Publiczność i jej obecność nadaje sens naszej pracy
Karina Skrzewszewska - sopran fot.Sanocki Dom Kultury

Publiczność i jej obecność nadaje sens naszej pracy

„Carmina burana” Carla Orffa w wersji na chór mieszany, 2 fortepiany i zespół perkusyjny zakończyła 8 września 2019 roku 22. Mielecki Festiwal Muzyczny. Partie solowe śpiewali: Karina Skrzeszewska – sopran, Maciej Gallas – tenor i Maciej Bartczak – baryton, przy fortepianach zasiedli Agnieszka i Piotr Kopińscy, na instrumentach perkusyjnych grali Adam Bonk i Michał Żymełka, partie chóralne wykonali członkowie trzech chórów, a były to: Chór” Akord” ZNP i SCK w Mielcu, Podkarpacki Chór Męski i Strzyżowski Chór Kameralny, a dyrygował Grzegorz Oliwa. Gospodarzami wieczoru byli: Joanna Kruszyńska – dyrektor Festiwalu i dyrektor SCK w Mielcu oraz Piotr Wyzga – muzyk i pedagog.
Koncert zakończył się wielkim sukcesem, były gorące brawa, owacja na stojąco i nie obeszło się bez bisu.
Przed koncertem poprosiłam o krótką rozmowę panią Karinę Skrzeszewską, znakomitą polską śpiewaczkę, obdarzoną przez naturę niezwykłej urody sopranem. Bardzo się na to spotkanie cieszyłam, bo Artystka zawsze zachwyca mnie wspaniałym głosem i kreacjami aktorskimi.

          Zofia Stopińska: W 2008 roku zadebiutowała Pani rolą Łucji w „Łucji z Lammermoor” G. Donizettiego w Operze Śląskiej i odniosła Pani wielki sukces. Wkrótce gorąco była Pani oklaskiwana po wykonaniu Kantaty „Carmina burana”. Te występy zostały wysoko ocenione także przez recenzentów i uhonorowane prestiżową nagrodą Złotej Maski za najlepszą kreację wokalno-aktorską 2008 roku. Bardzo się cieszę, że dzisiaj wystąpi Pani w tej Kantacie w Mielcu.
          Karina Skrzeszewska: Tak, ale to już zamierzchłe czasy. Bardzo się ucieszyłam z tego nagłego zastępstwa w Mielcu, ponieważ w tym samym składzie z Grzegorzem Oliwą, Maciejem Gallasem i Maciejem Bartczakiem śpiewałam w Strzyżowie chyba osiem albo dziewięć lat temu. Z chęcią tutaj przyjechałam, żeby zaśpiewać, chociaż już się zarzekałam na zakończenie sezonu w Filharmonii i Operze Podlaskiej, że już więcej tego utworu nie będę śpiewać. Nie ma to nic wspólnego z możliwościami mojego głosu, bo zarówno wysoka kadencja, jak i In Trutina, która jest średnicowa i bardzo piękna, to wszystko jest do zaśpiewania i nie wykracza poza możliwości głosu bel cantowego, ale chciałabym już oscylować w stylistyce bardziej dramatycznego repertuaru. Gdyby to nie było zastępstwo, to podobnie jak w Filharmonii Łódzkiej, odmówiłabym występu. Kantatę "Carmina burana" zaśpiewałam ponad 30 razy, biorąc udział w 2 realizacjach scenicznych, wielu koncertach. Mój głos, inny niż 10 lat temu, predestynuje do wykonywania innego repertuaru.

          Cieszę się, że po raz drugi będę Panią oklaskiwać już niedługo, bo 23 września wystąpi Pani w ramach Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku z programem „Callas jakiej nie znacie...”. Czytałam bardzo pochlebne recenzje o tym projekcie i czekam na ten wieczór z niecierpliwością, z pewnością będzie wyjątkowy.
          - Ten program powstał z dwóch przyczyn. Maria Callas była i jest mi bliska nie tylko dlatego, że mam podobnie jak ona greckie pochodzenie, ale przede wszystkim jako wspaniala artystka, śpiewaczka, która wyznaczyła w teatrze operowym nowe trendy. Partie operowe, które posiadam w repertuarze i po które będę sięgać w przyszłości to te, w których brylowała Callas, jednak ona zadebiutowała w roli Santuzzy, śpiewała w jednym roku wagnerowską Izoldę, Elvirę w "Purytanach" i Toskę. Dziś wydaje się to niedorzeczne i nieprofesjonalne, ale kiedyś śpiewaczki śpiewały różnorodny repertuar. Ja podążam konsekwentnie od lirycznej koloratury w coraz to nowe rejony, wymagając gęstości, dojrzałości i dramatyzmu. W ostatnich latach śpiewałam partie tzw. "dużego belcanta": "Normę" i "Annę Bolenę" w Operze Krakowskiej, "Dona Carlosa" w Bydgoszczy i Niemczech, "Nabucco" w Gdańsku, Bytomiu i Wrocławiu. Obecnie szykuję się do kilku spektakli "Nabucco" w Niederbayern Landestheater, gdzie również wezmę udział w nowej realizacji opery "Maria Stuarda" Donizettiego, gdzie będę kreować parię Elżbiety.
           Wracając do programu „Callas jakiej nie znacie...”, z którym wystąpię w Sanoku, chcę podkreślić, że jest on napełniejszy, kiedy towarzyszy mi mój wspaniały kolega, znawca opery, krytyk muzyczny Marcin Maria Bogusławski – wykładowca na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Łódzkiego. Marcin pięknie opowiada o Callas, o jej interpretacjach, o tym, co było jej fenomenem, dlaczego cieszyła się tak wielką popularnością, dlaczego mówiło się, że wprowadziła teatr do opery, jakim była naprawdę głosem. Nie opowiadamy o faktach z jej życia, bo o tym można sobie przeczytać. Staramy się skupić na tym, co charakteryzowało Marię Callas jako śpiewaczkę. Tę opowieść ilustrujemy ariami, które wykonywała – publiczność wysłucha arii m.in.z „Toski”, „Traviaty”, „Nabucco” i oczywiście „Normy”.

           Na „Normę” może Pani zaprosić do Opery Krakowskiej.
           - Tak. Zapraszam już niedługo, 29 września.

          Wracając do, jak to Pani określiła, zamierzchłych czasów, i Pani debiutu w Operze Śląskiej w „Łucji z Lammermoor”, to chyba w tym samym roku ta opera wystawiana była również na Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku i pamiętam, jak przepięknie Pani śpiewała kilkunastominutową arię Łucji z III aktu w bardzo niewygodnej pozycji.
          - To faktycznie była piękna realizacja i w scenie obłędu reżyser dał mi całkowitą dowolność. Moje przygotowanie do roli Łucji i fakt, że wygrałam wtedy casting w Operze Śląskiej, zawdzięczam mojemu profesorowi Dariuszowi Grabowskiemu, który ze mną pracował nad tą partią. Uwielbiałam śpiewać Łucję, a moje ówczesne warunki głosowe dawały mi swobodę interpretacyjną. Posiadałam rozległą skalę sięgającą do „b3”, a to powodowało, że scenę obłędu z jej najbardziej karkołomnymi wysokimi dźwiękami wykonywałam w każdej pozycji.

          W kolejnych latach kariery Pani głos się rozwijał, przybywało pierwszoplanowych ról operowych i operetkowych, a aktualnie jest ich ponad 20, ale Pani głos przez cały czas brzmiał pięknie.
          - Faktem jest, że bazując na technice bel canto, śpiewaczki mogą cieszyć się długimi karierami i różnorodnym repertuarem. Głos dojrzewa, zmienia się wraz z nami. Podobnie jak dziewczyna zmienia się w dojrzałą kobietę, tak i jej głos nabiera nowych barw, gęstości, ciężaru. Pragnęłam, by role wykonywane przeze mnie na scenie były kompatybilne z moją osobowością i możliwościami. Ogromnie się cieszę, że mi się to udaje.

          Z pewnością już decyduje Pani sama o swoim repertuarze, ale znam śpiewaczki, które mają swoich doradców i jak mają jakieś wątpliwości, to udają się do nich po radę.
          - Ja też mam taką osobę i jest to prof. Dariusz Grabowski. Jesteśmy w stałym kontakcie, bo przecież przez cały czas głos jest eksploatowany, podlega różnym siłom, różnym zjawiskom. Nieodzowne jest „zewnętrzne ucho”, które jest w stanie wysłyszeć najdrobniejsze zmiany wówczas, gdy my sami często przyzwyczajamy się do nich. I ich nie zauważamy. Wtedy łatwo zboczyć z dobrej drogi i iść po ratunek dopiero, gdy z głosem jest bardzo źle.
Aby tego uniknąć, staram się pracować głosem w oparciu o prawidła techniki belcantowej oraz dbać o dobór właściwego repertuaru.

          Tak jak Maria Callas jest Pani Greczynką, specjalizuje się Pani w dużej mierze w podobnym do jej repertuarze. Czy to są powody, dla których czuje Pani bliskość tej wielkiej śpiewaczki?
          - Nie mogę powiedzieć, że jest mi do niej blisko. Ona w swoich czasach była jedyna, inna od pozostałych, a dzisiaj jest ikoną świata operowego i absolutnie nie chcę być nigdy porównywana do niej. Natomiast jej sposób patrzenia na operę jako na teatr, na sztukę w ogóle, jest mi bliski. Uważam, że publiczność przychodząca na spektakle operowe oczekuje nie tylko zachwytu pięknymi frazami i techniką wokalną, ale oczekują autentyzmu emocji, prawdziwych międzyludzkich interakcji, gry aktorskiej, która nada roli siłę dramatycznego wyrazu.

          Urodziła się Pani we Wrocławiu i tam przez cały czas mieszkają rodzice. Pierwsze lata pobytu Mamy w Polsce nie były łatwe.
          - Tato odszedł 3 lata temu. Mama nadal mieszka we Wrocławiu. Jak wielu Greków, którzy pojawili się w Polsce po wojnie domowej w Grecji, przyjechała tu jako 9-letnia dziewczynka i wychowywała się w domu dziecka. Dopiero po 8 latach, kiedy rozpoczęto kojarzyć rozdzielone rodziny, Mama odnalazła swoją mamę. Opowiadała, jak bardzo to było wzruszające i wyczekiwane spotkanie. Ponieważ moja Mama wyszła za mąż za Polaka, została w Polsce, natomiast reszta rodziny powróciła do Grecji i nadal tam mieszkają.
          Mama zawsze się udzielała artystycznie: statystowała w filmach, śpiewała, tańczyła i wszelka działalność sceniczna była jej bardzo bliska. Do dzisiaj chętnie uczestniczy w życiu kulturalnym, angażuje się w różne projekty. Nieuniknionym było, że pójdę w jej ślady. Najpierw przedszkole muzyczne, potem balet, nauka gry na gitarze, nauka śpiewu w ognisku muzycznym, średnia szkoła muzyczna, studia na Akademii Muzycznej. Wszystko zawsze krążyło wokół muzyki. Dziś opera stała się moim zawodowym światem.

           Dzięki Mamie poznała Pani grecką kulturę, muzykę, obyczaje, język...
          - Tak, Mama była nauczycielką języka greckiego i uczyła też inne dzieci. Później zaczęłam jeździć do Grecji, nauczyłam się języka, muzyka i greckie tańce ludowe są mi szczególnie bliskie. Każdego roku jeżdżę do Grecji w czasie wakacji, a w tym roku byłam również wiosną i chciałabym bywać tam coraz częściej.

          Pani córka interesuje się kulturą grecką, zna język?
          - Dużo słów rozumie, potrafi się porozumieć używając prostych zwrotów, ale myślę, że przyjdzie też taki moment, kiedy pojedzie sama do Grecji, że szybko się nauczy mówić, bo ma talent do języków.

          Na różne sposoby stara się Pani propagować grecką muzykę i sztukę.
          - Tak. Czuję się w obowiązku kultywować tradycje matczynej ojczyzny, a poza tym sprawia mi to wielką przyjemność. Stworzyłam specjalnie projekt „Hellada... mój dom ze snów”, podczas którego wykonuję greckie pieśni, a mama opowiada o Grecji i jej kulturze. Wielokrotnie występowałam w ramach różnych festiwali piosenki greckiej i kultury greckiej. Mam grono przyjaciół, którzy podobnie jak ja mają pontyjskie korzenie. Mój przyjaciel, wybitny artysta i scenograf, wykładowca na wrocławskiej ASP, Michał Hrisoulidis od wielu lat przybliża szerszemu gronu historię Greków Pontyjskich, ich kulturę, muzykę, tańce... Staram się zawsze go w tym wspierać i uczestniczyć w tych ważnych dla nas wydarzeniach. Świadomość naszego pochodzenia, zakorzenienia wypełnia ważna rolę w budowaniu naszej narodowej tożsamości. Odpowiada na pytanie: kim jesteśmy. Grecja jest krajem wielkiej historii i wielkich tragedii, słońca i nostalgii, patosu i lekkości. To wszystko zapisane zostało w muzyce z tamtych stron.

           Jest Pani związana na stałe z jakimś teatrem operowym w Polsce?
           - Dwa lata temu zakończyłam współpracę z Operą Śląską i od tamtej pory pracuję kontraktowo. W tym sezonie będę śpiewać w Niemczech. Już 1 października wyjeżdżam do Passau i tam spędzę czas do połowy lutego. Biorę udział w nowej produkcji „Marii Stuart”, oprócz tego śpiewam w „Nabucco”. Będę ponadto występować w Polsce, również na rodzimej wrocławskiej scenie, z czego się bardzo cieszę.

           Zawód śpiewaka to „życie na walizkach”, pewnie Pani bliscy są już do tego przyzwyczajeni.
           - Owszem. Od samego początku, czyli od ponad 10 lat bardzo dużo podróżowałam, w domu bywałam gościem. Jest to inny rytm życia i wymaga dobrej organizacji i pomocy ze strony bliskich.
          Mam ogromne wsparcie ze strony mojego partnera. A córka Sofija skończy w styczniu 15 lat i jest również bardzo samodzielną nastolatką. To, że mój dom może wspaniale funkcjonować bez mojej ciągłej obecności, daje mi wielki komfort w pracy.

           W tym sezonie możemy zaprosić Państwa tylko do Sanoka i Krakowa. Mamy nadzieję, że kiedyś jeszcze usłyszymy Panią także na Podkarpaciu.
           - Zapraszam 23 września do Sanoka na program „Callas, jakiej nie znacie...”, a wkrótce, bo 29 września do Krakowa na „Normę” – bardzo piękna inscenizacja w reżyserii Laco Adamika. Publiczność i jej obecność nadaje sens naszej pracy, dla nich śpiewamy i każde wzruszenie, każda radość wywołana na ich twarzach sprawia mi ogromną satysfakcję i wypełnia ciepełkiem serce.
           Bardzo chętnie wracam też do mniejszych ośrodków, gdzie dostęp do muzyki wykonywanej na żywo jest mniejszy niż w dużych miastach. Cieszę się, gdy widzę duże zainteresowanie muzyką klasyczną. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że propagowanie sztuki jest bardzo ważne.