Anna i Józef Ruszlowie - Muzyka była zawsze naszym życiem
Lata 60. Wycieczka orkiestry w Tatry. Od lewej Józef Ruszel – wiolonczela, Zbigniew Bałchan – altówka, Stanisław Lipiński – klarnet, Czesław Prejsnar – skrzypce (był potem w Oslo koncertmistrzem przez 40 lat), ostatni Antoni Walawender – wiolonczela fot. z albumu Anny i Józefa Ruszlów

Anna i Józef Ruszlowie - Muzyka była zawsze naszym życiem

       Pomimo, że koncerty z okazji jubileuszu 70-lecia Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej odbyły się w marcu i kwietniu rok jubileuszowy ciągle trwa, bo pierwszy koncert odbył się 29 kwietnia 1955 roku. Okazało się, że rozmowy z muzykami i pracownikami, którzy przed laty wnieśli swój wkład w rozwój zespołu, zaowocowały nowymi kontaktami i spotkaniami. Z wielką radością zapraszam do przeczytania rozmowy z państwem Anna i Józefem Ruszlami, perkusistką i wiolonczelistą, którzy grali w Orkiestrze w pierwszych dekadach jej działalności. Państwo Ruszlowie byli także pedagogami Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia, a wcześniej pan Józef był uczniem Średniej Szkoły Muzycznej.

Państwa życie i działalność związane były przez wiele lat z dwiema placówkami: Średnią Szkołą Muzyczną w Rzeszowie i Orkiestrą Symfoniczną.

     Józef Ruszel: W 1955 roku zdałem maturę w liceum w Łańcucie i dostałem się do Średniej Szkoły Muzycznej w Rzeszowie, która mieściła się na piętrze prywatnego budynku przy ul. Jana III Sobieskiego, bo na parterze mieszkał doktor Emanuel Reszke. Pan dyrektor Tomasz Czapla mieszkał w służbowym mieszkaniu na piętrze. Także na piętrze, w jednym pokoiku mieszkała pani Frania, która zatrudniona była w szkole jako woźna. Była wspaniałą i bardzo życzliwą osobą. Opiekowała się także uczniami, którzy dojeżdżali z odległych miejscowości i czasami musieli nielegalnie nocować w szkole. Rozkładane łóżka były schowane za piecem i jedną lub dwie noce można było spać w szkole.
       Starałem się o przyjęcie na akordeon, bo to był mój ulubiony instrument. Pamiętam, że na egzaminie wstępnym słuchali mojej gry pani Florentyna Mirska, znakomita pianistka pochodząca ze Lwowa i pan Tadeusz Hejda, który uczył gry na akordeonie. Dowiedziałem się, że zdałem egzamin i jakie przedmioty będę mnie obowiązywać w pierwszym roku nauki, a jednym z nich będzie fortepian dodatkowy. Pomyślałem, że nie mam fortepianu i nie będę miał na czym ćwiczyć. Zapytałem nieśmiało czy nie mógłbym się dodatkowo uczyć grać na wiolonczeli, ponieważ wcześniej w Łańcucie uczyłem się także na tym instrumencie.
Pan Tadeusz Hejda poprosił pana Jana Wołowca, który przyszedł z pożyczoną w magazynie wiolonczelą i powiedział, abym coś zagrał na tym instrumencie.
        Potwierdzono, że zostałem przyjęty i za tydzień będzie wywieszona lista. Jak po tygodniu przyszedłem sprawdzić, nie znalazłem swojego nazwiska. Udałem się do sekretariatu do pani Marii Czajewskiej, która skierowała mnie do dyrektora, a on powiedział: „Ziutek, spokojnie, jesteś przyjęty na wiolonczelę”. Na akordeon nie było już miejsc, a na wiolonczelę, oprócz Antka Walawendra, który uczył się grać na trąbce i dodatkowo miał lekcje gry na wiolonczeli, nie było chętnych. Wprawdzie dyrektor zapewnił mnie, że do półrocza na pewno znajdzie się dla mnie miejsce na akordeonie. Ja jednak zostałem już w klasie wiolonczeli.

Przekonał się Pan, że to jeden z najpiękniejszych instrumentów?

       J.R.: To prawda, ale był także inny powód. Późną jesienią tegoż roku, po zajęciach w szkole muzycznej, pan dyrektor Jan Wołowiec szedł na próbę orkiestry do WD. Spotkaliśmy się, bo także wychodziłem ze szkoły aby udać się na dworzec i wracać do Łańcuta. Pan Wołowiec zaproponował, aby pójść z nim na tę próbę. Nie chciałem się sprzeciwiać i poszedłem. Byłem ogromnie zaskoczony, kiedy posadził mnie przy pulpicie i od razu kazał grać.
        Okazało się, że w orkiestrze grało tylko dwóch wiolonczelistów, pan Franciszek Matyja i pan Jan Wołowiec. Byli zantagonizowani i jak pan Wołowiec dyrygował, to pan Matyja nie przychodził na próby. Nie dość, że pierwszy raz uczestniczyłem w próbie, to jeszcze byłem w tym dniu jedynym wiolonczelistą. Na pulpitach była Uwertura do opery Wesołe kumoszki z Windsoru Otto Nicolaiego. którą wiolonczela rozpoczynała solówką. Na szczęście była zapisana tylko w czterech pozycjach i potrafiłem ją zagrać a vista. Podobno bardzo dobrze wyszło, ale trema była wielka, bo miałem świadomość, że słucha mnie 40-tu pozostałych muzyków.
        Po kilku kolejnych próbach zaproponowano mi pracę w orkiestrze. Byłem już pełnoletni, po maturze i dlatego pomyślałem, że grając na akordeonie w przyszłości czeka mnie tylko dorywcza praca w zespołach grających na zabawach i weselach, a w orkiestrze będę miał stałą pracę. Przyłożyłem się solidnie do wiolonczeli i zacząłem pracę w orkiestrze od grudnia 1955 roku.

Wspomniał Pan, że pan Antoni Walawender uczył się w Średniej Szkole Muzycznej grać na trąbce, a ja pamiętam go jako wiolonczelistę.

       J.R.: Antek Walawender rozpoczął naukę w tej szkole w pierwszym roku jej działalności, dwa lata wcześniej niż ja. Był niezwykle uzdolnionym człowiekiem, ale trafił na bardzo trudne czasy. Mieszkał w Smolarzynach, odległych 6 kilometrów od Dąbrówki, skąd jeszcze miał 7 kilometrów do Łańcuta, aby pociągiem dojechać do Rzeszowa. Gdyby Antek żył w dzisiejszych czasach byłby na pewno słynnym instrumentalistą. Nie spotkałem w życiu drugiego tak zdolnego człowieka.
       Gry na wiolonczeli uczyła nas pani Murczyńska uczennica słynnego wiolonczelisty i kompozytora Davida Poppera. Miała wtedy już 75 lat. Była bardzo wymagająca, ale zawodziła ją już pamięć. Często nie pamiętała, co zadała nam do przygotowania podczas poprzedniej lekcji i otwierała nuty z nowymi, nieraz bardzo trudnymi utworami, które po raz pierwszy widzieliśmy na oczy. Ja nie potrafiłem skorzystać tyle podczas lekcji co Walawender. On potrafił grać ze słuchu, czego ja nie potrafiłem. Zawsze prosił panią Murczyńską, aby najpierw zagrała i powtarzał to. Miał genialną pamięć, a ja musiałem dłużej pracować nad utworem, aby nauczyć się go na pamięć. 

Ruszlowie Album Marianna Kniaź Józef RuszelWiolonczeliści Marianna Kniaź i Józef Ruszel, fot. z albumu państwa Anny i Józefa Ruszlów

Jak Pan rozpoczynał pracę w Wojewódzkiej Orkiestrze Symfonicznej w Rzeszowie, jej siedzibą był Wojewódzki Dom Kultury, a kto szefował orkiestrze?

       J.R.: Od września 1955 roku dyrektorem artystycznym był pan Janusz Ambros. Próby odbywały się w WDK, w sali nr 26 na drugim piętrze. To była sala muzyczna i dzieliliśmy ją m.in. z kapelą ludową, którą prowadził pan Jan Robak. Orkiestra miała próby dwa razy w tygodniu – w poniedziałki i czwartki po południu. Dodatkowe próby często odbywały się na dole w szatni kina obok sali widowiskowej. Pamiętam takie czasy, że jak chciałem przed próbą poćwiczyć na wiolonczeli, to schodziłem do piwnicy, gdzie gromadzono drewno i węgiel na opał. Siadałem na pieńku, na którym rąbano drewno i ćwiczyłem. Zimą musiałem ubrać płaszcz i specjalnie miałem rękawiczki z obciętymi palcami. Musiałem wykorzystać każdą wolną chwilę na przygotowanie repertuaru zadanego w szkole i na próby orkiestry. Pan dyrektor Ambros miał zwyczaj przepytywania muzyków, polegający na graniu solo partii w poszczególnych grupach.
       Część muzyków w grupie dętej tworzyli członkowie dwóch orkiestr: Kolejowej Orkiestry Dętej i Orkiestry Dętej WSK, a oni pracowali jeszcze zawodowo w tych zakładach. Próba rozpoczynała się o 16.00, kończyliśmy o 20.00, a ja o 20.06 miałem pociąg do Łańcuta. Kilku muzyków także jechało w tym kierunku, a pan dyrektor Janusz Ambros nie chciał nas zwalniać wcześniej. Cichutko przygotowywaliśmy się do wyjścia chociaż 5 minut wcześniej. Na szczęście dworzec PKP był niedaleko, my byliśmy młodzi i szybko biegaliśmy.
Koncerty odbywały się co dwa tygodnie w piątki w sali widowiskowej kina WDK. Pamiętam, że na koncerty był montowany nad sceną specjalny sufit, żeby dźwięk nie uciekał do góry. Ale i tak akustyka w tej sali nie była dobra, szczególnie dla instrumentów smyczkowych, których ciągle było za mało, a ponadto proponowany przez pana Janusza Ambrosa repertuar często był dla nas często za trudny.

Pani Ania usiadła obok i słucha nie odzywając się, a przecież Pani także grała w orkiestrze. Pani imię i nazwisko kojarzy mi się przede wszystkim z kotłami.

       Anna Ruszel: Od 2 stycznia 1962 roku przez kilka lat grałam w orkiestrze na kotłach. Jednak już miesiąc później, kolega waltornista polecił mnie w szkole i rozpoczęłam pracę jako nauczyciel. Później zaczęły się kłopoty ze zdrowiem i uczyłam już tylko w szkole.
       Pamiętam, jak przyjechał z Kanady do Rzeszowa starszy pan z laseczką, który przed wojną był właścicielem budynku, w którym mieściła się szkoła muzyczna. Ponieważ ja przez kilka miesięcy, pod nieobecność zastępcy dyrektora, wykonywałam jego obowiązki, to zostałam poproszona, aby pokazać temu panu szkołę i opowiedzieć, co się w niej dzieje. Długo rozmawialiśmy i bardzo się cieszyłam, że był bardzo zadowolony iż w budynku, który kiedyś był jego własnością jest teraz szkoła muzyczna.

Ruszlowie Album Anna RuszelAnna Ruszel - kotły, fot. z albumu państwa Anny i Józefa Ruszlów.

Jaka była atmosfera w tym zespole?

       J.R.: Pomimo, że większość muzyków to byli starsi ludzie – tylko w kwintecie grało kilku młodych uczniów szkoły muzycznej, to atmosfera była bardzo dobra, wręcz przyjacielska. Integrowały nas liczne wyjazdy z koncertami, szczególnie te dalekie – do Lubaczowa, Gorlic, Ustrzyk Dolnych… Wracało się czasami do Rzeszowa po północy. Norma wynosiła 17 koncertów w miesiącu, a często było ich więcej. Mieliśmy nawet własny autobus z kierowcą panem Tadeuszem Malcem. Założenie było takie, że miało być 11 godzin przerwy po takim późnym powrocie do Rzeszowa, ale nie zawsze to było przestrzegane.
        Pamiętam jak kilka koncertów rozrywkowych prowadził pan Stefan Rachoń i potrzebował w składzie orkiestry muzyka grającego na gitarze elektrycznej. W szkole uczono grać na gitarze klasycznej, a o elektrycznej mało kto słyszał.
Filharmonia zakupiła specjalny sprzęt, a ponieważ dowiedzieli się, że amatorsko grywam na gitarze i dyrektor Józef Maroń mnie do tych koncertów zatrudnił.
       Pan Stefan Rachoń był bardzo zdziwiony, bo spodziewał się amatora, z długimi włosami, nie znającego nut, a przy pulpicie znalazł się młody, elegancko ubrany człowiek, który świetnie czytał nuty.
        Później, pan Tadeusz Chachaj prowadził także big-band grający muzykę rozrywkową: 5 saksofonów, 4 trąbki, 4 puzony i sekcja rytmiczna. Wtedy zakupiono dobry niemiecki sprzęt: gitarę elektryczną, organy elektryczne… Występowali z nami bardzo wówczas popularni soliści. Często zamiast nut otrzymywaliśmy tylko prymkę i funkcje. Wtedy Edwarda Barczewskiego, zastępował inny pianista - Leszek Steciak. Gra w takim zespole wymagała specjalnych umiejętności.

Czy tak wielka ilość koncertów przekładała się na wysokie zarobki?

        J.R.: Cieszyłem się, że mogę się uczyć i pracować, nie przywiązywałem wtedy do zarobków wielkiej wagi. Sytuacja muzyków zmieniła się dopiero jak zmienił się status zespołu. Orkiestry o statusie wojewódzkim miały normy narzucone przez wojewódzkie wydziały kultury, ponieważ to od nich otrzymywaliśmy środki na wynagrodzenia, a dopiero jak zostaliśmy Państwową Orkiestrą Symfoniczną w Rzeszowie, a później Państwową Filharmonią, to otrzymywaliśmy pieniądze z Ministerstwa Kultury. Wtedy mieliśmy wyższe gaże, a koncertów mniej. Było także więcej pieniędzy na wyposażenie.

        A.R.: W tamtych czasach bardzo się cieszyłam, że pracuję z ludźmi. Zastanawiałam się czasem, kto jeszcze ma taki zawód, że widzi równocześnie wszystkich kolegów.
        W przerwach chodziło się na ploteczki, a ponieważ wszystkie pomieszczenia w WDK były zajęte, siadało się na drewnianych schodach prowadzących na ostatnią kondygnację.
         Kobiety miały garderobę dopiero wtedy, kiedy w pomieszczeniu służącym nam za szatnię, panowie powiesili na wieszakach swoje płaszcze. Po drugiej stronie miałyśmy garderobę. To także były piękne czasy, bo człowiek był młody, pełen zapału i bardzo zaangażowany.

Pewnie wszyscy muzycy i melomani marzyli o nowym budynku.

        J. R.: To prawda, ale kiedy wreszcie ten budynek był już prawie ukończony, to ja przestałem pracować w orkiestrze. Zawdzięczam to panu dyrektorowi Stanisławowi Michalekowi.
Zachorowałem i nie mogłem jeździć w teren. Prosiłem o przejście na pół etatu i o możliwość pracy tylko w Rzeszowie. Pan dyrektor nie wyraził zgody, uzasadniając to potrzebą pracy sześciu wiolonczelistów na pełnych etatach. Dlatego pożegnałem się z orkiestrą i zostałem już tylko nauczycielem, chociaż bardzo chciałem grać.
        W nowym budynku Filharmonii grałem jedynie jako muzyk doangażowany. Jak trzeba było 10 albo 12 wiolonczel w składzie orkiestry, albo jak był program rozrywkowy to zatrudniano mnie jako gitarzystę.

         A. R.: Zawsze marzyliśmy o własnym budynku i byliśmy bardzo zaangażowani w jego powstanie na każdym etapie. Jak kładziony był kamień węgielny pod nowy budynek Filharmonii przy ulicy Chopina, to moja ręka tam była, kamień został przeze mnie dotknięty. 

Ruszlowie Album Anna Ruszel Marianna Kniaź Maria KuklaZ pierwszych dekad działalności Orkiestry Filharmonii Rzeszowskiej podczas wyjazdu z koncertami, Anna Ruszel - kotły, Marianna Kniaź - wiolonczela, Maria Kukla = wiolonczela, fot z albumu państwa Anny i Józefa Ruszlów.

W szkole uczył Pan grać na wiolonczeli.

        J.R.: Równolegle uczyłem także na gitarze klasycznej, bo trzeba było wspomóc pana Witolda Żebrowskiego, który po zakończeniu pracy w wojsku, został zatrudniony w szkole jako nauczyciel gry na gitarze. Pamiętam nawet, że pan Witold doskonalił swoje umiejętności pobierając lekcje gry na gitarze w Łodzi.

Myślę, że z wielką sympatią wspominają Państwo dawne lata.

       J. R.: Oczywiście, muzyka zawsze była moim życiem. Już będąc bardzo młodym chłopcem, starałem się chodzić na wszystkie imprezy, podczas których usłyszeć można było muzykę. Innych możliwości nie było. W domu był „kołchoźnik”, w którym dwa razy dziennie nadawane były kilkunastominutowe programy informacyjne.

        A.R: W ostatnich latach mój mąż jest związany nie tyle z muzyką, co z instrumentami. Sam się wszystkiego nauczył. Umiejętności gry na kilku instrumentach także zawdzięcza talentowi i ogromnej pracowitości. Bardzo wcześnie nauczył się także reperować instrumenty strunowe i do tej pory to robi, tylko już mniejsze instrumenty, bo nie ma siły na naprawianie wiolonczeli czy kontrabasu.
Jestem osobą skorą do krytyki, ale zachwycam się umiejętnościami lutniczymi mojego męża. Potrafi tak przepięknie odnawiać i naprawiać instrumenty, że wszyscy którzy je odbierają są także zachwyceni.

        J. R.: Owszem, zajmuję się tym od dawna. Jak zacząłem pracować w szkole, okazało się, że nie ma instrumentów do grania. Magazyn był pełny, ale nie było na czym grać. Dostałem od dyrektora Wołowca uszkodzoną wiolonczelę i postanowiłem ją naprawić. Udało się i to samo zrobiłem z kolejną… Czytałem bardzo dużo literatury na ten temat, ale też miałem po prostu do tego smykałkę. Naprawiłem 24 wiolonczele za darmo i w końcu się nauczyłem.
W Filharmonii Rzeszowskiej grał na altówce pan Stanisław Stańko, który był zawodowym lutnikiem i zajmował się wyłącznie budową instrumentów. Szkoda mu było czasu na naprawy.

        A.R.: Ja uważam, że o wiele trudniej jest naprawiać instrumenty niż je budować. Budując tworzy się coś nowego według określonych zasad, a naprawiając trzeba dobrze głową i rękami ruszyć, żeby wiadomo było co zrobić, aby instrument nadawał się do gry. Proszę przyjść do nas i zaglądnąć do najmniejszego pokoju. Ile tam różnych narzędzi, fachowych książek i pism. Wszystkie w idealnym stanie.

        J. R.: Praca nad naprawą instrumentów wymaga doświadczenia i cierpliwości. Obecnie jest trochę łatwiej, bo można kupić podstawki, kołki i inne części. Dawniej trzeba je było zrobić samemu, ale i teraz za każdym razem jest inna robota, inne narzędzia są potrzebne – mam ich mnóstwo sprowadzonych od Henglewskich z Poznania.
         Każdy instrument, który do mnie trafia ma trochę inne wymiary, zbudowany jest z innego materiału… To jest bardzo ciekawe. Literatura na ten temat jest bardzo bogata.
          Znany lutnik z Łańcuta, pan Tadeusz Kmiecik bardzo długo nie przyjmował do naprawy skrzypiec, nie robił korekt, bo wolał budować instrumenty od nowa.

Wychowali Państwo wiolonczelistę, która jest muzykiem w Filharmonii Podkarpackiej.

         A. R.: Jesteśmy bardzo dumni, ale dumni jesteśmy także z wnuczki, która ukończyła naukę w szkole muzycznej I stopnia, znakomicie grała w siatkówkę, zdała maturę z drugim wynikiem w szkole – na wszystko miała czas. Już po ukończeniu szkoły muzycznej, trzykrotnie uczestniczyła w Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Łańcucie. Kiedy pracowała nad Koncertem Mendelssohna, profesor zapraszał innych pedagogów, aby posłuchali jak amatorka pięknie gra.
         Podczas studiów matematycznych w Krakowie, została zaproszona do udziału w koncercie organizowanym w ramach plenerowego festiwalu „Wawel o zmierzchu”. Grała wprawdzie w drugich skrzypcach, ale w programie była VII Symfonia Beethovena, a dyrygował znakomity Antoni Wit.
         Teraz Julcia uczy w Linzu matematyki, ale podobnie jak my jest pasjonatką muzyki.

Bardzo Państwu dziękuję za spotkanie i rozmowę.

A. R. i J. R.: My również dziękujemy

Zofia Stopińska