wywiady

Mistrz i uczeń - Pani Dorota Skibicka i Kacper Żaromski

      Ponieważ ten wywiad rozpoczyna cykl, który zatytułowałam „Mistrz i uczeń”, pozwolę sobie na krótki wstęp. Od początku mojej pracy zawodowej spotykam się z utalentowaną muzycznie młodzieżą, oklaskuję ich występy podczas koncertów i konkursów, z radością informuję o ich sukcesach. Wiele osób, które kilkanaście, a nawet dwadzieścia lub trzydzieści lat temu uczęszczały do szkół muzycznych I czy II stopnia i zajmowały czołowe miejsca na różnych konkursach muzycznych w kraju i za granicą, to dzisiaj świetni, sławni muzycy, cenieni pedagodzy i profesorowie akademii muzycznych. Kiedy rozmawiam z nimi o działalności artystycznej, często wspominają swoich nauczycieli, którym wiele zawdzięczają. Niedawno pomyślałam, że warto te spotkania poszerzyć i zaprosić do udziału także nauczycieli młodych laureatów konkursów muzycznych, bo przecież pedagog jest mistrzem i współtwórcą sukcesu. Warto poznać muzyczną drogę mistrza i ucznia, który jest na początku tej drogi.
      Dzisiaj zapraszam do Zespołu Szkół Muzycznych w Krośnie na spotkanie z pianistką Panią Dorotą Skibicką i jej utalentowanym uczniem Kacprem Żaromskim

      Zofia Stopińska: Czy znana i ceniona nauczycielka fortepianu – Pani Dorota Skibicka pochodzi z rodziny o tradycjach muzycznych? Czy w rodzinie jej ucznia Kacpra Żaromskiego ktoś grał albo śpiewał?

      Dorota Skibicka: Czy znana i ceniona...? W mojej rodzinie nie było muzyków ani nawet osób specjalnie zainteresowanych muzyką. Wierzę, że każdy przychodzi na świat z jakimś powołaniem. Problem tylko w jego odczytaniu.

      Kacper Żaromski: Nie, moi rodzice są nauczycielami w szkole sanatoryjnej. Ojciec zainteresował się muzyką „poważną”, gdy był na studiach. Od tamtej pory towarzyszyła mu codziennie, więc naturalnie była też ze mną.

      Z. S.: Kto i kiedy stwierdził, że jesteś utalentowany muzycznie i trzeba ten talent rozwijać?

      K. Ż.: W domu stało pianino, stara, rosyjska Białoruś. Kiedy rodzice zauważyli moje zainteresowanie tym instrumentem, pomyśleli, żeby wysłać mnie na lekcje najpierw do prywatnego nauczyciela. Miałem wtedy pięć lat. Prawdziwa nauka jednak zaczęła się, gdy poszedłem do szkoły muzycznej, w wieku siedmiu lat. Podobał mi się fortepian. Mój ojciec też uważał, że to będzie dla mnie dobre. Ułatwieniem było to, że miałem instrument i mogłem ćwiczyć w domu. Rozpoczynając naukę w Państwowej Szkole Muzycznej I stopnia im. Ignacego Jana Paderewskiego w Krośnie trafiłem do klasy Pani Doroty.

      Z. S.: Pewnie każdego roku trafiają do Pani klasy dzieci, które pragną nauczyć się grać na fortepianie albo są do tego zachęcane przez rodziców. Jak było w Pani przypadku – sama Pani chciała uczęszczać do szkoły muzycznej i wybrała Pani fortepian, czy była to decyzja podjęta w większym gronie – rodzice lub dziadkowie Panią zachęcali.

      D. S.: Może to zabrzmi dziwnie, ale mając kilka lat oglądałam w telewizji finał Konkursu Chopinowskiego i zachwyciłam się Koncertem e-moll (podejrzewam, że w wykonaniu Janusza Olejniczaka, którego bardzo cenię). Pomyślałam, że też kiedyś chciałabym go zagrać – i to się spełniło w ramach dyplomu Akademii Muzycznej. Trzy lata męczyłam rodziców, aby zapisali mnie do szkoły muzycznej, aż wreszcie ulegli.

      Z. S.: Kto z rodziny wspierał Panią najbardziej, cieszył się z najmniejszego nawet sukcesu, przychodził na popisy klasowe i koncerty szkolne?

      D. S.: Dużo zawdzięczam tacie, który za radą mojej pierwszej nauczycielki fortepianu w Ognisku Muzycznym w Tarnowie kupił mi fortepian, rujnując tym budżet rodzinny. Decyzja, ile czasu poświęcę muzyce, należała wyłącznie do mnie. To były inne czasy... Myślę, że teraz rodzice akceptują wybór mojej drogi życiowej i cieszą się z osiągnięć moich uczniów.

      Z. S.: Proszę opowiedzieć o swoich nauczycielach na poszczególnych etapach nauczania – jacy byli i czy mieli wpływ na to, że poszła Pani w ich ślady – została Pani nauczycielem.

      D. S.: Miałam dużo szczęścia spotykając na swej drodze wspaniałych pedagogów. O nauczycielu w szkole I stopnia mogę powiedzieć, że pewnie miał dobre zamiary...
      Największy wpływ na moją edukację, a także na ukształtowanie osobowości, nie tylko artystycznej, miała Pani profesor Krystyna Moszyńska – nauczycielka w II stopniu. Była wybitnym pedagogiem potrafiącym obudzić muzykę w najbardziej opornym uczniu. Stosując metody żywcem wzięte z psychologii pozytywnej, upewniała nas w przekonaniu, że wszystko jest możliwe, nauczyła słuchania gatunku dźwięku i wyrażania siebie poprzez muzykę. Miałam też szczęście studiować u prof. Iriny Sijałowej-Vogel – wybitnej pianistki rosyjskiej. Jej uwagi często wracały i nadal wracają do mnie po latach. Są one niejednokrotnie drogowskazem w artystycznych działaniach. Dużo też zawdzięczam prof. Mirosławowi Herbowskiemu, wówczas asystentowi pani profesor, pełnemu ciepła i życzliwości człowiekowi, który z iście anielską cierpliwością tłumaczył zawiłości techniki pianistycznej.

      Z. S.: Jak wyglądały pierwsze lata Pani pracy w zawodzie?

      D. S.: Cytując noblistkę: „Rodzimy się bez wprawy i umrzemy bez rutyny”... Powiem krótko – dużo zapału, mało wiedzy JAK i CO przekazać uczniom, brak cierpliwości, podglądanie i analizowanie pracy wybitnych pedagogów na kursach i warsztatach oraz słuchanie wszelkich dostępnych nagrań i koncertów na żywo. Zawsze miałam i mam wspaniałych uczniów, inteligentnych, wrażliwych, poszukujących... Przyjaźnimy się...

      Z. S.: Nawet najbardziej utalentowany muzyk musi regularnie ćwiczyć. Ciekawa jestem, jak długo i o jakiej porze dnia ćwiczy Kacper Żaromski?

      K. Ż.: Nie można tak konkretnie określić, ile czasu codziennie spędzam przy instrumencie. To zależy od dnia, a także od innych obowiązków. Najlepiej ćwiczy mi się rano, najłatwiej się skupić, chociaż najwięcej przyjemności czerpię z gry wieczorem. Jest wtedy jakiś wyjątkowy klimat.

      Z. S.: Wiem, że pani Dorota Skibicka jest pedagogiem, który wręcz namawia swoich uczniów do udziału w kursach, podczas których mają okazję pracować pod kierunkiem innych pedagogów – wymień nazwiska kilku profesorów z którymi owocnie pracowałeś.

      K. Ż.: Kursy są bardzo rozwijające. Lekcje z różnymi profesorami poszerzają horyzonty. Miałem możliwość pracy z takimi pianistami jak: Kevin Kenner, Katarzyna Popowa-Zydroń, Eugen Indjic, Viera Nosina, Orla McDonagh, Philippe Giusiano czy Mirosław Herbowski. Gdyby jednak nie zaangażowanie i pasja Pani Doroty, nic by z tego nie było.

      Z. S.: Pani Doroto, co to znaczy być dobrym nauczycielem gry na instrumencie? Każdy uczeń jest inny i z każdym trzeba inaczej pracować.

      D. S.: Hm... na to pytanie trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Może chodzi o to, aby zaszczepić w każdym wychowanku umiłowanie muzyki, obudzić w nim jej rozumienie i rozwinąć maksymalnie, jak się da, jego wrażliwość, wyobraźnię i zdolności. Fakt, każdy uczeń jest inny, ma inne potrzeby, zdolności, priorytety... Ważne, aby nie robić czegoś na siłę, wbrew jego woli. Przede wszystkim trzeba się zachwycić każdym młodym człowiekiem, który przychodzi do nas pełen nadziei i ufności, trzeba dać mu poczucie bezpieczeństwa i wiary we własne możliwości.
Z drugiej strony zastanawiam się czasem, kto od kogo się więcej uczy. Ja od moich uczniów wciąż uczę się wielu rzeczy.

      Z. S.: Oprócz pracy z uczniami, musi Pani znaleźć także czas na ćwiczenie, bo współpracuje Pani z innymi instrumentalistami i często towarzyszy Pani młodym ludziom, którzy uczą się gry na innych instrumentach podczas występów na różnego rodzaju koncertach i konkursach.

      D. S.: Tak, znalezienie czasu na ćwiczenie jest niezwykle trudne, zważywszy, że doba ma tylko 24 h. Zawsze jest dylemat – zrobić dodatkową lekcję, poświęcić czas rodzinie czy poćwiczyć. Na to ostatnie zwykle brakuje czasu. Nie wyobrażam sobie jednak, aby uczyć i nie grać. Choćby kameralnie. Bardzo lubię tę formę muzykowania. Daje ona dużo satysfakcji przy mniejszym stresie. Pozwala na współtworzenie, a czasem nawet współodczuwanie...

      Z. S.: Bardzo często trudno jest dobrze przygotować uczniów do egzaminów i różnych obowiązkowych przesłuchań, czy nawet szkolnych koncertów, w czasie przeznaczonym na lekcje indywidualne.

      D. S.: Do egzaminów można, do poważnych konkursów, przy obecnym poziomie wykonawczym – niemożliwe. Wszystko, co wartościowe, wymaga uwagi, czasu, zaangażowania i spokoju. Ale konkursy są niejako efektem ubocznym naszej wspólnej z uczniem pracy, a równocześnie, niestety, niezbędnym, aby zaistnieć na tzw. rynku. Najważniejsza jest jednak harmonijna praca nad rozwojem młodego artysty.

      Z. S.: Myślę, że jeszcze więcej uwagi i pewnie także czasu trzeba poświęcić uczniom szczególnie utalentowanym.

      D. S.: Z pewnością tak. Talenty to zjawisko niezwykle rzadkie, a tego nie można zmarnować. Oczywiście potrzebne jest zaangażowanie z obu stron, wzajemna akceptacja i zrozumienie.

      Z. S.: Kacprze, jesteś laureatem wielu konkursów muzycznych. Pamiętasz swój pierwszy konkurs?

      K. Ż.: Niestety, nie pamiętam, ale domyślam się, że były to "Muzyczne Kreacje", coroczny konkurs odbywający się w mojej szkole.

      Z. S.: Wybierając się na konkurs i przygotowując się do niego, pewnie nie myślisz o nagrodzie, chociaż miło jest, jak jurorzy zauważą Cię i stwierdzą, że należy Ci się nagroda lub wyróżnienie.

      K. Ż.: Próbuję nie myśleć o konkursach, tylko pracować nad kolejnymi utworami. Gdy przygotowujemy się na konkurs, nawet podświadomie, zgadzamy się na pewne kompromisy i ograniczenia, które często nas blokują. Staram się unikać takiego myślenia. Wtedy lepiej gram, co jest zauważane przez jury.

      Z. S.: Wymień najważniejsze dla Ciebie konkursy. Czego można się nauczyć uczestnicząc w konkursach – lub mówiąc inaczej – co dają konkursy?

      K. Ż.: Każde wyjście na scenę traktuję tak samo, nie jest istotne, czy to jest wyjście konkursowe, czy koncertowe. Staram się nie rozgraniczać, że dane wykonanie jest ważniejsze, a drugie mniej. Na pewno konkursy, czy to w Moskwie, czy w Antoninie, dodały mi trochę pewności siebie, która jest bardzo potrzebna do grania na scenie. Myślę, że rolą konkursów jest skonfrontowanie naszych umiejętności z innymi młodymi pianistami oraz utwierdzenie się w przekonaniu, czy droga, którą idziemy, jest dobra. Często brak nagrody jest w stanie więcej nauczyć, niż dziesięć pierwszych miejsc i wiele specjalnych nagród.

      Z. S. : Masz już także wiele doświadczeń koncertowych – w Polsce i za granicą. Wymień chociaż kilka miast, w których wystąpiłeś.

      K. Ż.: Miałem okazję występować w Berlinie, Wiedniu, Moskwie, we Lwowie, Warszawie, Łodzi, Krakowie, czy Katowicach. Każde z tych miejsc było wyjątkowe i granie tam było niezwykłym doświadczeniem.

      Z. S.: Lubisz także muzykę kameralną i na tym polu masz także sporo doświadczeń.

      K. Ż.: Dla każdego pianisty muzyka kameralna jest szczególnie ważna. Nauka gry na fortepianie to głównie nauka gry solowej. Kameralistyka to coś innego, uwrażliwia na obecność drugiej osoby i prowokuje do dialogu muzycznego. Gra z takimi instrumentalistami, jak fleciści, gitarzyści czy wiolonczeliści, dała mi dużo doświadczeń, które były pomocne również w grze solowej. Bogactwo barw i brzmień innych instrumentów jest niezwykle inspirujące.

      Z. S.: Twoje osiągnięcia są zauważane i doceniane w Krośnie, gdzie się uczysz, bo kilkakrotnie otrzymywałeś Nagrody Prezydenta Miasta Krosna. Byłeś także stypendystą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

      K. Ż.: Bez wsparcia finansowego to wszystko nie byłoby możliwe. Każdy wyjazd, każdy kurs niesie ze sobą duże koszty, czy to transportu, czy to noclegu. Dlatego gorąco dziękuję za każdą pomoc, którą otrzymuję, a jest jej bardzo wiele. Szczególnie jestem wdzięczny takim osobom, jak Pani Anna Kullanda z Sanoka, które prywatnie wspierają finansowo młode osoby, w tym mnie.

      Z. S.: Bardzo żałuję, że nie mogłam być na Twoim koncercie w rodzinnym Krośnie, bo wiele pochlebnych, ciepłych zdań o tym koncercie słyszałam, ale będę z pewnością na koncercie w Filharmonii Podkarpackiej, gdzie wystąpisz już niedługo i jest to jedna z nagród dla laureata I miejsca III Międzynarodowego Podkarpackiego Konkursu Chopinowskiego w Rzeszowie.

      K. Ż.: Zapraszam serdecznie. Będzie to dla mnie wyjątkowy koncert, gdyż będę miał okazję pierwszy raz wystąpić z profesjonalną orkiestrą, w dodatku pod kierownictwem tak wybitnego dyrygenta, jakim jest Marek Pijarowski. Mam nadzieję, że będzie to niezapomniane przeżycie.

      Z. S.: W tym roku czeka cię matura, egzamin dyplomowy i trzeba będzie wybierać nowe miejsce, gdzie będziesz się dalej kształcił. Marzysz o studiach zagranicznych, czy chcesz kontynuować naukę w Polsce?

      K. Ż.: Chciałbym zostać w Polsce. W naszym kraju mamy bardzo wysoki poziom nauczania gry na fortepianie i bogate tradycje. Lepiej uczyć się w domu, skoro są warunki, niż szukać swojego miejsca poza granicami kraju.

      Z. S.: Pani Doroto! Chyba nieczęsto spotykamy tak utalentowanych uczniów jak Kacper Żaromski, który jest laureatem wielu nagród na ogólnopolskich i międzynarodowych konkursach (tylko wielka skromność nie pozwoliła mu na wymienienie wygranych konkursów), na dobre już rozpoczyna działalność koncertową. Świetny kontakt przez tyle lat już przerodził się w przyjaźń. Trochę żal, kiedy tacy wyjątkowi uczniowie kończą szkołę.

      D. S.: Kacper jest niezwykłym człowiekiem. Nie tylko utalentowanym pianistą. Swą grą, ale także ogólną postawą życiową sprawia, że świat staje się lepszy. Ma już swój indywidualny styl wypowiedzi artystycznej, który w sprzyjających warunkach powoduje, że przenosimy się w inny wymiar. Z pewnością jeszcze przed nim wiele pracy i doświadczeń prowadzących do pełni rozwoju artystycznego. Jednym z nich będzie występ w Filharmonii z tak charyzmatycznym dyrygentem, jakim jest Maestro Marek Pijarowski. No i teraz przed Kacprem studia – najwyższa pora, by „wyfrunąć z gniazda”.

Z Panią Dorotą Skibicką – pianistką i pedagogiem Zespołu Szkół Muzycznych w Krośnie oraz z jej uczniem Kacprem Żaromskim rozmawiała Zofia Stopińska 26 stycznia 2018 roku.

Jeden klawisz można uderzyć na miliony sposobów

      Zofia Stopińska: Chcę Państwu przedstawić młodego pianistę, który po ukończeniu nauki w Rzeszowie, kontynuuje studia w Wiedniu, a także prowadzi działalność artystyczną. Rozmawiamy 20 stycznia po występie w Filharmonii Podkarpackiej, w ramach jubileuszu 664-lecia Lokacji Miasta Rzeszowa, w wczoraj wystąpił Pan z recitalem w Dębicy.

      Maciej Skarbek: Zawsze bardzo się cieszę, jak mogę wystąpić w Polsce i trochę mi przykro, że zdarza się to tak rzadko, bo mieszkam już prawie 6 lat w Wiedniu, a występowałem w Polsce może cztery razy od tamtej pory. Dlatego szczególnie się cieszę, że mogłem tym razem wystąpić dwukrotnie. Wczoraj grałem cały recital i postanowiłem wykonać różnorodny program, bo w pierwszej części grałem utwory Johanna Sebastiana Bach i Ludwiga van Beethovena – nad Bachem pracowałem jeszcze w Rzeszowie, kiedy uczyłem się w klasie Pani Żanny Parchomowskiej, natomiast Beethovena przygotowywałem z moim profesorem w Wiedniu. W drugiej części recitalu połączyłem polskie tańce – czyli mazurki Fryderyka Chopina i francuskie tańce – czyli „Walce szlachetne i sentymentalne” Maurice’a Ravela. Chciałem, aby w ten sposób zrobić dwa bloki tematyczne.

      Wczorajszy koncert odbył się w Zespole Szkół Muzycznych w Dębicy, gdzie jest piękna, dobra pod względem akustyki sala koncertowa i podobno zakupiony został nowy fortepian, którego jeszcze nie miałam okazji widzieć i słyszeć.

      Tak, stoi w tej sali nowa Yamaha, która została kupiona bodajże w grudniu, a sama sala jest cudowna, atmosfera jest bardzo ciepła, a Dębica jest bardzo bliska mojemu sercu dlatego, że pierwszy konkurs w moim życiu grałem właśnie w Dębicy. Było to w 2005 roku i otrzymałem tam pierwszą nagrodę podczas konkursu pianistycznego dla dzieci. Ten pierwszy sukces sprawia chyba, że moje serce mocniej bije na samą myśl o Dębicy i bardzo się cieszę, że mogłem tam wystąpić.

      „Walce szlachetne i sentymentalne” Maurice Ravela w Pana wykonaniu rozpoczęły jubileuszową uroczystość w Rzeszowie i przypomniał się Pan mieszkańcom naszego pięknego miasta, co z pewnością zaowocuje następnymi zaproszeniami.
Ponieważ dla „Klasyki na Podkarpaciu” rozmawiamy po raz pierwszy, chce Pana przedstawić wszystkim, którzy odwiedzają ten blog. Podobno jest Pan pierwszym muzykiem w rodzinie Skarbków.

      To prawda, w mojej rodzinie nie ma żadnych tradycji muzycznych i ja je rozpoczynam. Już w dzieciństwie muzyka mnie bardzo interesowała, jako czterolatek miałem mały keyboard oraz jakieś inne instrumenty i zawsze potrafiłem sobie ze słuchu coś zagrać. Zawsze byłem dość spokojnym dzieckiem i z zainteresowaniem słuchałem muzyki klasycznej, co nie zdarza się tak często. Jak rozpocząłem naukę w szkole podstawowej, moja wychowawczyni zwróciła rodzicom uwagę, że jej zdaniem mam dobry słuch i talent muzyczny. Powiedziała, że warto byłoby mnie zapisać do szkoły muzycznej. Tak się wszystko zaczęło.

      Sam Pan zadecydował, że chce Pan grać na fortepianie?

      W sumie tak. Zastanawialiśmy się na początku nad skrzypcami, ale ostatecznie wybrałem fortepian. Rodzice się zgodzili i zawsze mnie wspierali, i nadal wspierają.

      Pierwszym nauczycielem instrumentu była wspomniana Pani Żanna Parchomowska?

      Pierwszą nauczycielką fortepianu była Pani Barbara Pietrucha, u której uczyłem się przez dwa lata, a później znalazłem się w klasie Pani Żanny Parchomowskiej i zostałem u niej aż do wyjazdu do Wiednia. Wszystko zawdzięczam Pani Parchomowskiej, dlatego, że była nie tylko wspaniałą nauczycielką fortepianu, ale także wspierała mnie w życiu. Na Wschodzie mówi się, że nauczyciel bierze dziecko, a nie ucznia. Jeśli na przykład bolał mnie ząb, to także starała się mi pomóc. Dzięki Pani Żannie zainteresowałem się także innymi dziedzinami sztuki – literaturą, malarstwem, rzeźbą, architekturą. Ta wiedza bardzo mi się przydaje i chyba nigdy bym jej nie posiadł bez Pani Żanny Parchomowskiej i jej męża Pana Mikołaja Piatikowa.

      Wiedza z innych dziedzin sztuki, a także innych dyscyplin nauki, bardzo pomaga w rozwoju młodym muzykom.

      Tak, bo muzyka także łączy się z fizyką (drgania fal itd.), akustyką, ale także z naturą, bo mamy mnóstwo utworów inspirowanych różnymi zjawiskami z dziedziny przyrody. Nie można się zamykać tylko w kręgu muzyki, bo można doprowadzić utwory do perfekcji technicznej, ale tak naprawdę to żadna sztuka w dzisiejszych czasach grać szybko i perfekcyjnie, natomiast mało osób szuka barw na instrumentach i dodatkowych inspiracji, bo trudno dzisiaj jednoznacznie stwierdzić, jak grali Mozart czy Beethoven i wszystko jest bardzo subiektywne. Dlatego, moim zdaniem, warto jest nieustannie szukać i czerpać wiedzę z różnych źródeł.

      Fortepian jest szczególnie trudnym instrumentem w poszukiwaniu kolorów i naśladowaniu różnych zjawisk, które nas otaczają.

      Oczywiście, bo jeden klawisz można uderzyć na miliony sposobów i tak naprawdę znaleźć ten perfekcyjny sposób jest niezwykle trudno. Co roku pojawia się na świecie mnóstwo znakomitych pianistów, ale nie wszyscy znajdują swój oryginalny język muzyczny i trzeba się starać stworzyć swój styl, swoją „twarz”, coś, co będzie nas odróżniać od innych. Przygotowując utwory koncentruję się na poszukiwaniu różnych barw i inspiracji. To także duża zasługa Pani Żanny Parchomowskiej, która czuwała nad moim rozwojem, ale pozwalała na wiele samodzielności. Nasuwa mi się porównanie z życiem ptaków - bardzo dba się o pisklę, które jest w gnieździe, ale jeśli jest już samodzielne, to musi opuścić gniazdo i radzić sobie samo. Podobnie było ze mną, ale oczywiście nadal często się kontaktujemy i rozmawiamy.

      Pewnie przed ukończeniem nauki w Zespole Szkół Muzycznych nr 2 im. Wojciecha Kilara w Rzeszowie długo zastanawiał się Pan, gdzie kontynuować naukę.

      Dokładnie, to wcale nie była łatwa decyzja. Marzyłem, aby studiować w Moskwie albo gdzieś w Rosji, bo tam jest bardzo wysoki poziom nauczania, jeśli chodzi o pianistów, ale ze względu na koszty nie było to dla mnie możliwe. Wówczas Pani Żanna podpowiedziała mi, abym udał się do Wiednia. Muszę się przyznać, że po tak rewelacyjnej nauczycielce ciężko mi było znaleźć pedagoga. W pierwszych latach pobytu w Wiedniu nie było mi łatwo, zmieniłem uniwersytet, zmieniłem profesora, bo szukałem swojej drogi. Aktualnie jestem w klasie prof. Jury Margulisa na Musik und Kunst Privatuniversität Wien. Jestem bardzo zadowolony, bo to wspaniały pedagog i światowej sławy pianista.

      W trakcie nauki, w szkole muzycznej II stopnia i w czasie studiów, doskonalił Pan swoje umiejętności na kursach u wielu sławnych pedagogów.

      Oczywiście, byłem na wielu kursach u różnych profesorów i bardzo mi się wiedza, którą podczas tych kursów zdobyłem, przydaje. Nawet jeśli zdarzało się, że nie zgadzałem się z profesorem i nie byłem w pełni usatysfakcjonowany z pobytu w jego klasie podczas kursu, to zawsze znalazło się coś, co było mi potrzebne w rozwiązaniu jakiegoś problemu, w szukaniu własnej drogi. Studentowi uniwersytetu profesor nie może narzucać swojej interpretacji, a jedynie wskazywać kierunek. To nie ma nic wspólnego z narzucaniem swoich pomysłów. Staram się omijać profesorów, którzy narzucają swoje pomysły.

      Tak jak większość młodych muzyków uczestniczy Pan w konkursach – wspominał Pan o pierwszym konkursie w Dębicy.

      Oczywiście, chociaż muszę się przyznać na wstępie, że nienawidzę konkursów i uczestniczę w nich tylko dlatego, że taki jest aktualnie świat. Moim skromnym zdaniem na konkursach muzyka w 90% się nie liczy. To jest, jak popularnie mówimy, „wyścig szczurów”, a często trzeba grać tak, jak oczekuje tego komisja, często ważne są różne kontakty i tak naprawdę nie ma to nic wspólnego z muzyką, której nie można po prostu zamknąć w klatce. Brałem udział w konkursach dlatego, że mimo wszystko inaczej człowiek pewnie „umarłby z głodu”. Najwięcej nagród otrzymałem na konkursach muzyki kameralnej. Nie potrafię w tej chwili powiedzieć Pani, ile nagród posiadam, ale jeżeli przykładowo otrzymałem ich dziesięć, to uczestniczyłem w dwudziestu konkursach – było sporo konkursów, podczas których nie otrzymałem nagród, ale każdy konkurs był ważnym doświadczeniem.
Podczas każdego konkursu towarzyszy mi bardzo duży stres i jest to także trening psychiczny dla człowieka, bo staje się do rywalizacji z 50-tką albo większą ilością pianistów. Jeżeli takich konkursów zaliczyło się kilkanaście lub więcej, to jest się odporniejszym na stres.

      Najczęściej do konkursu trzeba przygotować specjalny program złożony z bardzo trudnych utworów i jeśli bierze się udział w kilku czy kilkunastu konkursach, to wzbogaca się repertuar.

      Oczywiście, wymagane na konkursach programy są ogromne, są różnorodne wymagania repertuarowe, trzeba jak najlepiej pokazać się w każdym stylu, ale są także takie konkursy – jak na przykład Konkurs im. I. J. Paderewskiego w Bydgoszczy, gdzie program jest dowolny i wówczas można wybrać sobie utwory, w których czujemy się najlepiej.

      Podczas większości konkursów walczy się zwykle o nagrody finansowe, ale bardzo ważne są także nagrody w postaci koncertów.

      To prawda, chociaż muszę przyznać, że w sumie rzadko się zdarza, że ktoś otrzymuje koncerty jako nagrodę w konkursie. Chyba, że są to najważniejsze konkursy na świecie – tak jak Konkurs Chopinowski w Warszawie. Chociaż często bywa też tak, że ktoś się na nich pojawia, otrzymuje nagrodę i znika. Nagrody otrzymuje zazwyczaj kilka osób, a słyszymy o jednej lub dwóch osobach.

      Często zdarza się, że gry uczestników konkursów słuchają osoby, które organizują życie muzyczne w różnych ośrodkach muzycznych i spodoba im się młody artysta, którego chcieliby u siebie gościć.

      To prawda, tak się zdarza – mało tego, często otrzymywałem zaproszenie od kogoś, kto wysłuchał opinii o mnie, potem zaprosił mnie na koncert. Konkursy nie są tu żadnym wyznacznikiem i osoba, która otrzymała I miejsce, grała najlepiej. Są także znakomici instrumentaliści, którzy nigdy nie otrzymali żadnej nagrody. Najlepszym przykładem może być wspaniały wiolonczelista Mischa Maisky, który dwukrotnie stawał do Konkursu im. Piotra Czajkowskiego i nie otrzymał żadnej nagrody.
Wiele można osiągnąć zamieszczając swoje nagrania na Facebooku, Instagramie i różnego rodzaju aplikacje, przy czym ja, mimo wszystko, jestem dość konserwatywny w tym względzie.

      Myślę, że szczęście Panu jednak dopisuje, bo będąc studentem z powodzeniem występował Pan w różnych krajach; w Polsce, Ukrainie, na Łotwie, w Niemczech, Izraelu, Grecji i Austrii. 

      To prawda, ale najczęściej były to koncerty muzyki kameralnej. Miałem szczęście występować w dużych salach, a największą była sala Konzerthaus w Berlinie, ale grałem w Musikverein i w Konzerthaus w Wiedniu. Mam także zaplanowane koncerty w tych miejscach. Również będę grał po raz pierwszy w Elbphilharmonie w Hamburgu w przyszłym roku. Grałem w Jerozolimie i Hajfie w Izraelu i jeden z koncertów był nagrany dla Radia Izraelskiego. Cieszę się, ze mogę zobaczyć tyle krajów.

      Słyszałam także, że studiując równocześnie Pan pracuje.

      Tak, rozpocząłem pracę w prywatnym uniwersytecie, gdzie jest taki zwyczaj, że akompaniatora szuka sobie profesor. Zaprosiła mnie do współpracy polska skrzypaczka Barbara Górzyńska – laureatka jednego z Międzynarodowych Konkursów im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu.

      Pan tego nie może pamiętać, ale przed laty ta znakomita skrzypaczka występowała kilka razy w Rzeszowie i na Festiwalu w Łańcucie. Nigdy nie zapomnę, jak podczas jednego z łańcuckich Festiwali odbył się wspaniały koncert, podczas którego wykonane zostały „Cztery Pory Roku” Antonio Vivaldiego i każdy koncert z tego cyklu wykonywał inny świetny polski skrzypek – Pani Barbara Górzyńska grała wówczas „Wiosnę”.

      Pani prof. Górzyńska wspominała mi o tym kiedyś. Bardzo się cieszę, że prof. Barbara Górzyńska jest bardzo zadowolona ze współpracy ze mną. Dzięki konkursom i koncertom kameralnym mam też zdolność do „łapania” ludzi. Mam partię skrzypiec w swoich nutach i często znam ich głos o wiele lepiej niż oni mój. Jeżeli coś się dzieje, skrzypek się pomyli lub opuści jakieś miejsce, to staram się tak za nim podążać, że nie słyszy się błędów i wszystko brzmi dobrze. Oboje cieszymy się z tej współpracy.

      Myślę, że muzyka kameralna coraz bardziej Pana „wciąga”. Po prosu lubi Pan ten gatunek muzyki.

      Szczerze mówiąc, wykonywanie muzyki kameralnej daje mi najwięcej przyjemności, bo jak występuję z recitalem, to towarzyszy mi większy stres i muszę grać wszystko na pamięć, natomiast w muzyce kameralnej jest czas na oddech, podczas prób rozmawiamy na temat interpretacji, mam okazję poznać inne instrumenty. Wiele się uczę towarzysząc skrzypkom, obserwuję, w jaki sposób poruszają smyczkiem i jak te skrzypce brzmią. Kiedy akompaniuję śpiewakom – podziwiam, jak skaczą z dźwięku na dźwięk, ich artykulacja jest zupełnie inna i działa na moją wyobraźnię, i artykulację.

      Żyjemy coraz szybciej i rzadko wspominamy to, co było, bo trzeba coraz więcej pracować nad bieżącym repertuarem, a także planować dokładnie, co będziemy robić w przyszłości.

      Faktycznie, oprócz studiów pracy jest dużo, bo oprócz akompaniowania są także projekty koncertowe. Są miesiące, w których mam dziesięć koncertów, a są miesiące, w których mam jeden. Moja działalność koncertowa nie jest regularna. Moim największym marzeniem jest praca pedagogiczna. Chciałbym uczyć, ale trochę starsze osoby. Uważam, że uczenie dziecka to duża odpowiedzialność, bo trzeba ustawić prawidłowo ręce i cały aparat gry. Jeszcze nie posiadam takiej wiedzy i doświadczenia, żeby uczyć dzieci. Chociaż zdarzało się mi zastępować znajomą w szkole muzycznej i dzieci były zadowolone, a także miałem z nimi dobry kontakt.
Zamiast przyszłości „gwiazdorskiej” wolę mieć przyszłość perspektywiczną i stąd moje zainteresowanie kameralistyką i chęć podjęcia pracy pedagogicznej

      Niedługo pewnie kończy Pan studia.

      Za półtora roku, chociaż prof. Margulis uczy mnie dopiero pół roku i zastanawiam się, czy nie przedłużyć sobie tych studiów o pól roku, ponieważ ludzie płacą majątek, żeby dostać się do niego na kursy albo żeby mieć chociaż jedną czy dwie lekcje. Będę się starał studiować u niego jak najdłużej, bo bardzo się rozwijam pod jego kierunkiem. Mam dla prof. Jury Margulisa wiele szacunku i tak naprawdę w zawodzie muzyka nie ma granicy, kiedy mogę powiedzieć, że jestem już wystarczająco dobry, zawsze można się rozwinąć, zawsze można coś udoskonalić.

      Jak często przyjeżdża Pan do Rzeszowa, aby odwiedzić rodziców i przyjaciół?

      Około trzech razy w roku. Nie zdarza się to zbyt często, ale wszystko zależy od tego, ile mam czasu. Tym razem nie odwiedziłem rodziców podczas Świąt Bożego     

      Wiem, że już jutro Pan wyjeżdża.

      Tak, bo czeka mnie parę koncertów w Wiedniu – między innymi w Musikverein będę grał I Sonatę skrzypcową Bartoka. Kilka dni później będę grał w Danii, w Kopenhadze, w trio z klarnetem i kontrabasem. W marcu będę miał również parę koncertów z puzonem w Wiedniu. Takie urozmaicenie polegające na towarzyszeniu różnym instrumentom jest bardzo interesujące. Zarówno ja, jak i występujący za mną muzycy, nie staramy się zwracać uwagi publiczności wyglądem ani aktorskim zachowaniem na scenie – uważamy, że muzyka powinna sprzedać się sama. Pomimo, że w obecnych czasach jest to trudne, ja ciągle w to wierzę i jestem konserwatywnym rewolucjonistą w tym względzie.

Z Maciejem Skarbkiem – młodym, bardzo utalentowanym pianistą pochodzącym z Rzeszowa, a studiującym w Wiedniu i prowadzącym działalność koncertową rozmawiała Zofia Stopińska 20 stycznia 2018 roku w Rzeszowie.

Ciągle się doskonalić i spełniać swoje marzenia

      Zofia Stopińska: Moja rozmówczyni, znakomita polska dyrygentka Anna Duczmal-Mróz, po swoim debiucie na festiwalu w Bad Kissingen została okrzyknięta przez niemiecką prasę „sensacyjną dyrygentką”, a podczas VII Międzynarodowego Konkursu Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga została zauważona jako najciekawsza indywidualność.
Miałam przyjemność rozmawiać z Panią podczas Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku, a wcześniej, podobnie jak dzisiaj, przed koncertem w Filharmonii Podkarpackiej, ale to było bardzo dawno.

      Anna Duczmal-Mróz: Ostatnio byłam w Rzeszowie chyba dziesięć lat temu i pamiętam, że pracowaliśmy z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej miedzy innymi nad Symfonią „Szkocką” – Feliksa Mendelssohna. Z orkiestrą pracowało się wówczas bardzo dobrze, koncert się udał i wyjechałam stąd bardzo zadowolona. Cieszę się, że teraz nic się nie zmieniło, bo pracuje się jeszcze lepiej, powiem nawet – znakomicie.

      Spójrzmy na program koncertu: Melodie Polskie op. 47 nr 2 i Sinfonietta nr 1 na tematy żydowskie – Mieczysława Weinberga, Kol Nidrei – Maksa Brucha, Rapsodia hebrajska na wiolonczelę i orkiestrę – Ernesta Blocha i „Krzesany” – Wojciecha Kilara. Utwory bardzo piękne, ale wymagające i niełatwe dla orkiestry i dyrygenta.

      Faktycznie, program wydaję się łatwy i przyjemny, ale potrzebny jest ogrom pracy, żeby się wdrążyć w te nuty, aby każde z dzieł zabrzmiało tak, jak kompozytor sobie tego życzył. Dla muzyków utwory są wymagające zarówno pod względem technicznym, jak i muzycznym. Natomiast dla publiczności jest to czysta przyjemność słuchania.

      Solistą podczas tego wieczoru będzie Pan Tomasz Strahl – wyśmienity wiolonczelista, występujący z wielkim powodzeniem na całym świecie.

      Pan Tomasz Strahl jest znakomitym wiolonczelistą z ogromnym repertuarem wiolonczelowym. Jestem przekonana, że w Rapsodii hebrajskiej na wiolonczelę i orkiestrę Blocha wniesie niebywałą muzykalność, niebywałe klimaty hebrajskie, a dla nas będzie to wielka przyjemność muzykowania z tak wspaniałym solistą.

      Jest Pani zaliczana jeszcze do dyrygentów młodszego pokolenia i kariera dyrygencka Pani rozwija się już w XXI wieku, ale wcześniej wszystko wskazywało na to, że będzie Pani wyróżniającą się skrzypaczką.

      Muzyka zawsze była dla mnie ważna, pod każdą postacią, a ponieważ rozpoczynałam edukację muzyczną jako skrzypaczka, to realizowałam się na tym instrumencie. W pewnym momencie poczułam, że na skrzypcach nie zrealizuję w pełni swoich marzeń, a mogę to zrobić w zawodzie, który teraz uprawiam i proszę sobie wyobrazić, że ostatnio ktoś mi wyliczył okrągłe cyfry – pracuję jako dyrygent piętnaście lat. Od dziewięciu lat pracuję regularnie z Orkiestrą Kameralną Amadeus, wszyscy uważają mnie za młodą dyrygentkę, a ja rozpoczynałam przygodę z batutą o wiele wcześniej. Niestety, lata lecą.

      Niewiele osób wie, że już w czasie studiów energicznie Pani działała, bo założyła Pani orkiestrę.

     Tak, w 2001 roku założyłam studencką orkiestrę Benjamin Britten Kammerorchester w Hanowerze i od tego momentu pracuję zawodowo jako dyrygent.

      Ciągle postrzegamy Panią jako dyrygentkę Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus i to jest prawda, ale oprócz tego wiele Pani działa poza Poznaniem.

      To prawda, ten rok jest szczególnie owocny, ponieważ mam dużo koncertów ze świetnymi orkiestrami: Filharmonią Narodową, Narodową Orkiestrą Polskiego Radia w Katowicach, w sierpniu czeka mnie wielkie tournée z niemiecka orkiestrą, gdzie będę prowadzić fenomenalny projekt z Koncertem na orkiestrę – Beli Bartoka. W tym roku także z Orkiestrą Amadeus lecimy do Japonii oraz do Meksyku, a niedawno byliśmy na koncertach w Hiszpanii, we Francji i jeździliśmy po całej Polsce – tak że mamy bardzo intensywny sezon. W czasie połowy sezonu dyrygowałam ponad trzydziestoma koncertami, a w drugiej połowie czeka mnie co najmniej drugie tyle. Mam bardzo dużo pracy, ale sprawia mi to ogromną przyjemność z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że programy są piękne, a po drugie – pracuję z fantastycznymi muzykami, z którymi bardzo dużo można zrobić. Są bardzo wrażliwi i czujni na ruchy batuty – mogę poprowadzić każdą frazę muzyczną i to jest bardzo ważne, i cenne dla mnie.

      Jako zespół Polskiego Radia – Orkiestra Amadeus ma obowiązek nagrywać utwory do radiowych zbiorów. Czy nadal tak dużo nagrywacie?

      Oczywiście, regularnie nagrywamy dla Polskiego Radia. Orkiestra Amadeus ma już ponad 10 tysięcy minut nagranych dla Polskiego Radia, a ja mam ponad tysiąc. W przyszłym tygodniu nagrywamy znakomity Koncert na dwie orkiestry – Kazimierza Serockiego, który znajdzie się również na płycie. Nagraliśmy, chyba jako jedyna orkiestra na świecie, wszystkie dzieła Mieczysława Weinberga na orkiestrę smyczkową, łącznie z koncertami solowymi. Znajdują się te nagrania w zbiorach Polskiego Radia, mam także nadzieję, że niedługo zostaną wydane na płytach.

      Wiele nagrań Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus ukazało się już na płytach i chyba dwa lata temu była nominacja do nagrody Fryderyk i niewiele brakowało do otrzymania statuetki.

      Tak, wspominając Weinberga – X Symfonia nagrana z Amadeusem została wydana przez niemiecką wytwórnię CPO i ta płyta była nominowana do Fryderyka, przegraliśmy niestety z Krystianem Zimermanem i z Berlińczykami, ale to tak naprawdę jest dla mnie zaszczyt znaleźć się w takim gronie, to największe wyróżnienie i nie wstyd przegrać z takimi artystami. Przygotowujemy kolejne płyty, nie mogę powiedzieć jakie, ale proszę czekać, będą bardzo interesujące.

      Podobno Pani uczy – nie odbywa się to regularnie, ale spotyka się Pani z młodymi osobami, które chcą zostać dyrygentami podczas kursów.

      Nawet nie myślałam o pracy na uczelni, bo nie mam na to czasu ani cierpliwości, ponieważ lubię pracować szybko i z dobrymi efektami. Praca ze studentami na uczelni wymaga czasu i systematyczności. Zdarza mi się prowadzić kursy, które przeważnie trwają tydzień i to jest bardzo interesująca praca, dostarczająca wielu doświadczeń, a przede wszystkim ubrania w słowa mojej wiedzy teoretycznej z dziedziny dyrygentury oraz praktyki zawodowej.

      Czy jest jakiś okres w historii muzyki, kompozytor lub forma muzyczna, którą Pani lubi szczególnie?

      Nie zastanawiałam się nad tym. Każdy utwór, którym mam dyrygować, traktuję z największa pasją i staram się go jak najlepiej przygotować. Ja mam to szczęście, że właściwie wszystkie utwory, nad którymi pracuję, sprawiają mi ogromną przyjemność i dobrze się w nich odnajduję. Mogłabym na palcach jednej ręki policzyć utwory, w których się nie potrafiłam odnaleźć, ale myślę, że jeżeli „wgryziemy” się w każdy utwór bardzo szczegółowo, to zawsze zrozumiemy język kompozytora. Muzyce należy się szacunek, tak samo szacunek należy się kompozytorom, którzy wszystko, co mają w duszy i umyśle, potrafią zapisać na papierze nutowym. Sama kiedyś próbowałam kiedyś komponować i nic mi nie wychodziło. Kompozytorzy mają szczególny, magiczny dar i dlatego tak szanuję ich umiejętności przelewania swoich myśli na papier. Z największym szacunkiem zaczynam pracę nad każdym utworem.

      Jak Pani godzi pracę zawodową z życiem rodzinnym? Wiem, że ma Pani wielkie wsparcie od rodziny, ale i tak nie jest chyba łatwo, bo na wszystko potrzebny jest czas.

      Niewątpliwie jest to trochę zwariowane życie, tym bardziej, że mój syn rozpoczął niedawno naukę w szkole muzycznej i wymaga dużo czasu, i zainteresowania z mojej strony. Bywa tak, że ćwiczę z nim czasami nawet przez telefon albo przez Skape’a, kiedy dłużej nie ma mnie w domu. Wymaga to ogromnej pracy i odbywa się kosztem wolnego czasu i snu, ale myślę, że człowiek jest w stanie wytrzymać dużo więcej, niż mu się wydaje, a warto, bo nie wyobrażam sobie muzyki bez mojej rodziny i mojej rodziny bez muzyki. Rodzina inspiruje mnie do działania i daje mi ogromną siłę, i wsparcie do tego, żeby się nigdy nie poddawać, podążać wybraną drogą, ciągle się doskonalić i spełniać swoje marzenia.

      Szanowni Państwo, w ostatni piątek stycznia za pulpitem dyrygenckim w Filharmonii Podkarpackiej stanie Pani Anna Duczmal-Mróz. Zapowiada się wyjątkowo piękny wieczór.

      Mam nadzieję. Z pewnością będzie to ogromna przyjemność dla Państwa posłuchać tematów ludowych polskich i hebrajskich. Postaramy się je wykonać jak najpiękniej. Zapraszam serdecznie.

Z Panią Anną Duczmal-Mróz – wybitną dyrygentką swojego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 24 stycznia 2018 roku w Rzeszowie.

SANOK BĘDZIE STOLICĄ MUZYKI FORTEPIANOWEJ

      Od 4 do 9 lutego Sanok będzie niekwestionowaną stolicą muzyki fortepianowej za sprawą XIII Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic...”. Ta wielka międzynarodowa impreza organizowana jest każdego roku przez Podkarpacką Fundację Rozwoju Kultury, kierowaną przez Pana prof. Jarosława Drzewieckiego (Prezesa Zarządu i jednocześnie Przewodniczącego Rady programowej Forum) oraz Pana Janusza Ostrowskiego (V-ce Prezesa Zarządu i Dyrektora Forum). Forum to wartościowa propozycja edukacyjna dla młodych pianistów, która koncentruje się na wymianie wiedzy i doświadczeń artystycznych, współpracy w duchu tolerancji wokół wspólnych zainteresowań i pasji.

      O głównych nurtach tegorocznego wydarzenia i jego przebiegu rozmawiam z Panem Januszem Ostrowskim – Dyrektorem Forum.
Tematem przewodnim tegorocznego Forum będzie „Młoda Polska”, co jednoznacznie kojarzy nam się z muzyką polską.

      Janusz Ostrowski: Tak, szeroko pojmowana muzyka polska będzie w kręgu naszych szczególnych zainteresowań, bo zaczynająca się od baroku aż do utworów współczesnych.

      Zofia Stopińska: Uczestnicy forum będą mogli zgłębiać swą wiedzę na temat naszej rodzimej muzyki podczas spotkań z mistrzami i koncertów.

      To prawda, chociaż jesteśmy otwarci także na repertuar, z którym młodzi pianiści do nas przyjadą, ale muzykę polską chcemy promować w 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Chcemy naszą piękną muzykę pokazać goszczącym u nas uczestnikom z innych krajów: Finlandii, Danii, Azerbejdżanu, Japonii, Rosji czy naszych sąsiadów – Ukrainy, Litwy i Słowacji.

      Mieszkańcy Sanoka i Podkarpacia, od początku działalności Forum, z wielkim zainteresowaniem przychodzą na wieczorne koncerty przez Was organizowane, chociaż stanowią one jeden z wielu nurtów.

      Forum to bardzo bogaty projekt przede wszystkim dla młodych adeptów sztuki pianistycznej.
Ogromnym zainteresowaniem wśród najmłodszych uczestników cieszy się Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny „Młody Wirtuoz”. W tym roku 5 i 6 lutego odbędzie się dziewiąta edycja tego konkursu, a do udziału zgłosiło się 182 uczestników. Są to uczniowie szkół muzycznych I stopnia, którzy chcą zaprezentować swoje osiągnięcia.
      Drugą dużą grupę stanowią osoby, o których możemy powiedzieć, że już są zaawansowane w grze na fortepianie, bo są to uczniowie liceów muzycznych i studenci akademii muzycznych, którzy chcą doskonalić swoje umiejętności pod okiem wielkich mistrzów, a także występować z towarzyszeniem orkiestry, bo wielką wagę przywiązujemy do tej formy muzykowania. Występ, a wcześniej próby z towarzyszeniem orkiestry, są dla tych młodych pianistów bardzo ważnym doświadczeniem. Koncerty odbywać się będą nie tylko w Sanoku, ale także na terenie całego Podkarpacia. Będą też koncerty na terenie Małopolski oraz w Warszawie i Bydgoszczy.
      Wielu uczestników przyjeżdża ze swoimi pedagogami i dla nich mamy także bogatą ofertę w postaci „Mistrzowskiej Szkoły Pedagogiki Fortepianowej”. Zapraszamy ich do udziału w jury Konkursu „Młody Wirtuoz”. Wszystkich uczestników tego konkursu podzieliliśmy na trzy grupy, którym przewodniczyć będą znakomici pedagodzy: prof. Andrzej Tatarski, prof. Viera Nosina i Ludmiła Zakopetz. To obok nich zasiądą pedagodzy uczestniczący w „Mistrzowskiej Szkole Pedagogiki Fortepianowej” i będą razem słuchać i oceniać uczestników konkursu. Z dotychczasowych doświadczeń wiem, że jurorzy z wielkim zaangażowaniem słuchają, oceniają i ich decyzje są sprawiedliwe. Myślę, że dlatego Konkurs „Młody Wirtuoz” cieszy się tak wielką popularnością. To dobry konkurs dla początkujących, bo nagrodzeni są wszyscy. Duża grupa otrzymuje dyplomy „Brązowy Wirtuoz”, dużo trudniej jest otrzymać tytuł „Srebrnego Wirtuoza”, mało kto otrzymuje dyplom „Złotego Wirtuoza”, a Grand Prix otrzyma tylko jedna osoba – wyjątkowa.

      Uczestnicy Forum mają wypełniony każdy dzień od rana do wieczora.

      Przed rozpoczęciem zajęć uczestnicy starają się poćwiczyć, co najmniej dwie, trzy godziny, później rozpoczynają się zajęcia i lekcje pokazowe, po krótkiej przerwie na obiad są zazwyczaj wykłady, po kolacji o 19:00 zawsze są koncerty, po których wielu uczestników chce jeszcze trochę poćwiczyć.

      Wypełniony czas mają także mistrzowie. Wielu z nich przyjeżdża do Sanoka już od lat, ale na każdym Forum pojawiają się także nowi mistrzowie.

      W tym roku zostało zaproszonych i potwierdziło swój udział w Forum trzydziestu mistrzów – tylu trzeba było zaprosić, aby „obsłużyć” taką rzeszę młodzieży i każdy z uczestników dostał „pełny pakiet”. Od lat przyjeżdża na Forum do Sanoka m.in.: prof. Andrzej Jasiński, prof. Viera Nosina, prof. Jarosław Drzewiecki, prof. Andrzej Tatarski, prof. Michaił Woskresienski, Pani Aleksandra Zvirblyte, Pani Takashi Tamamoto, wspaniały Kevin Kenner, Pan Maksymilian Bylicki i prof. Igor Pylatyuk. Natomiast z nowych pianistów pojawi się w tym roku m.in.: Rodzina Osokins, przyjedzie wspaniała pianistka i pedagog – prof. Lidia Grychtołówna i Matti Asikainen – wszystkich z wielką radością powitamy w Sanoku.

      Wśród uczestników największą grupę stanowić będą Polacy i licznie przyjedzie młodzież z Ukrainy.

      Tak. Mamy 61 osób z Polski, z Ukrainy 37, z Rosji 9, mniej licznie reprezentowani będą uczestnicy w Litwy, Łotwy, Danii i Słowacji, jedna osoba przyjedzie z Azerbejdżanu i jedna z Japonii. Fakt, że sporo osób pokonuje tak wielkie odległości, aby być na Forum, świadczy o wartości tego przedsięwzięcia.

      Wspólnie z prof. Jarosławem Drzewieckim – Przewodniczącym Rady Programowej Forum, pomyśleli Panowie o tym, aby młody człowiek, który pragnie zostać pianistą, otrzymał wiedzę dotyczącą nie tylko gry na fortepianie.

      Przed nami XIII Forum i doświadczenia z lat poprzednich wskazują, iż cały czas trzeba mówić, że młody wirtuoz, młody pianista musi nie tylko szybko poruszać palcami i pięknie grać. Artysta musi być świadomy nie tylko swoich umiejętności. Musi wiedzieć, że trzeba dbać o zdrowie – wiele godzin przy instrumencie zdrowiu nie służy i dlatego mamy specjalistów – m.in. Panią dr Zofię Machowską, która wie wszystko o zawodowych chorobach muzyków. W czasie Forum wiele mówimy młodym ludziom o biznesie – jak pozyskać sponsora, jak z nim rozmawiać, jak się zaprezentować. Nie każdy potrafi stosownie i przekonująco poprosić o wsparcie finansowe, a najgorzej jest z podziękowaniami. Staramy się uświadomić młodym osobom, że jest to bardzo ważne.

      Proszę nam jeszcze przybliżyć cały nurt koncertowy, powiedzieć zarówno o koncertach w Sanoku, jak i innych miastach.

      Koncerty odbędą się w dwunastu miastach, ale przede wszystkim zapraszam do Sanoka. Koncerty, które odbywać się będą od 4 do 9 lutego o 19:00 w Sanockim Domu Kultury, są bardzo ważne i atrakcyjne.
      Podczas Inauguracji XIII Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic...” świętować będziemy specjalnym występem 90-lecie urodzin wspaniałej pianistki Lidii Grychtołówny, która będzie naszym gościem honorowym. Później instrumentami wiodącymi będą fortepian i perkusja, bo kończymy w tym dniu Kurs Perkusyjny. Zabrzmią między innymi: Witolda Lutosławskiego – „Wariacje na temat Paganiniego na 2 fortepiany i 2 perkusistów” w aranżacji Marty Ptaszyńskiej, a także po raz pierwszy zostaną wykonane – specjalnie skomponowane dla naszego Forum przez Mykołę Skoryka – „3 tańce ekstrawaganckie na 2 fortepiany i 4 perkusistów”. Wysłuchamy także premierowego wykonania „Wariacji na temat Chopina na fortepian, zestaw jazzowy i perkusję” Konstantego Vilensky’ego.
      5 lutego o 19:00 rozpocznie się koncert zatytułowany „Forum Miastu”, podczas którego wystąpią Gary Guthman i Sascha Strunin Big Band Jazz Show. Gary Guthman będzie także gospodarzem tego wieczoru.
      6 lutego we wtorek wystąpi Muzyczna Rodzina Osokinsów – Grigorij, Andrey, Sergiej z koncertem nadzwyczajnym „Tatiana Shebanova in memoriam”. Wszyscy zaliczani są do najwybitniejszych pianistów naszych czasów, są laureatami konkursów im. Piotra czajkowskiego w Moskwie i Fryderyka Chopina w Warszawie.
      W środę – 7 lutego, zapraszamy na koncert laureatów „Złotych Parnasów”, którego solistami będą głośne już w świecie nazwiska: Pavel Dombrovsky z Moskwy, Paulius Andersson z Litwy, Ivan Shemchuk i Mariusz Klimsiak z Bydgoszczy. Warto zapamiętać te nazwiska i koniecznie przyjechać na ten koncert do Sanoka.
      Recitalu mistrzowskiego Kevina Kennera, który odbędzie się 8 lutego, nie trzeba reklamować. Sporo osób mieszkających bardzo daleko prosiło o zarezerwowanie biletów, bo chcą przyjechać specjalnie na ten koncert.
      W piątek – 9 lutego o 19:00 w Sanockim Domu Kultury rozpocznie się Gala Finałowa – „Polska Niepodległa – koncerty fortepianowe” z udziałem Lwowskiej Narodowej Orkiestry Kameralnej „Akademia” pod dyrekcją Igora Pylatyuka – wystąpią znakomici młodzi pianiści, których wspieramy i kibicujemy im zawsze.
      W tym roku kończymy koncertem w G2A Arena w Rzeszowie-Jasionce „Dwie Areny – jedna Kultura”.

      Wymienił Pan koncerty w Sanoku i zakończenie w Rzeszowie – gdzie jeszcze zaplanowane zostały koncerty w ramach XIII Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic...”?

      Szukajcie nas także w Zagórzu, Cisnej, Jarosławiu, Mielcu, Jaśle. Łańcucie, Krośnie, Kielcach, Rzeszowie, Strzyżowie i w Warszawie, a rozpoczynamy Forum daleko – bo 23 stycznia w Bydgoszczy.
Serdecznie Państwa zapraszam na koncerty.

Z Panem Januszem Ostrowskim – Dyrektorem XIII Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic...” rozmawiała Zofia Stopińska 22 stycznia 2018 roku w Sanoku.

Więcej informacji o działalności Podkarpackiej Fundacji Rozwoju Kultury i Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic...” znajdą Państwo na stronie www.interpiano.pl .

To była niezwykła podróż koncertowa

      Zofia Stopińska: Miło mi powitać po raz pierwszy w 2018 roku Panią prof. Martę Wierzbieniec – dyrektora Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. Spotykamy się, aby porozmawiać o zakończonym niedawno tournée koncertowym Filharmoników Podkarpackich po Chinach. Spędzili tam Państwo dwa pracowite tygodnie.

Marta Wierzbieniec: To była długa, ale niezwykła podróż koncertowa. Tournée artystyczne Filharmonii Podkarpackiej trwało rzeczywiście ponad 14 dni. Orkiestra występowała w 8 chińskich miastach, jesteśmy ciągle pod wrażeniem i Chin, i koncertów, i publiczności, i wszystkiego, co było związane z wyjazdem. Ta wielka wyprawa organizowana była przez Chińską Agencję Koncertową, której chcę na wstępie serdecznie podziękować, bo wszystko zostało perfekcyjnie i precyzyjnie przemyślane, zorganizowane i zrealizowane. To był bardzo trudny wyjazd, ponieważ ciągle przemieszczaliśmy się, prawie każdy koncert był w innym mieście, oddalonym od poprzedniego o setki, a nawet tysiące kilometrów. Podróżowaliśmy szybką koleją i samolotami na miejscu, ale to wszystko było bardzo sprawnie przeprowadzone i jestem wdzięczna organizatorom, którzy nam towarzyszyli przez całe dwa tygodnie, a także wszystkim, którzy w tej wyprawie artystycznej wzięli udział, za tak zdyscyplinowane, sprawne podejście do spraw związanych z realizacją koncertów. Sam koncert – to dwie godziny muzyki, ale jeszcze zawsze musiała być próba, chociaż byliśmy przygotowani, to próba techniczna i akustyczna była niezbędna w każdej sali. Niektórzy muzycy mieli także podczas każdego występu do dyspozycji inne instrumenty, ponieważ polecieliśmy właściwie z mniejszymi instrumentami, ale kontrabasy, kotły, instrumenty perkusyjne czekały na nas w poszczególnych salach koncertowych. Elastyczność i profesjonalizm muzyków grających na tych instrumentach był wielki, bo potrafili się przystosować do gry na zupełnie innych instrumentach.

     Z pewnością nie było to łatwe, ale nikt o tym, oprócz Was i organizatorów, nie wiedział, bo orkiestra grała bardzo dobrze.

     Tak, wszystkie koncerty były wspaniałe, publiczność reagowała żywiołowo, entuzjastycznie. Wszystkie koncerty kończyły się owacjami na stojąco, bisowaliśmy po trzy utwory na każdym koncercie. Chcę także podkreślić ogromne zasługi i profesjonalizm Maestro Jiři Petrdlika – dyrygenta z czeskiej Pragi, który prowadził wszystkie koncerty w Chinach, a wcześniej dyrygował tymi utworami w Rzeszowie. Program został znakomicie dobrany, bo dostosowany był do oczekiwań chińskiej publiczności, która bardzo chętnie słucha na przykład muzyki Straussa, ale też wykonywane były utwory, które ta publiczność słyszała po raz pierwszy - na przykład dzieła Wojciecha Kilara i Stanisława Moniuszki, był też Polonez Chopina w opracowaniu Grzegorza Fitelberga na orkiestrę symfoniczną. Wszystko to sprawiło, że program był bardzo kolorowy, zróżnicowany i było to dla tej publiczności niezwykle interesujące, a wyrazem tego zainteresowania były spotkania po koncertach – ustawiały się długie kolejki po autografy i robione były wspólne fotografie, podziękowaniom i gratulacjom nie było po każdym koncercie końca. Były takie wieczory, że już właściwie organizatorzy nawoływali publiczność, prosząc o opuszczenie sali koncertowej, bo musieli przygotować tę salę na następny dzień dla innego zespołu. Mieliśmy też taki przypadek, że ktoś przemierzył setki kilometrów, żeby jeszcze raz posłuchać naszej Orkiestry. Wszystko to stanowi dla nas piękny wachlarz wspomnień artystycznych, różnego rodzaju refleksji, których efektem jest radość, że byliśmy tak potrzebni, że wydarzyło się coś pięknego, coś wspaniałego, a wszystko przebiegało w atmosferze pełnej wzajemnej życzliwości.

     Ze skąpych informacji i zdjęć, które do mnie docierały, wynikało, że nasi Filharmonicy występowali także z chińskimi artystami.

     Tak, były też takie koncerty w Nanning – to jest miasto i region, z którym współpracuje Województwo Podkarpackie. Tam zostaliśmy przyjęci w sposób szczególny. Podczas koncertu pojawił się chór miejscowego uniwersytetu i wspólnie został wykonany utwór chińskiego kompozytora. Tam też wystąpił z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej chiński pianista, wykonując pierwszą część Koncertu e-moll Fryderyka Chopina. Podczas jednej próby te utwory zostały przygotowane. Dodam jeszcze, że pianista ten nigdy nie był w Europie i były to dla wszystkich występujących artystów nowe doświadczenia, ale publiczność przyjęła to wykonanie bardzo serdecznie. Nie ukrywam, że mam nadzieję na dalszą współpracę – myślę, że śmiało mogę to powiedzieć, z regionem zaprzyjaźnionym, bo na początku grudnia w Filharmonii Podkarpackiej gościliśmy także delegację stamtąd, która przebywała na zaproszenie Marszałka Województwa Podkarpackiego. Był też w Chinach koncert, podczas którego wystąpiła chińska orkiestra symfoniczna grając kilka utworów na początku, a później wspólnie z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej został wykonany znakomity utwór chińskiego twórcy – Uwertura. Zespoły świetnie się porozumiały i na zakończenie zagrały także wspólnie Marsz Radetzky’ego. Byliśmy świadkami tego, że muzyka jest naprawdę wspaniałym językiem komunikacji, bo pomimo, że tak daleko od siebie mieszkamy, różnimy się i mówimy w różnych językach, ale język muzyczny jest dla wszystkich zrozumiały, a włoskie określenia muzyczne wszędzie także są znane i natychmiast wszyscy potrafili grać razem, co jest naprawdę piękne, wspaniałe, warte naśladowania. Takie koncerty są najlepszym dowodem na to, że wszyscy jesteśmy ludźmi, których jednoczy kultura, a muzyka szczególnie, i potrafimy wspólnie artystycznie działać. Gratuluje wszystkim, którzy w tym przedsięwzięciu uczestniczyli i bardzo im dziękuję, bo to była ogromna wyprawa.

     Ogromna wyprawa i pewnie kosztowna.

     Tak, bardzo dziękuję wszystkim, którzy nas wspierali, a przede wszystkim: Marszałkowi Województwa Podkarpackiego Panu Władysławowi Ortylowi, dziękuję Zarządowi i Sejmikowi, dziękuję bardzo serdecznie Instytutowi Adama Mickiewicza, bez którego wiele spraw byłoby dla nas niezwykle trudnych, a wręcz nawet niemożliwych. Dziękuję Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego za wsparcie, bo różne elementy tego wyjazdu planowałam już ponad rok temu, a jednym z nich była płyta, bo pojechaliśmy tam z płytą zatytułowaną „Inspiracje chińskie w muzyce europejskiej i muzyka polska”. Na tej płycie zamieszczone są utwory, które powstały pod natchnieniem azjatyckich motywów. Te elementy stworzyły piękną całość i patrząc dzisiaj, z perspektywy kilku dni po powrocie z Chin, na to wszystko, czego tam doświadczyliśmy, z ogromną radością, wzruszeniem i uśmiechem wspominamy ten piękny czas w dziejach Filharmonii Podkarpackiej. Dzięki temu wyjazdowi mogliśmy bardzo szerokiemu gronu odbiorców zaprezentować wieloletnie osiągnięcia Filharmonii. Prezentowaliśmy także muzykę polską i jestem przekonana, że wiele osób, które były na naszych koncertach, a były to wielotysięczne gremia publiczności, po raz pierwszy usłyszało muzykę polską. W każdym koncercie rozbrzmiewał Polonez z filmu „Pan Tadeusz” Wojciecha Kilara i wzbudzał entuzjazm, tak samo Tańce góralskie z opery „Halka” Stanisława Moniuszki, nie mówiąc już o Polonezie Fryderyka Chopina, który w opracowaniu na orkiestrę symfoniczną zabrzmiał nadzwyczajnie, a Chińczycy znają i kochają muzykę Chopina.
     Były też oficjalne spotkania – na przykład w Nanning z vice-gubernatorem tamtego rejonu, na koncercie obecna była pani vice-konsul, która specjalnie pokonała setki kilometrów, aby nas posłuchać. Wspomnę, że odbył się specjalny koncert zorganizowany dla firmy LIU GONG, która ma swój oddział w Stalowej Woli – występowaliśmy w mieście Liushou, gdzie znajduje się siedziba tej korporacji. Dla nas to wszystko było niezwykle ważne i teraz, w takim fotograficznym skrócie, jak patrzymy na wszelkie obrazy z tej podróży, to nie bardzo pamiętamy już, czy ta sala była w tym mieście, czy w innym. Na szczęście wszystkie zdjęcia mamy opisane, prowadziłam także kronikę całego wyjazdu i mamy wszystko odnotowane. Wszystko działo się w zawrotnym wprost tempie – rano opuszczaliśmy hotel, wsiadaliśmy do szybkiego pociągu i za kilka godzin byliśmy tysiąc - tysiąc trzysta kilometrów dalej, bo pociąg jechał ponad trzysta kilometrów na godzinę i te wielkie odległości nie stanowiły żadnego problemu. W kolejnym mieście mieliśmy chwilę na odpoczynek i później już był czas na próbę i koncert. Zdarzało się, że nie było czasu na odpoczynek i prosto z pociągu udawaliśmy się do miejsca koncertu, bo próba musiała być.

      Muzycy musieli oswoić się z brzmieniem ogromnych sal, a każda była inna.

     Tak, były to wielotysięczne, wielokondygnacyjne sale i jak się popatrzyło ze sceny na te loże czy balkony, to robiło to ogromne wrażenie, ale nasza Orkiestra prezentowała się znakomicie i grała zawsze na najwyższym poziomie, o czym wiemy także z relacji tamtejszych środowisk muzycznych.

     Była to pierwsza tak wielka podróż artystyczna i pewnie niedługo rozpoczną się rozmowy na temat następnych. Być może także artyści z Chin, od czasu do czasu, gościć będą w naszej Filharmonii.

     Bardzo na to liczymy i zapraszamy serdecznie wszystkich, którzy chcą z nami współpracować. Mamy plany współpracy na płaszczyźnie artystycznej. Jeszcze za wcześnie, aby o tym mówić, ale jestem przekonana, że te działania służą dobremu budowaniu pozytywnego wizerunku nie tylko naszego kraju, ale także naszego regionu, który jest przecież bardzo otwarty na współpracę w dziedzinie gospodarczej czy biznesowej, edukacyjnej i naukowej. Kultura jest bardzo dobrym „oknem” do podjęcia dalszej współpracy. My także jesteśmy ciekawi kultury chińskiej, jest to dla nas odległa kraina, chociaż w Muzeum-Zamku w Łańcucie znajduje się piękna makata chińska, z przełomu XVII i XVIII wieku, której zdjęcie umieściliśmy na okładce wydanej przed wyjazdem płyty. Chiny to kraj odległy, ale w działaniach artystycznych wcale tak bardzo się nie różnimy

     Do wspomnień z artystycznej podróży Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej do Chin będziemy jeszcze powracać, ale pozwoli Pani, że na zakończenie zmienimy temat. Minęła już połowa stycznia, a od lutego rozpoczyna się druga część sezonu artystycznego, trwa sprzedaż abonamentów i biletów na wydarzenia, które zaplanowane są do czerwca.

     Stawiamy na różnorodność. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom publiczności, która przybywa do nas bardzo licznie, za co jestem ogromnie wdzięczna, staramy się tak dobierać repertuar, żeby naprawdę każdy mógł znaleźć dla siebie odpowiedni koncert. Dlatego będą w programach dzieła symfoniczne – mniej i bardziej znane, będą wspaniali wykonawcy, świetni dyrygenci, będą wieczory kameralne. Jesteśmy w roku szczególnym, ponieważ rozpoczęliśmy już obchody 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości, dlatego postanowiliśmy, że w czasie każdego koncertu (z małymi wyjątkami, bo kiedy grane są opery, to jest to prawie niemożliwe), zabrzmi przynajmniej jeden utwór polskiego kompozytora. W ten sposób chcemy pokłonić się polskim twórcom, polskiej muzyce, bardziej ją promować. Nie wiem, czy uda nam się wykonać 100 utworów polskich na 100-lecie odzyskania niepodległości, ale to mniej więcej będzie oscylować w okolicy tej liczby.

     Wrócę na chwilę do płyty, którą wydaliśmy przed wyjazdem do Chin, a są na niej zamieszczone także utwory polskich twórców. Wydanie tej płyty nie byłoby możliwe, gdyby nie pomoc sponsorów i pragnę bardzo serdecznie podziękować władzom Miasta Rzeszowa - Panu Prezydentowi i Radzie Miasta, które promowały nasz wyjazd i tę płytę, a także firmom BISPOL i BESTA. To bardzo ważni dla nas sponsorzy, bo pomagają nam także przy organizacji sezonu. Zapraszam Państwa serdecznie na drugą część sezonu artystycznego. Mówiłam już o koncertach symfonicznych i kameralnych, ale będą także wystawiane opery, będzie operetka, przed nami także pierwsze wykonania w Rzeszowie wielu dzieł – chociażby „Symfonia światła” Stanisława Fijałkowskiego, ale też po raz pierwszy zabrzmi oratorium „Siedem Słów Chrystusa na Krzyżu” Cesara Francka. Repertuar jest bardzo zróżnicowany. Będą koncerty ujęte w abonamencie i koncerty z cyklu „BOOM” – Balet - Opera - Operetka - Musical. Przed nami Muzyczny Festiwal w Łańcucie, planujemy koncerty, które odbędą się na terenie Województwa Podkarpackiego w ramach cyklu „Przestrzeń otwarta dla muzyki”, a także mamy jeszcze inne plany, o których niebawem Państwa poinformuję. Zapraszam serdecznie na wszystkie koncerty organizowane przez Filharmonię Podkarpacką.

Z Panią prof. Martą Wierzbieniec, Dyrektorem Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie, rozmawiała Zofia Stopińska 18 stycznia 2018 roku.

Muzyka jest ciągle moim życiem

       Zofia Stopińska: Koncert abonamentowy, który odbędzie się 19 stycznia w Filharmonii Podkarpackiej, zatytułowany został „Pejzaże Ameryki”. W roli głównej wystąpi Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, z którą pracuje Pan Mariusz Smolij - jeden z najwybitniejszych dyrygentów swojego pokolenia, prowadzących orkiestry w Stanach Zjednoczonych i Europie. Mam przyjemność rozmawiać z Maestro Mariuszem Smolijem w przerwie próby. Chyba po raz pierwszy pracuje Pan z naszymi Filharmonikami.

      Mariusz Smolij: Tak, to jest moja pierwsza wizyta w Rzeszowie. Przywożę ze sobą pewien projekt programów symfonicznych, niezwykle popularnych w Stanach Zjednoczonych, oparty na tradycjach „lekkiej symfoniki” złożonej z elementów jazzu, muzyki popularnej i teatrów muzycznych na Broadwayu, czyli taka mieszanka z pewnymi wpływami muzyki etnicznej, która pokazuje różnorodność muzyki amerykańskiej. Tego typu programy cieszą się ogromną popularnością po drugiej stronie oceanu. Mniej więcej od dziesięciu lat staram się robić takie programy również z różnymi orkiestrami w Polsce i muszę powiedzieć, że mam dużo więcej telefonów, czy mogę przyjechać i poprowadzić taki koncert, niż czasu. Bardzo mnie to cieszy, bo publiczność bardzo dobrze to odbiera, bo jest to muzyka bardzo przyjemna i łatwa do słuchania, ale niełatwa dla wykonawców, bo wymaga zupełnie innego podejścia stylistycznego do pewnych aspektów wykonawczych od tych, którymi na co dzień parają się orkiestry symfoniczne.

      Tym bardziej, że Pan i Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej będziecie przez cały czas na pierwszym planie.

      Owszem, orkiestra jest na pierwszym planie, są momenty big bandowe, podczas których „blacha” jest dominującym elementem, jest także parę utworów wyłącznie na smyczki i one mogą się pięknie pokazać, także wyławiamy elementy solistyczne w orkiestrze. Program jest na tyle różnorodny i barwny, złożony z różnych stylów, że publiczność nawet nie zauważa, nie odczuwa braku solistów.

      Działalność Pana zatacza bardzo szerokie kręgi i myślę, że jest Pan zmuszony do „życia na walizkach”, pokonując duże olbrzymie odległości, strefy czasowe i klimatyczne. To wszystko odbywa się kosztem prywatnego czasu.

      Nic nigdy w życiu nie jest za darmo. Ja mam to wielkie szczęście, że moja żona też jest muzykiem i uprawiała ten zawód, stąd rozumie specyfikę mojej pracy, wie, jak ciężko i długo pracowałem na to, żeby być na tym etapie mojej kariery, na którym jestem. Moje dzieci są już prawie odchowane, chociaż nie do końca, bo jeszcze potrzebują rodziców. Moja córka też chce być muzykiem i studiuje śpiew. Na szczęście cały czas mam zrozumienie i wsparcie ze strony rodziny, podróżujemy razem tak często, jak tylko się da. Oczywiście, jest wiele trudnych aspektów tego typu pracy, bo zbyt często są zmiany czasowe, zmiany kulturowe, zmiany programowe, ale ja tak bardzo lubię to, co robię, że te wszystkie niedogodności nie dokuczają mi aż tak bardzo i cieszę się z tego, co mogę robić, i gdzie mogę pracować.

      Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej powróciła zaledwie kilka dni temu z dwutygodniowego tournée po Chinach, a Pan współpracuje na stałe z jednym z dużych ośrodków w tym kraju.

      Tak, jestem gościnnym profesorem i dyrygentem uniwersytetu muzycznego w Tianjin. Tianjin to jest trzecie, co do wielkości, miasto w Chinach po Szanghaju i Pekinie – ma 16 milionów mieszkańców. Jest tam bardzo dobry uniwersytet muzyczny, liczący 3 tysiące studentów. Bardzo trudno jest się Chińczykom dostać do takiej szkoły, proszę sobie wyobrazić, że to miasto liczy prawie tyle mieszkańców, co połowa Polski. Jest tam tylko ten jeden uniwersytet muzyczny, który jest bardzo ciekawie zaprogramowany, bo około 1500 osób studiuje tradycyjną muzykę chińską, a druga połowa studiuje tzw. muzykę zachodnią, czyli europejską. Młodzież jest niezwykle zaangażowana w to, co robi. Muszą zrobić wielki „przeskok”, ponieważ ich kultura i język bardzo się różnią od kultury Zachodu. Największym wyzwaniem dla młodego adepta muzyki zachodniej w Chinach jest przeskoczenie tej bariery stylistycznej i rozumienia stylistycznego. Oni są świetnie przygotowani technicznie do grania na instrumentach, natomiast zrozumienie stylistyki i skąd się ta muzyka bierze, jakie są jej korzenie, dlaczego śpiewamy czy frazujemy tak, a nie inaczej – zabiera sporo czasu. W związku z tym władze uczelni angażują nauczycieli z Zachodu i dlatego ja także mam przyjemność tam uczyć. Pracuję regularnie z orkiestrą uniwersytecką, z którą również robimy nagranie i jeździmy z koncertami po Chinach i do Korei. Jest to duże wyzwanie i wielka przygoda.

      Jest tak wielkie zapotrzebowanie na muzykę klasyczną? Nie jest to tylko chwilowa moda?

      Rynek chiński jest przeogromny. Ktoś mi powiedział, że co miesiąc 2 miliony dzieci rozpoczyna naukę gry na fortepianie. Co miesiąc oddaje się dwie sale koncertowe w różnych miejscach, bo jest tam sporo ponad miliard mieszkańców i, co ciekawe, jest prawdziwe zainteresowanie muzyką klasyczną – zachodnią. Rząd chiński bardzo wspiera te potrzeby finansowo, budując szkoły muzyczne, budując sale koncertowe, wysyłając wielu chińskich młodych muzyków na studia zagraniczne – później wracają i uczą. Na uniwersytecie w Tianjin spotkałem czterech Rosjan, którzy uczą gry na skrzypcach i fortepianie, i jest także wielu nauczycieli chińskich, którzy dość długo studiowali na Zachodzie. Chińczycy bardzo mądrze prowadzą cały ten system edukacyjny. Jestem pewny, że może jeszcze nie w tym, ale w przyszłym pokoleniu – za jakieś 25 lat – Chiny będą prawdziwą potęgą muzyczną, ze względu na skalę, ilość uczących się i ogromne środki finansowe, jakie są na to przeznaczane, tak że widzę przyszłość muzyki chińskiej w bardzo jasnych, pozytywnych kolorach.

      Pewnie także ważna jest w tym procesie nauczania niezwykła determinacja i pracowitość tych młodych ludzi, którzy pragną zostać muzykami.

      Etyka pracy w krajach azjatyckich jest bardzo wysoka, co jest szczególnie ważne w naszym zawodzie, w którym bez ogromnej pracy, niezależnie od talentu, trudno cokolwiek osiągnąć. W Chinach pod raz pierwszy spotkałem się z sytuacją, że podawana była godzina rozpoczęcia próby z orkiestrą, natomiast nigdy nie podaje się, kiedy próba się zakończy, bo zakończenie zależy od dyrygenta. Próby są zawsze po południu, po zakończeniu wszystkich zajęć akademickich. Mogę prowadzić próbę nawet do północy i nikt nie powie nawet słowa. Nigdy tego nie robię, bo po pewnym czasie już nie ma sensu męczenie się nawzajem, ale to jest przykład, jak studenci są bardzo pracowici, zdeterminowani i głodni sukcesów.

      Gdzie znajduje się miejsce na Ziemi do którego Pan wraca, czując, że jest Pan w swoim domu.

      Jest kilka takich miejsc. Jestem ze Śląska, z Katowic, gdzie ciągle mieszka moja mama, staram się ją odwiedzać jak najczęściej i to jest najbardziej rodzinne miasto dla mnie. Mam także przyjemność współpracy na stanowisku dyrektora artystycznego z Toruńską Orkiestrą Kameralną. Od 2016 roku Toruń stał się drugim rodzinnym miastem w Polsce. Wcześniej pracowałem we Wrocławiu – byłem dyrektorem Filharmonii Wrocławskiej oraz Festiwalu Wratislavia Cantans i mam wiele ciepłych wspomnień z tego okresu. Cieszę się, że jest kilka miejsc w Polsce, do których przyjeżdżam i czuję się jak u siebie w domu.

      Rozmawiamy w połowie stycznia, można powiedzieć jeszcze, że to początek roku, który zapowiada się bardzo pracowicie.

      Tak będzie, w naszym zawodzie musimy wszystko planować z dużym wyprzedzeniem i mój kalendarz jest już właściwie wypełniony prawie do końca 2019 roku i pozostało zaledwie parę możliwości na współpracę. Bardzo się z tego cieszę. Sporo czasu będę spędzał w moim nowym domu w Stanach Zjednoczonych, gdzie jestem szefem dwóch orkiestr – orkiestry kameralnej Riverside Symphonia w New Jersey oraz Acadiana Symphony Orchestra w Luizjanie. Jak już wspomniałem, regularnie współpracuję z Toruńską Orkiestra Symfoniczną, której stawiam ciągle nowe wyzwania i poddaję nowe pomysły. Niedawno nagraliśmy płytę dla międzynarodowej wytwórni NAXOS. Mamy także plany festiwalowe. Współpraca z uniwersytetem w Tianjin w Chinach, a do tego trzeba dodać gościnne koncerty w Polsce, Europie, Chinach i Ameryce Południowej. Mam nadzieję, że zdrowie i siły mi dopiszą, i będę mógł te wszystkie plany zrealizować.

      Jak często stara się Pan pracować z orkiestrami, nad którymi sprawuje Pan pieczę artystyczną?

      Bardzo poważnie podchodzę do funkcji dyrektora artystycznego i nigdy nie przyjmuję tego stanowiska, jeżeli nie mam narzędzi w postaci czasu, żeby mieć dobry wpływ na konstrukcję, pracę i poziom tej orkiestry. W związku z tym w Toruniu prowadzę minimum dziesięć programów w ciągu sezonu, podobnie jest z moimi dwiema orkiestrami w Stanach Zjednoczonych, bo wiem, że tylko wtedy dyrektor artystyczny jest prawdziwym szefem artystycznym. Tu nie chodzi tylko o wykonanie jak najlepiej programu danego koncertu, ale są także pewna motywy i elementy – jak ja to nazywam – technologii gry, nad którymi trzeba cały czas pracować, bo orkiestra musi mieć swój charakter, swój dźwięk, musi mieć także ogromną dyscyplinę, jeśli chodzi o rytm, puls, intonację, a jednocześnie musi znaleźć właściwy styl w tym, co gra, musi się właściwie słuchać, musi mieć poczucie wspólnego pulsu. Praca nad tym wszystkim „z doskoku” najczęściej nie jest udana, a jeśli orkiestra w każdym tygodniu pracuje z kimś innym, to nie umniejszając pracy żadnego z tych dyrygentów, brakuje kontynuacji, logiki i pewnego wspólnego podejścia. Taką sytuację porównać można do wspaniałego samochodu prowadzonego co tydzień przez innego kierowcę i nikt za bardzo się nie interesuje poziomem oleju, ciśnieniem powietrza w kołach itd., itd. Ktoś musi być tym głównym kierowcą, który czuwa nad całością tego wehikułu nazwanego orkiestrą i dba o to, żeby te wszystkie części ze sobą dobrze pracowały. Ważny jest też wybór repertuaru, żeby osiągnąć dobry efekt, bo wszyscy doświadczeni dyrygenci zgodzą się z tym, że jest pewien rodzaj repertuaru, przez który można przejść i zadowolić publiczność, który nie zawsze daje możliwość do dobrej pracy zwanej „higieną orkiestry”, czyli dostrajaniem tych wszystkich luźnych części w tym „wehikule”, a jest repertuar, który obnaża wszystkie słabości i zmusza orkiestrę do pracy nad tymi elementami. To wymaga pewnego doświadczenia, pewnego dystansu, żeby to zrozumieć. Na własnym przykładzie mogę powiedzieć, że im jestem starszy, im dłużej dyryguję, tym bardziej wiem, jak mało wiem (śmiech).

      Spogląda Pan na zegarek, co oznacza, że wkrótce musi Pan rozpocząć drugą część próby. Mam nadzieję, że będzie Pan zadowolony ze współpracy z naszą Orkiestrą, będzie Pan zadowolony z koncertu, a także z przyjęcia go przez publiczność i kiedyś zechce Pan tutaj wrócić.

      Z największa przyjemnością. Trochę znam tę piękną część Polski, bo będąc studentem klasy skrzypiec kilka razy byłem na Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Łańcucie. Założyłem kwartet smyczkowy, który później otrzymał imię Krzysztofa Pendereckiego. Jako kwartet wyemigrowaliśmy do Stanów Zjednoczonych. Wkrótce zafascynowała mnie dyrygentura i aktualnie na skrzypcach już prawie nie gram, ale muzyka jest ciągle moim życiem.

Z Panem Mariuszem Smolijem – jednym z najwybitniejszych dyrygentów swojego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 17 stycznia 2018 roku w Rzeszowie.

Więcej o działalności artystycznej bohatera wywiadu znajdą Państwo na www.klasyka-podkarpacie.pl / W Filharmonii - PEJZAŻE AMERYKI

W sztuce musi być ciągłość...

      Wykonawcami koncertu abonamentowego, który odbył się 12 stycznia 2018 r. w Filharmonii Podkarpackiej, byli: duet fortepianowy o nazwie „DUO APPASIONATO”, który tworzą Klara Kraj i Dominika Grzybacz – studentki krakowskiej Akademii Muzycznej klasy fortepianu, doskonalące także swoje umiejętności jako duet pod kierunkiem dr hab. Bartłomieja Kominka, wyśmienity polski baryton Adam Kruszewski – solista Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w Warszawie i Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Jacka Rogali – dyrygenta i dyrektora Filharmonii Świętokrzyskiej w Kielcach.
      Jestem bardzo szczęśliwa, że przed koncertem prawie godzinę poświęcił mi Pan Adam Kruszewski – wspaniały śpiewak, zaliczany do ścisłej czołówki polskich barytonów, nazywany następcą wielkiego Andrzeja Hiolskiego. Pan Adam Kruszewski studia wokalne rozpoczynał pod kierunkiem znakomitej śpiewaczki Bogny Sokorskiej, kontynuował u Pawła Lisitsiana w Wiedniu, a następnie w Akademii Muzycznej w Warszawie w klasie Edmunda Kossowskiego.
Jest laureatem wielu konkursów m.in.: Międzynarodowego Konkursu Wokalnego w s’Hertogenbosch w Holandii (1987), otrzymał Grand Prix w Konkursie im. Jana Kiepury w Krynicy (1988), Międzynarodowego Konkursu Wokalnego w Rio de Janeiro w Brazylii i Międzynarodowego Konkursu Wokalnego w Nantes we Francji (1989).
      Rozmowę z Panem Adamem Kruszewskim rozpoczęłam od pytania o program piątkowego koncertu, bowiem każdy z wykonywanych z udziałem Artysty utworów pochodził z innej epoki i wymagał od wykonawcy innych umiejętności interpretacyjnych.

      Adam Kruszewski: Ma Pani absolutną rację, bo są to rozmaite dzieła. W pierwszej części zabrzmią wyłącznie utwory Wolfganga Amadeusza Mozarta, a rozpocznie ją Uwertura do opery „Wesele Figara”, a później śpiewam dwie arie – najpierw Serenadę Don Giovanniego z II aktu opery „Don Giovanni” – „Deh, vieni, alla finestra”. W tej arii bardzo dzielnie muzycy Filharmonii Podkarpackiej zastępują dźwięki mandoliny, ponieważ nie udało się doangażować na tyle sprawnego mandolinisty, który by mi towarzyszył, kiedy śpiewam pod oknem ukochanej, ale smyczki znakomicie w artykulacji pizzicato tworzą odpowiedni klimat naśladując dźwięki mandoliny. Druga aria jest bardzo popularna, pochodzi z III aktu opery „Wesele Figara” i jest to aria Hrabiego „Hai gia vinta la causa”.
Pierwszą część wieczoru zakończy Koncert na 2 fortepiany Es-dur w wykonaniu dwóch wspaniałych pianistek. Drugiej części można nadać podtytuł „Część polska”. Rozpoczynamy od „4 sonetów miłosnych” Tadeusza Bairda do słów Williama Szekspira w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego. Ciekawostką jest to, że usłyszą Państwo podczas dzisiejszego wieczoru troszkę już zapomnianą wersję pierwotną z 1956 roku, która jest skomponowana na orkiestrę symfoniczną, z instrumentami dętymi i klawesynem. Natomiast druga wersja z 1970 roku, dedykowana prof. Jerzemu Artyszowi, który często wykonywał nie tylko te Sonety, ale także inne dzieła wokalne Mistrza Tadeusza Bairda – jest opracowana jedynie na orkiestrę smyczkową i co ciekawe – różni się nieco tonacją ostatniego Sonetu „Jakże podobna zimie jest rozłąka...”, ponieważ w pierwotnej wersji został on napisany w tonacji gis-moll, natomiast druga wersja (na orkiestrę smyczkową) jest w tonacji a-moll.
Później Orkiestra wykona „Trzy miniatury” Michała Spisaka, a zakończy koncert „5 pieśni” Mieczysława Karłowicza do słów poetów młodopolskich przede wszystkim – wyjątkiem jest pieśń „Śpi w blaskach nocy morska toń...”, bo autorem oryginału słów tej pieśni jest Heinrich Heine, a my śpiewamy tę pieśń w tłumaczeniu Marii Konopnickiej. Autorem instrumentacji na orkiestrę symfoniczną tych pieśni jest dyrygent dzisiejszego koncertu – Pan Jacek Rogala. To opracowanie ma także dwie wersje i ja miałem przyjemność być prawykonawcą tych opracowań, i jedna z tych wersji została utrwalona na płycie wydanej przez Filharmonię Świętokrzyską, gdzie Maestro Rogala jest dyrektorem. W Rzeszowie zabrzmi także pierwsza wersja przeznaczona na pełną orkiestrę symfoniczną.

      Zofia Stopińska: Całe Pana życie związane jest w Warszawą – w tym mieście Pan się urodził, studiował, a później związał się Pan – najpierw z Warszawską Operą Kameralną, a potem został Pan solistą w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej.

      Faktycznie można mówić, że jestem związany w Warszawą, owszem był krótki epizod wiedeński, kiedy współpracowałem przez dwa sezony z Operą Wiedeńską, później współpracowałem także z operą w Pradze, brałem udział w wielu krajowych i zagranicznych festiwalach muzycznych, ale tak naprawdę najlepiej się czuję w swoim rodzinnym mieście – w Warszawie, chociaż nadal nie stronię od występów takich jak dzisiaj, w szlachetnym mieście Rzeszowie, we wspaniałej Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego. Chętnie przyjmuję takie zaproszenia, bo są to dla mnie ciekawe artystyczne peregrynacje.
      Wracając jednak do czasów Warszawskiej Opery Kameralnej, kierowanej przez mistrza Stefana Sutkowskiego, który niedawno odszedł od nas, muszę powiedzieć, że spoglądając na te lata dzisiaj, z perspektywy prawie 60-letniego mężczyzny, to był bardzo owocny czas. Zaczynałem działalność zawodową w 1985 roku i przez 15 lat, które spędziłem na etacie Warszawskiej Opery Kameralnej, poznawałem i zgłębiałem tajniki zawodu śpiewaka, bo wiadomo, że nawet najzdolniejszy adept wokalistyki po ukończeniu Akademii Muzycznej nie jest jeszcze w pełni artystą. Trzeba się naprawdę jeszcze długo uczyć bycia na scenie, współdziałania z orkiestrą, z dyrygentem, z partnerami, bo to nie jest tylko „czysta” muzyka. Muzyka i słowo muszą współpracować z akcją dramaturgiczną. Trzeba wiedzieć, że opera – to ani czysta filharmonia, ani czysty teatr – jest to pewien konglomerat, którego trzeba się latami, z wielką pokorą uczyć.

      Rozpoczynając w 1993 roku współpracę z Teatrem Wielkim – Operą Narodową, został Pan następcą wielkiego mistrza Andrzeja Hiolskiego, nawet otrzymał Pan klucz do tej samej garderoby.

      To jest oczywiście pewna magia, jaka się wiąże z nazwiskiem mistrza Andrzeja Hiolskiego. Trudno w to uwierzyć, bo świetnych śpiewaków w okresie powojennym było w Polsce mnóstwo, a ostatnią żyjącą wybitną artystką jest Pani Krystyna Szostek-Radkowa. Niedawno zmarł Bogdan Paprocki – jeden z najwybitniejszych tenorów, ale mistrz Andrzej Hiolski był wyjątkowy. To jest wprost niebywałe, jak ten artysta całym swoim życiem i artystyczną działalnością zasłużył na wyjątkową pamięć i cześć. Jego wykonania bez względu na formy – operowe, oratoryjne czy recitale, to były wydarzenia o znamionach kreacji doskonałych. Dla mnie wielkim zaszczytem i honorem było to, że kiedy dostałem garderobę po Andrzeju Hiolskim, to klucze do pomieszczenia, szafki i do konsoli przekazał mi sam Bogdan Paprocki mówiąc: „Masz te kluczyki i będziesz mógł korzystać z tych dobrodziejstw, z których zawsze korzystał mistrz Hiolski”. To była wtedy magia, ale czasy się zmieniają, garderoby podlegały remontowi i teraz jest nowocześnie, pachnąco...

     Mam nadzieję, że magia pozostała.

      W sercach tych, którzy pamiętają tych wielkich mistrzów – tak, ale od pewnego czasu, nie dotyczy to tylko sztuki, niestety wszystko się robi, żeby nie pozostało nic z tego, co było przed nami. Zaciera się wszelką dobrą pamięć, a przecież z niej wszyscy wyrośliśmy. Na antenie stacji radiowych bardzo rzadko odtwarza się już te dawne, doskonałe nagrania. Nikt nie dba o ciągłość. Może to jest już oznaka starości, jeżeli o tym mówię, ale młodzi nie patrzą, z jakiego pnia wyrośli, tylko uważają, że „...nic nie było przed nami, my wszystko odkrywamy, jesteśmy z XXI wieku, awangarda”. W sztuce niestety tak nie ma, musi być ciągłość i jeżeli ktoś się odcina od korzeni, nic nie zdziała jako tak zwana awangarda. Dla przykładu podam postać Salvadora Dali – przecież to był symbol pewnej awangardy w sztuce, ale jeżeli się prześledzi, w jaki sposób on dochodził do tych „Miękkich zegarów” (cudowny obraz), miał doskonałą kreskę klasyczną i potrafił na początku namalować wszystko – kto wie, czy nie tak jak Matejko. Dopiero potem, zdobywając doświadczenia, przeinaczał rzeczywistość, bo sztuka nie może być odzwierciedleniem rzeczywistości – temu służy fotografia. Sztuka wszelaka daje pewien pryzmat, kształtuje tę rzeczywistość, ale aby móc to robić, trzeba najpierw wykazać się solidną kreską. Podobnie jest z tańcem. Jeżeli ktoś nie ma podstaw tańca klasycznego, to w tańcu współczesnym będzie się potykał, wykręcał nogi. I tak można mówić o każdej dyscyplinie życia. Wszędzie ważna jest ciągłość i świadomość, że dziedziczymy coś i mamy przekazać to młodszym pokoleniom. Tylko czy młodzi chcą słuchać takich słów – boję się, że nie.

      U progu kariery brał Pan udział w wielu krajowych i międzynarodowych konkursach wokalnych odnosząc sukcesy. Jestem przekonana, że wielką radość sprawiła Panu także, otrzymana w 2004 roku, Nagroda im. Andrzeja Hiolskiego za najlepszą rolę męską sezonu.

      Prawdę mówiąc nie wiem, czy ta nagroda jest nadal przyznawana. Zostałem wyróżniony tą niezwykle ważną dla mnie Nagrodą im. Andrzeja Hiolskiego za postać Jagona w operze „Otello” Giuseppe Verdiego, w reżyserii Mariusza Trelińskiego. To była inscenizacja bodajże z 2001 roku. Bardzo sobie cenię tę nagrodę.

      Bardzo ważną rolą w Pana karierze jest „Miecznik” w „Strasznym dworze” – Stanisława Moniuszki. W lutym śpiewać będzie Pan tę partię w macierzystym teatrze.

      Uwielbiam tę operę, bo jest ona kwintesencją polskości, nie bójmy się tego słowa. Ale w naszej Operze Narodowej „Straszny dwór” w tym sezonie – przypomnijmy, że w 2018 roku obchodzimy 100-lecie odzyskania niepodległości przez Polskę – pojawi się aż dwa razy: 9 i 10 lutego (śmiech...). Ten Pani śmiech zabrzmiał bardzo wymownie. Ja nie mam pretensji do losu. Widzimy, co się wokół dzieje i ja tego nie rozumiem.
      Obecna inscenizacja jest dla mnie pewnym eksperymentem, jak reżyser David Pountney rozumie sprawy arcypolskie i w wyniku tego wyszedł spektakl taki, jaki wyszedł. Byłem wielokrotnie na spektaklach „Strasznego dworu” i śpiewałem partię Miecznika w bardzo wielu inscenizacjach. Do znudzenia będę powtarzał, że najwybitniejszym odtwórcą roli Miecznika był Andrzej Hiolski. Widziałem Andrzeja Hiolskiego wielokrotnie na scenie Teatru Wielkiego, jeszcze w inscenizacji „Strasznego dworu”, która otwierała ten Teatr po odbudowie 19 listopada 1965 roku. Byłem także na premierze tej opery z udziałem Andrzeja Hiolskiego w 1972 roku, pod batutą Jana Krenza, w reżyserii Macieja Prusa. Widziałem także „Straszny Dwór” z Andrzejem Hiolskim w inscenizacji Marka Weiss-Grzesińskiego pod batutą Roberta Satanowskiego, a później byliśmy nawet razem w próbach do inscenizacji Andrzeja Żuławskiego z 1996 roku, ale Andrzej Hiolski się wycofał z tej inscenizacji. Mnie, młodemu nie wypadało się wycofać, ale tylko pięć razy spektakl w tej inscenizacji został wystawiony. Później była inscenizacja Mikołaja Grabowskiego i przez parę lat graliśmy spektakle w tej inscenizacji, nawet wystąpiliśmy z nią w Londynie. Zachowała się na szczęście realizacja fonograficzna tego „Strasznego dworu”, którą nagraliśmy dla firmy EMI, pod batutą Jacka Kasprzyka.

      Aktualnie gramy wersję Davida Pountney’a, ale ja nie mam przekonania do tej realizacji. Uważam, że to był eksperyment, czy da się „Straszny dwór” – tak idiomatyczną, tak zawiłą operę polską, przedstawić oczami cudzoziemca. Ja uważam, że nie do końca. „Straszny dwór” powstał w 1865 roku, w czasie bardzo tragicznym, po upadku Powstania Styczniowego, kiedy zamknięty został Uniwersytet Warszawski nakazem carskim, kiedy szalała cenzura i Stanisław Moniuszko wraz z librecistą Janem Chęcińskim tak omijali meandry cenzury carskiej, że doprowadzili do wystawienia tej opery. Kiedy słuchamy arii Stefana w której są słowa: „...matko moja miła...”, każdy Polak wie, o co chodzi, natomiast Brytyjczyk zrozumie dosłownie i pomyśli, że Stefan śpiewa wyłącznie o swojej mamie. Kiedy prezentowaliśmy „Straszny dwór” na początku dwudziestego pierwszego wieku w inscenizacji Mikołaja Grabowskiego w Londynie, w tytule recenzji londyński krytyk napisał: „Jak można skomponować całą operę opartą jedynie na motywach polskich tańców narodowych?”. Uważam, że to jest najpiękniejszy komplement. Chciałbym zobaczyć brytyjską operę narodową opartą na tych ich celtyckich podrygiwaniach. Większość przepięknych melodii „Strasznego dworu” oparta jest na rytmach mazura, poloneza, czy krakowiaka. Tych krakowiaków jest kilka, a przecież wiadomo, że Moniuszko nigdy w Krakowie nie był, ale jakże bliskie jemu było poczucie tradycji narodowej. Motywy tańców narodowych pojawiają się w tej operze jeden za drugim. Uważam, że to jest wspaniały ewenement na skalę światową.
      Pamiętam jedno ze spotkań w studiu radiowym, podczas którego rozmawialiśmy między innymi o tym, co się działo na ziemiach polskich w czasach, kiedy Stanisław Moniuszko komponował „Straszny dwór” – utrata niepodległości, walka, zsyłki na Sybir, rozbite rodziny, damy w czarnych sukniach z czarną srebrną biżuterią na znak żałoby, inteligentne wymijanie cenzury. Wówczas Jacek Kasprzyk, który jest również poddanym królowej brytyjskiej, pięknie to wytłumaczył w Polskim Radiu – „...jak Anglicy mogą rozumieć nasze sprawy. Kiedy Moniuszko komponował i była prapremiera ”Strasznego dworu” , w Londynie kończono pierwszą linię metra. Wielka Brytania okupowana była w 1066 roku przez Normanów po bitwie pod Hastings. Co Brytyjczycy mogą wiedzieć o naszych losach? Niewiele”.
Podkreślę jeszcze raz, że ta inscenizacja Davida Pountney’a to jest eksperyment, reżyser – Brytyjczyk, rumuńskiego pochodzenia, pani scenografka, której kostiumy nasze przypominają szaty huculskich właścicieli ziemskich, nie ma kontuszy, nie ma żupanów – co najmniej dziwne.

      Długo i ciekawie mówił Pan o sztandarowej pozycji w Pana repertuarze – operze „Straszny dwór” i jej twórcy Stanisławie Moniuszce, ale w repertuarze ma Pan wiele dzieł polskich kompozytorów.

      Tak. Ostatnio pojawił się Ludomir Różycki i wykonywaliśmy jego „Erosa i Psyche”, jesienią odbyły się aż cztery spektakle tej szlachetnej opery ukazującej młodopolski świat. Pojawiły się również opery Krzysztofa Pendereckiego. Moim mocnym wejściem do Teatru Wielkiego w 1993 roku była opera „Raj utracony” Krzysztofa Pendereckiego. Ówczesny dyrektor Opery Narodowej Sławomir Pietras i dyrektor artystyczny Adam Straszyński wpadli na pomysł, aby w 60-tą rocznicę urodzin mistrza Pendereckiego partię Ewy śpiewała Ewa Iżykowska, a partię Adama – Adam Kruszewski.
      Później śpiewałem tam m.in. partię Figara w „Cyruliku sewilskim” Rossiniego, tytułową partię w operze „Makbet” Verdiego, wcześniej jeszcze była opera „Werter” Masseneta, a od roku 2000, po śmierci mistrza Andrzej Hiolskiego, praktycznie odziedziczyłem postać Miecznika, Scharplessa w „Madama Butterfly”, Germonta w „Traviacie” i cały bieżący repertuar.
      Z dzieł polskim kompozytorów, bo o nie Pani pytała, były jeszcze partie w „Ubu Rex” Pendereckiego, „Królu Rogerze” Szymanowskiego i „Verbum nobile” Moniuszki.

      Występuje Pan od ponad 30-tu lat w kraju i za granicą, ma Pan ogromne doświadczenie i mógłby Pan pomagać adeptom sztuki wokalnej, którzy pragną zostać śpiewakami, ale nie słyszałam, aby Pan uczył.

      Miałem epizod etatowego pedagoga w latach 2002-2006 w Szkole Muzycznej II stopnia przy ulicy Bednarskiej i w Akademii Muzycznej, ale po czterech latach zrezygnowałem z tej działalności, bo uważam, że to dla mnie przyszło nieco za wcześnie. Poza tym zaczęły się wtedy dziać, moim zdaniem, dziwne rzeczy programowe – na uczelni zwłaszcza. Po przyjęciu do Unii Europejskiej pojawił się boloński system funkcjonowania uczelni – licencjat plus magisterium. Zaczęła panować tytułomania – doktorowie, doktorowie habilitowani. Przyznam, że mnie to zaczęło przerastać. Pomyślałem wtedy – pan od śpiewu, od tercji wielkiej lub od tercji małej – doktor habilitowany? Jak to się ma z doktorem matematyki, fizyki jądrowej? Okazuje się, że to jest to samo, że nasza profesja to jest dziedzina wielce naukowa. Zaczęło mnie przerażać, że nagle ta kariera naukowa i pięcie się po tych szczeblach awansu naukowego było na pierwszym planie, a nie dbanie o dobro studenta, przekazywanie mu wiedzy, zwłaszcza, że to jest tak indywidualny tok studiów – student nie jest z automatu – jeden przyswaja sobie pewne rzeczy wolniej, drugi szybciej i wcale po zdobyciu dyplomu młody artysta czy artystka nie zawsze są już gotowi do wykonywania działań na scenie, bo to jest bardzo delikatna materia. Mnie to po prostu przerosło.

      Miałem wtedy także bardzo dużo propozycji występów na scenie, uczyłem się nowych partii. Ta szlachetna dyscyplina, jaką jest pedagogika, przyszła do mnie zdecydowanie za wcześnie i zrezygnowałem z nauczania. Pamiętam, że kiedy załatwiałem wszystkie formalności w sierpniu 2006 roku w Akademii Muzycznej, prorektor do spraw studenckich, ks. prof. Kazimierz Szymonik, zaprosił mnie do swojego gabinetu na kawę i po dłuższej rozmowie zapytał: „Dlaczego tak naprawdę Pan odchodzi z uczelni? Może dlatego, że się zmieniły władze? Pana zapraszała do pracy na uczelni wybitna śpiewaczka Urszula Moroz-Trawińska”. Odpowiedziałem wówczas – wcale nie o to chodzi, bo dzisiaj rządzi ten, a jutro zostaje wybrany ktoś inny – takie jest prawo demokracji. Mnie trochę przeraża ta tytułomania. Na zakończenie rozmowy ks. prof. Szymonik powiedział – ja wierzę, że Pan tu jeszcze wróci, a ja odpowiedziałem – ja tu wrócę, jak tu będzie Konserwatorium Warszawskie, którego dyrektorem przed wojną był Karol Szymanowski, którego uczniem był wcześniej Fryderyk Chopin, a dyrektorem był Józef Elsner..., wymieniać można długo. Po wojnie nadal było jeszcze Konserwatorium Warszawskie – mój stryj je kończył, pani Alina Bolechowska i wielu wybitnych polskich powojennych muzyków. Jeżeli ktoś chciał mieć tytuł magistra, to na pobliskim Uniwersytecie Warszawskim kończył prawo lub jakiś inny kierunek.
Konserwatorium nie miało praw uczelni wyższej, bo to była szkoła artystyczna. Ukończenie Juilliard School of Music też nie daje tytułu magistra, ale to konserwatorium cieszy się wielką estymą.
Nie używam nawet tytułu magister sztuki, pomimo, że go mam. Adam Kruszewski-baryton – naprawdę wystarcza.

      Wystarcza, bo śpiewa Pan znakomicie, o czym wszyscy doskonale wiemy, ale szkoda, że Pan nie uczy.

      Nie trzymam też mojego doświadczenia w dziedzinie śpiewu, aby je zabrać do trumny. Ja się dzielę z młodymi. Jeżeli ktoś chce i potrafi do mnie dotrzeć, poprosi o konsultacje, to ja nie odmawiam. W najbliższy poniedziałek jestem umówiony z dojrzałym artystą, bo przyjedzie do mnie jeden z solistów jednej z polskich oper. Nigdy też od młodego człowieka nie wziąłem ani grosza za te konsultacje. Traktuję je jako spłatę długu wobec moich mistrzów, którzy bardzo wiele mi dawali nie biorąc ode mnie ani grosza. Uważam, że tak powinno być. Uważam, że branie pieniędzy od młodego człowieka jest czymś niemoralnym, a słyszy się różne sumy. Często te sumy i te lekcje u kogoś gwarantują, że ktoś gdzieś coś zaśpiewa, ja się brzydzę tymi układami, chcę być od nich wolny. Być może na tym w jakimś sensie tracę, bo nie jestem w tych komitywach, ale dobrze mi jest z tym. Cieszę się, że co rano, jak się golę, to mogę z uśmiechem patrzeć w lustro na swoją twarz i nie mam sobie nic do zarzucenia w dyscyplinie dzielenia się swoim doświadczeniem. Staram się żyć „czysto”.

      Pamiętam Pana występy na Festiwalu w Łańcucie. Wspaniały, wręcz magiczny koncert z Olgą Pasiecznik u boku będę pamiętać to jeszcze długo, chociaż upłynęło już tyle lat.

      Ja także doskonale pamiętam ten wieczór. W Łańcucie byłem wiele razy i jestem bardzo szczęśliwy z tych wizyt. Pierwsze były po konkursie w Krynicy, kiedy szefem Festiwalu był jeszcze śp. Bogusław Kaczyński – to było 30 lat temu. Mieliśmy wtedy popis laureatów krynickiego konkursu i honorowym gościem była Martha Eggerth (małżonka Jana Kiepury), która także śpiewała.
      Później taki dla mnie ważny występ w Łańcucie to był recital pieśni Henryka Mikołaja Góreckiego, z mistrzem Góreckim przy fortepianie, a poezje, do których mistrz Górecki skomponował swoje utwory, przed moim wykonaniem każdego bloku recytował mistrz Gustaw Holoubek. Miałem przyjemność wejść do tego innego, lepszego świata, bo zostałem poproszony, aby własnym samochodem mistrza Holoubka przywieźć z Warszawy do Łańcuta. Tak też się stało i przez całą drogę mogliśmy sobie z mistrzem rozmawiać na różne tematy. Te wielkie, niezapomniane chwile zawsze będę pamiętał.
      Moja koleżanka w Warszawie ma z naszego wspólnego pobytu z Olgą Pasiecznik w Łańcucie małą akwarelę. Był tam wówczas także ktoś, kto potrafił malować i pięknie uwiecznił Olgę, mnie i Tadeusza Wojciechowskiego na niewielkim obrazie.

      Wiem, kto jest autorem tego obrazu. To pani Ewa Cisowska, która jest architektem i potrafi również pięknie malować, a także kocha muzykę i kiedyś uczyła się grać na fortepianie w Szkole Muzycznej w Krośnie. Pani Ewa od wielu lat spędza urlopy w maju w Łańcucie, uczestnicząc we wszystkich wydarzeniach festiwalowych. Podczas prób robi szkice i kończy swoje dzieła podczas koncertów.

      Jestem częstym gościem w domu pani Aliny i zawsze z rozrzewnieniem i czułością patrzę na ten przesłodki maluneczek. To taka miła pamiątka. Ja nie zbieram żadnych zdjęć ani pamiątek, bo uważam, że kto będzie chciał, to będzie pamiętał.

      Pamiętam także, że wystąpił Pan podczas plenerowego koncertu inaugurującego Muzyczny Festiwal w Łańcucie przed Zamkiem.

      Faktycznie, śpiewałem wówczas w „Carmina Burana” Carla Orffa z Iwoną Sochą, a dyrygował Tadeusz Wojciechowski i to był mój ostatni występ na Muzycznym Festiwalu w Łańcucie. Minęło już kilka lat, ale pamiętam gorące przyjęcie publiczności. Zamek w Łańcucie jest dla mnie miejscem cudownym, wspaniałą siedzibą polskiej arystokracji, który wiele razy gościł wielkie osobistości. Już wtedy byliśmy w Europie.

      Po koncercie w Rzeszowie czekają Pana 9 i 10 lutego spektakle „Strasznego dworu” w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej.

      Zapraszam jeszcze na wyjątkowy spektakl w ostatnim dniu stycznia i w tym miejscu chcę jeszcze powiedzieć, może niektórych czytelników poinformować, o działalności Polskiej Opery Królewskiej, która wyrosła na kanwie Warszawskiej Opery Kameralnej Stefana Sutkowskiego, bo jak wiadomo, miały tam miejsce jakieś tragiczne wydarzenia i konflikty. Ja tego nie śledziłem, ale uważam, że po śmierci Stefana Sutkowskiego wydarzyła się tragedia. Ktoś chyba nie do końca rozumiał całą ideę działalności Stefana Sutkowskiego i wielu świetnych, doświadczonych artystów straciło pracę. Na szczęście Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego okazało się na tyle rozsądne, że powołało nową instytucję pod kierownictwem Ryszarda Peryta, z którym przed laty zrobiliśmy wszystkie dzieła operowe Mozarta i wiele innych. Pan Ryszard Peryt zwrócił się do mnie z propozycją, abym zaśpiewał na inaugurację działalności scenicznej Polskiej Opery Królewskiej Guślarza w Kantacie „Widma” Stanisława Moniuszki do słów II i IV części „Dziadów”. Kiedyś śpiewałem fragmenty wokalne tego dzieła, a ponieważ moim hobby jest poezja, a zwłaszcza Mickiewicz – nie tylko jeśli chodzi o stronę semantyczną, ale także o formę i całą strukturę tego wiersza, nie zastanawiałam się ani pół chwili.

      Premiera odbyła się w listopadzie – to dobry czas na uroczystości wokół Dnia Zadusznego i mam przyjemność śpiewać z młodszymi koleżankami i kolegami, i ze wspaniałą orkiestrą pod batutą Maestro Tadeusza Karolaka tę Kantatę, którą Ryszard Peryt nazwał „Dziady” - „Widma”. Dzieło ukazało się w czasach zaborów pod tytułem „Widma”, bo cenzura nie zgodziła się na tytuł „Dziady”. Uważam, że to bardzo szlachetne wyzwanie, mierzę się z tekstem Adama Mickiewicza. Nie mnie oceniać nasze wykonanie, ale jeżeli ktoś miałby ochotę, to zapraszam 31 stycznia ostatni raz w tym sezonie gramy, bo mamy teraz karnawał i czas na inne spektakle, a „Dziady” powrócą na scenę pewnie w okolicach listopada, grudnia, bo wtedy to dzieło najlepiej trafia do melomanów.
      W ostatnim dniu stycznia o godzinie 19:00 zapraszam na „Dziady” do przepięknego, autentycznego, zachowanego od wojennej pożogi Teatru Stanisławowskiego na terenie Parku Łazienkowskiego, a dzisiaj jestem szczęśliwy, że mogę powrócić do arii z oper Mozarta i zaśpiewać „4 sonety miłosne” Bairda oraz pieśni Mieczysława Karłowicza w instrumentacji Maestro Jacka Rogali, który tym razem dyryguje świetną Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej.

Z Panem Adamem Kruszewskim – barytonem, solistą Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie rozmawiała Zofia Stopińska 12 stycznia 2018 roku w Rzeszowie.

W tym zawodzie nauka nigdy się nie kończy...

      Zofia Stopińska: Z utalentowanym  dyrygentem młodego pokolenia, a także kompozytorem i teoretykiem muzyki - Panem Rafałem Kłoczko rozmawiamy po wspaniałym, ale trochę innym niż przywykliśmy, premierowym spektaklu „Księżniczki czardasza” Imre Kalmana w Operze Śląskiej w Bytomiu. Dyrygował Pan tym spektaklem, ale także powierzono Panu kierownictwo muzyczne tego wydarzenia. Czy dużo było zmian w partyturze? Co zostało wycięte, a co dodane?

      Rafał Kłoczko: Specjalnie dla Pani czytelników, mogę uchylić nieco tajemnicy... Mogę zdradzić, że z szacunku do partytury i zamysłu kompozytora, przywróciliśmy do wykonania kilka fragmentów, które często były pomijane. Nie uniknęliśmy kilku drobnych cięć wynikających z inscenizacji, ale chyba najistotniejszą zmianą był usłyszany przez wszystkich wstęp do trzeciego aktu. Zamiast oryginalnej introdukcji wykonaliśmy własną - napisaną przeze mnie i opartą na melodii piosenki “Miłość ci wszystko wybaczy”. Choć nie jestem zbyt przychylny do takiej ingerencji w kompozycję, było to ściśle uzasadnione koncepcją działa, jako całości - tak muzycznej, jak i inscenizacyjnej.

       Dzięki tak niewielkim zabiegom postać księżniczki czardasza Sylvii Varescu kojarzyła nam się od początku z naszą wspaniałą gwiazdą lat 20-tych 

       Zdecydowanie tak! Proszę zauważyć, że ich historie są bardzo podobne. Obie popełniły mezalians w życiu, obie wyjechały na tournée do Ameryki, w „Księżniczce czardasza” wszystko jednak kończy się happy endem, a w przypadku Hanki Ordonówny, z tego co się pamiętam – nie było tak kolorowo.

      Urodził się Pan w Toruniu - jednym z najpiękniejszych polskich miast, tam z pewnością rozpoczynał Pan naukę w szkole muzycznej. Sam Pan chciał się uczyć grać, czy rodzice pragnęli, aby ich syn został muzykiem?

      Edukację muzyczną rozpocząłem dość późno, bo dopiero w wieku 13 lat. Kilka lat wcześniej uczyłem się grać na keyboardzie w prywatnym ognisku muzycznym, ale ani nie szło mi to zbyt dobrze, ani nie byłem tym za bardzo zainteresowany. Wszystko zaczęło się później, gdy rodzice widząc jak co jakiś czas siadam do klawiatury i nieporadnie próbuję coś pograć, po prostu wysłali mnie do szkoły muzycznej. Próbowałem swoich sił na perkusji, później na fagocie, ale to fortepian interesował mnie najbardziej. Muzyka stawała mi się coraz bliższa, zacząłem komponować i spotkałem na swojej drodze jedną z najwspanialszych i najważniejszych dla mnie osób, znakomitego kompozytora, pedagoga, a przede wszystkim przyjaciela – Magdalenę Cynk, która inwestowała we mnie mnóstwo energii i motywowała mnie. Nie chciałem jednak być muzykiem, wyobrażając sobie siebie raczej jako księgowego. Kierunki studiów zmieniałem wiele razy po zdaniu matury: w ciągu roku studiowałem germanistykę, marketing i zarządzanie oraz telekomunikację i elektrotechnikę. Cały czas miałem wrażenie, że to nie jest właściwy wybór. Któregoś dnia zdałem sobie sprawę z tego, że zwyczajnie tęsknię za muzycznym światem, za tym wszystkim co się w nim może znaleźć. Spróbowałem za radą Magdaleny Cynk, dając sobie tylko jedną szansę i... dostałem się na kompozycję do Akademii Muzycznej w Gdańsku. Zaraz potem rozpocząłem kolejne kierunki: carillon, teorię muzyki i – za sprawą maestro Janusza Przybylskiego – dyrygenturę. Ten ostatni to siódmy kierunek, może to magia tej liczby, że tak to pokochałem? Nie było łatwo: studia w innym mieście, duże braki w edukacji... Całe dnie spędzałem w bibliotece czytając książki, ucząc się partytur i poznając nowe utwory. Rodzice nigdy nie zmuszali mnie do muzyki, ale zawsze bardzo mnie wspierali i na pewno cieszyli się, że się tym zajmuję. Tak jest zresztą do dzisiaj. Mam w nich ogromne wsparcie i wiem, że gdyby nie oni, nie byłbym w tym miejscu, co teraz jestem.

      Z pewnością w rodzinnym mieście bywa Pan obecnie rzadko, ale często występuje Pan niedaleko, bo w Trójmieście i w ostatnich latach dyrygował Pan wieloma różnorodnymi koncertami. To było i chyba będzie nadal ważne miejsce w Pana działalności artystycznej.

      Toruń to miasto, które fascynuje mnie za każdym razem, gdy mogę się po nim przespacerować. Jeżdżąc z miejsca na miejsce staram się czasem choć na kilka godzin zajechać do rodziców, babci i mojego kochanego psiaka Remusa. Od roku pełnię funkcję wiceprezesa Pomorskiego Towarzystwa Muzycznego, które ma siedzibę w Toruniu. Prowadzę więc część organizowanych przez nie koncertów i warsztatów orkiestrowych dla uzdolnionej młodzieży, które odbywają się co pół roku. Zawsze chętnie jadę do Torunia, szczególnie, że to w Toruńskiej Orkiestrze Symfonicznej miałem przyjemność być dyrygentem-rezydentem (program Instytutu Muzyki i Tańca), a wielu muzyków znam osobiście.

      Z powodzeniem uczestniczył Pan w konkursach dyrygenckich. Jaki wpływ miały konkursy na Pana dalszy rozwój i karierę?

      Od początku studiów, o czym wspomniałem, bardzo dużo pracuję nad rozwojem artystycznym. Bardzo szybko zacząłem koncertować. Już po roku studiów miałem swój pierwszy publiczny koncert jako dyrygent. Szybko zacząłem również otrzymywać zaproszenia od niektórych orkiestr i grafik z roku na rok się zapełniał (i wciąż zapełnia). Często nie mogłem wziąć udziału w jakimś konkursie na który się dostałem, ze względu na wiążącą mnie umowę. Miałem jednak przyjemność brać udział w kilku, które były znaczące. Nie ze względu na nagrody, ale przede wszystkim ze względu na to, że mogłem sprawdzić siebie, poobserwować kolegów po fachu, poznać nowy repertuar. Z wieloma poznanymi tam osobami utrzymuję bliskie stosunki cały czas i przyjaźnimy się, wymieniamy doświadczeniami i spotykamy przy okazji kolejnych konkursów czy kursów mistrzowskich. Otrzymanie nagrody jest zawsze „zastrzykiem energii” i mobilizuje do dalszego działania. Mnie otworzyło też niektóre drzwi, dzięki czemu mogłem pracować z nowymi zespołami. W środowisku muzycznym mówi się, że jesteś tak dobry, jak twój ostatni koncert. Zawsze bardzo przykładam się do przygotowania do prób, bo poza samą radością współtworzenia z innymi artystami wiem, że od tego też zależą kolejne zaproszenia.

      Dobrze się Panu wiedzie na polu dyrygentury.

      Owszem, mijający rok jest dla mnie wyjątkowy: pierwsza asystentura w Teatrze Wielkim, przed chwilą poprowadziłem pierwszy spektakl jako kierownik muzyczny w Operze Śląskiej, pracowałem z wieloma orkiestrami, a przede wszystkim przeprowadziłem się do Wiednia i rozpocząłem staż dyrygencki w Operze Wiedeńskiej. Ten ostatni jest ogromnym wyróżnieniem, konsekwencją tego, że w zeszłym roku byłem asystentem w Salzburgu i pełniłem funkcję asystenta przy Filharmonikach Wiedeńskich w ramach najsłynniejszego chyba festiwalu operowego na świecie Salzburger Festspiele 2016. Mam świadomość, jak wielkie szczęście mi się zdarzyło, zwłaszcza, że pracowałem na to dość długo.

      Kontakt z wielkimi mistrzami batuty z pewnością będzie miał wpływ na Pana dalszy rozwój.

      Oczywiście, że tak. Wiem doskonale, że w tym zawodzie nauka nigdy się nie kończy. Nawet jak będę miał 80 lat, to będę się zastanawiał, jak coś poprowadzić, zinterpretować. Będąc w Wiedniu podpatruję pracę dyrygentów, których nagrań mogłem do tej pory jedynie posłuchać na płytach albo czasami oglądałem na YouTube i zastanawiałem się, czy kiedykolwiek zobaczę ich na żywo. Okazuje się, że mogę z nimi po próbie usiąść przy kawie z partyturą i rozmawiać o tym, co z nią zrobić, jak ją „ugryźć”. Jak się przygotowywałem do jakiegoś koncertu i asystowałem przy próbach, które były w trakcie stażu, to niejeden dyrygent radził mi po próbie mówiąc – zrób to i to, bo to zawsze działa, zwróć uwagę na to miejsce, bo tu zawsze jest problem. Nie ukrywam, że zanim rozpocząłem pracę nad „Księżniczką czardasza”, dużo mi dały przygotowania w Austrii, gdzie cały czas ta operetka jest w repertuarze, ma swoją tradycję wykonawczą wypływającą bezpośrednio ze skrajnego szacunku do partytury. Jeżeli kompozytor napisał, że ma być zwolnienie, to na pewno to zwolnienie będzie, a jak ma być przyśpieszenie – będzie przyśpieszenie.          W Polsce operetka trochę „pokutuje” wielką ilością koncertów promenadowych, które rządzą się oczywiście innymi prawami. Trudno by było na powietrzu realizować wszystkie niuanse – zawieszenia, fermaty. Publiczność też oczekuje, aby artyści na wysokich dźwiękach się zatrzymali, by je wyeksponować, choć nie ma tego w zapisie partyturowym. W operze mamy pełną dramaturgię, trzeba trochę inaczej podejść do partytury. Skoro kompozytor skomponował jakiś fragment czy finał, w ten, czy inny sposób, to na pewno wiedział, co chce przez to wyrazić. Nigdy nie zatrzymuję się tylko dlatego, że jest wysoki dźwięk, a dlatego, że ma to znaczenie dla dramaturgii. Dlatego też “Księżniczka Czardasza” była poszukiwaniem tego co tkwi w zapisie nutowym, w dramaturgii partytury, z uwzględnieniem tempa, tłumaczonych na język polski tekstów oraz mojej wizji muzycznej całości.

      Co Pana bardziej fascynuje – teatralne formy muzyczne (opera, operetka, balet) czy muzyka symfoniczna?

      Na początku studiów to symfonika była moim marzeniem i skupiałem się na wielkich formach instrumentalnych. Po zadyrygowaniu jednak jednoaktową operą „Verbum nobile” Stanisława Moniuszki w Gdańsku (9 stycznia tego roku minie 8 lat...), zakochałem się w tym gatunku bez pamięci i odtąd wszystkie swoje siły kierowałem w tę właśnie stronę. Połączenie śpiewu, tańca, muzyki symfonicznej, ale i teatru, to coś fascynującego i dającego nieograniczone wręcz możliwości. Przeżywanie wszystkich emocji zawartych w libretcie, praca ze śpiewakami, sztuka kompromisu, ale i umiejętności przekonania do swojej interpretacji sprawia, że żadna próba nie wygląda tak samo. To również wielkie wyzwanie i odpowiedzialność za uczucia, które chcemy wzbudzić u odbiorcy. Z drugiej strony, choć swoje serce oddałem operze, nie oznacza to, że przygotowywanie symfoniki mnie nie interesuje. Wręcz przeciwnie, jednym z najwspanialszych muzycznych przeżyć było poprowadzenie przeze mnie, przed czterema laty, suity symfonicznej „Szeherezada” Rimskiego-Korsakowa. Ze sceny zszedłem wtedy wykończony i fizycznie, i emocjonalnie, ale wiem, że czułem wtedy prawdziwe szczęście. Nie lubię się ograniczać w żadnej kwestii i bardzo cenię każdy kontakt z muzyką i artystami, traktuję to jako kolejne wyzwanie i robienie tego, co kocham.

      Zgodzi się Pan chyba ze mną, że dyrygent oprócz dobrego opanowania swojego rzemiosła i wielkiej wiedzy muzycznej, musi szybko nawiązać dobry kontakt z zespołem i solistami, bo bez tego trudno osiągnąć sukces.

      Opanowanie techniki, ogólna wiedza muzyczna czy znajomość tradycji wykonawczych są bardzo ważne, to podstawa. Najtrudniejsze jest umiejętne korzystanie z tego, co przychodzi po prostu wraz z doświadczeniem. Już na studiach uczy się nas, że dyrygent musi być też psychologiem, jednak moim zdaniem trzeba przede wszystkim być sobą. Nikt nie lubi być okłamywany, nikt nie lubi pracować z osobą udającą kogoś innego. Szczerość to podstawa, szczególnie jeśli chodzi o emocje. Między dyrygentem a orkiestrą nie może być relacji szef-podwładny, tylko współpraca na jasnych zasadach. Muzycy orkiestrowi to specjaliści w swoim fachu, osoby wyjątkowe i mające mnóstwo do zaproponowania. Nie jest wstydem dla młodego dyrygenta czerpać rozwiązania od doświadczonych instrumentalistów, którzy są skarbnicą wiedzy. Jeśli dyrygent czuje coś w inny sposób, to powinien nie krzykiem, a umiejętnościami i wiedzą przekonać do swojej racji, przekonać, że może jego wizja nie jest jedyna, ale w tym momencie jest najlepsza. Te słowa wypowiedział kiedyś wielki maestro Jerzy Semkow i absolutnie się z nimi zgadzam.

      Zawsze jest dla mnie ważne zdanie muzyków i możliwość czerpania od nich wiedzy. Od samego początku otacza mnie mnóstwo życzliwych ludzi, niejednokrotnie odbywałem bardzo szczere rozmowy z dyrygentami, śpiewakami czy muzykami orkiestrowymi i to one dały mi najwięcej, wpłynęły i wciąż wpływają na mój rozwój jako artysty. Staż dyrygencki w Operze Wiedeńskiej pozwolił mi na kontakt z największymi autorytetami w dziedzinie dyrygentury i każda spędzona tam minuta również wiele mnie nauczyła. Często słyszę, że „mam szczęście”. I nigdy nie zaprzeczam, mam mnóstwo szczęścia, że tych, a nie innych ludzi spotkałem na swojej drodze. Nie zmienia to faktu, że bycie dyrygentem wiąże się z mnóstwem wyrzeczeń, ogromem pracy, która nigdy się nie skończy i z podporządkowaniem temu całego swojego życia. Cieszę się jednak, że odnalazłem w swoim życiu pasję i mogę się jej w pełni poświęcić. Codziennie rano wstaję uśmiechnięty i pełen energii, bo wiem, jakie wyzwania mnie czekają, kolejne próby i projekty w które jestem zaangażowany. A w czasie wolnym... zaglądam do nowych partytur, uczę się utworów, którymi kiedyś będę dyrygować lub mam je już w planach koncertowych.

      Pewnie ostatnio brakuje czasu na komponowanie, ale to także znaczący nurt w Pana działalności, bo nie komponował Pan „do szuflady” – wprost przeciwnie, Pana utwory wykonywane były na wielu festiwalach i różnych koncertach. Warto, a nawet trzeba przybliżyć ten nurt działalności. Komponuje Pan na zamówienie czy tylko z potrzeby serca? Są to wyłącznie wielkie formy, czy również muzyka kameralna?

      Od komponowania zacząłem w zasadzie na poważnie interesować się muzyką i od samego początku fascynował mnie gatunek pieśni. W tej małej, lirycznej formie zawrzeć można wszystkie uczucia, tworzyć w ten sposób coś w rodzaju „muzycznego pamiętnika”. Każda moja pieśń, a mam ich już około stu, to zapis emocji, które chciałem wyrazić, a potrafiłem tylko sięgając do genialnej poezji. Wspomniana już Magdalena Cynk, to również niezwykły animator kultury. Regularnie organizuje w Toruniu (i nie tylko) koncerty kompozytorskie, na których wystawiam swoje utwory od 15 lat. Komponuję oczywiście również utwory kameralne, fortepianowe, orkiestrowe, ale i kantaty, msze czy wielkie formy wokalno-instrumentalne, z czego większość była wykonywana w różnych miastach Polski, w tym m.in. w Warszawie, Poznaniu, we Wrocławiu, w Bydgoszczy, Gdańsku i Krakowie. Zdarzało mi się komponować na zamówienie muzykę teatralną czy jako kompozytor-rezydent (drugi z programów Instytutu Muzyki i Tańca) w Cappelli Gedanensis. W ramach tego programu wykonanych było kilka koncertów, ale najistotniejszym stało się zeszłoroczne prawykonanie „Pasji” na 5 solistów, chór i orkiestrę, co uważam za jeden z najważniejszych utworów w moim życiu. Cieszyłem się, że mogłem tego dokonać z zespołem, który jest bliski mojemu sercu, nie tylko przez wzgląd na stałą współpracę, ale i ogromná sympatię, którą darzę Cappellę Gedanensis. Komponowanie, z czym się wiąże wiedza o instrumentach i umiejętność instrumentowania, dało mi bardzo wiele. Również dlatego, że regularnie otrzymuję zamówienia z szeregu instytucji na orkiestracje różnych dzieł. Moje opracowania wykonywane były m.in. w wiedeńskim Musikverein czy Teatrze Wielkim w Warszawie, a nowe propozycje z Europy (i od niedawna nie tylko z Europy!) pojawiają się jedna po drugiej.

      W notce biograficznej przeczytałam, że pracuje Pan także nad doktoratem z dyrygentury w krakowskiej Akademii Muzycznej. Czy daleko do finału?

      Swój doktorat poświęciłem, co chyba nie jest żadnym zaskoczeniem, dziele operowemu: zapomnianej pięcioaktowej operze „Eros i Psyche” L. Różyckiego, którą po prawie pół wieku nieobecności na polskich scenach przygotowałem, jako kierownik muzyczny w Operze Bałtyckiej w 2015 roku. W tym sezonie asystowałem maestro Grzegorzowi Nowakowi, nowemu dyrektorowi muzycznemu Teatru Wielkiego-Opery Narodowej, przy premierze tego dzieła w Warszawie. Wiem, że powinienem sfinalizować kwestię doktoratu już dawno, ale ciągle pojawiające się propozycje dyrygenckie opóźniają moją pracę. Moi promotorzy mają do mnie mnóstwo cierpliwości i zrozumienia, za co jestem im bardzo wdzięczny. Na szczęście jestem już na końcu tej drogi i niebawem sprawa będzie zamknięta: wszystkie rozdziały są gotowe, przede mną tylko wstęp i zakończenie, a potem... obrona.

      Rozpoczynający się wkrótce 2018 rok będzie bardzo pracowity i kalendarz jest już zapełniony. Może Pan wspomnieć chociaż o kilku miejscach koncertów lub programach, które Pan poprowadzi?

      Podobnie jak poprzedni rok, tak i ten rozpoczął się szeregiem nowych propozycji. Szczegółów nie chciałbym zdradzać, bo wiele przedsięwziąć jest dopiero omawianych. O swoich działaniach informuję na swoim Facebookowym fanpage’u i na stronie internetowej; niebawem wszystko się tam pojawi. Poza kontynuacją współpracy ze wszystkimi ośrodkami, z którymi pracowałem do tej pory, a więc z Wiedniem, Warszawą, Gdańskiem, Bytomiem, Koszalinem i Toruniem, na mojej „dyrygenckiej mapie” oprócz kolejnych polskich miast pojawi się też kilka zagranicznych. Wiele koncertów planuje się z kilkuletnim wyprzedzeniem, więc kalendarz zapełnia się dużo naprzód. Myślałem, że rok 2017 był tym najbardziej przełomowym w moim życiu (szczególnie ze względu na staż w Operze Wiedeńskiej), ale już widzę, że kolejne lata będą jeszcze lepsze. Proszę mocno trzymać kciuki!

      Po raz pierwszy Pan pracuje z zespołem Opery Śląskiej?

      Tak, w ogóle jestem po raz pierwszy na Śląsku i od razu „pełną parą”.

      Sporo czasu zajęły przygotowania, ale po premierze „Księżniczki czardasza” – może się Pan czuć zadowolony.

      Oczywiście, jestem zadowolony, a przede wszystkim jestem dumny ze wszystkich wykonawców, bo widziałem na pierwszych próbach, że często „otwierali oczy”, jakie szczegóły udało mi się wyciągnąć z partytury. To, że sam komponuję, nauczyło mnie szacunku i umiejętności dogłębnego czytania partytury, o czym wspominałem już wcześniej. Wiem, ile mnie kosztowało, kiedy ktoś wykonywał mój utwór i coś było niezgodnie z moją intencją. Tłumaczyłem zatem spokojnie, że tak jest w partyturze i nie wymyślam niczego nadzwyczajnego poza tym, co napisał kompozytor. Potem, oczywiście, po sprawach technicznych doszły emocje, intencje w grze i śpiewie, i zaczęły się prawdziwe schody, ale nasi soliści doskonale sobie z tym poradzili i wiele pomysłów czerpałem również od nich, byli bardzo inspirujący na próbach.

      Gratuluję Panu serdecznie wspaniałej premiery „Księżniczki czardasza” i kończymy tę rozmowę z nadzieją, że będzie okazja do następnych spotkań – jeśli nie w teatrach operowych, to przy okazji koncertów symfonicznych. Może kiedyś na Podkarpaciu?

      Ja też mam taką nadzieję, aczkolwiek stamtąd na razie zaproszenia nie mam. Może z czasem się pojawi, z czego bym się bardzo cieszył.

      Aktualnie Filharmonicy Podkarpaccy z sukcesami koncertują w Chinach.

      Doskonale wiem, bo często zaglądam na Pani stronę na Facebooku i czytam różne informacje oraz wywiady, które Pani zamieszcza na blogu „Klasyka na Podkarpaciu”. Cieszę się, że poznaliśmy się osobiście.

Ze znakomitym polskim dyrygentem, kompozytorem i teoretykiem muzyki młodego pokolenia - Panem Rafałem Kłoczko rozmawiała Zofia Stopińska 29 grudnia 2017 roku w Bytomiu.

Marek Stefański - moje grudniowe tournee po Rosji

     Zofia Stopińska: Zapraszam Państwa dzisiaj na spotkanie z dr hab. Markiem Stefańskim, znakomitym organistą i pedagogiem – adiunktem w Katedrze Organów Akademii Muzycznej w Krakowie. Pan Marek Stefański jest zasłużonym propagatorem muzyki organowej i nie tylko, jest założycielem i dyrektorem artystycznym Festiwalu „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa”, cyklu koncertów „Muzyka Organowa w Jarosławskim Opactwie” oraz „Wiosennych dni z muzyką organową w bazylice Jezuitów” w Krakowie. Artysta koncertował w większości krajów Europy, w Ameryce Północnej i Południowej oraz w Izraelu. Regularnie zapraszany jest na koncerty do Rosji, gdzie stał się jednym z najbardziej znanych zagranicznych organistów. Tym razem rozmawiać będziemy o bardzo długiej podróży koncertowej po Rosji, która zakończyła się niedawno, bo tuż przed Świętami Bożego Narodzenia 2017 roku.

     Marek Stefański: Moje grudniowe tournée po Rosji, zakończone dzień przed Wigilią minionego roku, trwające ponad trzy tygodnie, obejmowało 6 koncertów oraz udział jako przewodniczącego jury Pierwszego Konkursu Organowego Młodych Organistów Bajkalska Toccata w Irkucku na Syberii. To w sumie ponad 20 tysięcy przebytych kilometrów i trzy strefy czasowe....

     Z. S.: Podczas tego tournée wystąpił Pan na dwóch kontynentach – w Europie i Azji.

     M. S.: W europejskiej części Rosji zagrałem koncert w Archikatedrze w Moskwie, która od ponad 20 lat jest znaczącym centrum wykonawstwa muzyki organowej w stolicy Rosji. Warto przypomnieć, że do roku 1999 Archikatedra moskiewska, piękny trzynawowy kościół z początku XX wieku, zbudowany przez Polaków, pełniła funkcję biurowca; była podzielona na sześć kondygnacji, a na nich znajdowały się pokoje i gabinety. Dzięki staraniom polskich firm projektowych i budowlanych, dotacjom rządowym oraz prywatnych sponsorów, a także przy działaniach dyplomatycznych hierarchii kościelnej w Rosji oraz Watykanu, od prawie 30 lat tej monumentalnej świątyni został przywrócony blask dawnej świetności. W kościele tym znajdują się obecnie znakomite 70-głosowe organy szwajcarskiej firmy Kuhn, umożliwiające wykonawstwo całego spektrum literatury organowej, zwłaszcza dzieł z kręgu niemieckiego romantyzmu i symfoniki francuskiej. Przez cały rok odbywa się w katedrze ponad 100 koncertów organowych. W tym celu zostało powołane specjalne biuro koncertowe, które w najbardziej profesjonalny sposób zajmuje się organizacją tych wydarzeń artystycznych i wielce skuteczną ich promocją.
     W roku 2004 uczestniczyłem jako wykonawca jednego z koncertów podczas międzynarodowego festiwalu zatytułowanego: "Organiści europejskich świątyń", inaugurującego ten wspaniały instrument i od tej pory przynajmniej raz w roku jestem zapraszany tutaj do zagrania koncertu organowego. Od czterech lat ma to miejsce w dzień Świętego Mikołaja, które to święto staje się coraz bardziej popularne w Rosji.

     Z. S.: Kolejny koncert odbył się także na terenie Europy w znanym Panu doskonale mieście.

     M. S.: Następnym punktem mojej podróży był Twer, miasto położone nad brzegiem Wołgi, pomiędzy Moskwą i Petersburgiem. Jadąc do Tweru z Moskwy przejeżdża się przez niewielkie miasto Klin, w którym urodził się Piotr Czajkowski. Miasto słynie z muzeum poświęconego życiu i twórczości tego wiodącego rosyjskiego kompozytora.
     W Twerze grałem w Filharmonii, której dyrekcja od 15 już lat corocznie włącza mój recital organowy do programu swoich koncertów abonamentowych. Filharmonia w Twerze to jedna z moich ulubionych sal koncertowych w Rosji i chyba także poza nią... Organy firmy Rieger-Kloss, choć wymagające już kompleksowego remontu, nadal nie zawodzą.

     Zarówno koncert w Moskwie, jak i w Twerze, zgromadził bardzo liczną rzeszę słuchaczy (600 osób w Moskwie i 400 w Twerze - czyli komplety na widowni), co jest zresztą sytuacją charakterystyczną dla koncertów organowych w Rosji. Trudno wyobrazić sobie podobnie licznych słuchaczy koncertów organowych u nas...

     Z. S.: Często jak się chce powiedzieć, że gdzieś jest naprawdę bardzo daleko, mówi się: „Jak stąd do Władywostoku”. Ze zdumieniem patrzyłam na korespondencję między innymi z tego miasta. Po koncercie w Twerze czekała Pana długa podróż.

     M. S.: Nawet bardzo długa, bo udałem się na daleki wschód Rosji. Pierwszy koncert wykonałem w katedrze we Władywostoku. Tutaj, podobnie jak w Moskwie, znajduje się piękny, monumentalny neogotycki kościół, który do połowy lat 90-tych minionego wieku pełnił funkcję... archiwum KGB (następnie FSB) dla wschodniej Syberii. Obecnie zrekonstruowana i odnowiona świątynia posiada jedyne na dalekim wschodzie Rosji organy piszczałkowe, zbudowane dzięki funduszom amerykańskim przez filipińską firmę organmistrzowską Diego Cera. Ten piękny, neobarokowy instrument inspiruje zwłaszcza do wykonywania muzyki polifonicznej oraz klasycyzmu. Ale także dzieła Felixa Mendelssohna-Bartholdy'ego brzmią tutaj znakomicie!

     Z. S.: Sporo czasu zajęły Panu koncerty w miastach położonych nad „syberyjskim morzem”, zwanym także „błękitnym okiem Syberii”.

     M. S.: Z położonego na brzegu Oceanu Spokojnego Władywostoku udałem się ku brzegom Bajkału, do rozciągającego się nad rzeką Angarą Irkucka. Tutaj zagrałem również w wybudowanym przez Polaków w początkach XX wieku kościele, który od lat powojennych do chwili obecnej pełni funkcję Sali Organowej Filharmonii Irkuckiej. Pochodzące z końca lat 70-tych ubiegłego stulecia organy niemieckiej firmy Schuke brzmią w tym wnętrzu znakomicie. W koncercie uczestniczyli ponadto soliści instrumentaliści i wokaliści Filharmonii Irkuckiej, gdyż stanowił on jednocześnie inaugurację Konkursu dla Młodych Organistów Bajkalska Toccata.
     W Irkucku zagrałem ponadto solowy recital organowy, który pod auspicjami Konsulatu Generalnego RP i dzięki osobistym staraniom Konsula Generalnego, Pana Krzysztofa Świderka, odbył się w tamtejszej katedrze. Świątynia ta, zbudowana w roku 2000, posiada wysokiej jakości elektroniczne organy amerykańskiej firmy Rogers. Instrument stanowi połączenie głosów elektronicznych z piszczałkowymi oraz z systemem specjalnego, panoramicznego nagłośnienia. Organy brzmią naprawdę dobrze w nowoczesnym wnętrzu kościoła.
     Podobnie jak w Moskwie, lecz nieco wcześniej, w roku 2002 inaugurowałem ten instrument, gdy tylko został on zainstalowany w irkuckiej katedrze. Ponownie więc był to miły powrót po latach...
     Ostatnim koncertowym przystankiem w mojej syberyjskiej podróży była stolica Buriacji, czyli położone po drugiej stronie Bajkału miasto Ułan-Ude, oddalone jedynie 150 kilometrów od granicy Rosji z Mongolią. Od 10 lat miejscowa filharmonia organizuje Noworoczny Festiwal Muzyczny, w programie którego znajduje się każdorazowo recital organowy. Znajduje on swoje miejsce w tamtejszym kościele, który powstał przed ponad 20 laty z inicjatywy wspaniałego księdza Adama Romaniuka, proboszcza jedynej Parafii Rzymsko-Katolickiej w Buriacji. Była to już moja druga muzyczna wizyta w tym mieście.

     Z. S.: W europejskiej części Rosji koncerty organowe cieszą się ogromną popularnością, jak Pan już wspominał, sale zawsze wypełnione są publicznością, a jak było na dalekim wschodzie – we Władywostoku czy nad Bajkałem?

     M. S.: Podobnie jak w europejskiej części Rosji, koncerty na dalekim wschodzie tego ogromnego kraju cieszyły się znakomitą frekwencją i bardzo sympatycznym przyjęciem ze strony słuchaczy.

     Z. S.: Wspomniał Pan o koncercie w ramach konkursu dla młodych organistów w dalekim Irkucku, był Pan także przewodniczącym jury tego wydarzenia. Proszę nam opowiedzieć o swoich wrażeniach.

     M. S.: Pierwszy Konkurs Młodych Organistów Bajkalska Toccata w Irkucku został zorganizowany przez Muzyczny College im. Fryderyka Chopina w Irkucku, przy współpracy z miejscową Filharmonią. Kierownictwo artystyczne projektu sprawowała organistka irkuckiej Filharmonii Yana Yudenkowa, absolwentka klasy organów Konserwatorium im. P. Czajkowskiego w Moskwie.
Udział w konkursie wzięło 14 organistek i... tylko jeden organista. Tak to już w Rosji jest, w przeciwieństwie do krajów europejskich, że na organach grają głównie dziewczęta.
     Laureatką Grand Prix została organistka z Nowosybirska Ekatarina Daniłowa. Jest szansa, iż gry tej znakomitej młodej artystki posłuchamy za rok w Polsce, może także w Rzeszowie, w ramach Festiwalu Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej.
     Poziom artystyczny wszystkich uczestników konkursu był bardzo wysoki. Konkurs raz jeszcze potwierdził znakomite przygotowanie fortepianowe rosyjskich młodych artystów do gry na organach oraz wielką determinację w pracy i w pokonywaniu gigantycznych, rosyjskich odległości, aby zagrać na dobrych organach...

     Z. S.: Mam nadzieję, że koncert młodej organistki z Nowosybirska w Rzeszowie będzie doskonałą okazją do rozmowy na temat kształcenia młodych organistów w Rosji. Pewnie także za cztery lub pięć miesięcy będzie nam Pan mógł opowiedzieć o szczegółach tegorocznych edycji Festiwalu „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa” oraz cyklu koncertów „Muzyka Organowa w Jarosławskim Opactwie”. Będzie to spotkanie znakomitą okazją do rozmowy o Pana tegorocznych podróżach koncertowych.

Z dr hab. Markiem Stefańskim – pedagogiem Akademii Muzycznej w Krakowie oraz znakomitym, niezwykle aktywnym artystycznie polskim organistą rozmawiała Zofia Stopińska 2 stycznia 2018 roku.

W Galerii ilustracji - zdjęcia z archiwum dr hab. Marka Stefańskiego:

Fot. 1 - Katedra  we Władywostoku - Marek Stefański zapala świecę adwentową podczas uroczystej mszy dla Polaków 10 grudnia 2017 roku

Fot. 2 - Stary Kościół w Irkucku - podczas Konkursu Młodych Organistów Bajkalska Toccata 13 grudnia 2017 roku ( czwarty od lewej  - dr hab. Marek Stefański)

Fot. 3 - Sala organowa Filharmonii w Irkucku - podczas Konkursu Młodych Organistów Bajkalska Toccata  13 grudnia 2017 roku.

Księżniczka czardasza w Operze Śląskiej w Bytomiu

     W Operze Śląskiej w Bytomiu ostatnie wieczory 2017 i pierwsze 2018 roku wypełnione są spektaklami operetki „Księżniczki czardasza” Imre Kalmána do libretta Leo Steina i Béli Jenbacha w przekładzie polskim Jerzego Jurandota. Tych, którzy wybiorą się na spektakl, czeka niespodzianka, bo reżyser spektaklu, Pia Partum, zaproponowała coś, co odbiega od znanej nam doskonale konwencji, przenosząc akcję w lata 20-te ubiegłego wieku. Jej „Księżniczka czardasza” jest opowieścią o miłości pięknej gwiazdy czardasza Sylvii Varescu i młodego księcia Edwina, bardzo podobnej do tej, która przydarzyła się Hance Ordonównie - piosenkarce, tancerce, aktorce - i arystokracie Michałowi Tyszkiewiczowi.
     Ponieważ 29 grudnia miałam szczęście być na premierze, a później na spotkaniu z twórcami i wykonawcami, stąd o tym spektaklu opowiemy w krótkich rozmowach, a rozpoczynamy od wypowiedzi dyrygenta i kierownika muzycznego bytomskiej „Księżniczki czardasza” – Rafała Kłoczko, którego pytałam, co zostało pominięte z oryginalnej partytury, a co zaaranżował i dodał wprowadzając nas w klimat lat 20-tych ubiegłego wieku.

     Rafał Kłoczko: Jestem przeciwnikiem wycinania czegokolwiek, ale w pierwszym akcie zostały pominięte cztery takty, w drugim wykonaliśmy wszystko zgodnie z oryginalną partyturą, a w trzecim pominęliśmy introdukcję, po to, żeby dać własną introdukcję, opartą na melodii piosenki „Miłość ci wszystko wybaczy”, w wersji na orkiestrę symfoniczną. To były jedyne odstępstwa od oryginalnej partytury.
     Zofia Stopińska: Podobieństwo losów Sylvii Varescu i Hanki Ordonówny podkreślało wszystko, co widzieliśmy na scenie.
     R. K.: Historie ich życia były na pewnym etapie zbieżne. Obie były bohaterkami mezaliansów, obie wyjechały na tournée do Ameryki, z tą różnicą, że w „Księżniczce czardasza” wszystko kończy się happy endem, a w przypadku Hanki Ordonówny, z tego, co wiem, nie do końca.
     Z. S.: Po raz pierwszy pracuje Pan z zespołem Opery Śląskiej?
     R. K.: Tak, w ogóle jestem pierwszy raz na Śląsku i od razu pełną parą.
     Z. S.: Myślę, że po premierze jest Pan bardzo zadowolony.
     R. K.: Jestem dumny z muzyków i z wokalistów, bo na pierwszych próbach widziałem, że czasem otwierali oczy, bo od wielu lat śpiewali czy grali w dobrze znany sposób, a ja żądam czegoś innego. Odpowiadałem, że tak jest w partyturze i nie wymyślam niczego innego. Fakt, że sam komponuję, nauczył mnie wielkiego szacunku do partytury, bo wiem, co przeżywałem, kiedy ktoś wykonywał mój utwór i coś nie było zgodne z moją intencją.

     Zofia Stopińska: Podczas premierowego spektaklu główne role wykonywali: znana ze znakomitych kreacji Sylvii Varescu - Pani Aleksandra Orłowska i Pan Łukasz Gaj, który wystąpił w roli Edwina. Jak czuli się Państwo w tych rolach podczas dzisiejszego spektaklu?
     Aleksandra Orłowska: Było bardzo ciekawie, trochę inaczej, bardziej na poważnie, ale dzięki temu ja odkryłam w tej roli dużo prawdziwych emocji, które chyba były widoczne i słyszalne. Mam nadzieję, że udzieliły się także publiczności.
     Łukasz Gaj: Prawdziwe emocje w tej operetce są najważniejsze i nie tylko nasze, ale wszystkie postacie – również Boniego i Stasi, są urealnione, pozbawione jakiejkolwiek sztuczności, której w operetce zwykle nie brakuje. To dla nas nowe doświadczenie – myślę, że będzie ono owocowało w przyszłości.
     A. O.: Nie zawsze musi być śmiesznie i zabawnie, ma być też wzruszająco, pięknie i ma porywać.
     Z. S.: Słyszałam, jak niektórzy mówili po spektaklu, że brakowało im prawdziwego węgierskiego czardasza. Może to prawda, ale jednocześnie mogli Państwo bez zadyszki śpiewać pełnym głosem, i tak było.
     A. O.: To prawda, bo momentami trzeba było faktycznie tak śpiewać i mam nadzieję, ze daliśmy radę.
     Ł. G.: My jesteśmy zadowoleni z naszej pracy, ale nie nam ją oceniać. Mam nadzieję, że spektakl będzie się podobał i publiczność będzie go mile odbierać.
     Z. S.: Zapytam jeszcze o współpracę z młodym dyrygentem, który właściwie rozpoczyna dopiero swoją przygodę z operetką.
     Ł. G.: Nowe doświadczenie Rafała - spotkanie z operetką i świeże spojrzenie na partyturę było dzisiaj słychać w orkiestrze. Dla nas jest także cenne, że odkrywa partyturę na nowo, proponuje rzeczy, których my byśmy nie zaproponowali – to wszystko było dzisiaj ze sceny słychać.
     A. O.: Jestem zachwycona współpracą z Rafałem, bo jest dyrygentem bardzo konkretnym, bardzo wymagającym, ale jednocześnie konsekwentnym w tym, co robi i mnie to bardzo odpowiada, a na dodatek jeszcze zwykle każdy dyrygent mnie pogania, żebym szybciej śpiewała, a on pozwala mi się rozśpiewać. Mimo młodego wieku jest niezwykłym profesjonalistą, ma swoje pomysły, które realizuje. Bardzo cieszy nas taka praca.
     Z. S.: „Księżniczka czardasza” będzie wystawiana w najbliższym czasie w Operze Śląskiej codziennie, a kiedy na scenie można będzie Państwa zobaczyć i usłyszeć?
     Ł. G.: Podczas sylwestrowego spektaklu, a później 1, 4, 5, 7 stycznia, 15 stycznia wystąpimy w Katowicach, później w Bytomiu 20 stycznia oraz 8 i 10 lutego.
     A. O.: W moje urodziny!
     Ł. G.: Cieszę się, że wystąpimy w tym dniu razem na scenie.

     Zofia Stopińska: Bardzo dobry warsztat i potęgę brzmienia pokazał dzisiaj Chór Opery Śląskiej w Bytomiu prowadzony przez Panią Krystynę Krzyżanowską-Łobodę. Od lat jesteście zawsze przygotowani „na medal” do każdego występu.
     Krystyna Krzyżanowska-Łoboda: Pracuję już szósty rok z tym chórem i wydaje mi się, że cały czas doskonalimy się i cieszę się, że w każdej kolejnej premierze Chór Opery Śląskiej jest oceniany pozytywnie. Wspomniała Pani o dobrym warsztacie. Musimy nad nim ciągle pracować, bo to jest podstawa. Spektaklami i koncertami z naszym udziałem dyrygują mistrzowie batuty z różnych stron Polski i nie tylko. Wszyscy są zadowoleni z Chóru, ale podkreślam – cały czas musimy pracować na sukcesy.
     Z. S.: Pracuje Pani z Chórem, przygotowuje do spektaklu, a później oddaje go Pani w ręce dyrygenta.
     K. K. Ł.: Tak to już jest. W przypadku tej realizacji spektakli „Księżniczki czardasza” na scenie może być tylko dziewięć par, czyli osiemnaście osób, a w chórze śpiewa ponad trzydzieści i poradziliśmy sobie w ten sposób, że część zespołu śpiewała z balkonów. To było dla nas duże wyzwanie, ponieważ ten tytuł przetłumaczony na język polski wcale nie jest taki łatwy do wykonania. Mam nadzieję, że wszyscy obecni na widowni słyszeli wyraźnie słowa śpiewane przez chór.
      Z. S.: Chór brzmi po prostu pięknie. Spotykacie się właściwie codziennie.
      K. K. Ł.: Tak i to nawet dwa razy dziennie. Ostatnio bardzo dużo było prób, bo oprócz spektakli - w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia daliśmy „Koncert Kolęd” w wykonaniu Chóru, na dużej scenie i zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci przez publiczność. Dziękuję za podkreślenie pięknego brzmienia, bo to bardzo ważne w Operze.
Podziwiam moich chórzystów oraz ich trudną pracę i jestem szczęśliwa, że mogę pracować z tym zespołem.

     Zofia Stopińska: Z nowym dyrektorem artystycznym Opery Śląskiej w Bytomiu – Panem Bassemem Akiki spotykamy się po trzeciej premierze w tym sezonie.
     Bassem Akiki: Zgadza się, bo pierwszą była opera „Romeo i Julia” – Charles’a Gounoda, później z myślą o młodych miłośnikach opery został przygotowany „Mały Kominiarczyk” Benjamina Brittena i teraz „Księżniczka czardasza” Emmericha Kálmána.
     Z. S.: Z dyrektorem Łukaszem Goikiem macie już z pewnością Panowie dalsze plany.
     B. A.: Owszem, nasze plany są bardzo ciekawe, ale mogę zdradzić jedno wydarzenie. Będziemy mieli bardzo piękną premierę baletową - „Szecherezada” i „Medea” – dwa spektakle baletowe podczas jednego wieczoru, bardzo ciekawe, na które zapraszam w maju, a wcześnie będziemy mieli „Toscę”. Tyle mogę zdradzić na razie.
     Z. S.: Jak się Panu podobało dzisiejsze wydarzenie?
     B. A.: Podkreślę, że byłem przy powstawaniu tej koncepcji i bardzo ją popierałem. Pomysł nawiązania do historii miłości Hanki Ordonówny był bardzo dobry. Klimat lat 20-tych ubiegłego wieku podkreślały kreacje głównej bohaterki i baletu w pierwszym akcie oraz melodia piosenki „Miłość ci wszystko wybaczy” w trakcie. Byłem bardzo wzruszony momentami i to jest cudowne, że w operetce można się wzruszyć, a nie tylko się śmiać, bo jednak ta kobieta przeżyła wielką tragedię życiową, z której nie możemy się śmiać, i pokazywanie emocji także w operetce, a nie tylko w operze, jest też ważne.
     Z. S.: Z pewnością tłumy będą na Waszą „Księżniczkę czardasza” przychodzić.
     B. A.: Zapraszamy w styczniu i w lutym, bo będziemy wystawiać ten spektakl bardzo często.
     Z. S.: Opera Śląska często wyjeżdża i wystawia swoje spektakle nie tylko w Polsce, ale także za granicą. Myślę, że „Księżniczka czardasza” będzie często wystawiana także poza Waszą siedzibą.
     B. A.: Z pewnością, bo bardzo łatwo da się przenieść ten spektakl na inne sceny, bo nie trzeba tu dużej orkiestry, chóru czy baletu.
     Z. S.: Gratuluję, bo premiera była wspaniała. Pięknie grała orkiestra, wspaniale brzmiał chór, no i soliści byli znakomici. Życzę wiele takich spektakli w nadchodzącym 2018 roku.
     B. A.: Dziękuję bardzo i również życzę Pani i wszystkim, którzy przychodzą do Opery Śląskiej oraz oglądają nasze spektakle w terenie (często także na Podkarpaciu) – szczęśliwego 2018 roku.

     Zasłużenie wiele ciepłych słów padło pod adresem kierownika muzycznego i dyrygenta premierowego spektaklu „Księżniczki czardasza” w Operze Śląskiej w Bytomiu – Rafała Kłoczko oraz Chóru i Orkiestry Opery Śląskiej.
Wspaniale zaprezentowali się także wykonawcy partii solowych. Pięknie brzmiał sopran Aleksandry Orłowskiej, która zachwycała także urodą i była świetną Silvią Varescu. Doskonale śpiewał obdarowany przez naturę wspaniałym tenorem i warunkami scenicznymi Łukasz Gaj. Na słowa pochwały zasługują Panowie Maciej Komandera (Boni) i Adam Zaremba (Feri) oraz Pani Leokadia Duży (Stasi). Wiele wniosły do całości kreacje Włodzimierza Skalskiego, Cezarego Biesiadeckiego, Michała Bagniewskiego i Juliusza Ursyna Niemcewicza. Znakomici byli pod każdym względem, ale przede wszystkim aktorskim, Joanna Kściuczyk-Jędrusik i Bogdan Kurowski w roli rodziców Edwina von Lippert-Weylersheim.
Nad całością czuwali: Pia Partum – reżyseria; Wojciech Puś – przestrzeń, wideo, światła; Andrzej Sobolewski – kostiumy; Henryk Konwiński – choreografia i ruch sceniczny; Grzegorz Pajdzik – kierownik baletu.
      Moje relacje z premierowych spektakli Opery Śląskiej w Bytomiu zamieszczam na stronach „Klasyki na Podkarpaciu” dlatego, że ten teatr operowy najczęściej jest zapraszany na Podkarpacie i mam nadzieję, że premiery, które odbyły się w tym sezonie („Romeo i Julia” Ch. Gounoda i „Księżniczka Czardasza”) zostaną wystawione także niedługo w Polsce południowo-wschodniej.

Subskrybuj to źródło RSS