folwark, poczta Sipiory, powiat Szubin, województwo bydgoskie.
            Wracając do opowieści o uroczystości w Berlinie. Po przemówieniach siedzieli ze swoim kolegą i słuchali koncertu. Najpierw śpiewała pani w średnim wieku, później grał także już niemłody pan, a później zapowiedzieli, że wystąpi skrzypaczka Wanda Wiłkomirska. Słyszał to nazwisko, pomimo że nie interesował się muzyką klasyczną. Zobaczył, że wychodzi dziewczyna, której on w sam nos powiedział rano zacytowane już słowa.
Mówił, że nie słuchał już muzyki, bo zastanawiał się, co ma zrobić. Wyjść i wyjechać, albo schować się w pokoju hotelowym i nie pokazać się. Wtedy kolega zaproponował, żeby wyszli po moim występie i poszli do bufetu coś zjeść. I tak zrobili.
            W tym czasie nasz opiekun przeprowadził nas podziemiami do tej olbrzymiej hali, w której był bufet. Zobaczyliśmy, że już kilka osób nas wyprzedziło. Opiekun prowadzi nas do najwyższego stołu, odwraca się dwóch mężczyzn z pełnymi talerzykami, którzy przy nim stoją i okazuje się, że są to dwaj panowie, których poznałam rano na schodach. Obaj zdębieli, ale ja patrzyłam na tego, który mnie „skomplementował” - najpierw się zaczerwienił, potem zbladł, potem zzieleniał, a ja zaczęłam się śmiać, wyciągnęłam do niego rękę i powiedziałam – to już się poznajmy. I w tym momencie widać było w jego oczach, że się zakochał. Za chwilę panowie poszli, sala zaczęła się wypełniać, a do nas podszedł konsul, żeby porozmawiać, kilka osób podeszło do nas z gratulacjami. Po kolacji wróciliśmy do hotelu, aby się wyspać, bo na drugi dzień wracaliśmy do Warszawy.
            Pod moimi drzwiami były kwiaty z kartką (jeszcze nie było wizytówek), a na kartce napisane były słowa: „Jeżeli będzie Pani kiedyś smutno, to proszę zadzwonić pod ten numer”. Ludzie nie mieli wtedy telefonów w domu. Wzięłam te kwiaty, przeczytałam kartkę i ją schowałam. Byłam jeszcze pod wrażeniem udanego koncertu i zabawnej sytuacji w bufecie.
            Jak wróciłam do mojego małego mieszkanka, w skrzynce zastałam list od Pawła – był tak tragiczny i smutny, usiadłam i rozpłakałam się, bo nie miałam siły do niego pójść i nie wiedziałam, co mu powiedzieć po naszym rozstaniu.
            Wtedy przypomniałam sobie o kartce z hotelu. Poszłam na pocztę i zadzwoniłam. Pamiętam, że powiedziałam tylko, że nie chcę nawet mówić, kto dzwoni, bo nie określił mnie pan zbyt pięknym słowem. Usłyszałam tylko, jak się roześmiał i powiedział, że zaraz przyjedzie taksówką.

            Tak się zaczęła znajomość, która zakończyła się małżeństwem.
             - Tak, ale to nie był koniec mocnych wrażeń tego dnia. Zgodziłam się pojechać i porozmawiać o moich smutkach w jego mieszkaniu. Miał pokój z kuchnią w śródmieściu, przy ulicy Oboźnej. Jak weszłam do tego mieszkania, to najpierw zobaczyłam portret Stalina. Dla mojej rodziny była to postać negatywna, bo mimo że o wielkości Stalina uczono nas w szkole, a moi bliscy i ja nie wiedzieliśmy o wszystkim, co on robił, nie mieliśmy do niego nabożeństwa.
             Spojrzał na mnie i usłyszałam jego słowa: „Domyślam się, ale ja ci wszystko powiem”. Zaczął mówić o Marksie, Leninie, o tej cudownej idei, że wszyscy ludzie mają pracę, nie ma milionerów i nędzarzy, że nikt nie jest głodny...
             Ta idea jest tak piękna, że każdy młody człowiek jest przekonany o jej słuszności. Tylko co z tej idei zrobiono, to sami wiemy.
Wielu młodych, prawych, wspaniałych ludzi na początku wierzyło w słuszność tej idei. Ja też byłam wśród nich. Sam pomysł jest genialny, bo nie ma tam takich wielkich różnic pomiędzy ludźmi.                 Ostatnio kilka razy spotykałam się z takimi sytuacjami, że przychodzi staruszka, daje farmaceutce recepty, a kiedy wszystko jest podsumowane, wybiera pieniążki i pyta: „Pani magister, a które z tych leków są mi najbardziej potrzebne?” i słyszy odpowiedź – wszystkie.
Zazwyczaj wtedy wkraczam do akcji i mówię, że mam dzisiaj wewnętrzną potrzebę, aby komuś zrobić prezent i kupuję te lekarstwa. Zazwyczaj ci biedni ludzie płaczą ze wzruszenia.
             Wiemy już, jak to wszystko się skończyło, ale idei to nie zepsuje. Tą ideą mnie kupił i świadoma wszelkich konsekwencji w pewnym momencie stanęłam po drugiej stronie.

             Była Pani przekonana o słuszności tej idei, ale była Pani także zakochaną, młodą, piękną kobietą.
             - To była wielka, prawdziwa miłość. Ja nigdy później już się nie zakochałam i nie wyszłam za mąż po raz drugi. On też wiele razy podkreślał, że ja jestem odpowiedzialna za rozbicie małżeństwa. Oczywiście o zdradzie męża dowiedziałam się chyba ostatnia. Było mi bardzo przykro, że tak długo ukrywali przede mną ten związek, ale ja rozstając się wybaczyłam wszystko.
Przekonałam się też, że mój były mąż jest tym typem mężczyzny, który potrafi kochać dwie kobiety, ale zawsze jedną kocha więcej. Wielu mężczyzn to potrafi.
Przeżyliśmy bardzo trudny okres, bo jak wracałam z podróży koncertowych, to był ze mną, jak wyjeżdżałam, był z Elżbietą.
             Powiedziałam mu, że daję mu wolność, ale jeżeli nasz związek ma trwać, musi przestać się widywać z Elżbietą. Niestety, nie mógł się zdecydować i to ja musiałam coś postanowić.
Ogromnie przeżyłam to rozstanie.
Pamiętam nawet, że jak Mietek zmarł, wiele osób składało mi kondolencje. Musiałam wyjaśniać, że to Elżbieta jest wdową. Ja od 1976 roku już mieszkałam sama.
             Jak zmieniłam zdanie i podpisałam list protestacyjny, czy działałam w KOR, przychodził i ostrzegał mnie: „Po co ty podpisujesz te papiery. Przecież ten walec cię zgniecie, a ja nie będę cię mógł ochronić”. Odpowiadałam wtedy, że zgadzam się z tym, co tam jest napisane, a walec najwyżej mnie zgniecie, ale nie potrafię stać z boku i patrzeć. Wiem, że „odkorkowywał” moje paszporty, bo powiedział mi o tym jeden z panów z bezpieki.
             Pamiętam, jak przyszedł do mnie w dniu ogłoszenia stanu wojennego. Zastukał do drzwi i od razu powiedział: „Byłem za ogłoszeniem stanu wojennego, historia nas osądzi, czy mimo to mogę wejść”.
To była tak ciekawa osobowość, że po rozstaniu z nim nie mogłabym być z innym mężczyzną na stałe. Mogłam mieć przygody, ale małżeństwo z kimś innym nie wchodziło w grę.

            Pani były mąż był z pewnością mądrym człowiekiem, który wierzył, że to co robi jest słuszne i może ktoś kiedyś napisze jego biografię, bo z pewnością na to zasługuje.
Teraz proponuję, abyśmy powróciły do Pani działalności artystycznej, która obfitowała w różne ciekawe podróże. Wiem, że bardzo miło wspomina Pani koncerty w Ameryce Południowej, ale wielką Pani miłością jest Australia.
            - Bardzo lubię Amerykę Południową i dużo koncertów tam grałam. Mam stamtąd także wiele innych wspomnień, na przykład na tym kontynencie po raz pierwszy przekroczyłam równik.
Był w moim życiu okres trwający od początku lat 60-tych do późnych lat 70-tych, kiedy miałam po ponad sto koncertów rocznie. Synowie wyrośli już na tyle, że mogłam ich zostawić nawet na kilka tygodni pod dobrą opieką.
            Powiem pani, skąd ta miłość do Australii, bo porównać ją można jedynie z miłością od pierwszego spojrzenia.
Jadąc w 1969 roku pierwszy raz do Australii, miałam „zaliczone” najpiękniejsze zakątki świata: Paryż, Rio De Janeiro, San Francisco, Rzym, Wenecja, Ateny – wszystko, co chcesz. W Europie nie byłam tylko w dwóch krajach – w Albanii i, nie wiem dlaczego, w Portugalii. Mało tego, w ponad 90 procentach krajów, w których grałam, byłam zaproszona na następne koncerty.
            Jak po 37 koncertach wyjeżdżałam z Japonii, to miałam także już zaproszenie na kolejne tournée, w ramach którego był koncert na otwarcie sali koncertowej w gmachu Opery w Sydney.
Wtedy lot pasażerski do Japonii trwał dość długo, bo mniej więcej co 5 godzin się lądowało i tak zygzakiem leciało się przez Azję i lotniska były coraz mniejsze. Miałam wrażenie, że jak dotrę na miejsce, to kangury będą chodzić po ulicach.
            Proszę sobie wyobrazić, że po wielu godzinach lądujemy i wcale nie jest to Sydney, tylko z drugiej strony tej olbrzymiej wyspy, w pobliżu Perth, bo tam jest bliżej do Azji i podróżujący z Europy tam lądowali. Stamtąd do Sydney trzeba jeszcze cztery godziny lecieć samolotem. W Perth wylądowaliśmy około trzeciej w nocy miejscowego czasu. Miałam nadzieję, że wysłali jakiegoś kierowcę, który zawiezie mnie do hotelu, a potem się dowiem, co będzie w następnych dniach. Ale okazało się, że nic nie wiedziałam o Australijczykach.
            Pod koniec lat 60-tych ubiegłego wieku nie było jakichś rękawów, to nie te czasy. Z samolotu opuszczane były schodki, a właściwie drabinka, ale ja byłam wtedy młoda i łatwo po tej drabince ze skrzypcami w ręku schodziłam. Pierwsza rzecz, która mnie zaskoczyła, to cudowny zapach ciepłej słonej wody, bo pas, na którym lądowały samoloty, znajdował się niedaleko oceanu. Poczułam też cudowny zapach, który kojarzył mi się z groszkiem pachnącym i frezjami. Podniosłam głowę i zobaczyłam niebo. Zachwycałam się już gwiazdami w niejednym kraju na świecie, ale tej ilości gwiazd, co w zachodniej Australii, nie widziałam. Wydawało mi się, że Krzyż Południa jest bardzo blisko i kiedy potem powiedziano mi, jaka jest naprawdę odległość do tego gwiazdozbioru, byłam zdziwiona. Stałam chyba z siedem minut na pasie lotniska z otwarta gębą. Nie wiedziałam, czy mam najpierw patrzeć w niebo, czy wąchać ten cudowny zapach. Niewielki był ten port i zobaczyłam w pewnym momencie światła reflektorów i zbliżającą się w moim kierunku grupę, wśród której byli mężczyźni z kamerami. Pomyślałam, że musiała przylecieć tym samym samolotem jakaś gwiazda, ale ta grupa wyraźnie zbliżała się do mnie. Jeden z mężczyzn miał wielki bukiet ze strelicji, które u nas nazywane są rajskimi ptakami. Podeszli do mnie uśmiechając się i najpierw zapytano mnie, czy chciałabym się napić herbaty: „Would you like a cup of tea”. Zgodziłam się bardzo chętnie i zaraz poproszono mnie o krótki wywiad, który miał być w australijskiej telewizji i w radiu w godzinach rannych. Pijemy herbatkę i pada pierwsze pytanie: „How do you like Australia?” – czyli jak ci się podoba Australia?
Odpowiedziałam po prostu – jestem tutaj już dwanaście minut i poznałam tylko wasz klimat, wasze niebo, waszych ludzi i wiem, że to uwielbiam. Zauważyłam, że oni mnie także pokochali, pomimo, że jeszcze nie położyłam smyczka na strunie. To była miłość z absolutną wzajemnością.
            Grałam tam nie tylko w wielkich salach, ale także w niewielkich salkach, czasami w niewielkich miejscowościach. Miałam specjalne koncerty w radiu, podczas których opowiadałam także o muzyce, a te koncerty przeznaczone były dla dzieci, które mieszkały w odległych farmach i lekcje odbywały się przez radio. Było to interaktywne spotkanie, dzieci zadawały mi pytania. Jedna dziewczynka powiedziała mi, że ma osiem lat i poprosiła mnie, abym jej opisała skrzypce, bo widziała ten instrument jedynie na obrazku. Odpowiadałam jej ze łzami w oczach. Na zakończenie prowadząca spotkanie nauczycielka powiedziała: „Włączam was wszystkie” – i wtedy usłyszałam gorące brawa.

            Słucham Pani Profesor z wielkim zainteresowaniem i myślę, że trudno nie pokochać Australii.
            - Zakochałam się w tym kraju absolutnie. Byłam tam prawie trzy miesiące, zagrałam 37 koncertów, pokonując olbrzymie odległości.
Towarzyszył mi cudowny pianista, jeden z najlepszych w moim życiu. Muszę powiedzieć, że zawsze miałam znakomitych pianistów. Najpierw grałam z moją przyrodnią siostrą Marią Wiłkomirską, później, niestety, bardzo krótko grał ze mną pan Jerzy Marchwiński, bardzo długo, prawie do końca grałam z Tadeuszem Chmielewskim. Występowałam też z innymi pianistami, między innymi z panem Andrzejem Ratusińskim, panem Waldemarem Malickim.
            Towarzyszący mi w Australii pianista był nadwornym akompaniatorem wielkiej Elisabeth Schwarzkopf i zawsze jej towarzyszył, kiedy śpiewała pieśni. Nikt nie potrafi tak dobrze, jak pianista pracujący na stałe ze śpiewakami, zaakompaniować instrumentowi, który też śpiewa.
            Byłam bardzo wzruszona wyjeżdżając z Australii, bo zostawiałam ogromny kontynent z kupą przyjaciół i z podpisanym kontraktem na następny przyjazd.
Przywiozłam z Australii bardzo dużo prezentów, w tym nie pamiętam już, ile koali, w tym jednego osobistego, który ma w tej chwili ponad 40 lat i wcale tego po nim nie widać, piorę go w moim szamponie i jeździ ze mną wszędzie, na wszystkie występy, mieszka w hotelu i czasem pokojowe mają wielką radość, kiedy na przykład ubiorą go w moją koszulę nocną, albo włożą mu między łapki czekoladkę.
            Jak opowiadałam o tym kraju i pokazywałam różne zdjęcia, to mój młodszy syn powiedział, że kiedyś zamieszka w Australii i faktycznie tak zrobił. Jako młody mężczyzna przyjechał tam z żoną i malutkim synkiem. Był to czas, kiedy w Australii przyjmowano wszystkich, ale priorytet mieli młodzi, wykształceni i niestety biali. Można tam było także studiować.
Bardzo mi się podoba, że tam nie ma jakichś ksenofobii, bo wszyscy są właściwie cudzoziemcami.
            Podobnie jak w Ameryce, która jest symbolem wolnego kraju, osiedlający się tam ludzie zaczęli od tego, że wymordowali wszystkich Indian - to samo mają na sumieniu moi Australijczycy. Osiedlający się w Australii, jak zobaczyli Aborygenów, to nie traktowali ich jak ludzi.
W tej chwili w Australii mamy trudną sytuację, bo bronimy się przed przeludnieniem, bowiem inaczej trudno będzie zachować ten wysoki poziom i to, że w tym kraju nie ma głodnych ludzi.

             Uśmiecham się, bo przed chwilą powiedziała Pani „my”, co świadczy, że identyfikuje się Pani z tym krajem. Dlaczego jest tam obawa przed przeludnieniem, skoro jest tak dużo terenów niezamieszkałych?
             - Jeżeli zezwala się na osiedlenie się wielu ludziom, to zdarza się, że wpuszcza się niechcący kryminalistów. W Australii byłam wiele razy, najczęściej koncertowałam w tym kraju co roku. Jak zaczęłam tam uczyć, to także tam zamieszkałam. Nie wyjechałam do Australii z Polski, ale po 20-letnim pobycie w Niemczech. Przez prawie 9 lat nie wolno mi było wracać do Polski, bo może by mnie wpuszczono, ale nie mogłabym już później wyjechać.
             Ja nie wiem, jak to dalej będzie, bo jestem coraz starsza. Dwa lata temu skończyłam 80 lat i wtedy jeszcze trzy razy byłam w Europie. Takie częste zmiany nie są dobre nawet dla młodych ludzi, a co dopiero dla osób w starszym wieku. Teraz jestem już po raz drugi i wiem, że będę musiała odmówić i nie przyjadę na Konkurs Wieniawskiego, gdzie miałam być honorowym gościem, i wręczać moją specjalną nagrodę. Ja już nie chcę podejmować się takich zobowiązań, bo może się zdarzyć, że nie dam rady.

             Jestem pewna, że jako artystka czuje się Pani spełniona, a czy można to samo powiedzieć o całym życiu?
             - Jestem absolutnie spełniona. Miałam piękne życie, piękne małżeństwo, które niestety skończyło się nie tak pięknie, ale w tej chwili to nie ma żadnego znaczenia. Największą moją miłością są dwaj synowie i czwórka wnuków.

Zofia Stopińska

Do przeczytania trzeciej części wywiadu w Maestrą Wandą Wiłkomirską zapraszam Państwa za tydzień - 15 maja 2020 roku.