wywiady

Rolą pianisty nie jest kokietowanie publiczności

        Redagując blog związany z życiem muzycznym Podkarpacia, postanowiłam, że postaram się przypomnieć Państwu młodych, znakomitych artystów, którzy pochodzą z tego pięknego regionu i tutaj kilkanaście lat temu rozpoczynali swoją przygodę z muzyką, później studiowali w polskich lub zagranicznych akademiach muzycznych i dzisiaj są już muzykami, którzy odnoszą sukcesy, ale także nadal pracują nad własnym rozwojem.
        Tym razem moim gościem jest Piotr Kościk, świetny pianista młodego pokolenia, który mieszka w Wiedniu, skąd często wyjeżdża na koncerty.
        Rozmowę z Artystą rozpoczynamy od wspomnień z dzieciństwa.

        Zofia Stopińska: Jest Pan dzieckiem muzyków, stąd muzyka klasyczna towarzyszyła Panu od pierwszych chwil życia. Ciekawa jestem, jak zapamiętał Pan pierwsze kontakty z muzyką?

         Piotr Kościk: Pierwsze doświadczenie obcowania z muzyką klasyczną, jakie sobie przypominam, to twarde schody dużej sali filharmonii, wtedy jeszcze rzeszowskiej. Moi rodzice – skrzypaczka i puzonista orkiestry symfonicznej tejże filharmonii – zabierali mnie wtedy ze sobą do pracy, czyli na piątkowe koncerty. Wchodząc wejściem dla muzyków, następnie przez salę kameralną, w końcu zajmowałem najlepsze (choć darmowe) miejsce pod względem wizualnym i akustycznym, czyli najwyższy schodek pośrodku sali. Co piątkowa playlista od Mozarta po Mahlera w wieku kilku lat, z pewnością odcisnęła piętno na moich dalszych relacjach z muzyką.

        Jak większość utalentowanych muzycznie dzieci, w wieku siedmiu lat rozpoczął Pan naukę gry na fortepianie w Szkole Muzycznej I stopnia przy ul. Sobieskiego w Rzeszowie. Sam Pan wybrał instrument, czy to była decyzja rodziców?

        - Relacje te oficjalnie zaczęły się bez większego "przytupu". Do szkoły muzycznej dostałem się w pewnym sensie za drugim podejściem, w efekcie zwolnionego miejsca (ponoć jurorów nie przekonał mój wokal w utworze „Panie Janie“). Być może był to pewien sygnał pod tytułem: „zastanów się dwa razy, czy jednak na pewno nie branża IT". Wybór padł na fortepian, trywialnie powiedziawszy, najbardziej uniwersalny lub przyjazny dla początków z muzyką instrument. Ze strony rodziców nie było większej presji oraz klarownej wizji "syna-wirtuoza". Legendarny pianista Leon Fleischer powiedział w wywiadzie: "Kiedy miałem 7 lat, mama dała mi wybór – albo zostanę pierwszym żydowskim prezydentem Stanów Zjednoczonych, albo wirtuozem fortepianu". Przeciwieństwem do tego był stosunek moich rodziców do mojej pianistyki. Określiłbym go jako "tak prosty, jak i psychologicznie mistrzowski". Czasem mówili: „Na pewno chcesz już kończyć grać? Słyszę, że jeszcze nie umiesz“, a czasem w niedzielę po południu: „może zrób sobie przerwę, bo zaraz skoki“. To była oparta na zaufaniu symbioza, która pozwalała realizować zadany mi program bez tyranii i wymagań ponad możliwości dziecka, a mimo to nadzorująca mój postęp w grze i ucząca odpowiedzialności wobec własnych obowiązków.
         Mimo zdrowego podejścia rodziny i przełożonych, całkiem łatwo jednak nie było. Przez dwanaście lat uczęszczałem jednocześnie do szkól muzycznych oraz ogólnokształcących. Mówi się, że wyzwania stają się trudne dopiero, kiedy ktoś nam powie, że są trudne – dlatego dzisiaj nie mogę pojąć, jak to możliwe, że tak długo funkcjonowałem w obu równoległych szkołach z całkiem dobrymi wynikami, do tego robiąc ogromne programy i jeżdżąc z powodzeniem na konkursy pianistyczne. Dziś, mając od poniedziałku do piątku tak intensywny dwunastogodzinny grafik, byłbym prawdopodobnie permanentnie chory.

        Od początku był Pan pilnym uczniem, który z chęcią ćwiczył, czy dopiero pierwsze sukcesy w konkursach muzycznych były zachętą do intensywnej pracy? Dobrzy pedagodzy i nauka w szkołach muzycznych I i II stopnia są podstawą i decydują o dalszej drodze młodego muzyka.

        - Sukcesy na konkursach pianistycznych w Zabrzu, Krakowie, Rzeszowie i Jaśle były dla mnie nie tyle zachętą do pracy (bo ochoty do pracy nie brakowało), co utwierdzeniem, że to, co robię, zmierza w dobrym kierunku. I owszem zmierzało, a nie mogło być inaczej z moim szczęściem do profesorów, którzy prowadzili mnie od pierwszego dźwięku przez 24 lata nauki gry na fortepianie – po ostatnie studenckie dyplomy. Jedynym nabytym w drodze ewolucji przeznaczeniem naszej dłoni jest ponoć umiejętność trzymania przedmiotów, czyli kciuk przeciwko pozostałym czterem palcom. Nie ma tu mowy o niezależności od siebie pozostałych palców. Po sześciu latach pracy z Panią Joanna Dworakowską mój aparat gry gotowy był do konfrontacji z pierwszymi sonatami Beethovena, czyli utworami bardzo wymagającymi technicznie. Technika gry na fortepianie, potocznie (oraz w dużej mierze błędnie) tłumaczona jest jako umiejętność szybkiego poruszania się palcami po klawiaturze i właśnie dzięki konsekwencji mojego pierwszego pedagoga nie była dla mnie dziedziną, w której musiałbym przez kolejne lata walczyć z brakami.
        Po ukończeniu szkoły muzycznej pierwszego stopnia, przez 6 lat byłem uczniem Pani Żanny Parchomowskiej w szkole muzycznej 2-ego stopnia. Współpraca z Panią Żanną, oprócz trwającej do dzisiaj przyjaźni, okazała się kluczem do sukcesu na międzynarodowych scenach i pomostem między fortepianem jako zadaniem, pasją, a następnie profesją. Obrazy zdobią wnętrza, natomiast muzyką dekoruje się czas. Wszelkie do tejże dekoracji potrzebne środki otrzymałem właśnie w ciągu 6 lat szkoły muzycznej drugiego stopnia. Szeroki wachlarz środków interpretacyjnych, takich jak artykulacja, prowadzenie frazy, polifonia, wokalne potraktowanie narracji oraz wstęp do poszukiwań nad charakterem utworu i intencjami kompozytora, były kapitałem, z którym opuszczałem mury szkoły muzycznej drugiego stopnia w Rzeszowie przy ulicy Sobieskiego – kapitałem, któremu winny byłem dalsze inwestycje.

        Postanowił Pan studiować w Wiedniu. Pewnie początki nie były łatwe i trzeba było wiele godzin spędzać przy fortepianie. Również sporo czasu musiało upłynąć, aby poczuł się Pan dobrze w nowym otoczeniu.

        - Nowy grunt, czyli muzyczna metropolia Wiedeń, okazał się być, początkowo przynajmniej, tak twardy, jak wyżej wspomniane schody Filharmonii Rzeszowskiej. Lekko zagubiony i przytłumiony szybkością zmian w życiu, po raz kolejny miałem szczęcie trafić do wyjątkowego pedagoga, tym razem do klasy znanego i szanowanego na świecie rosyjskiego pianisty Olega Maisenberga. Jak to już najlepsze uniwersytety i klasy fortepianu do siebie mają – pomieszczenia chciałoby się przewietrzyć nie tylko, by pozbyć się nadmiaru dwutlenku węgla, lecz przede wszystkim poczucia rywalizacji i konkurencji przybyłych z różnych stron świata, na pozór pewnych siebie, lecz tak samo zagubionych, wystraszonych i walczących o prawo do sceny wirtuozów. Okazało się również, że oprócz wyćwiczonych palców, trzeba mieć wytrenowane łokcie, a to nigdy nie było moją domeną. W nawiązaniu pierwszych przyjaźni, które pomogłyby poczuć się bardziej komfortowo, przeszkadzała bariera językowa i idące za nią wycofanie się z życia towarzyskiego, które w dużym uproszczeniu można zobrazować sceną – jak ludzie windą, to ja schodami, jak ludzie schodami, to ja windą. Zresztą na przyjaźnie nie było czasu, bo żeby dotrzymać kroku poziomowi klasy i uniwersytetu, trzeba było ćwiczyć tyle, że zamykając oczy przed snem widziałem klawiaturę fortepianu. Jedynym psychologiem wysłuchującym wielu ponurych przemyśleń zostawał fortepian, ale czy na pewno ten melancholijny początek nie wyszedł na dobre? Żeby nasza wrażliwość muzyczna mogła kształtować rzeczywistość, najpierw rzeczywistość musi wykształcić w nas wrażliwość.

        Kiedy Pana praca i talent zostały zauważone w wiedeńskim środowisku, otrzymał Pan stypendia, pojawiły się sukcesy konkursowe i koncerty?

        - Skupienie się na założonych sobie celach pomogło przeczekać trudne początki. Do kolejnych wyzwań podchodziłem ze spokojem siedmioletniego Piotra, który na zadanie wyćwiczył na keyboardzie „Bouree“ z „Dawnych tańców i melodii“. Tym razem była to Sonata Liszta, jedna z najbardziej karkołomnych pozycji literatury fortepianowej, więc po prostu trzeba było misję rozbić na trochę więcej posiedzeń. Starałem się codziennie toczyć rywalizację ze samym sobą, a gdy zacząłem wygrywać, stwierdziłem, że nadszedł czas na "zło konieczne", czyli konkursy z innymi pianistami. Chwilę później byłem laureatem konkursów pianistycznych w Monachium, Enschede i Linzu, zacząłem współpracować z Towarzystwem Chopinowskim w Wiedniu (dziś jestem członkiem jego zarządu) i telefon zaczął dzwonić. To był ten moment. Zakup na Ebay-u używanego fraka i można było jechać w świat.

        Pewnie trudno w dzisiejszych czasach specjalizować się w wykonawstwie konkretnej epoki, czy gatunku muzycznego, bo trzeba mieć szeroki repertuar, ale chyba każdy muzyk ma swoje ulubione utwory, epokę czy kompozytora. Jaka muzyka jest najbliższa Pana sercu?

        - W związku z nawiązaniem kontaktu z kilkoma towarzystwami Chopinowskimi w różnych państwach, kolejne lata (a w szczególności jubileuszowy rok 2010) były czasem, w którym wiele koncertów poświęciłem muzyce Fryderyka Chopina. Miałem przyjemność występować również z wieloma orkiestrami symfonicznymi. Od tamtego czasu do dzisiaj Chopin zajmuje wyjątkowe miejsce w moim repertuarze. W tym roku miałem zaszczyt, obok Ivo Pogorelica, być jednym z solistów festiwalu Chopinowskiego w Palermo. Wykonywałem również recitale Chopinowskie na Festiwalu we Frankfurcie i w Berlinie, które połączone były z obchodami 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. W tym roku nagrałem też płytę z utworami Mozarta i Haydna, która ukaże się w przyszłym roku. Twórczość klasyków wiedeńskich zajmuje w moim repertuarze równie ważne miejsce. Uważam, że w jakimś stopniu większa przejrzystość partytury Mozarta czy Haydna w porównaniu np. z muzyką późno-romantyczną, paradoksalnie tworzy przestrzeń dla wykonawcy, a każdy najmniejszy niuans interpretacyjny musi być dokładnie przemyślany, ponieważ w efekcie końcowym każdy szczegół jest bardzo wyeksponowany i robi dużą różnicę. Jest to dla mnie pewnym wyzwaniem i bardzo dobrze czuję się grając repertuar XVIII-ego wieku. Ciekawym projektem tego roku była również współpraca z wydawnictwem "Boosey & Hawks", dzięki której mogłem zapoznać się z muzyką polsko-żydowskiego kompozytora Simona Laksa, który w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu prowadził orkiestrę i komponował, dzięki czemu uszedł z życiem i po wojnie zamieszkał w Paryżu. W Niemczech i we Włoszech miałem przyjemność wykonywać jego Balladę "Hommage a Chopin", skomponowaną na zamówienie pierwszej powojennej edycji konkursu Chopinowskiego.

         Łączenie działalności koncertowej i studiów nie było chyba łatwe. Kiedy nastąpił i jak wyglądał ostatni etap Pana edukacji na Universität fϋr Musik und darstellende Kunst w Wiedniu?

         - W 2014 roku nadszedł dla mnie czas zamknięcia rozdziału pod tytułem "studia magisterskie". Na zakończenie nie było studenckiego biretu, szampana i konfetti, jak w amerykańskich filmach, a dwuetapowy spartański egzamin i losowanie utworów spośród ponad trzech godzin przygotowanego programu. Egzamin, który zniechęcił do zakończenia studiów wielu studentów, a wielu wykończył emocjonalnie lub fizycznie przez kontuzje. Jako że nie cierpię nie skończyć czegoś, co zacząłem, walczyłem do tej ostatniej pieczątki rektora, i z ogromna satysfakcją "zasadziłem" akord H-dur kończący trzecią sonatę Chopina, a tym samym mój recital dyplomowy oraz ośmioletnią przygodę z Uniwersytetem Muzycznym w Wiedniu. Okazało się jednak, że "walka" to z pewnością nie jest odpowiednie słowo, by definiować swoją relację z fortepianem, więc potrzebna była zmiana i zmiana ta nastąpiła już niebawem.
        "Kryzys magisterski" wynikający ze zmęczenia biurokratyczną stroną finiszu studiów, oraz długo trwające skupienie się wyłącznie na egzaminach, czyli na formie występu mającej ze sztuką mało wspólnego, potrzebowały jakiegoś spektakularnego zwrotu akcji i kogoś, kto przywróci radość z tworzenia muzyki.

        Uśmiecham się, bo wiem, że odnalazł Pan tę zmianę rozpoczynając studia podyplomowe we florenckiej Scuola di Musica di Fiesole.

        - Są w życiu momenty na tyle dla nas znaczące, że często wracamy do nich retrospektywnie myśląc, co spotkałoby nas, gdybyśmy w tym czasie byli w innym miejscu. Czas, o którym mowa, to słoneczny październikowy poranek, a miejsce to Florencja. Nie wiem, co mogłoby mnie spotkać, gdybym w tym czasie był w innym miejscu, ale wiem, że na pewno nic lepszego. Tego dnia zdałem egzamin wstępny do klasy fortepianu legendy światowej pianistyki – Profesor Elisso Virsaladze. 75-letnia Gruzinka mówiąca biegle w ośmiu językach, nie musiała w zasadzie używać żadnego z nich, by wytłumaczyć swoje wskazówki co do danego utworu, bo jej przekaz podczas gry był klarowny i jednoznaczny, a szeroka literatura fortepianowa jej drugim językiem ojczystym. Mógłbym napisać litanię powodów, dla których studenci mówili o niej "super human", powiem tylko dla przykładu, że na jej najbliższym koncercie, który odbędzie się w Tel Avivie, zagra jednego wieczoru wszystkie pięć koncertów fortepianowych Beethovena. To, czego doświadczałem podczas pracy z Elisso Virsaladze, to nie były już lekcje gry na fortepianie, lecz prawdziwy pokaz iluzji, wychodzenie poza granice własnych możliwości oraz możliwości fortepianu jako instrumentu, na którym przecież przez jego perkusyjną charakterystykę teoretycznie nie da zrobić się ani płynnego crescenda, ani zagrać legata. Wiele rzeczy, które uważałem wcześniej za niewykonalne, nagle stawały się możliwe. Ucząc się gry na fortepianie przez wcześniejsze 20 lat, starałem się możliwie dobrze złączyć obie ręce, a od tego momentu okazało się, że istotą gry na fortepianie jest sztuka ich rozłączenia, i prowadzenia niezależnej od siebie narracji, artykulacji i frazowania, w wyniku czego krystalizuje się tak proste, a tak trudne do wykonania rubato. Nareszcie zacząłem czuć czas w muzyce i słuchać własnej gry w czasie rzeczywistym. W końcu nauczyłem się, że problemem w grze na fortepianie nie jest przede wszystkim robienie tego, co napisane w nutach, lecz robienie tego, czego w nutach nie ma. Lekcje własne lub słuchanie innych, siedząc lub leżąc, przysypiając ze zmęczenia lub pijąc dziewiąte espresso. Za otwartymi na oścież drzwiami Auli di Sinopoli raz zimowy deszcz i wiatr kołyszący ogromnymi cyprysami, raz srebrzyste liście dojrzewających w toskańskim słońcu oliwek. W uszach dźwięki Karnawału Schumanna, a za chwilę silnika starego fiata pandy, którym któryś ze studentów właśnie przywiózł Pani Profesor pizzę "con gorgonzola e perre". Od 9-ej rano do 21-ej bez przerwy do fortepianu zasiadali pianiści z Japonii, Sri Lanki, Iranu, RPA przez Europę po Meksyk i Kanadę. A poziom ich gry był odwrotnie proporcjonalny do ego, i nagle okazało się, że da się również być solistą wśród solistów i nie czuć rywalizacji. Kiedy w głowie nie ma kompleksów i pogoni za sławą, trofeami i powierzchownym sukcesem, nagle można trzymać kciuki za kolegę, cieszyć się z jego powodzenia i szczerze komplementować jego grę. Okazuje się, że kiedy w klasie nie ma faworyzowania i hierarchii studentów, nie ma też wyścigu szczurów.
        W czerwcu tego roku zagrałem na ostatnim koncercie klasowym we Florencji i tym samym zakończyłem trwającą 24 lata oficjalną edukację w zakresie gry na fortepianie. Jej ostatnie cztery lata, choć zdecydowanie najmniej oficjalne i pozbawione zbędnej w muzyce biurokracji, były najbardziej inspirujące i owocne, ponieważ pozostawiły wiedzę i wenę na całe życie.
        Konkursy, oceny i dyplomy potrafią wypaczyć podejście do muzyki i pozbawić radości z gry. Na szczęście w odpowiednim momencie zdałem sobie sprawę, że sztuka to tylko i wyłącznie artysta, partytura i słuchacz, a nie noty sędziowskie i komentarze na Youtubie. Kiedy patrzyłem na 75-letnią pianistkę, która grała już wszędzie i wszystko, a mimo to siadając do fortepianu, by zademonstrować fragment utworu o 9 rano w obecności jednego studenta, na uśmiechniętej twarzy ma radość i ekscytację, jakby grała ten utwór pierwszy raz w życiu, zrozumiałem, że od teraz chyba już nigdy nie będzie brakować mi świeżości w podejściu do fortepianu i w przygotowaniach do koncertów – w końcu ja i fortepian tak młodo, jak teraz, już nigdy się nie spotkamy.

        Pewnie nadeszła już pora na działalność artystyczną, a może także i pedagogiczną?

        - Ostatnie miesiące to dla mnie w pewnym sensie nowy okres. Z jednej strony artystyczna wolność, wynikająca z faktu braku posiadania oficjalnego profesora, a z drugiej strony poczucie odpowiedzialności za siebie i swoją jakość przed mentorami, z którymi współpracowałem. Recitale w Austrii, Niemczech i Włoszech, które miałem przyjemność zagrać w ostatnich miesiącach, były trochę jak wyczekana pierwsza jazda samochodem bez instruktora na fotelu pasażera. Jako, że sam miałem wyjątkowych instruktorów, w pewnym sensie czuję się również zobowiązany do przekazania wiedzy i doświadczeń, które nabywałem przez lata w salach lekcyjnych i na scenach. Obecnie pracuję z młodymi pianistami wyłącznie prywatnie, przygotowując ich do egzaminów wstępnych na uczelnie wyższe lub po prostu pomagając w rozwijaniu ich hobby, jakim jest gra na fortepianie. W przyszłości natomiast praca pedagogiczna na uczelniach będzie zdecydowanie w kręgu moich zainteresowań.
        Również w ostatnich miesiącach doszedłem do wniosku, że wartościowym poszerzeniem kompetencji dla pianisty jest zapoznanie się z warsztatem dyrygenckim, z którym jedyny kontakt do tej pory miałem zza fortepianu w orkiestrze. Dlatego też w październiku rozpocząłem studia dyrygenckie w Zurychu i mam teraz okazję około 10 razy w roku stać na podium z batutą i dyrygować orkiestrą kameralną (w zeszłym tygodniu, dla przykładu, symfonią nr 36 W.A. Mozarta). Są to studia zaoczne, więc co jakiś czas latam z Wiednia do Zurychu, często wracając jeszcze ostatnim lotem tego samego dnia. Stosunkowo łatwo jest pianistom czytać partytury, ponieważ często muszą mieć wertykalny przegląd faktury muzycznej, np. grając w zespołach kameralnych. Oprócz tego koordynacja i niezależność prawej ręki od lewej jest dla pianisty czymś naturalnym, a tego wymaga dyrygowanie. Studiując dyrygenturę, bardzo wiele mogę się nauczyć i realizować również w mojej grze na fortepianie. Dyrygent musi słyszeć swoją interpretację w głowie, jeszcze zanim usłyszy ją w wykonaniu orkiestry. Jest to równie ważne podczas grania na fortepianie, tym bardziej, iż w wyćwiczonych już utworach istnieje pokusa przełączenia głowy na tak zwany automat.

        Aby być koncertującym pianistą, nie wystarczy dobrze grać, być laureatem wielu konkursów i wzorować się na słynnych mistrzach. Konkurencja jest ogromna, trzeba zaproponować publiczności i organizatorom muzycznych wydarzeń coś nowego. Pianista powinien zdobyć wszechstronną wiedzę, musi być ciekawy...

        - Młode pokolenie pianistów musi stawić czoła wielu nowym wyzwaniom. Niespotykana wcześniej konkurencja nie ułatwia dostania się na scenę, a na scenie bez zmian – na wieczór fortepianowy zatrudniany jest tylko jeden pianista. Wraz ze wzrostem liczby konkursów, spadł niestety ich realny wpływ na przebieg kariery ich laureatów. Konkursy odbywają się też coraz częściej, tym samym skracając „kadencję“ zwycięzcy. Nowo powstające konkursy są, niestety, coraz częściej machiną finansową dla samych organizatorów, a nie pomocą w karierze dla młodych pianistów. Ci natomiast, często wabieni są wysokimi nagrodami, które w efekcie końcowym nie są w ogóle przyznawane, a podium zaczyna się od drugiego lub trzeciego miejsca. Możliwość śledzenia i komentowania konkursów za pomocą portali streamingowych również nie niesie ze sobą samych korzyści, a często pojawiające się krytyczne komentarze, mogą odbić się na psychice pianisty. Dlatego jednym z najważniejszych aspektów psychologii bycia solistą jest umiejętność obchodzenia się z krytyką. Co nie mniej istotne – z samokrytyką. Surowym wobec siebie należy być w przygotowaniach, a nie po koncercie, ponieważ największa trema napędzana jest przez strach przed niską samooceną po niesatysfakcjonującym koncercie.
        Problemem muzyka klasycznego w obecnych czasach jest również komercjalizacja sztuki, której często przykleja się zacną łatkę popularyzacji i promocji muzyki klasycznej. Sylwester z Andre Rieu to nie Brahms z Riccardo Mutim. Oczekiwania stojących u progu kariery muzyków różnią się od rzeczywistości, w której styl, repertuar, prezencję, a nieraz również samą interpretację, próbuje się dostosować do panującego rynku i wymogów sponsorów. Sponsorzy zaś inwestują w to, co się sprzeda, a sprzeda się to, w co się "klika". Klika się natomiast w to, co swoją efektownością przywabi naszą uwagę przez kilka pierwszych sekund. Jakie szanse ma zatem symfonia czy koncert fortepianowy? Moim zdaniem rolą pianisty nie jest kokietowanie publiczności, a zachwycenie jej wykonywanym dziełem i przekonanie do własnej interpretacji. Muzyka klasyczna wymaga od słuchacza czasu, ale ci, którzy jej ten czas poświęcą, zawsze zostaną wynagrodzeni.

Z Panem Piotrem Kościkiem, znakomitym pianistą młodego pokolenia urodzonym w Rzeszowie, a zamieszkałym w Wiedniu rozmawiała Zofia Stopińska 27 listopada 2018 roku

"Opowieść o życiu. Victoria Yagling" - na głos, wiolonczelę i fortepian

        Z wielką niecierpliwością czekałam na koncert, który odbył się 12 listopada 2018 r. w sali Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu w ramach XXXV Przemyskiej Jesieni Muzycznej. Wieczór zatytułowany został: „Opowieść o życiu. Victoria Yagling”.
        Znałam bohaterkę tego wieczoru, wiedziałam, że była wychowanką Mścisława Roztropowicza i znakomitą, światowej sławy wiolonczelistką, a ponieważ przez szereg lat była zapraszana w charakterze pedagoga na Międzynarodowe Kursy Muzyczne w Łańcucie przez prof. Zenona Brzewskiego, a później przez prof. Mirosława Ławrynowicza, miałam okazję poznać prof. Victorię Yagling i nawet przeprowadzić z nią dwukrotnie wywiady. Pamiętam doskonale koncerty z jej udziałem w sali balowej Zamku w Łańcucie, ale nie pamiętam, aby rozbrzmiewały podczas nich kompozycje Victorii Yagling.
        Program wieczoru w Przemyślu wypełniły w pierwszej części pieśni do słów radzieckiego poety i tłumacza o polskich korzeniach – Arsienija Aleksandrowicza Tarkowskiego oraz miniatury wiolonczelowe: Larghetto, Siciliana i Vocalise, a w części drugiej znalazła się niezwykle interesująca i trudna zarazem IV Sonata na wiolonczelę i fortepian Victorii Yagling, a zakończyło koncert dzieło Johannesa Brahmsa Gestillte Sehnsucht op.91 nr 1 na alt, wiolonczelę i fortepian.
        Spotkanie z twórczością kameralną Victorii Yagling zaproponowali przemyskiej publiczności znakomici muzycy, którzy od lat współpracują ze sobą: Joanna Rot – obdarzona pięknym głosem mezzosopranowym o wielkim potencjale, Michał Rot – rewelacyjny pianista i kameralista oraz Krzysztof Karpeta – wspaniały wiolonczelista, którego ogromną pasją jest muzyka kameralna. Pani Joanna Rot i Pan Krzysztof Karpeta przed każdym ogniwem przybliżali zarówno utwory, jak i sylwetkę kompozytorki Victorii Yagling. Należy podkreślić, że to bardzo pomagało w odbiorze. Kompozycje Victorii Yagling zachwycają pięknem melodii i współbrzmień oraz znakomicie napisanymi partiami fortepianu. Jak dowiedzieliśmy się od Artystów – Victoria Yagling studiowała także kompozycję u Dmitrija Kabalewskiego i była bardzo dobrą pianistką.
        Na koncercie było dużo dzieci, które pragnęły wrócić do domu z pamiątkowymi autografami, niektórzy melomani także chcieli chociaż przez chwile porozmawiać, zrobić zdjęcie i dopiero później mogłam porozmawiać ze zmęczonym, ale szczęśliwym Krzysztofem Karpetą.

        Zofia Stopińska: Byłam święcie przekonana, że był Pan uczniem prof. Victorii Yagling i przyjeżdżał Pan na Międzynarodowe Kursy Muzyczne do Łańcuta.

        Krzysztof Karpeta: Owszem, jeździłem na kursy do Łańcuta, niestety, tak się w moim życiu złożyło, że nie miałem nigdy okazji poznać osobiście Victorii Yagling, chociaż wiedziałem, że jest sławną wiolonczelistką i znakomitym pedagogiem. Artystka prowadziła dość często wykłady w akademiach muzycznych i występowała z koncertami. Życiem i twórczością Victorii Yagling zainteresowałem się już po jej śmierci. Na jednym z festiwali spotkałem jej syna, który wykonał kilka utworów fortepianowych swojej mamy (a jest ich wiele), a później z moją ówczesną profesorką wykonali II Sonatę na wiolonczelę i fortepian Victorii Yagling, która jest bardzo efektownym, trwającym kilka minut dziełem. To są dzieła nasycone ekspresją i ukazujące głęboką wrażliwość Artystki.

        Podczas koncertu w Przemyślu to wszystko można było znaleźć także w pieśniach, znakomicie wykonanych przez mezzosopranistkę Joannę Rot i pianistę Michała Rota.

        - Syn Victorii często podkreślał, że dla niej wokalna strona projekcji dźwięku była bardzo ważna. Była wszechstronnie wykształconym muzykiem, ale nie tylko. Bardzo lubowała się w literaturze, być może dlatego, że jej ojciec był poetą i dziennikarzem, a także mąż związany był z działalnością literacką. Natomiast jej mama bardzo dbała o wykształcenie córki – Victor przytoczył mi rozmowę, w której Victoria Yagling wspominała, jak jego babcia, kiedy córka miała 13 lat, planowała dla niej literaturę, którą musiała przeczytać. W wieku 13-tu lat czytała już Balzaka. Rodzice byli nawet wzywani do szkoły i słuchali uwag, że córka czyta niewłaściwe (zakazane) książki.
        Wielka wrażliwość na sztukę wynikała także z faktu, że mieszkali naprzeciwko Muzeum w Moskwie. Viktor opowiadał, że jak przeprowadzili się w latach 90-tych XX wieku do Helsinek, to bardzo mamie brakowało kontaktu ze sztuką, która w Moskwie wokół ją otaczała.
        To wszystko znajdowało odbicie w muzyce Victorii Yagling. Można w niektórych utworach usłyszeć wyraźne wpływy kompozytorów, u których studiowała i otoczenia, w którym się rozwijała. Mamy to szczęście, że pozostawiła po sobie dużo nagrań, nie są one powszechnie dostępne, ale są prowadzone prace nad digitalizacją wszystkich nagrań Victorii Yagling, które zachowały się na różnych nośnikach – taśmach, płytach... Te zbiory znajdują się w Bibliotece Narodowej w Helsinkach i wszelkie prace nadzorowane są przez syna Victora Chestopala, ale prace postępują bardzo powoli.
        Podczas przygotowywania pracy doktorskiej otrzymałem już zdigitalizowane materiały, bardzo profesjonalnie zrekonstruowane nagrania, wśród których można usłyszeć przepiękne kreacje wspaniałych dzieł m.in.: Jej kompozycji, Sonaty Rachmaninowa czy Sonaty Francka i uważam, że jest to jedno z piękniejszych wykonań na wiolonczelę i fortepian, jakie do tej pory słyszałem.
        Jej wykonania nasycone są szczerością wypowiedzi i zarazem śpiewnością, od której zaczęliśmy tę rozmowę, bo pieśni pokazują, jak bardzo ważna była dla niej poezja. Podczas koncertu słuchaliśmy pieśni do słów Arsienija Tarkowskiego, ale Victoria Yagling komponowała także pieśni do słów innych rosyjskich poetów oraz zagranicznych m.in. portugalskich wśród których był słynny renesansowy twórca Luis de Camões.
        Z pewnością zainteresuje Państwa fakt, że w 2000 roku skomponowała „10 lirycznych preludiów, Księga I” na orkiestrę smyczkową. Ten utwór powstał na zamówienie Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie i został wykonany wraz z jej Suitą na wiolonczelę solo w sali balowej Zamku. Orkiestrą kameralną dyrygował wówczas prof. Marek Szwarc.

        Od pierwszego utworu tego koncertu, do momentu, w którym Pan powiedział, że Victoria Yagling grała bardzo dobrze na fortepianie, zastanawiałam się, skąd te fantastyczne partie fortepianu we wszystkich utworach.

        - To jest efekt kształcenia, które w Związku Radzieckim było od samego początku bardzo silnie ukierunkowane. Jak rodzice kierowali dziecko do szkoły muzycznej, to od razu kształcone było wszechstronnie. Victoria Yagling znakomicie grała na fortepianie i do końca życia wykonywała ambitne dzieła. Także w jej utworach można to zauważyć, nawet jeśli się tylko patrzy na partyturę. Podczas wykonania słychać, że to jest bardzo mądrze napisana partia, a utwory, które gramy, są bardzo wymagające zarówno dla wiolonczelisty, jak i dla pianisty. Victor często powtarzał słowa mamy, która mówiła, iż komponując nie zdawała sobie sprawy, że są to tak trudne utwory i trzeba je dość długo ćwiczyć przed wykonaniem.

        Zauważyłam, że bardzo dobrze czujecie się razem na scenie i doskonale się rozumiecie. To z pewnością efekt dłuższej współpracy.

        - Owszem, z Michałem gramy już razem 10 lat. Podkreślamy ten czas naszą wspólną płytą, która ukaże się w grudniu, natomiast z Joasią znamy się od szóstego roku życia. Ta bliska znajomość trwa od lat szkolnych, bo nawet studiowaliśmy na tej samej uczelni, czyli w Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi. Kiedy Joasia poznała Michała, to ja w tym samym czasie zacząłem z nim współpracować i przygotowywaliśmy się do egzaminu. Naszym zadaniem było samodzielnie przygotować utwór i wybraliśmy Sonatę Camila Saint-Saënsa. Już od pierwszej próby wiedzieliśmy, że będziemy wspólnie grać. Koncertujemy regularnie, nieustannie poszerzając nasz repertuar. Artystycznie wspieramy się na scenie, ale również na płaszczyźnie rozwoju naukowego, ponieważ Michał uczy w Akademii Muzycznej w Łodzi, a ja we Wrocławiu. Obaj mamy już za sobą doktoraty – ja pisałem o Victorii Yagling, a Michał o Maxie Regerze. Twórczością Maxa Regera zajęliśmy się już wcześniej i stąd nazwa naszego zespołu: Reger Duo. Twórczość Maxa Regera na fortepian i wiolonczelę jest dla nas bardzo inspirująca i wymagająca.
        Od lat obaj się przyjaźnimy, nasze rodziny się przyjaźnią, a teraz szczęśliwie się złożyło, że mieszkamy w tym samym mieście i mamy nieustannie bliski kontakt.
Z Michałem można grać „z zamkniętymi oczami”, bo to jest znakomity pianista i bardzo doświadczony również w pracy ze śpiewakami. Osobiście znam niewielu pianistów, którzy na takim poziomie potrafią towarzyszyć i współtworzyć tak wyrafinowane kreacje muzyczne zarówno w pieśniach jak i utworach instrumentalnych.

        Wykonywana dzisiaj IV Sonata na wiolonczelę i fortepian Victorii Yagling momentami jest napisana na fortepian i wiolonczelę.

         - Nie bez powodu Beethoven, Mendelssohn czy nawet Chopin w tytule nazywali swoje sonaty na fortepian i wiolonczelę. W takim przypadku trudno nawet mówić, że gram sonatę wiolonczelową, szczególnie w pierwszych sonatach Beethovena partia fortepianu jest bardziej wymagająca od wiolonczelowej. Tak samo Introdukcja i Polonez C-dur op. 3 na fortepian i wiolonczelę Chopina – partia wiolonczeli nie jest w tym utworze trudna, a fortepianowa bardzo.
         We wspomnianej IV Sonacie Victorii Yagling partie wiolonczeli i fortepianu są wyrównane, bo to kompozycja ekspertki od obydwu instrumentów i stąd ten wspaniały efekt. Z tego, co wiem, Victoria Yagling nie śpiewała, ale była zauroczona głosem. Victor mówił mi, że nie lubiła słuchać muzyki operowej, co mnie trochę zdziwiło, bo patrząc na jej dzieła czuje się, że głos był jej bliski. Słuchała za to pieśni kameralnych w wykonaniu np. Fischera-Diskaua z Richterem. Chyba trzeba słuchać głosu, żeby pisać takie piękne, szczere, emanujące rozmaitymi emocjami dzieła.

         We Wrocławiu ma Pan dom, a także uczy Pan w tamtejszej Akademii Muzycznej, zespoły kameralne w których Pan gra istnieją w różnych miastach, a jeszcze jest Pan koncertmistrzem grupy wiolonczel w Polskiej Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku. Podziwiam, że udaje się panu godzić te wszystkie działania. Który z tych nurtów jest najbliższy Pana sercu?

        - Tak, już piąty rok jestem koncertmistrzem Filharmonii Bałtyckiej i jeżdżę tam co miesiąc. Wymiar mojej pracy pozwala mi jeździć tam dość rzadko i mogę prowadzić również kameralną działalność koncertową, która jest moim głównym punktem zainteresowania. Muzyka dawna jest dla mnie przestrzenią, w której realizuję się z wielką przyjemnością. Jest to nurt, który warto cały czas zgłębiać.

         Czekamy na grudzień, aby można było pod choinką położyć Waszą nową płytę. Mam także nadzieję, że jesteście zadowoleni z przyjęcia przez publiczność dzisiejszego koncertu i z gościnności organizatorów. Zechcecie tutaj wracać?

        - Z Przemyślem czuję się związany od kilku – sześciu czy siedmiu lat. Zostałem tutaj kiedyś zaproszony przez panią Magdę Betleję i Piotra Tarcholika do współpracy z Przemyską Orkiestrą Kameralną. Od tamtego czasu utrzymujemy stały kontakt. Dwa lata temu z żoną graliśmy tutaj koncert na violach da gamba i żywię nadzieję, że jeszcze tutaj wrócimy. Zawsze wyjeżdżamy stąd ze wspaniałymi wrażeniami i wspominamy ludzi, którzy przychodzą na nasze koncerty. Gramy w wielu miejscach, te okolice i Przemyśl są wyjątkowe. Dziękujemy bardzo za zaproszenie i możliwość zaprezentowania utworów, które rzadko rozbrzmiewają na estradach koncertowych, a są tego warte.

Z dr Krzysztofem Karpetą – znakomitym wiolonczelistą i kameralistą rozmawiała Zofia Stopińska 12 listopada 2018 r. po koncercie w ramach XXXV Przemyskiej Jesieni Muzycznej.

Wokół Manru - Jedynej opery I. J. Paderewskiego

         Podczas trwania Festiwalu „Viva Polonia! Ku pokrzepieniu serc” w salach Dworu Ignacego Jana Paderewskiego można było oglądać wystawę „Wokół Manru – jedynej opery I. J. Paderewskiego” autorstwa Adama Czopka, dziennikarza, publicysty i kolekcjonera.
         Pan Adam Czopek publikuje recenzje w prasie codziennej oraz fachowych czasopismach, jest autorem wielu opracowań monograficznych, wydawanych przez polskie teatry operowe. Jego zainteresowania operowe skupiają się na dziełach tego gatunku Giuseppe Verdiego, Ryszarda Wagnera, Wolfganga Amadeusza Mozarta i polskich kompozytorów. Od ponad 25 lat kolekcjonuje także plakaty i programy operowe oraz pisze książki o sławnych polskich śpiewakach.
        Miałam nadzieję na nagranie dłuższej rozmowy z panem Adamem Czopkiem przed finałowym wieczorem w Kąśnej Dolnej, ale nie było to możliwe, bo przybliżając libretto opery „Manru” festiwalowej publiczności, uczestniczył w ostatnich przygotowaniach do tego wspaniałego wydarzenia.
        Mogliśmy przez kilka minut porozmawiać dopiero po zakończeniu występu i imponującym pokazie sztucznych ogni zatytułowanym: „Światło dla Niepodległej”.

         Zofia Stopińska: Bardzo Panu dziękuję za przybliżenie publiczności libretta opery „Manru”. Wprawdzie znałam je, ale nie znalazłam czasu na przeczytanie go przed przyjazdem do Kąśnej Dolnej, stąd Pana wprowadzenia bardzo mi się przydały i były wystarczające, chociaż nie streszczał Pan libretta dokładnie.

         Adam Czopek: Myślę, że nie wolno wszystkiego do końca dopowiedzieć. Część musi pochodzić z wysiłku umysłowego tego, który słucha.

         Pan Łukasz Gaj – dyrektor Festiwalu i dyrektor Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, poprosił Pana o przygotowanie wystawy. Proszę powiedzieć, co na niej jest.

        - Na wystawie są nie tylko plakaty, ale również inne dowody wystawiania „Manru” w Polsce i w kilku teatrach operowych za granicą. Jest prawie cała dokumentacja z wystawienia „Manru” w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, gdzie partie Ulany śpiewała Marcelina Sembrich-Kochańska, a partię tytułową – specjalnie na tę okazje sprowadzony z Europy Aleksander Bandrowski. Są dowody – zdjęcia i okładki z prapremiery drezdeńskiej, jest także dowód z premiery lwowskiej, bo w 1901 roku ta inscenizacja została pokazana także w Krakowie, z czego ostał się tylko afisz, który jest na tej wystawie. Jest sporo dokumentów ze spektakli „Manru” w innych teatrach operowych.

        Podobno największą przyjemność można Panu sprawić, przywożąc z jakiegoś bardzo odległego miejsca na świecie plakat i program wystawianej tam opery wymienionych przed chwilą kompozytorów. Jak dużo plakatów udało się Panu zgromadzić?

        - Mam już ponad trzy tysiące plakatów i mogę się pochwalić, że jest to jedna z największych prywatnych kolekcji plakatów w Europie.

        To jest bardzo czasochłonne hobby, wymagające wielkiej wytrwałości w śledzeniu premier operowych teatrów muzycznych na świecie.

        - Wszystko zaczęło się ponad trzydzieści lat temu. Zaczynałem od zbierania plakatów z oper Giuseppe Verdiego. Potem doszły do tego opery Ryszarda Wagnera, bo od lat jestem zafascynowany postacią i twórczością tego kompozytora. Później po kolei dochodzili inni wielcy kompozytorzy. Mam bardzo dużo plakatów polskich oper. Latem poproszono mnie o przygotowanie wielkiej wystawy z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości w Kutnie. Tam pokazywałem plakaty wyłącznie z polskich oper, m.in.: Krzysztofa Pendereckiego, Ignacego Jana Paderewskiego, Zygmunta Noskowskiego, Karola Kurpińskiego i przede wszystkim Stanisława Moniuszki. Mam bardzo duży zbiór plakatów polskich oper.

        Pomieszczenie na ten zbiór musi być bardzo duże.

        - Nie mam oddzielnego dużego pomieszczenia na moją dużą kolekcję. Oprócz tego, że moje zbiory już dawno przekroczyły trzy tysiące plakatów, to mam jeszcze w domu ogromną ilość programów, które zacząłem porządkować i skończyłem rejestrację na ponad trzech tysiącach programów operowych, a to nie jest nawet połowa. Mam też oczywiście ogromną płytotekę. Nazbierało się tego wszystkiego przez lata...

        Ciekawa jestem, jak Pan przygotowuje takie tematyczne wystawy, jak ta, która jest w Kąśnej Dolnej.

         - Ta wystawa powstawała rok, bo uważam, że to miejsce jest najbardziej właściwym miejscem do tego, żeby ta wystawa tu była na stałe. Trudno sobie bowiem wyobrazić historię Ignacego Jana Paderewskiego, jego polskiego dworu, bez dokumentacji „Manru”. Już podczas pierwszej rozmowy na ten temat z panem dyrektorem Łukaszem Gajem byliśmy zgodni, że to powinno być tutaj. Ta wystawa zostaje tutaj na stałe. Zrobiłem ją specjalnie dla tego miejsca. Bardzo chciałem, aby w polskim domu Ignacego Jana Paderewskiego znalazło się wszystko, co jest związane z „Manru”, bo to jest jedyny polski dramat muzyczny, jedyna polska opera, która zaistniała w wielu teatrach zagranicznych. Metropolitan Opera do dzisiaj nie wystawiła żadnej innej polskiej opery, pomimo, że często o to zabiegano.

         Można będzie spokojnie przyjechać do Kąśnej Dolnej, na przykład na wiosnę, zwiedzić dwór i jego otoczenie, i obejrzeć bez pośpiechu wystawę.

        - Nawet dzisiaj rozmawialiśmy z panem Łukaszem Gajem na ten temat, ponieważ w czasie przygotowywania tej wystawy zrobiłem też całość w formie elektronicznej i przekażę ją także, aby wystawa była zabezpieczona pod każdym względem w formie jej trwania.

        Mam nadzieję, że niedługo będzie okazja do spotkania i dłuższej rozmowy na temat tego fascynującego hobby, a także o bardzo ciekawych książkach Pana autorstwa, interesujących spektaklach operowych i o ulubionym przez Pana Międzynarodowym Festiwalu Muzycznym im. Krystyny Jamroz w Busku Zdroju.

         - Ja też mam nadzieję, że spotkamy się niedługo. Ciekawych tematów nam z pewnością nie zabraknie. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Z panem Adamem Czopkiem – dziennikarzem, publicystą i kolekcjonerem, a przede wszystkim wielkim miłośnikiem i znawcą sztuki operowej, rozmawiała Zofia Stopińska 11 listopada 2018 roku w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.

Kochamy śpiewać i robimy to z wielką pasją

         W najbliższą sobotę, 17 listopada 2018r., Chór Mieszany Canticum Iubilaeum z Limanowej świętuje 20. lecie działalności i dlatego wspólnie z panem Krzysztofem Młynarczykiem – prezesem  zarządu Chóru, chcemy przybliżyć Państwu historię i osiągnięcia tego zespołu, a także zaprosić na uroczystości jubileuszowe.

        Zofia Stopińska: Wcześniej proszę opowiedzieć, jak będziecie świętować?

        Krzysztof Młynarczyk: Do obchodów 20. rocznicy powstania chóru przygotowujemy się od dłuższego czasu. Dwudziesty rok naszej działalności rozpoczęliśmy dokładnie 2 stycznia 2018 roku w Bazylice Matki Boskiej Częstochowskiej na Jasnej Górze, gdzie uczestniczyliśmy w dziękczynnej mszy św. pod przewodnictwem o. Nikodema Kilnara – Krajowego Duszpasterza Muzyków Kościelnych, wykonaliśmy koncert kolęd i wzięliśmy udział w prowadzonym przez nas Apelu Jasnogórskim. Data była nieprzypadkowa, gdyż 2 stycznia 1998 roku odbyła się nasza pierwsza próba. Koncert, który odbędzie się 17 listopada 2018 roku o godzinie 17:00
w Bazylice Matki Boskiej Bolesnej w Limanowej, będzie wieńczył obchody jubileuszowe.
W czasie koncertu wykonamy Te Deum KV 141 W. A. Mozarta oraz Jubilate HWV 279 G. F. Händla. Towarzyszyć nam będzie Orkiestra Symfoniczna Krakowska Młoda Filharmonia pod dyrekcją dr hab. Tomasza Chmiela. Wystąpią także soliści Jolanta Kowalska-Pawlikowska – sopran, Natalia Czajkowska – alt, Karol Lizak – tenor, Marcin Wasilewski-Kruk – bas. Po koncercie rozpocznie się uroczysta, dziękczynna msza św. pod przewodnictwem abpa Henryka Nowackiego. W czasie liturgii zabrzmią kompozycje specjalnie napisane dla naszego chóru przez Henryka Jana Botora i Łukasza Farcinkiewicza. Odbędzie się też światowe prawykonanie Alleluja na chór i orkiestrę, które opracował warszawski kompozytor Łukasz Farcinkiewicz specjalnie dla naszego chóru z okazji 20. rocznicy powstania. Po uroczystości
w kościele odbędzie się uroczysty bankiet z udziałem władz państwowych i samorządowych oraz licznie zaproszonych gości z kraju i za granicy. Patronat honorowy nad obchodami rocznicowymi objął Biskup Tarnowski Andrzej Jeż, Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Prof. Piotr Gliński oraz Rektor Akademii Muzycznej w Krakowie Prof. Stanisław Krawczyński.

        Jak doszło do powstania chóru, jakie cele przyświecały założycielom?

        - Pomysłodawcą i założycielem chóru mieszanego jest obecny dyrygent i organista w limanowskiej bazylice Marek Michalik, który w 1997 rozpoczął pracę w parafii Matki Boskiej Bolesnej w Limanowej jako organista. Zafascynowany śpiewem chóralnym w czasie studiów na Papieskiej Akademii Teologicznej, postanowił spróbować założyć chór. Jako student śpiewał także w chórze PSALMODIA i czerpał, a właściwie nadal czerpie wzorce ze wspaniałego wykładowcy i dyrygenta prof. Włodzimierza Siedlika. Wspierany i „dopingowany” przez ówczesnego proboszcza Ks. Prałata Józefa Porębę, 2 stycznia 1998 roku odbywa pierwszą próbę z zaledwie piętnastoma osobami. Warto nadmienić, że już wtedy przy parafii działały dwa chóry: męski i chłopięcy, kilka schol i orkiestra parafialna. To bogactwo nie przeszkodziło w stworzeniu dobrego zespołu, który dziś jest pewną marką w świecie chóralnym w kraju.

        Czy od początku działacie pod tą samą nazwą Canticum Iubilaeum i co ona oznacza?

        - W roku 2000 Jubileuszowym chór mieszany przyjmuje nazwę Chór Mieszany CANTICUM IUBILAEUM przy Bazylice Matki Boskiej Bolesnej w Limanowej. CANTICUM IUBILAEUM w wolnym tłumaczeniu oznacza: „ radość śpiewania”. Jest to nasza dewiza na całokształt pracy artystycznej. Obecnie od kilku lat chór jest stowarzyszeniem.

        Jak na przestrzeni tych 20. lat kształtował się skład chóru i czy cały czas śpiewacie pod tą samą batutą?

        - Od początku istnienia chór prowadzi założyciel i dyrygent Marek Michalik. Obecnie w chórze śpiewają 43 osoby, a na przestrzeni 20 lat pracy chóru śpiewało 112 osób.

        W repertuarze przeważają z pewnością utwory sakralne, ale nie tylko i na pewno jest ich coraz więcej.

        - Najwięcej kompozycji w naszym repertuarze to kompozycje sakralne. Mamy także wiele pieśni, kolęd i utworów muzyki rozrywkowej. Śpiewamy także w wielu językach. Wzbogacamy repertuar o kompozycje zamawiane specjalnie dla nas u współczesnych, znanych kompozytorów.

        Najczęściej śpiewacie w Limanowej, ale także zapraszani jesteście na różne koncerty przez inne chóry i instytucje, a także uczestniczycie w różnych konkursach muzyki chóralnej i jest się czym pochwalić, bo sukcesów jest sporo.

        - Cieszymy się z każdego zaproszenia. Kochamy śpiewać i robimy to z wielką pasją. Nawet najmniejszy sukces nas cieszy. Na naszym koncie jest ponad trzydzieści nagród na konkursach krajowych i międzynarodowych. Przeciętnie w ciągu roku dajemy ok. 30 koncertów. Tylko amatorzy z pasją potrafią tak się angażować i poświęcać!

         Sukcesy konkursowe i koncerty w kraju oraz za granicą, z pewnością mobilizują wszystkich członków chóru do pracy oraz mam nadzieję, że dzięki nim przybywa nowych członków.

        - Aby były sukcesy i dobry poziom, musi być ogrom pracy. Aby byli nowi członkowie, szczególnie młodzi ludzie, trzeba im coś zaoferować oprócz śpiewu. My dajemy rodzinną atmosferę, niepowtarzalny klimat i wiele możliwości rozwoju wokalnego, choćby np. przez regularne zajęcia z emisji głosu ze specjalistami w tej dziedzinie.

         Jest Pan prezesem Zarządu Chóru – z pewnością zadaniem Zarządu jest organizowanie działalności oraz zabezpieczenie odpowiednich środków na różne przedsięwzięcia. Kto Wam pomaga?

        - Nasze stowarzyszenie, którego jestem prezesem, jest organizacją non profit. Również zarząd pracuje po prostu za darmo. Dla mnie osobiście jest to praca na dodatkowych dwóch etatach. Poświęcam bardzo dużo czasu na organizowanie kalendarza występów, wyjazdów i konkursów. Muszę na wszystko zdobyć środki finansowe. Piszę wnioski do przeróżnych konkursów. Nasza działalność opiera się również o wsparcie finansowe pochodzące od licznych sponsorów, a także instytucji z terenu naszego miasta, powiatu i całego kraju. Do tego dochodzi rozliczanie dotacji i wniosków, prowadzenie pełnej dokumentacji. Stowarzyszenie jest organizacją pożytku publicznego i mamy obecnie zatrudnioną księgową, która czuwa nad wydatkami. Jestem menagerem chóru i prowadzę także stronę internetową chóru, konto na Facebooku oraz piszę wiele artykułów i notatek o działalności chóru. Praca dla mojego chóru to przyjemność, która czasem nie jest może przez wielu doceniana.

         Z Limanowej i okolic pochodzi wielu świetnych muzyków, czy utrzymujecie z nimi kontakty?

         - Oczywiście, że tak! Naszą wychowanką i dumą jest dr Jadwiga Postrożna – mezzosopran, obecnie solistka Opery Wrocławskiej, która regularnie z nami współpracuje i jest zakochana w naszym chórze, a my w niej (śmiech). Z chórem okazjonalnie współpracuje Piotr Brajner – bas, nasz wychowanek, wokalista, obecnie pracownik Chóru Polskiego Radia. Ale wśród osób z Limanowszczyzny, sympatyzujących z naszym chórem można wymienić m.in. Jacka Dutkę, tenora z Hanoweru , Grzegorza Brajnera, dyrygenta, Monikę Kapias – wiolonczelistkę, Katarzynę Tarkowską, sopranistkę i wielu innych.

         Podczas jubileuszowych uroczystości towarzyszyć będą Chórowi soliści i Orkiestra Symfoniczna Krakowska Młoda Filharmonia, którą założył i kieruje Tomasz Chmiel, pochodzący z Rzeszowa wybitny dyrygent młodego pokolenia. Wiem, że to nie jest pierwszy wspólny koncert.

        - Nasza współpraca z Panem Tomaszem rozpoczęła się ponad pięć lat temu. Zauroczeni Jego aranżacjami kolęd, postanowiliśmy zaprosić Orkiestrę Symfoniczną Krakowska Młoda Filharmonia z dyrygentem na czele do wykonania z nami koncertu kolęd z okazji 15. rocznicy powstania chóru. Znajomość trwa do dziś i owocuje kolejnym, a na pewno nie ostatnim, koncertem.

         Z pewnością spodziewacie się wielu znakomitych gości, ale świątynia jest duża i mam nadzieję, że pomieści wszystkich, którzy będą chcieli wysłuchać koncertu i uczestniczyć w Dziękczynnej Mszy Świętej.

         - Oczywiście, że tak. Serdecznie zapraszamy do Limanowej na nasze uroczystości. Cieszymy się, że dane nam jest obchodzić 20. rocznicę powstania chóru w roku 100. rocznicy poświęcenia kościoła parafialnego (obecnej bazyliki kolegiackiej w Limanowej), a także w roku 100. rocznicy odzyskania niepodległości przez nasz kraj. Dlatego wybraliśmy na te okazje podniosłe Te Deum oraz radosne Jubilate. Zarówno koncert, jak i mszę świętą, będzie transmitowało Radio RDN Małopolska i RDN Nowy Sącz . Telewizja Kraków realizuje film o naszym chórze, który będzie wyemitowany pod koniec roku.

Z Panem Krzysztofem Młynarczykiem, Prezesem Zarządu Chóru Mieszanego Canticum Iubilaeum z Limanowej rozmawiała Zofia Stopińska 10 listopada 2018 roku.

Tu bije serce muzyki polskiej - mówi prof. Roman Lasocki

        Zofia Stopińska: Zapraszam Państwa na spotkanie z prof. Romanem Lasockim, jednym z najwybitniejszych współczesnych polskich skrzypków. Okazja jest szczególna, bo 19 października mój znakomity gość wystąpił w Filharmonii Podkarpackiej, poprzedzając występ swojej utalentowanej uczennicy Marty Gębskiej, stąd ten wspaniały koncert można by było zatytułować „Mistrz i uczeń”. Wielokrotnie, podczas Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie obserwowałam, jak młodzi skrzypkowie tłumnie uczestniczą w lekcjach i wykładach, które Pan prowadzi. Należy Pan do osób, które chętnie się dzielą swoimi doświadczeniami, zdobytymi podczas występów na estradach filharmonicznych świata, oraz podczas długoletniej, bo ponad 40-letniej praktyki pedagogicznej.
        Roman Lasocki: Niby przyjaciółka, a wylicza wszystko dokładnie podkreślając, że mam już swoje lata. Znamy się już bardzo długo, ale moje dobre maniery nie pozwalają mi na wyliczanie kobiecie lat.

        Chciałam tylko podkreślić, że od lat jest Pan mistrzem, ale będąc młodym człowiekiem, także miał Pan wspaniałych mistrzów.
        - Miałem to szczęście, że po studiach w klasie prof. Franciszka Jamrego w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Łodzi, kolejne studia ukończyłem u André Gertlera, który był wówczas najwybitniejszym pedagogiem w Europie. Trudno znaleźć dojrzałego wybitnego skrzypka, który nie korzystałby z jego wielkiego doświadczenia. Później, będąc już prawie dojrzałym muzykiem, szlifowałem swoją grę u Henryka Szerynga. To był charyzmatyczny człowiek, filozof, muzyk, człowiek intelektu, ale do studiów u Szerynga oraz także do życia przystosował mnie wspaniały mistrz i mecenas – Tadeusz Wroński.
        Jestem już dzisiaj panem w pewnym wieku, ale nie zdarza mi się, aby kilka razy w roku nie podjechać na ulice Promyka – tam gdzie Profesor miał swoją rezydencję, i nawet nie wchodzę do Jego córeńki Halinki do domu, tylko postoję sobie chwileczkę i łzę uronię, pomimo, że od śmierci Profesora minęło już niemal dwadzieścia lat. To był wielki, wspaniały, charyzmatyczny człowiek, którego przyjaźń i opiekę ceniłem, oraz fakt, który cieszył mnie najbardziej, że uznał mnie za swojego ucznia, chociaż nigdy Jego uczniem nie byłem.
        Było jeszcze wiele osobistości świata muzycznego, dzięki którym mogłem zaistnieć – na przykład Rektor Kiejstut Bacewicz, który najpierw był moim rektorem w łódzkiej uczelni, a potem partnerem, przyjacielem, mentorem, twórcą polskiej kameralistyki fortepianowej... W czasie piętnastu lat współpracy wykonaliśmy wspólnie dziesiątki koncertów. Wychował tak wielkich artystów, jak chociażby Jerzy Marchwiński, który później przez wiele lat dzielił się swoją ogromną wiedzą w akademii warszawskiej.
        Mógłbym jeszcze wymieniać wielu wspaniałych artystów, którzy będąc przyjaciółmi, byli także moimi mistrzami. Wymienię tylko trzy nazwiska: Krzysztof Jakowicz, Konstanty Andrzej Kulka oraz uwielbiana przeze mnie Kajunia Danczowska – to też są w pewnym stopniu moi mistrzowie.

        Będąc u szczytu kariery solistycznej, został Pan pedagogiem i wierny Pan jest przede wszystkim Uniwersytetowi Muzycznemu Fryderyka Chopina w Warszawie. Wymagało to z pewnością wielu wyrzeczeń i zajmowało każdą wolną godzinę.
        - Mam także klasę skrzypiec w Akademii Muzycznej w Katowicach. Mogłem grać co najmniej 80 koncertów rocznie i uczyć, a nawet pełnić różne funkcje uczelniane, dzięki cudownym przyjaciołom, którzy to rozumieli i zawsze mi pomagali.
        Może zabrzmi to nieskromnie, ale ja znajomość uczelni „wyssałem z mlekiem ojca”. Ojciec był rektorem, dziekanem, profesorem, brat dziekanem i dlatego pewien sposób zachowania, traktowania nauczania jako misji wyniosłem z domu i było mi o wiele łatwiej niż innym, a poza tym bardzo pomagali mi koledzy. Jeśli, będąc rektorem, zajmowałem się sprawami „uruchomienia” życia koncertowego na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, to fakt, że Antoni Wit, Piotr Paleczny, Krzysztof Jakowicz, Konstanty Andrzej Kulka, Kaja Danczowska występowali każdego roku, oczywiście bez honorariów, bo uczelnia nigdy nie była na tyle bogata, by móc wynagrodzić wielki talent takich osobowości – dawała mi możliwość lotu w przestworza i nagrywania każdego roku koncertów i płyt.
        Ma Pani oczywiście rację, że uczenie i sprawowanie funkcji uczelnianych pochłania wiele czasu i energii. Może będąc tylko koncertującym skrzypkiem, mógłbym grać więcej koncertów, może grałbym lepiej, miałbym większy repertuar, nagrałbym nie 30 a 60 płyt – nie wiem.

        Z kolei ja nie wyobrażam sobie Pana jedynie w roli skrzypka solisty. Nie wiem, czy dobrze by się Pan czuł, gdyby nie otaczali Pana młodzi ludzie, którzy pragną zostać skrzypkami.
        - To prawda, mam poczucie takiej misji i potrzeby oddawania tego dobra; wspaniałego, nieokreślonego, nienazywalnego, tych cudownych wartości, które dali mi wspomniani już moi mistrzowie.

        Uczy Pan nie tylko w czasie roku akademickiego, ale także podczas wakacji prowadzi Pan kursy. Gdybyśmy podsumowali czas spędzony w Łańcucie na Międzynarodowych Kursach Muzycznych, pewnie okazałoby się, że rok już dawno minął, a może nawet niedługo będą dwa.
        - To było dla mnie wielkie wyróżnienie, kiedy przed 40-tu laty mój przyjaciel i mentor, kolejny mistrz Zenon Brzewski, zaprosił mnie do Łańcuta. Byłem wtedy bardzo młodym pedagogiem i to był silny bodziec do samorozwoju, do samodoskonalenia. Ogromnie sobie to ceniłem i łańcuckie kursy, wśród dziesiątków, w których uczestniczyłem, cenię najwyżej. Kombinat artystyczny pod tytułem Łańcut jest zjawiskiem nieznanym w świecie. Kilkadziesiąt klas wspaniałych artystów, na dwóch turnusach, dają uczniom i studentom możliwość wielkiego wyboru. Mogą jako uczestnicy bierni być na wielu zajęciach. Ponadto cudowne koncerty, codziennie gra ktoś z pedagogów w Sali Balowej. Odbywają się koncerty klasowe.
        Po śmierci Zenona i jego wspaniałego wychowanka Mirka Ławrynowicza, który sprawował po nim funkcję szefa Kursów, funkcję kierownika artystycznego i naukowego objęła pani Krystyna Makowska-Ławrynowicz, rozwinęliśmy jeszcze jeden ogromnie dla mnie istotny dział, który określiliśmy mianem „Forum myśli muzycznej”. W ramach tego Forum są kursy dydaktyczne dla nauczycieli, kursy metodyczne, ale ogólnie jest to wymiana poglądów, wymiana myśli, bo przecież muzyka to w jednej części talent i intuicja, które są niezbędne, ale to także codzienny trening, który podlega prawidłom takiego samego rozwoju, jak u mistrzów lekkoatletyki. To jest wielogodzinna codzienna praca, która musi być prowadzona w myśl zasad kinetyki muzycznej, fizjologii i te zasady wypracowujemy zarówno z nauczycielami, jak i ze starszymi uczniami oraz ich rodzicami.
        Łańcut jest w moim sercu ważnym elementem i jestem dumny z tego, że jestem tam zapraszany i sprawia mi to wiele radości.

        Wspomniał Pan o nagraniach płytowych, dokonał Pan wielu nagrań dla Polskiego Radia i Telewizji Polskiej, ale współpraca z TVP zaowocowała kilkoma cyklami programów, m.in.: „Fantazja na smyczki”, „Mistrzowie wiolinistyki”, „Historie smyczkiem pisane”, „Roman Lasocki przedstawia”.
        - To jest dokładnie dalszy ciąg tego, o czym mówiliśmy. Doznawszy tyle dobra od moich przyjaciół, moich rówieśników, moich mistrzów, chciałem oddać to dobro. Wiem, jak bardzo trudno jest, zwłaszcza młodym, ale także moim kolegom zaistnieć w mediach. Kiedyś po jakimś nagraniu, o ile dobrze pamiętam, nagrywaliśmy z prof. Antonim Witem dla zachodnioniemieckiej telewizji Koncert skrzypcowy Krzysztofa Meyera – mojego ukochanego twórcy, i przemiłe panie Anna Niesłuchowska, Barbara Pietkiewicz (szefowa redakcji) i Ela Uroda zauważyły, że ja dość życzliwie i z sercem mówię o kolegach i zaproponowały mi współpracę. Najpierw był jeden, a potem kolejne cykle i urosło to do prawie dwustu programów. Ich konstrukcja była zawsze bardzo prosta: najpierw sam się uwiarygodniałem kilkoma minutami nagrania na początku, później była rozmowa z mistrzem, a jeżeli była tylko jakakolwiek możliwość, to mistrzowi zawsze towarzyszyło jeden lub dwóch młodych wychowanków.
         Co najmniej pięć razy moimi gośćmi byli: Konstanty Andrzej Kulka, Krzysztof Jakowicz, Kaja Danczowska, gościli w moich programach także wybitni wiolonczeliści, m.in. nestorzy prof. Kazimierz Michalik, prof. Andrzej Zieliński, ale był także młodziutki Tomek Strahl – dzisiaj prof. Tomasz Strahl – Dziekan Wydziału Instrumentalnego i sławny wiolonczelista.

        Rozmawiamy w Rzeszowie, a dzisiejszy koncert można nazwać „Mistrz i uczeń”, bo występując na początku koncertu, poprzedza Pan występ swojej uczennicy Marty Gębskiej – fantastycznej młodej skrzypaczki, która ma dopiero szesnaście lat.
        - Gramy oddzielnie, a ponieważ ja zwykle świetnej rzeszowskiej publiczności proponowałem trudne kolumbryny, jak koncerty skrzypcowe Szostakowicza, Bartoka, Szymanowskiego, tym razem wiedząc, że bardzo zdolny młody dyrygent krakowski Paweł Szczepański – wychowanek prof. Rafała Delekty, rozpoczyna swoją karierę, a także moja uczennica Martusia, chociaż już wiele razy grała na scenie, ma wygranych wiele konkursów, ale wielkich doświadczeń w grze z towarzyszeniem orkiestry nie ma. Postanowiliśmy z Panią Dyrektor Martą Wierzbieniec, uczcić pamięć o wybitnym, nieżyjącym już polskim kompozytorze Witoldzie Rudzińskim, który jest także jednym z moich mistrzów. Witold Rudziński był łaskaw dedykować mi aż trzy utwory, a jednym z nich jest „Ricercar Sopra Roman Lasocki” na skrzypce solo, a ponieważ kilka dni temu minęło 80 lat od debiutu Witolda Rudzińskiego w paryskiej Salle Gaveau, w której ja później występowałem wielokrotnie, była okazja aby przypomnieć tego wybitnego kompozytora, teoretyka muzyki, myśliciela i filozofa.
        Uważam za stosowne powiedzieć także kilka słów na temat mojej wielkiej miłości do Rzeszowa i Łańcuta, ale także uznania dla tego nadzwyczajnego regionu i jego ludzi, bo być może nawet nie wiecie, że tu bije serce muzyki polskiej. Rzeszów w kompleksie z Łańcutem, jest magicznym miejscem, w którym możliwość wystąpienia, zaistnienia artystycznego każdego z nas jest po prostu nieoceniona. Pamiętam, ze trzykrotnie zapraszany byłem przez Bogusia Kaczyńskiego do jego Festiwalu, wówczas telewizyjnego i ogromnie się cieszę, że pani prof. dr hab.. Marta Wierzbieniec – Dyrektor Filharmonii Podkarpackiej kontynuuje ten wspaniały Festiwal i robi to w sposób prawdziwie mistrzowski.
        Pani Marta Wierzbieniec, jeden z nielicznych polskich dyrektorów formatu europejskiego, która będąc wybitnym muzykiem, rozumie doskonale, że pewna generacja muzyków, blisko siedemdziesięcio- lub ponad siedemdziesięciolatkowie będziemy siłą natury ze sceny schodzić. Pani Dyrektor stara się między innymi na dzisiejszym koncercie uchylić rąbka tajemnicy, jaka będzie polska muzyka za lat pięć, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia – promując tych wspaniałych młodych ludzi, jak choćby dzisiaj moja Martusia. Dzieje się to wszystko w tym magicznym kręgu: Pani Dyrektor Marta Wierzbieniec i jej Filharmonia, Łańcut z Kursami, o których tyle mówiliśmy, ale także ze wspomnianymi majowymi Festiwalami. Bez dodania dwóch nazwisk nasza rozmowa byłaby niepełna – to Pan Dyrektor Wit Wojtowicz – wybitny esteta, meloman, arystokrata ducha, niesłychanie zasłużony dla kultury polskiej, dla muzealnictwa zasłużony, rozumiejący, że pałac tego typu żyje życiem prawdziwym, jeśli jest wypełniony kulturą i muzyką na najwyższym poziomie.
        Pozostało nam jeszcze jedno nazwisko – Pan Prezes Krzysztof Szczepaniak, na co dzień jeden z najbardziej cenionych polskich wizytatorów szkolnictwa artystycznego, który umożliwił karierę dziesiątkom polskich nauczycieli. Pan Krzysztof Szczepaniak jest także wytrawnym, wspaniałym moderatorem życia muzycznego, animatorem życia artystycznego, którego talentowi zawdzięczamy istnienie Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie i tej wspaniałej aury.
Mamy tu wspaniała trójkę świetnych moderatorów, z panią prof. Martą Wierzbieniec na czele, mamy świetną Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej, która wciąż się rozwija. Ten zespół ma możliwość pracować w bardzo pięknym akustycznie wnętrzu, bo sala koncertowa Filharmonii Podkarpackiej jest jedną z najlepszych sal pod względem akustyki.
        Magia sali łańcuckiej jest wyjątkowa i chociaż zazdrość w towarzystwach oświeconych nie uchodzi za uczucie szczególnie eleganckie, zazdroszczę melomanom Łańcuta, Rzeszowa i regionu możliwości codziennego obcowania ze sztuką muzyczną na najwyższym poziomie.

        Czas szybko płynie, za osiem miesięcy będziemy mieć okazję do spotykania się w pięknych wnętrzach Filharmonii Podkarpackiej, sali balowej łańcuckiego Zamku oraz Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia im. Teodora Leszetyckiego w Łańcucie podczas 45. Międzynarodowych Kursów Muzycznych. Bardzo dziękuję za spotkanie i poświęcony mi czas.

Z prof. Romanem Lasockim – jednym z najwybitniejszych współczesnych polskich skrzypków i pedagogów rozmawiała Zofia Stopińska 19 października 2018 roku.

Polecam Państwu także przeczytanie opublikowanego już wcześniej wywiadu z młodą skrzypaczką Martą Gębską, zatytułowanego "Przez muzykę do gwiazd". Przed rozmową z młodą Artystką - wychowanką prof. Romana Lasockiego, znajdą Państwo więcej informacji na temat koncertu, który odbył się 19 października 2018 roku w Filharmonii Podkarpackiej.

Koncert "Muzyczne dekady wolności" pod batutą Dawida Runtza

        „Muzyczne dekady wolności” to tytuł uroczystego koncertu, który rozpocznie się 11 listopada 2018 roku o godzinie 16.00 w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. Wydarzenie to przybliżymy Państwu wspólnie z dyrygentem Dawidem Runtzem.

        Zofia Stopińska: Przygotowuje Pan Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej i Chór Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego do wykonania bardzo ważnego koncertu, bo z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości i stąd w programie będą wyłącznie dzieła polskich kompozytorów – od utworu patrona naszej Filharmonii poczynając, poprzez utwory Henryka Mikołaja Góreckiego i Andrzeja Panufnika, po utwory Wojciecha Kilara i Krzysztofa Pendereckiego.

        Dawid Runtz: Tak, program koncertu składa się wyłącznie z kompozycji polskich. Jest to dla mnie wyjątkowo ważne wydarzenie, bowiem będzie to mój pierwszy koncert złożony wyłącznie z dzieł kompozytorów polskich. Układając programy koncertów staram się włączać utwór lub utwory polskich twórców, zwłaszcza jeżeli są to koncerty za granicą. Na przykład w niedalekiej przyszłości zadyryguję ponownie w Hong Kongu orkiestrą Hong Kong Sinfonietta. W styczniu tego roku otrzymałem tam dwie nagrody na międzynarodowym konkursie dyrygenckim i cieszę się, że będę miał okazję powrócić do tego wspaniałego zespołu. Okazało się, że nie tylko mnie zależało na polskim akcencie, ale również organizatorzy zażyczyli sobie, abym zadyrygował utwór Polaka. To był niezwykle miły gest ze strony orkiestry i zaproponowałem „Kołysankę” Andrzeja Panufnika.

        Utwór Andrzeja Panufnika zabrzmi podczas niedzielnego koncertu w Filharmonii Podkarpackiej. Uważam, że program tego wieczoru jest przemyślany i bardzo dobrze ułożony.

        - Tak, koncert rozpoczyna się bardzo uroczyście „Fanfarami dla Niepodległej” skomponowanymi przez Krzysztofa Pendereckiego, następnie wykonamy „Trzy utwory w dawnym stylu” Henryka Mikołaja Góreckiego oraz „Uwerturę tragiczną” Andrzeja Panufnika. Po przerwie zaprezentujemy publiczności myślę, że dawno nie grany utwór patrona Filharmonii – Artura Malawskiego, zatytułowany „Hungaria”. To niezwykle wymagająca kompozycja dla całej orkiestry, głównie za sprawą częstych zmian rytmicznych i metrycznych wpisanych w żywiołowe tempa. „Victoria” Wojciecha Kilara, przeznaczona na orkiestrę symfoniczną i chór, w bardzo hymnicznym i uroczystym charakterze zakończy nasze obchody 100-lecia niepodległości w Filharmonii Podkarpackiej.

        Sala Filharmonii Podkarpackiej będzie z pewnością wypełniona po brzegi, bowiem trzech z tych kompozytorów ma związki z Podkarpaciem: Artur Malawski urodził się i rozpoczął naukę muzyki w Przemyślu, a Krzysztof Penderecki w Dębicy, zaś Wojciech Kilar jako młody chłopiec mieszkał w Rzeszowie niecałe dwa lata, ale to tutaj jego nauczyciel fortepianu Kazimierz Mirski uświadomił mu, że powinien zająć się kompozycją.

        - Również z tego względu ten koncert może być bardzo interesujący dla melomanów, którzy mają szanse podczas jednego wieczoru poznać trzy zupełnie inne propozycje muzyczne, trzech różnych kompozytorów, którzy byli w jakiś sposób związani z tym regionem.

        Po raz trzeci podjął się Pan współpracy z naszą Orkiestrą – to chyba oznacza, że po dwóch poprzednich koncertach był Pan zadowolony ze współpracy z naszą Orkiestrą.

        - Nasze poprzednie koncerty spotkały się z pozytywnym odbiorem publiczności, dobrze wspominam współpracę z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej i dlatego z ogromną radością przyjąłem zaproszenie na kolejny koncert w Rzeszowie. W czerwcu 2019 roku będę znów u państwa występował, tym razem z IX Symfonią „Z Nowego Świata” Dvořaka.

         Od grudnia ubiegłego roku jest Pan pierwszym dyrygentem Polskiej Opery Królewskiej – co oznacza, że z tym zespołem pracuje Pan najczęściej - jak w tym czasie układała się praca, bo dyrygował Pan różnymi koncertami.

         - Funkcja pierwszego dyrygenta wiąże się oczywiście z wieloma obowiązkami. Tak jak pani wspomniała, najczęściej pracuję z Polską Operą Królewską, z którą wykonujemy różne dzieła, nie tylko operowe, ale także oratoryjne i symfoniczne. Cieszę się, iż wspomniała Pani o tym, że nasza instytucja wykonuje nie tylko opery. Uważam to za bardzo ważny atut i czynnik dla rozwoju Orkiestry, która może występować nie tylko w orkiestrionie, ale również na scenie. To wpływa niezwykle mobilizująco na muzyków i z pewnością rozwija zespół.

         Niedawno występowaliście w Zamku Królewskim w Warszawie z Łukaszem Długoszem, jednym czołowych flecistów naszych czasów.

        - To był mój pierwszy koncert symfoniczny, którym dyrygowałem w Zamku Królewskim, a w repertuarze znalazł się I Koncert fletowy Wolfganga Amadeusza Mozarta z Łukaszem Długoszem w roli solisty oraz Symfonia „Praska” tego kompozytora i myślę, że to był początek nowego nurtu naszego zespołu. Chcieliśmy w ten sposób pokazać, że oprócz wykonywania oper będziemy pojawiać się także na scenach, dlatego już w lutym Orkiestra Polskiej Opery Królewskiej wystąpi w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie ze znakomitym skrzypkiem Januszem Wawrowskim, a w programie znajdą się III Koncert skrzypcowy Wolfganga Amadeusza Mozarta i I Symfonia Ludwiga van Beethovena.

        Pewnie jeszcze towarzyszy Panu mnóstwo przeżyć po wykonaniu 2 listopada Requiem Wolfganga Amadeusza Mozarta .

        - Requiem Mozarta to dla mnie szczególnie ważne dzieło, które swą głębią i wyrazistością przekazu wywołuje chyba wszystkie możliwe emocje wśród wykonawców jak i odbiorców. Dyrekcja Polskiej Opery Królewskiej w ten sposób chce inaugurować każdy sezon artystyczny. Orkiestra, chór i soliści będą wykonywać Requiem Mozarta podczas mszy świętej w intencji zmarłych artystów. W tym roku Requiem wykonaliśmy w Archikatedrze św. Jana Chrzciciela w Warszawie.

        Bardzo często współpracuje Pan z różnymi polskimi oraz zagranicznymi filharmoniami i teatrami. Trudno pewnie byłoby mówić o wszystkich występach i dlatego zapytam tylko o tournée z Sinfonią Varsovią po Litwie.

        - Praca z tak wspaniałymi orkiestrami jak Sinfonia Varsovia dostarcza nie tylko przyjemności z wykonywania muzyki, ale ogromnej ilości wiedzy i doświadczenia. Podczas tego tournée występowaliśmy w Kłajpedzie i w Wilnie. Koncerty odbywały się w ramach 100. lecia odzyskania przez Polskę niepodległości, dlatego w programie nie mogło zabraknąć muzyki polskich kompozytorów – Koncert na orkiestrę smyczkową Grażyny Bacewicz i II Koncert skrzypcowy Henryka Wieniawskiego. W drugiej połowie koncert dopełniła VII Symfonia Beethovena. Dla mnie było to niezwykle ważne tournée i cieszę się, że nasze występy zostały tak dobrze przyjęte przez publiczność, a także otrzymały pochlebne recenzje.

         Przez cały czas związany jest Pan z Uniwersytetem Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Po ukończeniu studiów dyrygenckich rozpoczął Pan tam pracę pedagogiczną, ale także rozpoczął Pan kolejny etap studiów na tej uczelni.

        - Tak jest nadal. Jestem w trakcie pisania pracy doktorskiej i myślę, że w przyszłym roku o tej porze będę mógł powiedzieć, że ukończyłem studia doktoranckie na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina. Bardzo dużo czasu poświęcam na działalność artystyczną, co uniemożliwia mi systematyczną pracę nad doktoratem.

        W kwietniu tego roku miał Pan zaplanowane przesłuchania na asystenta Boston Symphony Orchestra - już samo zaproszenie było bardzo ważnym wydarzeniem w Pana karierze.

        - Przesłuchania na asystenta dyrygenta Boston Symphony Orchestra wygrał mój kolega z Tajwanu, który również stawał do tego konkursu. Oczywiście, że każdy z naszej czwórki chciał wygrać, ale mam ogromną satysfakcję, że moja praca oraz umiejętności zostały docenione i otrzymałem zaproszenie na Festiwal w Tanglewood w Stanach Zjednoczonych z Boston Symphony Orchestra. Dzięki temu odkryłem nowe spojrzenie na sztukę, na muzykę i poznałem wielu fascynujących artystów. W konkursie na asystenta może wygrać tylko jedna osoba, w przeciwieństwie do konkursów muzycznych, gdzie przyznawane są: I, II i III nagroda oraz wyróżnienia, ale czuję się wyróżniony faktem samego zaproszenia.

        Jest Pan reprezentowany przez Stowarzyszenie im. Ludwiga van Beethovena i pewnie wiele dobrego z tego faktu wynika.

        - Stowarzyszenie im. Ludwiga van Beethovena założone i kierowane przez panią Elżbietę Penderecką zajmuje się szeroko pojętą opieką nad swoimi artystami, a także często oferuje im prestiżowe koncerty w ważnych miejscach na mapie świata. Przede mną interesujące propozycje, na przykład w styczniu 2019 roku będę uczestniczył w projekcie z Orkiestrą Zagreb Philharmonic z Chorwacji, z którą odbędę tournée po Kuwejcie. Poprowadzę tam serię koncertów ze wspaniałym repertuarem, m.in. „Szecherezadę” Mikołaja Rimskiego-Korsakowa, „Koncert fortepianowy” Edvarda Griega, czy „Serenadę na smyczki” Piotra Czajkowskiego. Następnie wystąpię z Prague Philharmonic w Pradze. Stowarzyszenie dba o ciągły rozwój artystyczny swoich podopiecznych.

        Wiem, że dużo Pan pracuje nad tym poszerzaniem repertuaru. Czy ciągle Pan wozi ze sobą partytury aby w wolnych chwilach je studiować?

        - Z partyturami się nie rozstaję, lubię je mieć przy sobie. Kiedy powtarzam utwór w głowie i nagle czegoś nie pamiętam to sprawdzam. Uczenie się sprawia mi ogromną przyjemność. Ostatnio zauważam, że studiowanie partytur przychodzi mi łatwiej. Bardzo lubię grać partytury na fortepianie, lecz nie zawsze jest to możliwe. Często otwieram partyturę, czytam i jestem w stanie ją sobie przyswoić.

        Preferuje Pan tak jak prof. Antoni Wit – jeden z Pana mistrzów, uczenie się utworów na pamięć?

        - Myślę, że każdy profesjonalny dyrygent ma dobrze opanowaną partyturę, chociaż nie każdy musi dyrygować z pamięci. Jestem przekonany, że wnikliwe studiowanie i analizowanie utworu, pozwala na przyswojenie sobie dzieła do tego stopnia, że partytura jest zbędna. Nie jest to moim punktem honoru, żeby dyrygować bez partytury, ale w wielu kwestiach uwalnia mnie to. Nie skupiam się na przewracaniu kartek i mogę myśleć tylko o muzyce. Uwalnia też moje oczy, od wpatrywania się w nuty, mogę za to szukać kontaktu wzrokowego z grającymi muzykami.

         Bardzo się cieszę, że znany jest już kolejny termin Pana koncertu z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej i odbędzie się on jeszcze w tym sezonie artystycznym.

        - Tak, będę dyrygował w Rzeszowie w czerwcu, a w programie znajdą się oprócz IX Symfonii Dvořaka, Bolero i Koncert na lewą rękę Ravela.

        Możemy także wybrać się do Warszawy na świetne spektakle i koncerty Polskiej Opery Królewskiej.

       - Oczywiście, chociaż pragnę podkreślić, że Polska Opera Królewska w ramach swojego projektu „Opera w drodze”, była już w Rzeszowie w maju tego roku i w ramach Muzycznego Festiwalu w Łańcucie wykonywaliśmy „Wesele Figara”. Planowane są nasze kolejne występy.

        Bardzo dziękuję za spotkanie i zapraszamy 11 listopada o 16.00 na wspaniały koncert z okazji 100-lecia Odzyskania Niepodległości.

        - Dziękuję za rozmowę i serdecznie zapraszam na koncert.

Z Panem Dawidem Runtzem, znakomitym dyrygentem młodego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 7 listopada 2018 roku w Rzeszowie.

Sądzę, że będą Państwo zainteresowani także innymi dokonaniami tego młodego, niezwykle utalentowanego dyrygenta i dlatego zamieszczam także krótką notkę biograficzną Artysty, zapraszając do przeczytania jej.

DAWID RUNTZ

        Od grudnia 2017 piastuje stanowisko pierwszego dyrygenta Polskiej Opery Królewskiej w Warszawie. W 2016 roku ukończył studia dyrygenckie na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w klasie Maestro Antoniego Wita, debiutując koncertem z Orkiestrą Filharmonii Narodowej w Warszawie. Wyjątkowym artystycznym osiągnięciem było ukończenie "Riccardo Muti Italian Opera Academy” w Rawennie, prowadzonej przez światowej sławy dyrygenta Maestro Riccardo Mutiego, obecnego dyrektora Chicago Symphony Orchestra. Współpracował ze znakomitymi polskimi orkiestrami takimi jak: Sinfonia Varsovia, Filharmonia Narodowa w Warszawie, Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia w Katowicach, Polska Orkiestra Radiowa. W kwietniu 2018 roku otrzymał zaproszenie i zadyrygował Boston Symphony Orchestra podczas przesłuchań na asystenta BSO, a także wystąpił podczas 22. Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena w Filharmonii Narodowej w Warszawie.

        W 2018 zdobył III nagrodę oraz nagrodę publiczności na 1st Hong Kong International Conducting Competition. W 2016 roku zdobył II nagrodę na VI Ogólnopolskim Konkursie Młodych Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego w Białymstoku. W 2013 roku został laureatem II nagrody I Ogólnopolskiego Konkursu Studentów Dyrygentury im. Adama Kopycińskiego we Wrocławiu oraz nagrody specjalnej.

        W roku 2015 otrzymał stypendium Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego RP, a także stypendium Marszałka Województwa Pomorskiego. W latach 2008-2015 uzyskał stypendium Starosty Powiatu Wejherowskiego. Za osiągnięcia naukowe był wielokrotnym stypendystą Rektora Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Ponadto otrzymał dwukrotnie nagrodę Prezydenta Miasta Wejherowa za osiągnięcia w dziedzinie muzyki (2010, 2017), a także Nagrodę Remusa (2017) oraz Medal Róży (2018). Dawid Runtz jest laureatem Medalu Magna cum laude Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie (2018).

        W latach 2014-2017 współpracował z Teatrem Wielkim – Operą Narodową w Warszawie w charakterze dyrygenta-asystenta przy produkcjach wielu dzieł operowych.
W 2017 roku jako stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego był asystentem Maestro Jacka Kaspszyka w Filharmonii Narodowej w Warszawie. W 2017 roku Dawid Runtz ukończył prestiżowe kursy dyrygenckie prowadzone przez Maestro Daniele Gatti z orkiestrą The Royal Concertgebouw Orchestra w Amsterdamie. W lipcu zadebiutował w Japonii podczas Pacific Music Festival w Sapporo, na zaproszenie dyrektora artystycznego festiwalu, wybitnego rosyjskiego dyrygenta Maestro Valerie’a Giergieva. W 2018 roku odbył tournée po Litwie z Orkiestrą Sinfonia Varsovia z okazji rocznicy 100-lecia odzyskania niepodległości Polski. W sierpniu wziął udział w prestiżowych kursach dyrygenckich w Tanglewood (USA) z udziałem Boston Symphony Orchestra.
        Dawid Runtz jest reprezentowany przez Stowarzyszenie im. Ludwiga van Beethovena.

      

Wszyscy rozumiemy muzykę i to jest jej wielka siła - mówi prof. Tomasz Strahl

        Z dwoma koncertami wystąpili na Podkarpaciu świetni, cieszący się uznaniem polskiej i zagranicznej publiczności muzycy, związani Uniwersytetem Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie: Agnieszka Przemyk-Bryła – fortepian, Maria Machowska – skrzypce i Tomasz Strahl – wiolonczela.
        Pierwszy odbył się w 28 października 2018 roku w Sali Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu i był to drugi koncert XXXV Przemyskiej Jesieni Muzycznej, która przez organizatorów została opatrzona tytułem „Metamorfozy”. Jako motto do wstępu w starannie wydanym folderze, zacytowane zostały słowa Owidiusza: „Czasy się zmieniają i my się zmieniamy wraz z nimi”, które pani Anna Sienkiewicz rozwija pisząc: „Wraz z nami zmienia się także sztuka. Narodziny nowych kierunków i stylów na bazie wcześniejszych, ewolucja form, gatunków i technik, szukanie nowych rozwiązań wraz z kontynuacją dotychczasowych, to ustawiczna metamorfoza”.
        Tytułowe „Metamorfozy” usłyszeliśmy podczas tego drugiego koncertu „W słowiańskim duchu”. Tomasz Strahl i Agnieszka Przemyk-Bryła wykonali Metamorfozy Witolda Lutosławskiego. Ramy tego koncertu stanowiła muzyka Fryderyka Chopina. Wieczór rozpoczęła Agnieszka Przemyk-Bryła, wykonując kolejno: Etiudę c-moll op. 10 nr 12, Mazurki a-moll WN 14, F-dur WN 25 i a-moll WN 60 oraz Barkarolę Fis-dur op. 60
Maria Machowska wypełniła środkowe ogniwo koncertu utworami solowymi, a były to: Kaprys polski Grażyny Bacewicz, Tango Etude nr 3 Astora Piazzolli oraz Le Chant du Bivouc op. 10 Henryka Wieniawskiego, i jego słynnym Polonezem D-dur op. 4 zakończyła tę część.
Później zabrzmiały, wspomniane już, Grave. Metamorfozy na wiolonczelę i fortepian Witolda Lutosławskiego i Pezzo capriccioso op. 62 Piotra Czajkowskiego w wykonaniu Tomasza Strahla i Agnieszki Przemyk-Bryły, a koronę wieczoru stanowiło Trio fortepianowe – Fryderyka Chopina.
         Koncert był wspaniały i gorąca owacja publiczności słusznie się Artystom należała.
         Prosto z Przemyśla Artyści udali się do Rzeszowa, aby przygotować się do koncertu i 30 października wykonać w Filharmonii Podkarpackiej Concertino na trio fortepianowe i smyczki Bohuslava Martinů.

         W dniu koncertu w Rzeszowie rozmawiałam z prof. Tomaszem Strahlem – jednym z najwybitniejszych polskich wiolonczelistów i tę rozmowę polecam Państwa uwadze.

         Zofia Stopińska: W niedzielę byłam na świetnym, entuzjastycznie przyjętym przez przemyską publiczność koncercie kameralnym w ramach XXXV Przemyskiej Jesieni Muzycznej, a przed nami koncert w Rzeszowie, podczas którego wykonają Państwo zupełnie odmienny program, tym razem z orkiestrą.

        Tomasz Strahl: W tym składzie gramy już od pewnego czasu. Oprócz pianistki Agnieszki Przemyk-Bryły, zaprosiłem panią Marię Machowską, która jest koncertmistrzem Orkiestry Filharmonii Narodowej i pracownikiem dydaktycznym Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina (w przededniu jej przewodu doktorskiego), do wykonania Tria fortepianowego Fryderyka Chopina w lipcu w Europejskim Centrum Artystycznym im. Fryderyka Chopina w Sannikach, gdzie przed laty utwór ten został skomponowany.
        W tym samym czasie, w rozmowach z panią Dyrektor Filharmonii Podkarpackiej, zasugerowałem i powstał nasz wspólny projekt, żeby wykonać niekonwencjonalny koncert z udziałem tria fortepianowego. Wszyscy kojarzymy Koncert potrójny na fortepian, skrzypce i wiolonczelę C-dur op. 56 Ludwiga van Beethovena, a jest jeszcze jeden taki utwór z połowy XX wieku, przeznaczony na orkiestrę smyczkową i trio klasyczne – to Concertino na trio fortepianowe i smyczki – Bohuslava Martinů. Postanowiliśmy przygotować ten utwór i wykonać go w Filharmonii Podkarpackiej.

        W trakcie przygotowań do wykonania tego dzieła, Towarzystwo Muzyczne w Przemyślu zaprosiło nas do udziału w Przemyskiej Jesieni Muzycznej, która w tym roku odbywa się po raz 35-ty, ale tradycje muzyczne w Przemyślu są o wiele dłuższe i są one kultywowane. Bardzo nas cieszą sukcesy Przemyskiej Orkiestry Kameralnej i muzyków, którzy w Przemyślu działają. Bardzo chętnie zgodziliśmy się wykonać koncert kameralny, w programie którego znajdzie się Trio fortepianowe Fryderyka Chopina. Pomimo, że ten utwór jest wielkim „hitem” muzyki kameralnej, trochę pozostaje w cieniu takich dzieł, jak tria H-dur Brahmsa, d-moll Mendelssohna, czy Mozarta.
         Trio fortepianowe Fryderyka Chopina, które graliśmy według Wydania Narodowego prof. Jana Ekiera, jest wspaniałym utworem. Fryderyk Chopin napisał partie skrzypiec w niskim rejestrze, ale dzięki temu „stopliwość” partii skrzypiec i wiolonczeli jest wyraźnie słyszana, a część III utworu jest wyraźnym hołdem dla bel canto operowego i instrumenty smyczkowe mogą wspaniale muzykować.

         Wiadomo, że Fryderyk Chopin uwielbiał brzmienie wiolonczeli i pewnie dlatego dał temu instrumentowi pole do popisu.

         - Zapis III części Tria Chopina jest wybitnie wiolonczelowy. Pastelowa barwa tego instrumentu i melancholia bardzo odpowiadały jego osobowości i inspirowały go do komponowania. Jedną z etiud Chopina pianiści nazywają „wiolonczelową”, a wiolonczeliści dość często wykonują ten utwór.
         Wracając do koncertu w Przemyślu – pani Agnieszka Przemyk-Bryła rozpoczęła go kilkoma utworami Chopina, a później pani Maria Machowska zagrała popisowe utwory na skrzypce solo oraz Poloneza D-dur Henryka Wieniawskiego. Nie po raz pierwszy można było podziwiać jej wielki kunszt i maestrię. Przed Triem Chopina postanowiłem wykonać jeszcze z Agnieszką Przemyk-Bryłą Metamorfozy Witolda Lutosławskiego i „Pezzo capriccioso” Piotra Czajkowskiego.
Ten koncert ogromnie przypadł do gustu przemyskiej publiczności, która zgromadziła się bardzo licznie, mimo nie najlepszej pogody. Po koncercie byliśmy bardzo szczęśliwi.

        Muszę się przyznać, że Concertina na trio fortepianowe Bohuslava Martinů nigdy wcześniej nie słyszałam w wykonaniu na żywo.

        - Nic dziwnego, bo mamy do czynienia z „perełką”, którą dopiero odkrywamy, bo tego koncertu nikt jeszcze w Polsce nie grał. Cieszę się, że mogłem dokładnie poznać Concertino na trio fortepianowe i smyczki, bo jest ono napisane innym językiem. Bohuslav Martinů czynnik melodyczny powierza w tym utworze orkiestrze, a dokładniej skrzypcom, natomiast nam dał czynnik metronomiczno-pulsacyjno-artykulacyjny, co nie jest wcale dla nas łatwe, bo wymaga szalonej koncentracji, ale jest to bardzo interesujący koncert i cieszymy się, że możemy ten utwór przedstawić publiczności w Filharmonii Podkarpackiej z nadzieją, że będziemy go mogli wykonywać na estradach innych filharmonii.

        Miałam wielkie szczęście słuchać Pana gry w tym roku kilka razy w Łańcucie, a pierwszy koncert odbył się w maju podczas Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Wystąpił Pan wówczas z przyjaciółmi.

        - Tak, bo grałem z Kwartetem Wilanów. Przed laty, bo na przełomie wieków, nagraliśmy płytę z kwintetami Feliksa Ignacego Dobrzyńskiego. A podczas tego majowego wieczoru wykonaliśmy nie tylko Kwintet Dobrzyńskiego, ale także wspaniałą Elegię Mikołaja Góreckiego, która została przyjęta z wielkim entuzjazmem. Mikołaj Górecki jest synem wielkiego Henryka Mikołaja Góreckiego, i uważam, że talentem dorównuje ojcu. Mimo, że nazwisko tak wybitnego kompozytora, jak Henryk Mikołaj Górecki, mogło by być pewnym obciążeniem dla syna, to jednak Mikołaj Górecki poszedł swoją drogą, zachowując jeden wspólny czynnik z muzyką ojca – ogromną komunikatywność tej muzyki.
        Wiem, że Mikołaj Górecki odnosi wielkie sukcesy w Japonii, gdzie wykonywane są jego koncerty fortepianowe, komponowane w stylu na przykład Mozarta, a ja czekam na Jego nowy utwór – Concertino na wiolonczele, które będzie wykonane w NOSPR, podczas Festiwalu Prawykonań 31 marca 2019 roku. Mikołaj Górecki także świetnie czuje wiolonczelę i jej przekazał czynnik melodyczno-dźwiękowo-alikwotowy, a to powoduje, że wiolonczela brzmi, rezonuje jak organy i to jest wprost zaskakujące.
         Zdarza się tak, że muzyka nowa dobrze brzmi na komputerze, ale później, jak trzeba ją wykonać na prawdziwych, często zbudowanych kilkadziesiąt, a nawet kilkaset lat temu instrumentach, to one służą do grania „ładnych nut”. Jeśli zaczynamy na nich grać niekonwencjonalne współbrzmienia, które przypominają wyłącznie świsty i szmery, to nie zawsze da się nasze instrumenty akomodować do takiej muzyki. W Elegii Mikołaja Góreckiego, która jest tematem z wariacjami, faktura wiolonczeli i kwintetu została bardzo dobrze przemyślana, nie mówiąc już o wspaniałej wersji melodycznej. Trzecia wariacja, która mogłaby być muzyką do filmu, wzbudza zawsze entuzjazm publiczności, co potwierdza, że jest to utwór potrzebny i to daje również nadzieję, że muzyka współczesna nie będzie rozumiana tylko przez znawców, których jest niewielu, ale będzie trafiać do szerszych warstw społeczeństwa, i o to właśnie chodzi. W muzyce klasycznej jest wiele utworów ponadczasowych i zawsze publiczność będzie słuchać Mozarta, Brahmsa, Czajkowskiego czy Chopina, ale byłoby dobrze, gdyby w przyszłości dzieła z XXI wieku były również „hitami” muzyki klasycznej.

        Podobnie jak w poprzednich latach, prowadził Pan klasę wiolonczeli na tegorocznych Międzynarodowych Kursach Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie i wystąpił Pan z koncertem w Sali Balowej. Owacja po koncercie była ogromna, wprost nie do opisania.

         - Podczas tego lipcowego wieczoru także wykonałem Elegię Mikołaja Góreckiego, a także wystąpili moi najwybitniejsi kursanci.
Trzeba podkreślić genius loci tego miejsca. Zamek, Sala Balowa, całe otoczenie i nastrój, który tam panuje oraz bliskość publiczności sprawiają, że najpierw ten nastrój udziela się wykonawcom, a potem publiczności i mamy takie gorące, żywiołowe reakcje, jak po koncertach Muzycznego Festiwalu czy Międzynarodowych Kursów Muzycznych. Dla mnie takie reakcje publiczności są ogromnie budujące, bo bardzo się cieszę, jak przychodzi dużo młodzieży, bo młodzież jest bardzo szczera w swoich reakcjach.

        Kompozytorzy często proszą Pana o prawykonania swoich utworów, jest Pan zapraszany do pierwszych nagrań fonograficznych lub wykonań utworów zapomnianych.

         - Tak, za dwa tygodnie ukaże się płyta z sonatami Zygmunta Stojowskiego i Ludomira Różyckiego. Są to utwory niesłusznie zapomniane w Polsce.
Zygmunt Stojowski był jednym z założycieli Julliard School of Music. Spędził w Ameryce 50 lat i ma dla Polski wielkie zasługi, ponieważ pomagał Ignacemu Janowi Paderewskiemu i był jego wielkim przyjacielem. Paderewski często wykonywał na koncertach utwory Stojowskiego. Stojowski do tej pory znany jest w Stanach Zjednoczonych jako wybitny pedagog, pianista i kompozytor.
         Sonata wiolonczelowa Zygmunta Stojowskiego, która znajdzie się na płycie, powstała w 1898 roku i po raz pierwszy wykonał ją sam Pablo Casals. Utwór ten był bardzo często wykonywany w salach koncertowych na świecie. Nie była natomiast grana w Polsce, bo Stojowski mieszkał w Stanach Zjednoczonych, a przełom XIX i XX wieku był okresem wielkich zawirowań historycznych, później przeszkodą była II wojna światowa, a po jej zakończeniu dzieła Stojowskiego znalazły się na indeksie utworów zakazanych przez ówczesne władze.
         W tej chwili Sonata wiolonczelowa Zygmunta Stojowskiego coraz częściej jest wykonywana, i coraz częściej sięgają po nią studenci. Uważam, że po Sonacie wiolonczelowej Fryderyka Chopina jest to utwór nr 2 w polskiej literaturze na ten instrument.
         Sonata wiolonczelowa Ludomira Różyckiego była w Polsce wydana po II wojnie światowej i zdarzało się, że wiolonczeliści włączali ją czasem do repertuaru. Można powiedzieć, że jest to młodzieńczy utwór Różyckiego, bo skomponował go w wieku 22 lat. Słyszymy w nim wpływy Aleksandra Skriabina i Siergieja Rachmaninowa, ale to także jest bardzo dobry utwór. Są to utwory symboliczne dla tamtego czasu i dlatego przez wydawnictwo Chopin University Press, specjalnie z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości, postanowiłem dołożyć swoją cegiełkę i honorowo nagrać te sonaty, żeby one ujrzały światło dzienne.
        Wprawdzie nagrałem Sonatę wiolonczelową Stojowskiego w 1992 roku dla Polskiego Radia, ale po 25-ciu latach postanowiłem zmierzyć się z tym utworem ponownie, bo byłem przekonany, że po tylu latach doświadczeń zagram ten utwór o wiele lepiej. Jest to bardzo efektowny, epicki utwór, który stawia wielkie wymagania zarówno przed wiolonczelistą, jak i pianistą. Może wykonam ją kiedyś w Łańcucie.

         Powróćmy jeszcze do pierwszej części pytania, proszę opowiedzieć o prawykonaniach utworów współczesnych.

        - Niedawno wykonywaliśmy z panem prof. Klaudiuszem Baranem, rektorem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina i z prorektorem prof. Pawłem Gusnarem utwór Iffy Shapes Aleksandra Kościówa, napisany na trzy całkiem odmienne instrumenty – akordeon, wiolonczela i saksofon. Okazało się, że uzyskaliśmy razem wspaniałe brzmienie. Świadczy to dobrze o kompozytorze, który zastosował bardzo nowatorskie techniki sonorystyczne, a utwór jest bardzo dobry i interesujący. Dwa tygodnie temu ukazała się płyta SAXOPHONE VARIE VOL.3, na której zamieszczony został m.in. ten utwór.
        Weronika Ratusińska pisze dla mnie utwór, który zostanie wykonany 5 maja, a wcześniej byłem pierwszym wykonawcą jej dwóch koncertów wiolonczelowych, a wcześniej zaprezentowałem z NOSPR polskie prawykonanie II Koncertu wiolonczelowego Piotra Mossa.
        Festiwal Prawykonań stanowi fantastyczną trybunę, na której są eksponowane wszystkie nurty kompozytorskie w Polsce. Wielkie brawa należą się pani dyrektor Joannie Wnuk-Nazarowej za stworzenie bardzo potrzebnego Festiwalu. Utwór wykonany na Festiwalu Prawykonań otrzymuje coś w rodzaju legitymacji, która powoduje, że jest później promowany. Nie zdarzyło mi się, abym po prezentacji utworu na tym Festiwalu, nie otrzymał zaproszenia do zaprezentowania go siedem albo osiem razy na innych estradach (jedyną przeszkodą może być gigantyczny aparat wykonawczy), a Elegię Mikołaja Góreckiego wykonałem chyba ponad dwadzieścia razy. Festiwal Prawykonań w NOSPR jest bardzo potrzebny, bo dzięki niemu wiele utworów wzbogaciło repertuar koncertów symfonicznych, kameralnych i recitali.
         Powstaje teraz bardzo dużo dobrych utworów, po które bardzo chętnie sięgają świetni młodzi wykonawcy. Twórcom i wykonawcom życzę, aby filharmonie i inne instytucje muzyczne sięgały po te kompozycje.
         Wkrótce zamierzam w Warszawie zorganizować turniej wiolonczelowy i chcę ogłosić konkurs wśród studentów wydziałów kompozycji na napisanie 3-minutowej miniatury na wiolonczelę i na kontrabas. Wiem, że odzew będzie duży i cieszy mnie to, bo będzie to święto Wydziału Instrumentalnego i Wydziału Kompozycji.

         Jestem przekona, że podobnie jak dawniej, w XXI wieku publiczność najchętniej słucha kompozycji, w których są piękne linie melodyczne.

        - To prawda, już dawno, bo w latach 80-tych XX wieku, Mistrz Penderecki w jednym z wywiadów powiedział, że muzyka musi mieć: ład, melodię, harmonię... Nasze ucho wykształcone w kulturze antycznej basenu Morza Śródziemnego nie akceptuje kompletnego braku melodii, bo przy muzyce ludzie chcą odpoczywać. W ostatnich latach sale koncertowe są w większości pełne, bo ludzie chcą chociaż na chwilę uciec od tego wszystkiego, co się wokół nas dzieje i znaleźć krainę spokoju. Filharmonia jest takim wspaniałym, neutralnym miejscem, w którym rozbrzmiewają piękne dźwięki, które zawsze oddziałują na człowieka bardzo dobrze.

        Piękne dźwięki wydobywane z instrumentów akustycznych. Na szczęście rzadko w filharmoniach rozbrzmiewa muzyka elektroniczna. Myślę, że dzięki temu publiczność tak licznie przychodzi na koncerty.

        - W pełni się z panią zgadzam i podpisuję się pod tymi słowami.

        Powiedziałam po koncercie w Przemyślu, że Pana wiolonczela śpiewa, chociaż wiadomo, że sama nie śpiewa. Odnosiłam wrażenie, że w czasie gry instrument jest Pana przedłużeniem. Może powiem inaczej. Impulsy płynące z mózgu, poprzez serce, ręce, smyczek potrafią tworzyć ujmujące pięknem dźwięki.

        - To zjawisko jest trudne do określenia. Ja mam taką teorię, że ciało muzyka też gra, nie tylko instrument. Ten sam instrument w rękach kilku wykonawców za każdym razem zabrzmi inaczej.
        Bardzo ważne jest, jaki dźwięk potrafi wydobyć wykonawca, do jakiego dźwięku dąży w swojej wyobraźni, bo dźwięk trzeba usłyszeć w wyobraźni, nosi się go w sercu, natomiast do niego się dąży. Jeżeli nie akceptujemy dźwięku brzydkiego, sforsowanego, to szukamy dźwięku miękkiego, który ma piękną emisję.
        Dotyka pani bardzo ważnego elementu – różnicy między kreacją a odtwórstwem. Odtwórstwo polega na dokładnym odczytaniu zapisu nutowego, a z kreacją mamy do czynienia wtedy, kiedy wnosimy jeszcze coś, czego kompozytor nie umieścił, a co wzbogaca ten utwór.
        Dźwięk jest elementem kreatywnym. Jeżeli ktoś potrafi dźwiękiem przykuć naszą uwagę, to mamy wówczas ten element kreatywny. On nie zawsze dotyczy wyłącznie pomysłów muzycznych i nie polega na przesadnej mowie ciała czy przesadnej mimice, a dotyczy warstwy dźwiękowej. Szczególnie ważne jest to w grze na wiolonczeli, która nie jest instrumentem tak wirtuozowskim, jak fortepian czy skrzypce i nigdy takim nie będzie. Natomiast jeśli chodzi o barwę dźwięku to możemy na wiolonczeli uzyskać niesamowitą barwę, najbardziej zbliżoną do głosu ludzkiego i dlatego wiolonczela ma coraz większe grono zwolenników, bo ma nieagresywną, łagodną barwę i ludzie chętnie wiolonczeli słuchają. Każdy wiolonczelista grający na tym instrumencie musi nie tylko wiele czasu poświęcić na osiągnięcie doskonałej biegłości, ale przede wszystkim myśleć o pięknym brzmieniu swego instrumentu.

         Nie pamiętam koncertu, podczas którego grałby Pan doskonale wyłącznie nuty, zawsze jest dużo muzyki zawartej pomiędzy nutami.

        - Owszem, staram się. Kiedyś Roman Ingarden napisał, że partytura jest rzeczą intencjonalną.

        Mam nadzieję, że z Filharmonią Podkarpacką, Międzynarodowymi Kursami Muzycznymi w Łańcucie i z Towarzystwem Muzycznym w Przemyślu będzie Pan jeszcze bardzo długo związany.

        - Ja też mam taką nadzieję, bo to jest region o ogromnych tradycjach i życzę, aby ten region ożywił się bardzo poprzez współpracę międzynarodową. Blisko stąd na Słowację, Ukrainę, Węgry. Mogą powstać projekty międzynarodowe. Na Podkarpaciu jest wiele wspaniałych zabytków sztuki, w których może rozbrzmiewać muzyka i podobnie jest w wymienionych krajach. Muzyka nie zna granic i zawsze będziemy chętnie podziwiać dzieła twórców zagranicznych, a w innych krajach zawsze będą kochać dzieła: Chopina, Moniuszki, Wieniawskiego, Lutosławskiego, Pendereckiego. Góreckiego, Kilara. Wszyscy rozumiemy muzykę i to jest jej wielka siła.

        Wiele zależy od polskich muzyków, aby chcieli promować naszą muzykę.

        - Owszem, ale wiele też zależy od polityki kulturalnej państwa, bo jeśli w Chinach 80 milionów ludzi gra na fortepianie, a na wiolonczeli gra 6 milionów, to skala oddziaływania polskiej kultury może być o wiele większa. Żaden nasz produkt techniczny nie będzie tak działał, jak kultura. Kultura polska jest ceniona pod każdą szerokością geograficzną, a przykład Chin jest modelowy, bo jeżeli tyle osób gra na fortepianie (dwukrotnie więcej niż cała ludność Polski), to każdy Chińczyk, który sięgnie po utwory Chopina, będzie się chciał dowiedzieć jak najwięcej o tym kompozytorze i jego ojczyźnie. W ten sposób nauczy się o Polsce o wiele więcej, niż gdyby kupił jakikolwiek wyrób techniczny.

Z prof. Tomaszem Strahlem, jednym z najwybitniejszych polskich wiolonczelistów rozmawiała Zofia Stopińska 30 października 2018 roku w Rzeszowie.

Przez muzykę do gwiazd

        Koncert abonamentowy, który odbył się 19 października 2018 roku w Filharmonii Podkarpackiej, można byłoby śmiało zatytułować „Mistrz i uczeń”. Mistrz – to jeden z najwybitniejszych polskich skrzypków i pedagogów – prof. Roman Lasocki, który z wielkim powodzeniem występował na liczących się estradach świata oraz w największych centrach koncertowych Europy, Azji, USA i Kanady. Swoją znakomitą grą inspirował wielu znakomitych polskich kompozytorów, którzy dedykowali mu swoje dzieła. Jednym z nich rozpoczął się piątkowy wieczór, a usłyszeliśmy „Ricercar Sopra Roman Lasocki” Witolda Rudzińskiego. Jest to jednoczęściowy utwór na skrzypce solo, którego temat oparty jest na muzycznym opracowaniu nazwiska skrzypka. Z niezwykłą swobodą Roman Lasocki wykonał dedykowane mu dzieło, pełne piętrzących się przez wykonawcą trudności. W krótkim wystąpieniu prof. Roman Lasocki powiedział kokieteryjnie, że Jego pokolenie już schodzi z estrady i poprosił publiczność, aby łaskawie przyjęła Jego uczennicę Martę Gębską.
        Marta Gębska ma szesnaście lat i jest córką znakomitych muzyków. Przez kilka lat kształciła się pod kierunkiem swojego ojca, znakomitego skrzypka Andrzeja Gębskiego, a aktualnie jest w klasie prof. Romana Lasockiego. Marta Gębska wykonała z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Pawła Szczepańskiego I Koncert skrzypcowy fis-moll op. 14 Henryka Wieniawskiego. Aż trudno uwierzyć, że ten zachwycający utwór został skomponowany przez siedemnastolatka. To także jeden z najtrudniejszych utworów Wieniawskiego. Marta Gębska wykonała to dzieło wspaniale pod każdym względem: wzruszała pięknymi frazami, zachwycała techniką i intonacją. Mistrzowskie wykonanie zostało owacyjnie przyjęte, a na bis, dla wyciszenia emocji wspaniale zabrzmiał, równie mistrzowsko wykonany, Bach na skrzypce solo.
        Drugą część koncertu wypełniła muzyka Ludomira Różyckiego: dwa poematy symfoniczne „Bolesław Śmiały” op. 8 i „Anheli” op. 22 oraz Suita z muzyki do dramatu „Irydion”, która po premierze we Lwowie 22 września 1928 roku, koncertowe wykonanie miała dopiero 19 października 2018 roku w Rzeszowie w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Pawła Szczepańskiego i została bardzo ciepło przyjęta przez publiczność.
        Jestem pod wielkim wrażeniem gry Marty Gębskiej, z którą rozmawiałam w dniu koncertu w Filharmonii Podkarpackiej, ale zanim zaproszę do przeczytania wywiadu, pozwolę sobie przytoczyć fragmenty tylko dwóch spośród wielu wypowiedzi słynnych skrzypków, którzy także byli pod wrażeniem słuchając jej gry:

         „Marta Gębska należy do najciekawszych talentów wśród polskich skrzypków młodego pokolenia” -  Zakhar Bron

         „Marta Gębska jest nad wiek rozwiniętą młodą skrzypaczką o niesamowitym talencie, naturalnej wrażliwości muzycznej, pięknym dźwięku oraz rzadko spotykanym imperatywie gry” - Konstanty Andrzej Kulka

        Zofia Stopińska: Rozmawiamy przed koncertem abonamentowym w Filharmonii Podkarpackiej, gdzie kilka lat temu wykonałaś pierwszy koncert z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej.

        Marta Gębska: Tak, tutaj zadebiutowałam z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej pod batutą maestro Tadeusza Wojciechowskiego. Było to dla mnie duże wydarzenie, które wiązało się ze stresem, ale też z dużą dozą adrenaliny i podnieceniem, bo był to mój pierwszy koncert z orkiestrą symfoniczną. To było w 2014 roku, czyli miałam dwanaście-trzynaście lat. Było to dla mnie także niesamowite przeżycie, bo mam tę świadomość, że nie każdy z mojego otoczenia ma możliwość wykonania koncertu w takich warunkach i przed tak wspaniałą, wyrobioną publicznością, jaka jest tutaj. Byłam bardzo wdzięczna, że zostałam tu zaproszona.

        To był koncert inaugurujący 40. Międzynarodowe Kursy Muzyczne w Łańcucie. Tym razem grasz już podczas koncertu abonamentowego w ramach sezonu artystycznego, kiedy to w większości solistami są muzycy z większym doświadczeniem.

        - To prawda, nawet na plakacie anonsującym wszystkie koncerty w tym miesiącu moje nazwisko znajduje się obok nazwisk tak wybitnych muzyków i profesorów, jak Roman Lasocki, Tomasz Strahl, czy Maria Machowska. To jest dla mnie zaszczyt, że mogę się znaleźć w tak wspaniałym gronie muzyków, że moja praca i starania są doceniane, i że mogę liczyć na tak wielkie wsparcie tylu życzliwych mi ludzi. Nie spotyka się takich ludzi zbyt często, a tutaj już trzeci raz będę grała i po raz pierwszy w ramach sezonu artystycznego, ale nic się nie zmieniło, nadal ludzie są życzliwi, otwarci i starają się, żeby wszystko było jak najlepiej i dlatego ja też staram się grać jak najlepiej. Mam nadzieję, że będę mogła te starania pokazać, wykonując Koncert skrzypcowy fis-moll Henryka Wieniawskiego.

        Będąc córką altowiolistki i skrzypka, zawsze słyszałaś brzmienie tych instrumentów. Grasz na skrzypcach – sama wybrałaś instrument, czy rodzice ci doradzali?

        - Chyba nie zastanawiałam się wtedy nad wyborem instrumentu i chyba to była decyzja rodziców, bo jak rozpoczynałam naukę gry na skrzypcach, miałam zaledwie sześć lat. Rodzice wybrali dobrze, bo szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, żebym mogła grać na jakimś innym instrumencie, albo uczyć się innego zawodu, bo to jest mój instrument, po który mogę sięgnąć w każdym momencie mojego życia – złym lub dobrym. Przez grę na skrzypcach, analizę wszystkich utworów i muzykę, mogę oddać to, co czuję do reszty ludzi. Pokazać im, jaki jest mój świat i nie ukrywam, że na pewno gra na skrzypcach wzbudziła we mnie większą wrażliwość na drobne, błahe sprawy i nauczyła mnie radzić sobie z wieloma rzeczami, z wieloma przeciwnościami. Na pewno nauczyła mnie także pokory, bo dzisiaj jest mało osób, które pamiętają, że właśnie pokorą, pracą mogą osiągnąć bardzo dużo. Talent – to jest tylko jeden procent, chociaż wiadomo, że bez niego nie może się obejść, ale pokora i praca nad sobą, nie tylko nad grą i utworami oraz aspektem czysto muzycznym, ale też ludzkim, trzeba pracować. Skrzypce bardzo mi w tym pomogły, ale przyczynili się też do tego moi rodzice, którzy są muzykami.

        Od początku uczyłaś się grać na skrzypcach u Taty?

        - Było trochę inaczej. Jestem bardzo wdzięczna rodzicom, że tak zdecydowali, ponieważ naukę gry na skrzypcach zaczęłam w Łańcucie, podczas Międzynarodowych Kursów Muzycznych. Z Łańcutem i z Rzeszowem jestem związana właściwie od urodzenia, a nawet poczęcia, ponieważ rodzice przyjeżdżali tutaj na Kursy jako studenci i także grali koncerty. Ja poszłam w ich ślady.
        Zaczęłam się uczyć u pani profesor petersburskiego konserwatorium, Walentyny Jakubowskiej i to ona była moim pierwszym nauczycielem. Dobre początki zawdzięczam pani prof. Jakubowskiej, która za każdym razem była dla mnie bardzo wymagająca, ale też bardzo ciepła i prowadziła mnie bardzo dobrze. Chętnie powracam do wspomnień z tamtych pierwszych sześciu lat, ponieważ na sześciu kolejnych Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Łańcucie zawsze przez miesiąc chodziłam na lekcje do prof. Jakubowskiej. To jest czas, który na zawsze zapamiętam i zawsze będę to podkreślać, bo gdyby nie te lekcje, to ja prawdopodobnie dzisiaj nie grałabym na skrzypcach.

        Długa jest lista konkursów, w których uczestniczyłaś i otrzymałaś pierwsze nagrody albo Grand Prix. W ubiegłym roku otrzymałaś I nagrodę na X Ogólnopolskim Konkursie Młodych Skrzypków im. Stanisława Serwaczyńskiego w Lublinie, w tym roku jury konkursu „Talenty skrzypcowe 2018” w Poznaniu przyznało ci Grand Prix. Dodając zdobyte przez ciebie wcześniej konkursowe laury, można mówić o poważnych osiągnięciach, ale wiem, że brałaś udział w konkursach nie tylko po to, aby zdobywać nagrody, tylko również się uczyć.

        - Wszystkie konkursy kształtują charakter i zawsze „zapala mi się czerwona lampka”, kiedy ktoś mówi, że jedzie na konkurs po to, żeby wygrać, a nie po to, żeby sprawdzić samego siebie, żeby się zaprezentować, żeby poznać poglądy innych na te same utwory, albo jak postrzegają muzykę, tylko zamyka się w „klatce” i myśli wyłącznie o tym, że musi wygrać, wszystkich pokonać i brakuje zdrowej rywalizacji. Dla mnie konkursy były zawsze „motorem do działania”, czymś, co sprawiało, że jest konkurs, to trzeba się przygotować, popracować nad sobą, poprawić, co jeszcze jest źle, trzeba było zawsze zrobić konkretny plan. Jak byłam młodsza, to robili to rodzice i pedagodzy, którzy ze mną pracowali, a później zaczęłam to sama ustalać.
Konkursy wiążą się też z niemałym stresem, ponieważ jednak jesteśmy porównywani, jesteśmy punktowani i jesteśmy oceniani.
         Na pierwszy konkurs pojechałam w 2009 roku, czyli kiedy miałam za sobą niecały rok gry na skrzypcach. Wtedy nie myślałam, że jadę na konkurs i to jest ważne, ale mimo wszystko chciałam pokazać, że umiem, że jestem dobra.
        Często rozmawiam o tym z rówieśnikami, bo na konkursach spotykam się często z tymi samymi ludźmi. Pomimo, że konkurujemy ze sobą, to zawsze jest między nami taka nić porozumienia, że jednak jesteśmy na tym samym konkursie, czekają nas podobne wyzwania i możemy się wspierać, jednocześnie za sobą rywalizując. To powinna być zdrowa rywalizacja. Każdy z nas jedzie, aby pokazać samemu sobie, że potrafi i może dobrze zagrać, i jak się tato śmieje, a ja z nim, że „jedziemy na konkurs wygrać wszystkie nuty najlepiej jak potrafimy i pokazać, jak dużo zrobiliśmy w ostatnim czasie”.

        Z twojej wypowiedzi wynika, że na konkursie można znaleźć przyjaciela.

        - Uważam, że można. Bardzo dużo osób poznałam na konkursach i może trudno powiedzieć, że się z nimi przyjaźnię, bo widujemy się dosyć rzadko, ale są to bardzo dobre znajomości.

        Od pewnego czasu występujesz także z koncertami, pomimo, że uczysz się jeszcze w szkole średniej, bo jesteś uczennicą I klasy liceum. Nagrałaś już także płytę, która ukazała się tak niedawno, że możemy o niej powiedzieć „ciepła płyta”.

        - Owszem, w czerwcu tego roku w sali koncertowej Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach, udało się wreszcie nagrać materiał na płytę, która ukazała się pod tytułem „PER MUSICAM AD ASTRA” czyli „PRZEZ MUZYKĘ DO GWIAZD”. Inspiracją do tego tytułu było dawne łacińskie przysłowie „per aspera ad astra” – „przez trudy do gwiazd”, ale chciałam uniknąć słowa trudy, bo nie wydawało mi się odpowiednie i zastąpiłam go słowem muzyka. Nagrywając tę płytę chciałam pokazać, że bez pasji, bez muzyki, która jest obecna w życiu każdego człowieka – nawet jeśli on z muzyką ma niewiele wspólnego – to dzięki muzyce i wrażliwości kształtowanej przez sztukę, przez kulturę – może dążyć do gwiazd, do spełnienia. Nie chodzi nawet o zdobycie ostatecznego celu, tylko żeby do niego dążyć. Najważniejsza jest, moim zdaniem, ta droga.
        Droga, żeby nagrać i wydać płytę, była bardzo ciężka. To było dużo spotkań, rozmów, trzeba było załatwić wiele spraw, prosić o pozwolenia i to się wpisuje w tę drogę do wydania płyty, która ukazała się nakładem firmy fonograficznej DUX. Jestem bardzo zadowolona i dumna, że to wszystko udało się zrealizować, że nie poprzestałam tylko na samym nagraniu utworów.

        Musiałaś jeszcze wcześniej razem z towarzyszącym Ci pianistą Grzegorzem Skrobińskim przygotować utwory, które znalazły się na płycie.

        - Do nagrania płyty przygotowywałam się ponad rok. Utwory zostały bardzo dokładnie wyselekcjonowane, żeby płyta była interesująca dla słuchaczy. Kolejność utworów także nie jest przypadkowa, a wszystko po to, żeby każdy, kto sięgnie po ten krążek, mógł dostrzec piękno tej muzyki, nazywanej powszechnie poważną lub klasyczną, i że jest ona tak samo ważna, jak muzyka pop.
Dlatego kończy płytę utwór z kręgu muzyki jazzowej – Fantazja koncertowa na tematy z opery „Porgy and Bess” Igora Frołowa, ale jest też Eugène Ysaÿe’a VI Sonata na skrzypce solo oraz Recitativo e Arioso Witolda Lutosławskiego. Z polskiej muzyki mamy jeszcze dwa bardzo znane utwory: Kaprys polski Grażyny Bacewicz oraz Polonez A-dur Henryka Wieniawskiego.

        Polecamy Państwa uwadze nową płytę „PER MUSICAM AD ASTRA” w wykonaniu mojej rozmówczyni – skrzypaczki Marty Gębskiej i pianisty Grzegorza Skrobińskiego.
Mówiłaś, ile trzeba pracować, że osiągnąć sukces, ale Ty potrafiłaś połączyć to z innymi zainteresowaniami. Zauważyłam, że chodzisz tak pięknie jak baletnica – interesuje Cię taniec?

        - Tak i nawet tańczyłam w balecie, ale zawsze podobała mi się także branża modelingu – niestety, jestem za niska. Interesuje mnie wiele różnych dziedzin, a ostatnio zainteresowałam się psychologią. Uwielbiam literaturę, a szczególnie poezję i mam już wydany w 2017 roku pierwszy tomik poezji „Tyłem do ściany”. Nowe wiersze ciągle powstają – napisałam ich już kilkaset, ale tylko około dwadzieścia ujrzało światło dzienne. Zajmuję się także kaligrafią i rysowaniem – nawet ostatnio powstał cykl rysunków, które także jeszcze nie były prezentowane.

        Zauważyłam, że ostatnio ciągle coś fotografujesz, nagrywasz.

        - Tak, uwielbiam fotografię. Bardzo lubię zarówno pozować do zdjęć, jak i robić zdjęcia, pracować także z kamerą. Dzięki temu mogę dostrzegać także piękno w czymś innym niż muzyka, bo fotografując nawet stary budynek, mogę uwiecznić i dostrzec piękno przemijania. W każdym maleńkim przedmiocie lub nawet jego części można zobaczyć pracę ludzkich rąk i odnaleźć różne wartości w otaczającym nas na co dzień świecie. Fascynujące jest to, że pracując z aparatem czy kamerą możemy ukazać to, co próbujemy pokazać przez muzykę w inny sposób. Dlatego staram się łączyć wiele dziedzin sztuki, nie zamykając się wyłącznie na grze na skrzypcach. Chcę odkrywać własną wrażliwość, poznawać innych ludzi oraz ich punkty widzenia, jak patrzą na świat, co jest dla nich ważne, wspierać ich i pomagać im, a jeżeli ja będę tego potrzebowała, to mieć wokół ludzi, którzy będą mi służyć pomocą. Jestem przekonana, że to jest w życiu bardzo ważne.

        Do niedawna Twoim nauczycielem gry na skrzypcach był Tato – prof. Andrzej Gębski, który w ubiegłym roku „oddał Cię w ręce” prof. Romana Lasockiego i to chyba była słuszna decyzja, bo trudno całe życie uczyć się u jednego mistrza.

        - Zdecydowanie nie można. Ja przez pierwsze lata uczyłam się u pani prof. Walentyny Jakubowskiej oraz u mojej Pani Pedagog w szkole. Po ukończeniu piątej klasy przejął mnie Tato, który po pięciu latach oddał mnie pod opiekę prof. Romana Lasockiego. To była właściwie decyzja całej naszej rodziny i wkrótce poczułam, że teraz inaczej podchodzę do współpracy z pedagogiem – to była duża zmiana, ale myślę, że potrzebna i dla mojego dobra. Profesor Lasocki pracuje ze mną zupełnie inaczej niż mój Tato, skupia się na innych problemach. Teraz jak mam jakieś pytania, to mogę się zapytać obu profesorów i wiem, że każdy odpowie mi inaczej, a ja sobie wybieram to, co mi odpowiada.

        Niedawno się dowiedziałam, że Twój młodszy brat od pewnego czasu uczy się grać na wiolonczeli i robi duże postępy. Pod jednym dachem mieszka kwartet smyczkowy, który może z powodzeniem razem występować. Czy zastanawialiście się nad wspólnym graniem?

        - Już gramy razem w kwartecie oraz w trio bez Mateusza, ale mamy już wspólne plany, szykujemy koncerty, podczas których będziemy wykonywać utwory na kwartet smyczkowy – dwoje skrzypiec, altówka i wiolonczela. Uwielbiam jak Mateusz gra, bo jest bardzo utalentowany, pracowity i robi szybko postępy, jednak uczy się o wiele krócej niż ja i nie wszystkie utwory na kwartet możemy wykonywać, ale jest już bardzo duża ilość utworów, po które możemy sięgnąć. Bardzo lubię takie kameralne granie z rodziną. Wtedy jest zupełnie inny przepływ energii, rozumiemy się wszyscy doskonale i można stworzyć wręcz niesamowite kreacje muzyczne, ale także uczuciowe.

        Mam nadzieję, że już niedługo będziemy oklaskiwać Wasz kwartet podczas koncertu i wtedy będzie także okazja do rozmowy w szerszym gronie. Jeszcze raz polecamy Państwa uwadze nowiuteńką płytę.

         - Płyta zatytułowana jest „PER MUSICAM AD ASTRA” i można ją już znaleźć w sklepach, jest także obszerna informacja na stronie firmy fonograficznej DUX.

Z Martą Gębską - niezwykle utalentowaną skrzypaczką młodego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 19 października 2018 roku w Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie

 

 

 

Nasza gra ma sprawiać przyjemność. To jest najważniejsze

        Często zastanawiam, się co robą młodzi muzycy, którzy kilka lub kilkanaście lat temu byli uczniami szkół muzycznych II stopnia na Podkarpaciu, wiele się o nich mówiło i pisało, bo wyróżniali się nadzwyczajnym talentem i pracą, a także z wielkim powodzeniem uczestniczyli w ogólnopolskich i międzynarodowych konkursach muzycznych. Później rozpoczęli studia w polskich lub zagranicznych uczelniach i dzisiaj prowadzą ożywioną działalność artystyczną, ale my o ich sukcesach dowiadujemy się często przypadkowo i z dużym opóźnieniem.
Pomyślałam, że warto by było nawiązać z nimi kontakt i dowiedzieć, się co aktualnie robią.
        Niedawno spotkałam Jakuba Gerulę - młodego pianistę, który kilka tygodni temu z bardzo dobrym wynikiem ukończył studia w Akademii Muzycznej w Katowicach, w klasie fortepianu prof. Wojciecha Świtały i prof. Huberta Salwarowskiego, a wcześniej studiował w Hochschule für Musik und Tanz Köln i w Escola Superior de Música de Catalunya w Barcelonie.
        Jakub Gerula talent i miłość do muzyki odziedziczył po rodzicach, którzy są świetnymi wiolonczelistami, grają w Orkiestrze Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie i prowadzą działalność pedagogiczną.
        Aktualnie młody, świetnie wykształcony pianista rozpoczyna działalność artystyczną na własny rachunek. Czego nauczył się w czasie studiów i jakie ma plany na przyszłość, dowiedzą się Państwo czytając zarejestrowaną rozmowę.

        Zofia Stopińska: Miło mi rozmawiać z Panem po latach. Ostatni raz spotkaliśmy się w studiu Polskiego Radia Rzeszów, podczas realizacji płyty, którą Zespół Szkół Muzycznych nr 2 im. Wojciecha Kilara w Rzeszowie wydawał z okazji Roku Chopinowskiego. Pan był jednym z wybranych młodych wykonawców, ale nie pamiętam już tytułu utworu Fryderyka Chopina, który Pan wówczas grał.

        Jakub Gerula: Była to Ballada F-dur op.38, bardzo miło wspominam to moje pierwsze doświadczenie ze studiem nagraniowym.

        Pamiętam jednak, że nagraliśmy ten utwór bardzo szybko.

        - Ja też byłem zaskoczony. Podobno najlepiej jest nagrać utwór w całości i najlepsza jest pierwsza lub ostatnia próba. Wtedy udało się na szczęście nagrać wszystko za pierwszym razem, w zasadzie nic nie trzeba było dogrywać ani montować.

        Zapamiętałam Pana również dlatego, że bardzo Pana zainteresowało wszystko, co dotyczyło nagrań, pozostał Pan w studiu i pilnie śledził naszą pracę, a później długo rozmawialiśmy na tematy dotyczące realizacji dźwięku. Myślałam nawet, że może zajmie się Pan zawodowo nagraniami.

        - Faktycznie, bardzo mnie to interesowało i nawet zacząłem poważnie myśleć o tym, miałem nawet epizod na kierunku Realizacja Nagłośnienia, ale po roku stwierdziłem, że jednak wolę trzymać się tego w czym jestem dobry, zwłaszcza, że zarówno studia, jak i sprzęt nagraniowy są dość kosztowne, a ponadto na wszystko czasu nie starczy.
         Zdecydowałem, że skupię się na grze na fortepianie i zrobię wszystko, aby po studiach dalej grać. Rozmawiałem z wieloma profesorami, którzy mnie inspirują i podziwiam ich za to, że mając rodziny i zajmując się nie tylko pedagogiką, potrafią mimo presji ciągle koncertować na najwyższym poziomie, jednak uważam, że są to ludzie nadzwyczaj utalentowani.

        Będąc uczniem ZSM nr.2 im. Wojciecha Kilara w Rzeszowie wygrywał Pan różne konkursy pianistyczne, a po ukończeniu edukacji w rodzinnym mieście rozpoczął Pan studia za granicą.

        - Tak, a stało się to dzięki temu, że mając bardzo udany rok poprzedzający maturę, udało mi się wygrać kilka nagród na konkursach pianistycznych, m.in w Łodzi. Po koncercie laureatów podeszła do mnie jedna z jurorek i pytała mnie o moje plany odnośnie studiów. Wtedy granie na fortepianie wychodziło mi najlepiej i nie interesowałem się za bardzo niczym innym, ale nie miałem jeszcze konkretnych planów – powiedziałem, że pewnie spróbuję zdać egzamin do Akademii Muzycznej w Katowicach albo w Warszawie, ale może uda mi się dostać gdzieś za granicę. Pani profesor stwierdziła, że zagraniczne studia to bardzo dobry pomysł i zasugerowała mi nawiązanie kontaktu z pewnym profesorem, który uczy w Kolonii w Niemczech, jest znanym pedagogiem i wszyscy jego studenci świetnie grają. Chciałem nawiązać ten kontakt i jak się dużo później okazało, e-mail, który napisałem w języku rosyjskim z pomocą mojej pani profesor Żanny Parchomowskiej, do dzisiaj nie został przez niego prawdopodobnie przeczytany, bo po prostu nie czytał setek takich korespondencji, które przysyłali mu młodzi ludzie, którzy pragnęli studiować w jego klasie. Zacząłem się interesować tą uczelnią i pisać także do innych profesorów, którzy najczęściej odpisywali, że nie mają czasu mnie przesłuchać, ale polecali innego pedagoga z tej uczelni lub uczelni "konkurencyjnych", co było dla mnie miłym zaskoczeniem. W klasie maturalnej udało mi się umówić na przesłuchania z trójką profesorów: z Dϋsseldorfu i Kolonii. Bardzo mi się spodobało, że tamtejsi profesorowie nie myśleli tylko o swojej klasie i kiedy poznawali kogoś, kto reprezentuje wysoki poziom, a nie mogli go przyjąć do swojej klasy, lub nie było miejsc na uczelni – polecali inną uczelnię lub innego profesora.
        Dopiero wtedy zauważyłem, jak wysoki poziom nauczania mamy w Polsce w podstawowych i średnich szkołach muzycznych. Takiego systemu nauczania praktycznie nie ma w wielu innych krajach, a już na pewno nie za darmo.
        Z trójki profesorów, dla których grałem, najbardziej zafascynował mnie prof. Jacob Leuschner. Grałem wtedy m.in Sonatę e-moll op.90 Ludwiga van Beethovena, a on bez nut zaczął ją grać i pokazywać mi swoje pomysły, byłem tym bardzo zainspirowany.
        Jak się potem okazało, prof. Leuschner miał w repertuarze wszystkie sonaty Mozarta, Schuberta i Beethovena i grał je z pamięci podczas cyklu koncertów. Byłem zachwycony jego interpretacjami, przede wszystkim utworów kompozytorów niemieckich. Egzamin wstępny poszedł mi świetnie i udało mi się dostać do profesora, którego wybrałem, mimo że zdawało wtedy około 340 osób. Ale jak wspomniałem, porównując się wtedy do studentów z całego świata, których edukacja muzyczna przebiegała w bardzo różny sposób, jak na swój wiek prezentowałem konkurencyjny poziom, z czego wielu zdolnych, ale nieśmiałych uczniów w Polsce nie zdaje sobie niestety sprawy. W Niemczech licencjat trwa cztery lata i studia przebiegają inaczej niż w Polsce. W naszych uczelniach pod koniec każdego semestru trzeba przygotować odpowiedni program i zdawać egzaminy praktyczne. W Niemczech student nie musi tak ściśle dostosowywać się do wymogów uczelni, a pierwszy egzamin jest dopiero po dwóch latach studiów i trwa jedynie 20 minut. Związane jest to z dużą ilością studentów na uczelni i dlatego egzaminy nie są organizowane w każdym semestrze. Daje to studentom większą swobodę i możliwości przygotowywania się do konkursów, bo można zająć się wyłącznie programem konkursowym.

        Czy ta swoboda odpowiadała Panu?

        - Po dłuższych obserwacjach stwierdziłem, że jednak nie jest to tryb pracy, który mi odpowiada, bo jest on zupełnie inny niż ten, do którego byłem przyzwyczajony. Ja muszę mieć jakiś cel i najlepiej kogoś nad sobą, kto mnie do tego motywuje. Taką mam naturę.
         Cykle koncertów w wykonaniu mojego Profesora, były także pewnym ważnym etapem w jego karierze, bo przygotowywał się do przejęcia profesury najwyższej rangi w Detmold. Bardzo dużo pracował nad własnym repertuarem i koncertował, ale przez to miał mniej czasu dla studentów, chociaż lekcje były świetne pod względem merytorycznym. Rozumiem jego chęć do robienia własnej kariery i gdybym był na jego miejscu, pewnie robił bym to samo. Kiedy ukończyłem trzeci rok studiów, prof. Jacob Leuschner przeniósł się już do Detmold i na czwartym roku miałem okazję pracować z prof. Ilją Schepsem, którego znałem już dużo wcześniej, bo pracowałem z nim w Bydgoszczy podczas kursów pianistycznych i pod jego opieką mogłem ćwiczyć z orkiestrą koncerty fortepianowe. Prof. Scheps chętnie przyjął mnie do swojej klasy.
        Na ostatnim roku stwierdziłem, że warto wykorzystać jeszcze możliwości, jakie daje status studenta i w ramach programu Erasmus studiowałem dodatkowo rok w Barcelonie . Bazując na poprzednich doświadczeniach sprzed studiów, bez kompleksów napisałem maila do profesora Pierre Réacha, w którym zapytałem, czy byłby zainteresowany pracą ze mną. Wysłuchując moich nagrań odpisał, że jak najbardziej mogę przyjechać. Był to jeden z najmilszych i najbardziej kulturalnych artystów, jakich miałem okazję poznać. Dodatkowo zatroszczył się o całą część biurokratyczną, co w Hiszpanii jest dość sporym problemem, ale jest to raczej kwestia kultury i mentalności. Dopiero w środku wakacji zostałem poinformowany, że rozpoczynam studia od września, więc wziąłem kilka desperackich lekcji hiszpańskiego od koleżanki i ruszyłem w nieznane. Nie da się w kilku zdaniach i bez alkoholu streścić tego całego doświadczenia. Nie był to najbardziej produktywny okres mojego życia, natomiast zdecydowanie nadrobiłem w innych aspektach, które bardzo zmieniły moje postrzeganie świata, ludzi, podejście do muzyki i niewątpliwie mają wpływ na moją grę.
        Po roku wróciłem do Kolonii, żeby zagrać recital dyplomowy i zdałem egzamin wstępny w Akademii Muzycznej w Katowicach.

        Dlaczego po ukończeniu studiów w Hochschule fűr Musik und Tanz Köln postanowił Pan studiować jeszcze w Polsce i wybrał Pan Akademię Muzyczną w Katowicach?

        - Zawsze myślałem o tym, że jeśli miałbym kiedyś studiować w Polsce, to właśnie w Katowicach. Uczelnia ta zawsze kojarzyła mi się z wysokim poziomem w katedrze fortepianu, świetnymi profesorami, takimi jak prof. Świtała czy prof. Raubo, którzy prezentują światowy poziom i można powiedzieć, że głupotą jest jeżdżenie po świecie mając takich pedagogów na miejscu. Budynek Akademii jest piękny i przebywanie w nim to czysta przyjemność, warunki do studiowania są bardzo dobre, miasto jest niedrogie w porównaniu z Kolonią czy Barceloną, ludzie są fantastyczni, a do tego dostałem się również na drugi kierunek, który mnie interesował.
        Jeśli chodzi o sam powrót do Polski, to złożyło się na niego wiele czynników. Po powrocie z Hiszpanii musiałbym szukać na nowo mieszkania i zaczynać wszystko organizować od początku, wielu moich znajomych już wtedy skończyło studia lub przeniosło się gdzie indziej lub wrócili do swojej ojczyzny. Mimo, że czułem się świetnie w "wielkim świecie", to jednak mentalność ludzi była zupełnie inna i większość studentów nie czuła się tam jak u siebie w domu. Cztery lata w Niemczech mi wystarczyły. Rok w Barcelonie był niezwykłym doświadczeniem, ale na dłuższą metę nie mógłbym się tam realizować zawodowo. Dodatkowo będąc 5 lat za granicą mimo wszystko zastanawiałem się, co by było, gdybym nie wyjechał, jak wyglądałoby moje życie. Może ominęło mnie coś ważnego, może jakaś fajna dziewczyna? Kto wie. Żeby się przekonać, musiałem spróbować.

        Zamierza Pan zamieszkać na stałe w Katowicach?

        - Na ten moment chcę zostać w Katowicach, bo mogę się tam realizować w wielu aspektach, mam tam mnóstwo możliwości dalszego rozwoju w dziedzinie muzyki i nie tylko. Znajomość języków otworzyła mi bardzo dużo możliwości pracy, do której nie spodziewałbym się, że mógłbym się nadawać. Katowice to rzeczywiście miasto muzyki, odbywa się tam bardzo dużo wydarzeń kulturalnych. Jest tam jedna z najlepszych obecnie sal koncertowych na świecie, siedziba NOSPR, gdzie nawet miałem przyjemność wystąpić w maju, a w grudniu będę miał kolejną okazję. Niedawno odbywał się Międzynarodowy Konkurs Muzyczny im. Karola Szymanowskiego, który był dużym, bardzo interesującym wydarzeniem. Koncertów jest tak dużo, że trudno nadążyć i znaleźć czas, żeby wszystkiego posłuchać. Na Akademii mamy też słynny wydział jazzu, który regularnie odwiedzam, bo uwielbiam jazz, a poziom studentów jest naprawdę wysoki. Uważam, że powinniśmy się od nich uczyć.

        Mówił Pan, że na początku studiów w Niemczech zafascynowany był Pan pedagogiem, który świetnie grał utwory kompozytorów niemieckich. Jaka muzyka najbardziej porywa Pana teraz?

        - Powiem szczerze, że przez pierwsze trzy lata pobytu w Niemczech nie zagrałem ani jednego utworu Fryderyka Chopina, natomiast na pierwszy recital dyplomowy zatęskniłem i poświęciłem cały program tylko temu kompozytorowi. Ostatnio po śledzeniu Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego na Instrumentach Historycznych, mam ochotę pograć Chopina z nieco świeżym spojrzeniem.
        Zawsze najbardziej ceniłem muzykę niemiecką, zwłaszcza Beethovena i Brahmsa, ale uwielbiam też Bacha, chociaż nie są to utwory, w których można błysnąć wirtuozerią, ale sama muzyka, ogromna inteligencja i mądrość w niej zawarta, stawia go moim zdaniem na pierwszym miejscu w historii muzyki. Bardzo lubię też sam język niemiecki i uważam, że ma dużo cech wspólnych z muzyką niemiecką, jest bardzo logiczny, ładnie brzmi (w zależności od tego, kto się nim posługuje) i mam do tej kultury wielki szacunek.
        Bardzo lubię też kompozytorów francuskich, na ostatni recital dyplomowy przygotowałem program złożony z utworów Claude’a Debussy’ego i także świetnie się czuję w tej muzyce, bo pozwala mi na operowanie ciekawymi barwami w zależności od instrumentu i akustyki sali. Grałem też niedawno Koncert na lewą rękę Maurice’a Ravela, który będę miał przyjemność zagrać w Filharmonii Podkarpackiej dwukrotnie w czerwcu następnego roku.

        Interesuje Pana muzyka kameralna?

        - Oczywiście, nawet w tym roku przygotowany mieliśmy z wiolonczelistą cały program na konkurs, ale z nagłych powodów zdrowotnych musieliśmy w ostatniej chwili z niego zrezygnować. Bardzo chętnie gram różne programy kameralne, zwłaszcza z wiolonczelą, bo gdzieś w środku czuję jej brzmienie (pewnie dzięki rodzicom). Uważam, że mieszanka dwóch instrumentów oraz komunikacja na scenie z kimś, kto ma coś do powiedzenia swoją grą, jest dwukrotnie ciekawsza niż granie solo. Przyznam jednak, że łatwiej jest mi grać solo, bo wiąże się to z mniejszą odpowiedzialnością – wychodząc na scenę sam jestem odpowiedzialny tylko za siebie, natomiast im więcej osób w składzie, tym rola fortepianu jest bardziej odpowiedzialna.

        Zaskoczył mnie Pan, bo zawsze wydawało mi się, że na scenie w grupie wykonawcy czują się raźniej.

         - Mnie się wydaje, że to tylko pozornie tak wygląda. Każdy instrument ma swoje problemy, z którymi pozostali wykonawcy muszą się liczyć, a także muszą się wszyscy nawzajem słuchać. Grałem już kwintety i sekstety fortepianowe i było to ciekawe doświadczenie, pianista ma najgorzej, bo mając na przykład 6 partii instrumentów w nutach, musi przewracać strony czasem co 30 sekund, może to wydawać się głupie, ale jednak jest to dość irytujące. Tak samo spotykanie się z problemami typu organizacja prób (ciężko jest zebrać 6 osób na regularne próby), albo chociażby problem dominacji jednej osoby w zespole. Nie ma lekko. Trzeba się jakoś dopasowywać.

        Pana życie z pewnością związane będzie z uprawianiem zawodu muzyka.

         - Ja też mam taką nadzieję, chociaż nie wiem, czy uda mi się żyć i utrzymywać się uprawiając tylko ten zawód. Mam bardzo cenne doświadczenia po roku spędzonym w Hiszpanii, kiedy grałem dla ludzi, którzy nie byli związani z muzyką i zrozumiałem, że najważniejsze jest to, żeby publiczność miała przyjemność z jej słuchania i przebywania z nią. Świetnie grających pianistów jest bardzo dużo, zrobić coś ciekawego i oryginalnego jest bardzo trudno, ale musimy być kreatywni i mieć ciągle własne pomysły, aby słuchacze byli zainteresowani występami. Nasza gra ma sprawiać przyjemność ludziom, którzy po trudnym dniu mogą odpocząć przychodząc na koncert, aby posłuchać dobrej muzyki. To jest najważniejsze.

         Od pierwszych chwil życia słuchał Pan muzyki, bo rodzice są muzykami. Dzieci także nimi już są, bo Pan jest pianistą, a siostra pięknie gra na waltorni. Czy gdyby Pan dzisiaj wybierał po raz drugi zawód – też zostałby Pan muzykiem?

         - Mając tyle niezwykłych doświadczeń uważam, że muzyka to jedna z najwspanialszych rzeczy w życiu i warto jej się poświęcić. Nie musi to być koniecznie muzyka klasyczna, czy fortepian, samo obcowanie z nią jest niesamowicie rozwijające i pozwala nam stawać się lepszymi ludźmi. Natomiast to, czy chciałbym z tego żyć, to już temat na inną dyskusję. Chętnie spotkam się z Panią za kolejne 8 lat.

Z Jakubem Gerulą - młodym pianistą, absolwentem  Hochschule für Musik und Tanz Kõln i Akademii Muzycznej w Katowicach rozmawiała Zofia Stopińska 18 października 2018 rokuü

Grać tak pięknie, żeby muzyką zjednać sobie i porwać publiczność

        Pierwsza część koncertu abonamentowego, który odbył się 12 października 2018 roku w Filharmonii Podkarpackiej, poświęcona była muzyce polskiej. Wieczór rozpoczęła Uwertura D-dur Karola Lipińskiego w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Massimiliano Caldiego. Uwertura D-dur powstała w 1814 roku, w okresie, gdy kompozytor pracował we lwowskim teatrze operowym. Ten młodzieńczy utwór o pięknych, śpiewnych tematach, zapowiadający nieprzeciętny talent kompozytorski Karola Lipińskiego, został bardzo interesująco wykonany przez naszych filharmoników.
        Drugim utworem był Koncert na fortepian i orkiestrę Stanisława Wisłockiego, który urodził się w Rzeszowie. Wcześniej pojawił się na scenie pan Tadeusz Deszkiewicz – Prezes Zarządu Polskiego Radia dla Ciebie, Doradca Prezydenta RP, dziennikarz, publicysta i krytyk muzyczny, który jest siostrzeńcem prof. Stanisława Wisłockiego, i przybliżył publiczności sylwetkę tego znakomitego dyrygenta, kompozytora i pianisty. Po bardzo interesującym wystąpieniu pana Tadeusza Deszkiewicza, na scenie pojawili się: Michał Drewnowski – znakomity pianista młodego pokolenia, i maestro Massimiliano Caldi, i wysłuchaliśmy Koncertu na fortepian i orkiestrę Stanisława Wisłockiego, który przez samego kompozytora uważany był za jedno z najlepszych jego dzieł.
Długie i gorące brawa świadczyły najlepiej o tym, że utwór i wykonanie bardzo się spodobały publiczności.
        Po przerwie, w wykonaniu Orkiestry zabrzmiała radosna i pogodna II Symfonia D-dur op. 36 Ludwiga van Beethovena i również została bardzo ciepło przyjęta przez publiczność.
       Pan Michał Drewnowski znalazł czas na rozmowę dla czytelników „Klasyki na Podkarpaciu”.

        Zofia Stopińska: Miło mi, że w Filharmonii Podkarpackiej mogę rozmawiać z panem Michałem Drewnowskim, który wykonał z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, pod batutą Massimiliano Caldiego, Koncert na fortepian i orkiestrę – Stanisława Wisłockiego, Rzeszowianina z urodzenia, wspaniałego dyrygenta, kompozytora i pianisty. Rodzinny dom kompozytora znajdował się przy ulicy Krakowskiej 1 – niedaleko kościoła Bernardynów i Galerii Rzeszów.

        Michał Drewnowski: Spacerowałem wczoraj po południu dość długo po śródmieściu Rzeszowa i oczywiście byłem w okolicy, gdzie przed laty stał dom rodzinny prof. Stanisława Wisłockiego. Jestem w Rzeszowie już po raz kolejny, ale zawsze to miasto urzeka mnie swoją atmosferą, jest naprawdę piękne i dobrze się tutaj czuję.
        Fakt, że mogłem wykonać utwór prof. Stanisława Wisłockiego w mieście, w którym się urodził, miał ogromny wpływ na moją kreację. Był artystą wszechstronnym i doskonałym w kilku dziedzinach muzyki. Potrafił pięknie grać na fortepianie, był wspaniałym dyrygentem i bardzo dobrym kompozytorem, o czym dzisiaj nie pamiętamy. Utwory prof. Stanisława Wisłockiego są wykonywane bardzo rzadko, prawie okazjonalnie. W tym roku minęła w maju 20-ta rocznica śmierci kompozytora i wiem, że w Poznaniu został wykonany jedynie jego Nokturn na orkiestrę.
        Ja także kiedy po raz pierwszy sięgnąłem po nuty z Koncertem Stanisława Wisłockiego, uczyniłem to z dużą rezerwą, bo uległem, tak jak większość myśleniu, że jak ktoś nie jest znany jako kompozytor, to jego twórczość nie jest ciekawa. Niekiedy historia bardzo rzetelnie ocenia kompozytorów, ale często historia zapomina o nich i ich piękne utwory pozostają zakurzone w bibliotekach, a instytucje prowadzące działalność muzyczną ograniczają się do grania repertuaru powszechnie znanego.
Znalazłem nagranie tego koncertu w wykonaniu wspaniałej pianistki pani Lidii Grychtołówny pod batutą kompozytora i już podczas pierwszego przesłuchania ten utwór zrobił na mnie ogromne wrażenie. Byłem wstrząśnięty, że tak wspaniałe dzieło było mi zupełnie nieznane. Przemiłe zaskoczenie zbiegło się z faktem, że mój przyjaciel Przemysław Zych, asystent w Katedrze Dyrygentury Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, pisze doktorat i prowadzi prace badawcze nad dorobkiem kompozytorskim tego wielkiego polskiego artysty. Kiedy zaproponował mi udział w nagraniu Koncertu na fortepian i orkiestrę Stanisława Wisłockiego – natychmiast się zgodziłem. To był utwór, który chciałem mieć w repertuarze i nagrać go.

        Wiem, że prof. Stanisław Wisłocki nie zabiegał o to, aby jego kompozycje były często wykonywane, był wspaniałym dyrygentem i świetnym pedagogiem, który wykształcił wielu znakomitych dyrygentów, natomiast znakomite kompozycje pozostawały w cieniu.

        - Prof. Stanisław Wisłocki w jednym ze swoich wywiadów dostępnych w sieci, gdzie każdy może go odszukać i wysłuchać, mówił, że miał różny stosunek do swojej twórczości w czasie swojego życia – od pozytywnego do takiego, kiedy wycofał wszystkie swoje utwory z wydawnictw i nie pozwalał nikomu ich wykonywać. Był bardzo wymagającym człowiekiem, ale wymagając wiele od orkiestr, którymi dyrygował, przede wszystkim wymagał od siebie. Najczęściej, zupełnie niesłusznie, podchodził do swej pracy i dorobku twórczego zbyt ostro i krytycznie.
Wydaje mi się, że w tej dziedzinie porównywać możemy prof. Stanisława Wisłockiego z wielkim Leonardem Bersteinem, który chciał być kompozytorem i czuł się kompozytorem, a okazało się, że ma ogromny talent do dyrygowania. Obydwaj zaczęli swoją działalność jako dyrygenci i byli wybitnymi dyrygentami, a ta działalność tak ich pochłonęła, że nie przywiązywali wagi do swej twórczości.

        Wracając do Koncertu na fortepian i orkiestrę Stanisława Wisłockiego – jest nadzieja, że ten utwór zostanie nagrany, wydany i znajdzie się na półkach sklepów z muzyką klasyczną?

        - Mam nadzieję, że to nie będzie moje pierwsze i zarazem ostatnie wykonanie tego utworu podczas koncertu. Zamierzamy także z moim kolegą Przemkiem Zychem nagrać ten utwór. Okazało się, że jest bardzo dużo utworów Stanisława Wisłockiego jeszcze nie wydanych, znajdujących się w prywatnym archiwum i po szybkim przejrzeniu niewielkiej części tych utworów mogę powiedzieć, że większość z nich jest po prostu piękna. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie zajmę się nimi, a jeżeli chodzi o ten koncert, który sam Wisłocki uważał za najbardziej udany, będę go polecał wszędzie, bo warto, żeby ta muzyka gościła na estradach polskich filharmonii.

        Ma Pan szczęście do odnajdywania ciekawych, nieznanych utworów. Nie tak dawno polecaliśmy uwadze czytelników płytę ze wspaniałymi dziełami Tadeusza Majerskiego – lwowskiego twórcy. To niezwykle cenna, unikatowa płyta. W ubiegłym roku utrwalił Pan na płycie utwory fortepianowe. Krążek jest hołdem dla zmarłego niedawno Andrzeja Nikodemowicza – wspaniałego kompozytora ze Lwowa, który osiadł na stałe w Lublinie. Na płycie są: Suita fortepianowa Tadeusza Majerskiego, ciekawe 24 Mini-Preludia Mariusza Dubaja i 19 Ekspresji Andrzeja Nikodemowicza.

        - Z pewnością szczęście mi sprzyja, że trafiają mi się dzieła wybitne. Wynika to z mojej pasji i potrzeby sięgania po utwory nowe. Nie zawsze są to dzieła współczesne, bo często są też zapomniane. Mogę powiedzieć, że odkryłem Tadeusza Majerskiego i poświęciłem mu dziesięć lat swojego życia, rekonstruując Koncert fortepianowy, nagrywając praktycznie 95% jego dzieł. Bardzo kocham muzykę, ale nie sprawia mi wielkiej przyjemności granie ciągle tego samego repertuaru. Podam przykład – za każdym razem, kiedy jestem proszony o wykonanie recitalu chopinowskiego, to muszę mnóstwo energii włożyć, żeby chcieć odkryć coś nowego, bo inaczej bym popadał w rutynę. Grając uwielbianego przez publiczność Poloneza As-dur, muszę za każdym razem szukać czegoś nowego, żeby obudziła się we mnie energia i wiara w to, że jestem w stanie coś ciekawego stworzyć. To w sposób naturalny przychodzi mi, kiedy przygotowuję i wykonuję utwory takich kompozytorów, jak Majerski, Nikodemowicz czy Wisłocki, bo ja uwielbiam pracę nad nowymi utworami, chociaż nie wykonuję wszystkiego, co znajduję. Wcześniej dokładnie muszę zapoznać się z utworem i wiedzieć, że będę mógł dany utwór wykonać zgodnie z tym, co kompozytor zawarł w nutach oraz muszę mieć pewność, że stworzę interesującą kreację.

        Dawno nie słyszałam na żywo duetu „Doppio espresso”, czasami sięgam tylko po świetną płytę. Nie wiem, czy jeszcze ten duet działa.

        - Oczywiście, że tak. Przygotowujemy teraz projekt na 30 listopada i wystąpimy w Krośnie z okazji jubileuszu Regionalnego Centrum Kultur Pogranicza, które pod różnymi nazwami nieprzerwanie działa od 70-ciu lat. Spotykamy się rzadziej niż kiedyś, bo mój muzyczny partner Daniel Eibin jest niezwykle zajęty, ponieważ oprócz tego, że jest pianistą, pełni funkcję dyrektora Zespołu Szkół Muzycznych w Krośnie. Podziwiam go, że chciał się zająć kierowaniem tak dużą szkołą i dobrze sobie z tym radzi. Ja bym się nie zdecydował na tak dużo obowiązków.

        Na szczęście tych dodatkowych obowiązków związanych z prowadzeniem Zespołu Szkół Muzycznych nie słychać, kiedy zasiada do fortepianu. Nadal jest świetnym pianistą. Cieszę się także, że duet fortepianowy „Doppio espresso” istnieje i pewnie nadal staracie się proponować ciekawe programy złożone z mało znanych utworów.

        - Z Danielem Eibinem poznaliśmy się podczas studiów w Polsce, a później studiowaliśmy razem w Genewie. Kiedy postanowiliśmy razem grać, to długo zastanawialiśmy się, po jaki repertuar będziemy sięgać, bo nie wyobrażaliśmy sobie, że będziemy ciągle grać to samo czy to, co grają wszyscy. Postawiliśmy na muzykę nowoczesną. Mamy na swoim koncie bardzo dużo koncertów i płytę z muzyką amerykańską – sięgaliśmy po utwory: Bersteina, Piazzolli, Zieglera. Mamy także w programie wszystkie utwory na cztery ręce Juliusza Zarębskiego. Zawsze staraliśmy się tworzyć wartościowe programy, które nas porywały, a dzięki temu mieliśmy szanse porwać publiczność. Duetów fortepianowych, które są świetne, ale cały czas grają to samo, jest bardzo dużo, a my staraliśmy się i nadal staramy się być inni. Bardzo miło wspominamy koncert „Doppio espresso” w Filharmonii Narodowej, gdzie zaprezentowaliśmy bardzo różnorodny, ale „morderczy” program i bardzo nam się to opłaciło, bo otrzymaliśmy duże brawa i na zakończenie owacje na stojąco. Dowodzi to najlepiej, że melomani są otwarci na różne ciekawe propozycje.

        Aktualnie prowadzi Pan działalność koncertową i uczy Pan w dwóch dość odległych miastach.

        - Wykładam w Akademii Muzycznej w Łodzi, gdzie mam wspaniałych studentów i bardzo lubię z nimi pracować i przebywać. Jednocześnie mam klasę fortepianu w Zespole Szkół Muzycznych w Radomiu, gdzie także pracuję z bardzo zdolną młodzieżą. Mam tam tylko czterech uczniów, ale każdy z nich ma przed sobą przyszłość. Myślę, że każdy z nich będzie mógł kontynuować naukę gry na fortepianie w akademii muzycznej. Oczywiście nie muszą, ale żeby mieli taką okazję. Czasami wielka pasja i miłość do muzyki budzą się w ostatniej klasie liceum. Miałem w ubiegłym roku szkolnym uczennicę, u której ta miłość obudziła się w ostatniej klasie i przez rok zrobiła tak ogromne postępy, że bez problemu zdała do Akademii Muzycznej w Łodzi i studiuje z zapałem.

        Zastanawiam się, czy można dobrze i wygodnie żyć będąc tylko muzykiem.

        - Zawsze mówię swoim uczniom i studentom, że jeśli chcą dobrze żyć albo mieć dużo pieniędzy – to w żadnym wypadku nie powinni zostawać muzykami. Jeśli chcą być dobrymi muzykami, to muszą się liczyć z tym, że będą żyć na przyzwoitym poziomie pod warunkiem, że będą ciągle nad sobą pracować. Tylko jednostkom udaje się wygrywać najważniejsze konkursy, za którymi idą nagrody finansowe i propozycje koncertów na całym świecie. Ogromna pasja i miłość jest jedyną drogą do tego, żeby zostać muzykiem.

        Czy podczas koncertu czuje Pan wsparcie albo obojętność publiczności?

        - Oczywiście, że tak, ale ja uważam, że wychodząc na scenę, nie powinniśmy się starać grać wyłącznie dla kogoś. Najpierw musimy zagrać dla siebie tak pięknie, żeby muzyką zjednać sobie i porwać publiczność. Tak samo jest z miłością – nie można pokochać kogoś, jednocześnie nienawidząc siebie. Żeby pokochać kogoś, trzeba najpierw pokochać, a przynajmniej polubić siebie. Tak samo jest na estradzie; musimy kochać i akceptować to, co robimy, aby wykonywana przez nas muzyka trafiła do serc publiczności.

        Jaka muzyka będzie dominować w programach Pana recitali i koncertów w tym sezonie?

        - Jeśli mam zaproszenie na recital, to staram się zawsze, aby program był urozmaicony. Żeby publiczność doceniła i polubiła muzykę współczesną, to nie można proponować całego recitalu złożonego wyłącznie ze współczesnych utworów, bo nikt by tego nie wytrzymał. Zawsze staram się wykonać kilka utworów znanych kompozytorów i do tego dołożyć trochę ciekawej muzyki nowej. Będę miał w tym sezonie recital w Londynie i zamierzam pomiędzy utworami Chopina i Paderewskiego, „przemycić” utwory Kisielewskiego i Majerskiego. Będą też koncerty monograficzne, bo wiem, że w maju na Forum Lutosławskiego w Lublinie będę grał recital złożony wyłącznie z utworów Mariusza Dubaja, ale to jest wyspecjalizowany festiwal muzyki współczesnej.
         Będę wykonywał bardzo ciekawy program, podczas którego będę muzykiem i aktorem. Za dwa tygodnie, w operze w Nancy, „wcielę się” w postać Ignacego Jana Paderewskiego i wykonamy wspólnie z Marcinem Rogalskim w roli narratora – dziennikarza, który przeprowadza wywiad, spektakl muzyczno-teatralny, którego reżyserką jest Jessica Dalle, a autorami scenariusza są: Marek Rogalski i Magdalena Sokołowicz. „Paderewski – pianista, który został premierem” – to bardzo duże wyzwanie. Tekst mam już opanowany na pamięć i na scenie muszę to zestawić z utworami, i różnymi sytuacjami. Trochę się tego boję, ale lubię takie wyzwania.

        Sądzę, że przygotowania do koncertu w Rzeszowie przebiegały w miłej atmosferze.

        - Bardzo się cieszę, że mogłem pracować i występować pod batutą Massimiliano Caldiego, bo jest to znakomity dyrygent i świetny, wszechstronnie wykształcony muzyk. Kiedyś występowaliśmy wspólnie w Koncercie na trzy fortepiany Mozarta i maestro Caldi grał partię jednego fortepianu oraz dyrygował. Bardzo lubię pracować z Massimiliano Caldim, ale takich świetnych dyrygentów jest niewielu.

        Po znakomitym koncercie w Rzeszowie, na kolejne spotkanie z panem Michałem Drewnowskim zapraszamy Państwa do Krosna.

        - Zapraszam serdecznie 30 listopada do Regionalnego Centrum Kultur Pogranicza w Krośnie, gdzie wystąpię w duecie z Danielem Eibinem.

Z dr Michałem Drewnowskim – znakomitym pianistą i pedagogiem Akademii Muzycznej w Łodzi rozmawiała Zofia Stopińska 12 października 2018 roku w Rzeszowie.

Subskrybuj to źródło RSS