wywiady

Małgorzata Walewska - cena za spełnione marzenia

        XVI Festiwal Muzyki Kameralnej BRAVO MAESTRO w Kąśnej Dolnej rozpocznie 26 sierpnia o g. 18.00 mistrzowski recital Małgorzaty Walewskiej, wybitnej polskiej mezzosopranistki. W 1991 roku, jeszcze jako studentka, rozpoczęła współpracę z Teatrem Wielkim – Operą Narodową w Warszawie. W latach 1996-1998 występowała na deskach wiedeńskiej Staatsoper. Debiutowała w Metropolitan Opera w Nowym Jorku jako Dalila w Samsonie i Dalili Camille'a Saint-Saënsa, a także na deskach Royal Opera House w Londynie, gdzie wcieliła się w rolę Azuceny z opery Trubadur Giuseppe Verdiego. Od 2015 roku pełni funkcję dyrektora artystycznego Międzynarodowego Festiwalu i Konkursu Sztuki Wokalnej im. Ady Sari w Nowym Sączu. Właśnie wydała książkę “Moja twarz brzmi znajomo”, wywiad-rzekę, w którym barwnie opowiada nie tylko o swojej drodze zawodowej. W Kąśnej Dolnej wystąpi z towarzyszeniem pianisty Tarasa Hlushko. W programie mistrzowskiego recitalu znajdą się dzieła Fryderyka Chopina, Stanisława Moniuszki, Ignacego Jana Paderewskiego i Mieczysława Karłowicza.

        Przed koncertem w Kąśnej Dolnej pani Małgorzata Walewska udzieliła mi wywiadu. Zapraszam do przeczytania.

         Muzyka zawsze była obecna w Pani domu rodzinnym, czy będąc dzieckiem chciała Pani grać na jakimś instrumencie albo śpiewać?

         Odkąd sięgam pamięcią, śpiewałam, a jak nie śpiewałam, to gwizdałam. Z dziadkiem najczęściej śpiewaliśmy dwie piosenki Ta Dorotka, ta malusia i A ja nie chcę czekolady.
Jak już potrafiłam obsługiwać gramofon, to nauczyłam się wszystkich piosenek z bajek dla dzieci i tekstów Orkiestry z Chmielnej. Z wielkim upodobaniem słuchałam także Violetty Villas. W domu mama puszczała płyty słynnych śpiewaków operowych: Bogny Sokorskiej, Jana Kiepury i Bernarda Ładysza.

         Kiedy postanowiła Pani uczyć się śpiewu i zostać śpiewaczką?

         To był moment, kiedy stałam w sali gimnastycznej ze świadectwem maturalnym w ręku i zdałam sobie sprawę, że jestem dorosła. Zrozumiałam, że muszę się określić, co chcę w przyszłości robić. Wtedy podjęłam decyzję. Chcę śpiewać. Bez przygotowania, nic nie wiedząc na ten temat, poszłam do Akademii Muzycznej przy ulicy Okólnik. Po protekcji mojego licealnego wychowawcy dopuszczono mnie do egzaminów wstępnych. Miałam niecałe dwa tygodnie na przygotowanie. I choć okazało się, że operowa emisja głosu różni się od tego, jak śpiewałam do tej pory, postanowiłam przystąpić do egzaminu. Poszłam do Akademii i udałam się na pierwsze piętro i pod Salą imienia Henryka Melcera cierpliwie czekałam na swoją kolej. Zaśpiewałam Zasmuconej Mieczysława Karłowicza i Dalibógże Stanisława Moniuszki. Pierwszy, liryczny utwór zabrzmiał lepiej, ale w drugim nie potrafiłam zapanować nad dźwiękiem. Nie łudziłam się, że zostanę przyjęta.

         Słuchała Pani innych kandydatów?

          Tak, ponieważ egzaminy odbywały się z udziałem publiczności, usiadłam na widowni. Wtedy po raz pierwszy spotkałam się na żywo z adeptami śpiewu operowego. Największe wrażenie zrobił na mnie Mikołaj Konach, który pojawił się na scenie i ze wschodnim akcentem zapowiedział, że zaśpiewa o zegarze. Chodziło oczywiście o arię Skołuby z opery Straszny dwór Stanisława Moniuszki. I właśnie słuchając jego śpiewu, zdałam sobie sprawę, że zostanę śpiewaczką bez względu na wszystko. Nie ma znaczenia, ile będzie mnie to kosztowało.

          Miała Pani ogromne szczęście być uczennicą i studentką prof. Haliny Słonickiej i ukończyła Pani studia z wyróżnieniem w 1994 roku.

          Zaczęłam od szkoły średniej na Bednarskiej. Trafiłam do nauczycielki, która doceniała mój potencjał, barwę i dużą skalę, ale nie potrafiła mną pokierować. Wiedziała natomiast, że marzę o studiach i zasugerowała mi przejście do klasy profesor Haliny Słonickiej, która uczyła w Akademii Muzycznej, a od nowego roku szkolnego miała także prowadzić klasę śpiewu w szkole przy Bednarskiej. Pod koniec nauki w pierwszej klasie szkoły średniej, dowiedziałam się, że w pałacu Ostrogskich odbywać się będzie Konkurs Moniuszkowski, a w jury będzie między innymi profesor Halina Słonicka. Postanowiłam wziąć udział w tym konkursie i szczęśliwie przeszłam do drugiego etapu. Kiedy już było wiadomo, że nie zakwalifikowałam się do kolejnego, profesorka podeszła do mnie i powiedziała: „Dziecko, masz piękny głos, ale śpiewać nie potrafisz”. Ja zaś rezolutnie odpowiedziałam: „To proszę mnie nauczyć”. Zaraz po konkursie złożyłam w szkole podanie o przeniesienie mnie od nowego roku szkolnego do jej klasy. Ale dopiero w trzeciej klasie szkoły średniej zaczęłyśmy się zastanawiać, co dalej. Wspólnie zdecydowałyśmy, że skończę szkołę średnią, a dopiero potem spróbuję raz jeszcze zdać na Akademię. Niewiele już pamiętam z kolejnych egzaminów wstępnych oprócz jednego telefonu późnym wieczorem. Usłyszałam głos profesorki, która pytała mnie, jak się czuję, a później oznajmiła mi, że dostałam się i jeśli chcę się nadal uczyć u niej, to muszę napisać podanie. Natychmiast napisałam.

          Profesor Halina Słonicka przygotowywała Panią do międzynarodowych konkursów wokalnych. Pierwszym był konkurs we Wrocławiu, w którym otrzymała Pani II nagrodę. Ta nagroda zaowocowała współpracą z Teatrem Wielkim w Warszawie, która rozpoczęła się jeszcze w czasie studiów.


          Jako laureatka tego właśnie konkursu miałam zaśpiewać koncert w filharmonii w Szczecinie. Profesorka zdecydowała, że jestem już gotowa, aby zaśpiewać publicznie dwie arie: Mon coeur s’ouvre a ta voix, słynną arię Dalili z Samsona i Dalili Camille’a Saint-Saënsa i arię Joanny Da, czas nastał z Dziewicy Orleańskiej Piotra Czajkowskiego. Na próbie był obecny dziennikarz z lokalnego radia. Nagrał ją, a jej fragment był potem transmitowany jako reklama koncertu. Tę reklamę usłyszał dyrektor artystyczny Teatru Wielkiego - Opery Narodowej maestro Andrzej Straszyński. Dowiedział się, że studiuję u profesor Słonickiej i zadzwonił do niej. Profesorka przekazała mi, że szuka mnie dyrektor Opery Narodowej. Ustaliłyśmy, że mam poprosić o nuty, aby sprawdzić w klasie, czy proponowana partia jest dla mnie osiągalna, a potem zadecydujemy, co dalej. Podczas spotkania dyrektor Straszyński zaproponował mi rolę Azy w Manru Ignacego Jana Paderewskiego. Nie znałam tej opery, ale powiedziałam, że proszę o nuty, przeanalizujemy je wspólnie z panią profesor i niedługo dam odpowiedź. Maestra przeglądnęła je w pół godziny i zdecydowała, że dam radę. Cyganka Aza była moim scenicznym debiutem.

          Proszę jeszcze opowiedzieć o udziale w Konkursie Luciana Pavarottiego. Jak się Pani o nim dowiedziała?

          
W Akademii zawsze wisiały informacje o różnych konkursach, ale to maestra wybierała te, w których powinnam startować. Konkursy wokalne zwykle trwają około dziesięciu dni, a ten trwał bardzo długo. W tym czasie zdążyłam zajść w ciążę i wziąć udział w pięciu międzynarodowych konkursach. Pierwszy etap odbył się w listopadzie 1991 roku w Warszawie. Półfinał był podzielony na część europejską w Modenie i amerykańską w Filadelfii, również w Filadelfii w październiku 1992 roku odbył się finał. Z Polski do Modeny pojechała nas czwórka: Piotr Beczała, Teresa Borowczyk, Rafał Songan i ja. Luciano Pavarotti osobiście słuchał wszystkich, siedząc w loży królewskiej, rozmawiał z nami, dodawał otuchy, był serdeczny i wyrozumiały. Na wyniki trzeba było czekać dość długo, ale śledziła je mieszkająca w Mediolanie moja serdeczna przyjaciółka Beata Bednarska. Po paru miesiącach zadzwoniła do mnie i powiedziała, że jadę do Filadelfii na finały. Wtedy już byłam w ciąży i okazało się, że w momencie wylotu do Stanów będę pod koniec szóstego miesiąca. Jak przyszło oficjalne zaproszenie, zadzwoniłam do organizatorów z pytaniem , czy mój stan nie będzie przeszkodą. Odpowiedzieli, że jeżeli mogę przylecieć, to oni zapraszają. Spędziłam w Ameryce prawie miesiąc. Podobnie jak w Modenie, maestro Pavarotti był bardzo cierpliwy i wyrozumiały i niektórych przesłuchiwał po kilka razy. Sam finał był podzielony na dwa etapy. Po pierwszym wszyscy, którzy przeszli do ścisłej czołówki, pozostali na scenie. Pavarotti wszedł między nas i stanął obok mnie. Porównywaliśmy, czyj brzuch jest większy i śmialiśmy się, że wygrał tę konkurencję.

          Co dały Pani konkursy?

          Pewność siebie i kontakty.

          Kiedy i gdzie rozpoczęły się występy w zagranicznych teatrach operowych?

          W 1994 roku pojechałam do Bremy zaśpiewać Ciecę w Giocondzie Amicarego Ponchiellego. Nie miałam wtedy jeszcze trzydziestu lat, a grałam staruszkę. W ciągu kilku następnych sezonów wracałam do Bremy, żeby zaśpiewać ponad dwadzieścia spektakli Giocondy. Miałam tam też propozycję stałego kontraktu, ale w tym samym czasie otrzymałam zaproszenie do opery w Wiedniu. Wybrałam Wiedeń. Był to wielki zwrot w mojej karierze. Śpiewałam z Placidem Domingiem, Lucianem Pavarottim, Dimitrijem Chworostowskim, Thomasem Hampsonem, Renatem Brussonem, Berndem Weiklem, Editą Gruberovą. Tam też poznałam Romana Polańskiego, Márthę Eggertt, a także Marcela Prawego, osobistego sekretarza naszego wielkiego śpiewaka - Jana Kiepury.

        Chyba jeszcze możemy polecić bardzo interesującą, wydaną w tym roku książkę „Moja twarz brzmi znajomo”, która jest wywiadem-rzeką albo rozmową dwóch przyjaciółek. Z Małgorzatą Walewską – pierwszą damą polskiej opery rozmawia Agata Ubysz. Jestem zafascynowana tą książką i czytam ją po raz drugi z wielkim zainteresowaniem.

        Pyta Pani, czy jeszcze możemy? To nie jest jakaś sezonowa opowieść, że tylko latem albo, że już niemodne. To historia zwykłego dziecka z przeciętnej, polskiej rodziny, które miało odwagę realizować swoje marzenia. Jednak na drodze do celu było dużo fascynujących, czasem dramatycznych przygód i niezwykłych ludzi. Zresztą trudno lepiej zachęcić czytelników do sięgnięcia po tę publikację, niż Pani to zrobiła. Teraz to ja chciałabym zapytać, dlaczego czyta Pani naszą książkę drugi raz?

        Zapytałam tak dlatego, że w pobliskiej księgarni książki nie ma na półkach. Kiedy odbierałam zamówiony egzemplarz, ktoś także poprosił o ten tytuł, ale ekspedientka znowu obiecywała, że sprowadzi. Odniosłam wrażenie, że niedługo nakład się wyczerpie. Przeczytałam ją po raz drugi właśnie dlatego, że to prawdziwa historia. Dzięki niej dowiedziałam się, ile pracy i wyrzeczeń kosztuje spełnianie swoich marzeń.

        Zawód śpiewaka operowego jest dość wymagający. Kiedy widzowie oglądają spektakl, nie zadają sobie pytań ile na przykład lat pracy stojący na scenie artysta ma za sobą, aby tak śpiewać, jak śpiewa. Cieszę się, że mogłam nieco uchylić rąbka tajemnicy mojej profesji.

        Trochę żal, że nie mogliśmy Pani oklaskiwać podczas 59. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, bo z powodu pandemii koncerty tej edycji zostały nagrane i emitowane. Cudowne pieśni i arie

        Mnie też Państwa bardzo brakowało. Śpiewałam natomiast do uroczego kamerzysty, który jednak nie skupiał się na naszej interpretacji, ale na tym, żebyśmy dobrze wyglądali "w obrazku”.

        Już niedługo, bo 26 sierpnia zainauguruje Pani Festiwal Muzyki Kameralnej „Bravo Maestro”, organizowany przez Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej. Ciekawa jestem, czy kiedyś była Pani w tym cudownym miejscu?

        
Nigdy nie byłam w Kąśnej Dolnej, ale mam wielki sentyment do patrona festiwalu, Ignacego Jana Paderewskiego. Konkretnie do Manru, jedynej opery, jaką skomponował. Specjalnie dla Państwa, w hołdzie naszemu Wielkiemu Polakowi nauczyłam się jego pieśni Gdy ostatnia róża zwiędła. Pierwszym człowiekiem, który chciał mnie zaprosić na festiwal „Bravo Maestro”, był mój kolega z programu Twoja Twarz Brzmi Znajomo, nieżyjący już Paweł Królikowski. Opowiadał z pasją o tym miejscu i o ludziach, którzy tam pracują. Nie mogę się doczekać spotkania z Państwem.

Zofia Stopińska

Muzyka polska jest piękna, głeboka i wyjątkowa

      W piątek 12 sierpnia w sali Zamku Kazimierzowskiego w Przemyślu wystąpiła Orkiestra Narodowej Filharmonii Lwowskiej pod batutą wyśmienitego Sebastiana Perłowskiego, z udziałem Viktora Yankovskyiego, wybitnego ukraińskiego barytona młodego pokolenia.
       Organizatorami tego wydarzenia byli: Instytut Promocji Kultury Polskiej w Krakowie, Przemyskie Centrum Kultury i Nauki ZAMEK oraz Agencja Artystyczna Kameny. A zostało ono dofinansowane ze środków Programu Niepodległa. Projekt został zatytułowany „90 lecie „Dysproporcji” (1932 z 2022) Kwiatkowskiego, czyli Rzecz o Polsce przeszłej i obecnej” – to pozycja, której zadaniem jest przypomnienie szerszej opinii niezwykłej, a niestety zapomnianej postaci Eugeniusza Kwiatkowskiego – jednego z budowniczych Niepodległej Polski.
Eugeniusz Kwiatkowski był gospodarczym praktykiem i sprawnym menedżerem, który pozostawił po sobie port w Gdyni oraz Centralny Okręg Przemysłowy. Uznawany był za najlepszego Ministra Skarbu II Rzeczypospolitej Polskiej.
       Koncert rozpoczął się utworami Romualda Twardowskiego, wybitnego polskiego kompozytora naszych czasów: Tryptyk Mariacki i Koncert Staropolski.
Znakomicie wykonała je Orkiestra Narodowej Filharmonii Lwowskiej pod batutą Sebastiana Perłowskiego.
       Środkowe ogniwo koncertu stanowiło poruszające Elogium – pomordowanym w Katyniu na baryton, wiolonczelę solo, dzwony i orkiestrę smyczkową Pawła Łukaszewskiego. Kompozycja powstała z inspiracji autora tekstu w języku łacińskim - prof. Jerzego Wojtczaka-Szyszkowskiego - Komandora Zakonu Bożego Grobu w Jerozolimie, na prośbę Jana Łukaszewskiego. Utwór składa się z trzech części: afflicta, cruenta, vulnerata - uciśniona, skrwawiona, okryta ranami, które oddają smutek i ranę Polski po wymordowaniu polskich oficerów w Katyniu. Partie solowe świetnie wykonał Viktor Yankovskyi, baryton związany z lwowskim środowiskiem muzycznym.
       Na zakończenie koncertu cudownie zabrzmiała Orawa na kameralną orkiestrę smyczkową Wojciecha Kilara.
W jednej z rozmów kompozytor wspomniał, że marzył o stworzeniu utworu zainspirowanego góralską kapelą i zrealizował to właśnie w Orawie. ”Jest to właściwie utwór na zwielokrotnioną kapelę i zarazem jeden z rzadkich przykładów, kiedy byłem ze swojej pracy zadowolony”.
Cieszę się, że po koncercie mogłam porozmawiać z panem Sebastianem Perłowskim, który jest nie tylko znakomitym dyrygentem, ale również kompozytorem i aranżerem.

        Dziękuje Panu za wspaniały koncert, który dostarczył wszystkim obecnym na tym wydarzeniu wielu wrażeń i wzruszeń. Czy po raz pierwszy dyrygował Pan Orkiestrą Narodowej Filharmonii Lwowskiej?

        Nie, mam przyjemność często tą orkiestrą dyrygować. Do tej pory wykonywaliśmy przede wszystkim duże formy symfoniczne, ale ze względu na trwająca na Ukrainie wojnę, trudno jest mężczyznom opuszczać swoją ojczyznę i dlatego dzisiaj orkiestra pojawiła się w kameralnym składzie.
Dzisiejszy program był dla wszystkich wykonawców ogromnym wyzwaniem, wszyscy muzycy bardzo przeżywają toczącą się w ich ojczyźnie wojnę. Dlatego utwór Pawła Łukaszewskiego zrobił na nich ogromne wrażenie.
        Aby przybliżyć muzykom moją wizję utworu, mówiłem o scenach z filmu „Katyń” Andrzeja Wajdy, zwłaszcza ten bardzo dramatyczny wstęp, który ja słyszę jako taką „ścianę dźwięku” i mam wizję naszych nieszczęsnych polskich żołnierzy, którzy stoją zwróceni twarzą do tej ściany i wiedzą, że wkrótce w tył ich głów trafią kule. Ta celebracja czasu jest bardzo trudna i Paweł Łukaszewski wyraża ją przez bardzo wolne tempo. Dla stojących pod ścianą oczekujących na strzał ludzi, sekunda życia trwała tak długo, jak dla nas teraz rok.
Jak w ten sposób opowiedziałem o mojej wizji utworu, to natychmiast zaczęli grać jak inna orkiestra. To było coś niesamowitego. Widać było po oczach, że w tej trudnej dla nich sytuacji, bardzo przeżywają również ten dramat sprzed lat.

        Niezwykle pięknie zabrzmiały także utwory Romualda Twardowskiego oraz na finał Orawa Wojciecha Kilara.

        Te utwory zostały specjalnie tak dramaturgicznie rozplanowane. Inspirowane odległą historią Polski utwory Romualda Twardowskiego, a Orawa Wojciecha Kilara była „optymistyczną wisienką” na tym „pesymistycznym torcie”, którym było Elogium Pawła łukaszewskiego.

        Dwie próby odbyły się przed koncertem w Przemyślu, a wcześniej próbowaliście we Lwowie?

        Trochę inaczej odbywały się przygotowania. Miałem w planie wyjazd do Lwowa, ale nawet muzycy, którzy dzisiaj grali w Przemyślu, odradzali mi ten wyjazd. Pierwszy wiolonczelista opowiadał mi, że widział rakietę nad swoją głową, a mieszka kilka kilometrów pod Lwowem.
         Przygotowałem i dokładnie opisałem nuty, wszystkie tempa metronomowe, wszystkie pomysły interpretacyjne oraz moje nagrania. Asystent dyrygenta przygotował zespół, a ja miałem z nim dwie długie próby przed koncertem.Mogliśmy zaryzykować taką formę przygotowań, bo już dość dobrze się znamy. Oni doskonale znają mój sposób dyrygowania, a wiem, jaki potencjał ma zespół.

         Byłam na próbie generalnej i zauważyłam, że bardzo dobrze się rozumiecie.

         Widziała pani i słyszała, jak bardzo są wrażliwi. Trzeba też podkreślić, że bardzo dużo grają, bo zdarza się, że realizują czasem nawet kilka projektów w tygodniu. Powiem słowami moje profesora: „Przed tą orkiestrą filozofować nie można, tylko trzeba wyjść i zadyrygować”. Powiedzieć trzeba o tym, co nie jest do pokazania ręką. Zauważyła pani, jak utwory się zmieniały w trakcie próby.

         W kręgu Pana zainteresowań są bardzo różne nurty muzyki: dzieła symfoniczne, operowe, musicale, jazz...

         Ja nie dzielę tak muzyki. Uważam, że muzykę można podzielić na dwie kategorie – dobrą i złą. Bardzo dobrze wszyscy wiemy, że utwory z minionych epok zostały przez czas zweryfikowane, a nie wszyscy współcześni kompozytorzy spełniają podstawowy warunek – granie na emocjach publiczności, bo ja uważam, że muzyka to powinna robić. Jeżeli muzyka jest dobra, to działa na publiczność i wtedy emocje płyną z dwóch stron. Emocje ze sceny udzielają się publiczności i zawsze tak się działo i dzieje nadal. Różnych przykładów można podać wiele: koncerty Led Zeppelin, słynny koncert zespołu Queen na londyńskim stadionie Wembley, czy koncerty Leonarda Bersteina z New York Philharmonic albo wykonań Artura Rubinsteina czy Ignacego Jana Paderewskiego, podczas których kobiety mdlały. Uważam, że jest bardzo dużo dobrej muzyki i staram się dyrygować tą dobrą muzyką, i staram się robić to najlepiej, jak potrafię.
         Wielokrotnie przekonałem się także, że utwór, który nie wydawał mi się aż tak interesujący, przy pracy, przy dogłębnym poznawaniu okazał się o wiele bardziej głęboki, bardziej nośny w konfrontacji z tym, czego spodziewałem się na początku studiując partyturę.

         Przygotowanie każdego utworu wymaga sporo pracy, ale przede wszystkim czasu, aby dojrzeć do jego interpretacji.

         Zdecydowanie. Poruszyła pani bardzo ważną kwestię. Przepływ czasu wiąże się bowiem z przepływem energii, emocji… To wszystko jest rozlokowane w czasie i w jakiejś formie rytmu. Sam rytm jest muzyką, same wysokości dźwięku już nie. Nawet chorał gregoriański jest w jakimś rytmie – oczywiście, że wiadomo jakie są to nuty, ale one i tak są w jakimś rytmie, a sama wysokość dźwięku nic nam nie daje. Czas jest w muzyce bardzo ważny.

         Pana działalność jest związana ze Śląskiem.

          Można tak powiedzieć, bo kończyłem studia w Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach i miałem przyjemność spędzać tam wiele czasu, ale działam też prężnie w Krakowie.
Mam przyjemność być dyrektorem festiwalu „Muzyka Polska odNova” i cały czas odkrywamy nowe polskie utwory, często jeszcze nie wykonywane, wymagające dużego aparatu wykonawczego. Wykonywaliśmy niedawno XV Symfonię Mieczysława Wajnberga na gigantyczny skład instrumentalny, chór i dwóch solistów.
          Gdyby nie fakt, że dyrektor Mateusz Prędota jest nam przychylny i mam do dyspozycji cały skład Filharmonii Krakowskiej, to nie byłoby to możliwe. Podejmujemy wspólnie ryzyko, bo wielu innych szefów woli mieć w programie symfonię Antonina Dvořáka, który jest sprawdzony i wiadomo, że będą brawa. Cieszę się, że coraz częściej sięgamy po muzykę polską zapomnianą, zaginioną i niedocenioną. Uważam, że to jest najwyższy czas, żebyśmy wyszli z kompleksów wschodnich oraz zachodnich, i pokazali, że nasza muzyka jest piękna, głęboka i wyjątkowa.

          Ten cel stara się Pan realizować podczas nagrań.

          Tak, staram się cały czas to robić. Za tydzień jadę nagrywać płytę z Elbląska Orkiestrą Kameralną, na której znajdzie się między innymi Concertino Mieczysława Wajnberga. Nawet postanowiłem sobie, że jadąc gdzieś za granicę, to przygotowuję jeden utwór polskiego kompozytora. Ostatnio byłem w Bacău w Rumunii, gdzie jest świetna orkiestra i przygotowałem z nimi Uwerturę do opery Halka Stanisława Moniuszki. W oczach wielu muzyków pojawiły się łzy, a najwięcej emocji było przy wejściu drugiego tematu. Mówili, że oni takiej muzyki dawno nie słyszeli, nie grali – nasz Stanisław Moniuszko. Tak się zakochali w Moniuszce, że wracam do nich w listopadzie i przygotujemy Bajkę.
Mamy jeszcze sporo pracy, aby nasza muzyka była znana i ceniona na świecie.

          Jest Pan szefem Agencji Artystycznej Kameny, która między innymi przygotowuje takie projekty.

          Tak, Instytut Promocji Kultury Polskiej, Agnieszka Skotniczna jako kontakt-menager, czyli Agencja Artystyczna Kameny, wszyscy staramy się cały czas pochylać nad muzyka polską. Na początku sam podchodziłem do tej działalności sceptycznie myśląc, że jakby te utwory były dobre, to byłyby grane. Pewne osoby z mojego kręgu jak Agnieszka Skotniczna czy Przemek Firek – orędownicy muzyki polskiej, zmienili moje myślenie. Muzyka polska naprawdę potrzebuje trochę pomocy z naszej strony. Nie wszystko ukazało się drukiem, mnóstwo utworów wyciągamy z rękopisów. Często bardzo trudno do nich dotrzeć, ale trzeba to zrobić.                         Rozpoczęliśmy bardzo ciekawą współpracę z Polskim Wydawnictwem Muzycznym i cały czas coś nowego przygotowujemy do wydania. Niedawno odkryliśmy arcydzieło Król Wichrów Feliksa Nowowiejskiego i nagraliśmy je z Sinfonią Varsovią, a teraz będę nim dyrygował w Filharmonii Krakowskiej i PWM przygotowuje nową edycję. Zaczyna się coś dziać. Czuje ferment pozytywnej polskości i pokazania jej od jak najlepszej strony.

          Nie tak dawno był Pan w Rzeszowie, a w programie wieczoru w Filharmonii Podkarpackiej znalazło się mało znane dzieło.

          Ma pani na myśli Koncert fortepianowy Władysława Żeleńskiego, przepiękny utwór. Każda orkiestra, z którą to przygotowuję, a robię to często i zawsze muzycy mówią: nie wiedzieliśmy, że mamy taki piękny polski koncert fortepianowy. Znamy tylko Chopina, Paderewskiego czasami grywa się Franciszka Lessela albo Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego. O Koncercie Żeleńskiego słyszałem kilka razy porównanie – to taki polski Brahms.

          Przed chwilą słyszałam, jak umawiał się Pan z panią Renatą Nowakowską – dyrektor Przemyskiego Centrum Kultury i nauki Zamek na jesienny pobyt w Przemyślu.

          Tak, 26 albo 27 listopada odbędzie się tutaj finał Konkursu Wokalnego im. Franciszka Mireckiego. To jest duży kilkuetapowy konkurs, a ostatni etap odbędzie się z orkiestrą, a potem jeszcze zaplanowany jest koncert finałowy. Wystąpi również Viktor Yankovskyi, który jest dyrektorem artystycznym tego festiwalu, a kto będzie śpiewał sopranem, pozostawmy na razie w tajemnicy.
          Bardzo się cieszę, że tutaj wrócę, bo jestem pod ogromnym wrażeniem przemyskiej publiczności, otwartości ludzi i frekwencji. Po tej długiej przerwie spowodowanej pandemią ciężko jest ludzi wyciągnąć z domów, a dzisiaj mieliśmy praktycznie pełną widownię.

          Bardzo Panu dziękuję za poświęcony mi czas i mam nadzieję, że spotkamy się niedługo.

          Ja też mam taką nadzieję i zapraszam na wszystkie koncerty, którymi będę miał przyjemność dyrygować na Podkarpaciu.

Zofia Stopińska

    

 

 

 

 

 

 

Z Mariuszem Drzewickim nie tylko o koncertach

       Koncert, który odbył się 25 lipca 2022 roku w bazylice oo. Bernardynów w Leżajsku, był doskonałą okazją do spotkania z panem prof. Mariuszem Drzewickim, znakomitym polskim pianistą, który był jednym z wykonawców. Wieczór rozpoczął się recitalem organowym Jaroslava Tumy, świetnego czeskiego organisty, klawesynisty i improwizatora.
       W części drugiej wystąpili znani leżajskiej publiczności artyści: sopranistka Jadwiga Skwierz-Sakakibara oraz pianista Mariusz Drzewicki.
Bardzo się cieszę, że mogłam się spotkać i porozmawiać przed koncertem z panem prof. dr hab. Mariuszem Drzewickim.

        Koncert w bazylice oo. Bernardynów w Leżajsku jest jednocześnie powrotem w rodzinne strony.

        Tak, chociaż nie będzie to mój pierwszy występ w leżajskiej bazylice, bo bodajże 10 lat temu występowałem tutaj z orkiestrą kameralną z Łodzi i z moim przyjacielem Łukaszem Błaszczykiem, byliśmy solistami w Koncercie podwójnym Feliksa Mendelssohna. Podczas tego koncertu występowała także moja żona Aleksandra – sopranistka.

        Pewnie zatrzyma się Pan trochę dłużej w rodzinnym domu.

        To jest dodatkowa okazja do odwiedzenia rodziny, ale bywam tu dosyć często, prowadząc warsztaty w szkołach muzycznych na Podkarpaciu albo z powodu koncertów, które gram w pobliżu.

        Z koncertami przyjeżdża Pan do Leżajska stanowczo zbyt rzadko.

        Ma pani rację. Ja też tak uważam.

        Propozycji koncertowych Panu nie brakuje i często występuje Pan jako solista i kameralista w Polsce i za granicą (Niemcy, Szwajcaria, Rosja, Austria, Szwecja, Łotwa, Wielka Brytania, Norwegia, Włochy).

        Nigdy nie ograniczałem się do jednego typu koncertów. Lubię muzykę kameralną i od wielu lat występuję w różnych składach kameralnych, a przede wszystkim był to duet z moim przyjacielem Łukaszem Błaszczykiem, laureatem Konkursu Wieniawskiego. Ostatnio próbowaliśmy obliczyć, ile tych koncertów zagraliśmy i okazało się, że ponad pół tysiąca. Większość odbyła się za granicą, przede wszystkim w Niemczech. Tam też nagrałem jedną z moich płyt z muzyką Fryderyka Chopina.

        Jak Pan był uczniem podkarpackich szkół muzycznych, często słyszałam opinie, że jest Pan dobrze zapowiadającym się pianistą, ale jak Pan wyjechał na studia w Akademii Muzycznej w Łodzi do prof. Tadeusza Chmielewskiego, to już nie było okazji śledzić Pana rozwoju artystycznego.

        Tak potoczyły się moje losy. Nie planowałem studiów w Łodzi, ale kiedyś przewidział to mój ojciec. Mieliśmy rodzinę w Łodzi, która mieszkała vis á vie łódzkiej Akademii Muzycznej. Przy okazji odwiedzin, kiedy już zaczynałem grać na fortepianie, pamiętam słowa mojego ojca, który wskazując budynek Akademii Muzycznej powiedział: popatrz, może kiedyś będziesz tutaj studiował. Te słowa się sprawdziły, bo podczas jednego z konkursów spotkałem prof. Tadeusza Chmielewskiego, który zachęcił mnie do studiowania w jego klasie.

        Ciekawa jestem, co Pan myśli o konkursach muzycznych, których jest bardzo dużo. Czy one w jakiś sposób pomagają młodym muzykom zaistnieć na estradach koncertowych?

        Tych konkursów jest nieprawdopodobne mrowie, śmiem wątpić w tej chwili, czy oprócz kilku największych, o wielkim prestiżu, te pozostałe mogą w jakiś sposób pomóc w karierze. Myślę, że aktować jako krok w zbieraniu nowych doświadczeń i to jest obecnie ich podstawowa wartość. Zbieranie doświadczenia, mierzenie się z samym sobą, to jest istota tej rywalizacji konkursowej, a nie konkurowanie z pozostałymi uczestnikami, ponieważ w dziedzinie muzyki kwestie są tak trudne do wymierzenia i tak dyskusyjne w wielu aspektach.
        Mówię to jako juror konkursów różnego szczebla.

        Oprócz nagrań płytowych, nagrywał Pan także muzykę do filmów, współpracował Pan z zespołami baletowymi.

         Zdarzyło mi się nagrywać muzykę do filmu, który odniósł spory sukces – mówię tu o filmie Piotra Trzaskalskiego „Mój rower” z Michałem Urbaniakiem w roli głównej. Tam miałem okazję nagrywać muzykę Wojtka Lemańskiego i w scenie finałowej Koncert Es-dur Wolfganga Amadeusa Mozarta. Artur Żmijewski w roli pianisty wykonuje ten koncert na deskach Filharmonii Berlińskiej.
         Zupełnie innym doświadczeniem była współpraca z zespołami baletowymi - z Teatrem „Sabat” Małgorzaty Potockiej i kilkukrotnie z Narodowym Baletem Łotewskim w produkcji przedstawienia baletowego, opartego na muzyce Fryderyka Chopina. Miałem okazję na żywo, na scenie być alter ego Fryderyka Chopina.
To bardzo ciekawe i odpowiedzialne doświadczenie, bo tutaj swoboda interpretacyjna nie może być bezgraniczna. Zawsze musi się wiązać z ramami czasu i choreografii.

         Po studiach pozostał Pan w macierzystej uczelni i coraz więcej czasu zajmuje Panu praca pedagogiczna, a aktualnie kieruje Pan Katedrą Fortepianu i to już trochę trwa.

         Już osiem lat. Chcę powiedzieć, że lubię pedagogikę i odnajduję się w niej. Lubię interakcję pomiędzy studentami, wymiany doświadczeń i te różnorodne, że tak powiem kolokwialnie, przypadki, z którymi człowiek się zderza – z różnym poziomem wrażliwości, z różnym poziomem umiejętności i z różnym poziomem zdolności.
         Mamy tu do czynienia z elementem niespodzianki, bo z wieloletniego doświadczenia wiem, że niezwykle trudno jest na wstępie oszacować, czy za kilka lat z tego potencjalnie zdolnego kandydata jesteśmy w stanie oszlifować jakiś diament, czy ten diament po drodze się nam spali w trudach mozolnej pracy i przygotowań do koncertów, egzaminów czy występów konkursowych.

         Tym bardziej, że do egzaminu wstępnego z gry na instrumencie kandydat może się przygotować dużo wcześniej i może przed komisją zaprezentować się bardzo dobrze.

          Oczywiście, występ publiczny ma wiele aspektów, nie ogranicza się do działań czysto technicznych na instrumencie, ale ma też aspekt psychologiczny, przygotowania takiego czysto psychofizycznego. Jeżeli spojrzymy analitycznie na występ na estradzie, to tych składników jest nieprawdopodobna ilość i nigdy nie można być do końca pewnym czy wszystkie razem złożą się na udany występ.

          Potrafi nam to Pan najlepiej uświadomić, bo z pewnością zajmował się Pan również tym zagadnieniem w czasie swego rozwoju dydaktyczno-naukowego.

          Także, bo moja ideą stało się stwierdzenie, że w procesie dydaktycznym nie ma czegoś takiego jak jeden „kluczyk” do wszystkich studentów. Każdy student jest indywidualnym przypadkiem, z indywidualną wrażliwością , predyspozycjami manualnymi, predyspozycjami, psychofizycznymi, tak że dobranie odpowiedniego „kluczyka” do każdego przypadku jest najtrudniejsze. Na to zawsze zwracał mi uwagę śp. prof. Tadeusz Chmielewski.

          Ponieważ muzyczna droga Pana rozpoczęła się tutaj, to zadam Panu proste pytanie – dlaczego postanowił Pan zostać pianistą i wybrał Pan ten instrument przed laty?

          Dlatego, że lubiłem muzykę, a ten instrument był dostępny w domu. Podobała mi się muzyka Fryderyka Chopina i marzyłem o tym, żeby grać jego utwory. W wieku dziecięcym są takie marzenia, żeby kiedyś zagrać Poloneza As-dur, Koncert fortepianowy e-moll i inne sztandarowe utwory z repertuaru chopinowskiego. To było przyczynkiem, że zacząłem grać na fortepianie.

          Pewnie też pierwsi pedagodzy potrafili Pana zachęcić.

          Na pewno. Poczynając od Szkoły Muzycznej w Leżajsku. Muszę z przykrością powiedzieć, że wszyscy moi pedagodzy fortepianu nie żyją, a warto o nich powiedzieć, bo byli wyjątkowi. Pani Marta Wąsowska w tutejszej Szkole Muzycznej I stopnia była świetną nauczycielką, z dużym entuzjazmem. Później pani Krystyna Matheis-Domaszowska, postać niezwykle znana, ceniona i zasłużona dla kultury muzycznej Rzeszowa, była znakomitą pianistką, od której bardzo dużo się nauczyłem. Pracowała nie tylko nad moim rozwojem pianistycznym, ale także nad stroną czysto psychologiczną. Bardzo dużo pani prof. Krystynie Domaszowskiej zawdzięczam i zawsze z wielkim sentymentem ją wspominam.
          Tak samo wspominam prof. Tadeusza Chmielewskiego, od którego także wiele się nauczyłem. Kiedyś pisząc autoreferat do przewodu habilitacyjnego, pokusiłem się o to, żeby jednym słowem stwierdzić, czego nauczył mnie prof. Chmielewski – nauczył mnie samodzielności. To jest istota sprawy.
          Często prowokacyjnie mówię, że nikt nikogo jeszcze nie nauczył grać na instrumencie. Rolą pedagoga jest czuwanie i podpowiadanie tego, co można zrobić. To nie może być podpowiadanie ex cathedra, ale podpowiadanie na zasadzie propozycji.
Pamiętam pedagogikę prof. Chmielewskiego, który zawsze pozostawiał pewną drogę wyboru interpretacji. Gdy opracowywaliśmy utwory, mówił zawsze: „Możesz zagrać w ten sposób, ale możesz też zagrać w ten sposób. To zależy od ciebie. To, że ja w ten sposób gram, nie oznacza, że ty też musisz grać w ten sam sposób. Musisz odnaleźć to jak czujesz, rozumiesz i czy mieści się to we właściwej konwencji”.

          Mam nadzieję, że niedługo wystąpi Pan w rodzinnych stronach z recitalem, bo dzisiaj wykona Pan zaledwie dwa utwory, a w kilku będzie Pan towarzyszył śpiewaczce Pani Jadwidze Skwierz-Sakakibara.

          Może się zdarzy ten recital solowy. Z przyjemnością przyjadę i zagram.

          Miejsce jest cudowne i niezwykle inspirujące. Wprawdzie rzadko fortepian rozbrzmiewa we wnętrzach świątyni, ale już to się zdarza.

          Chcę powiedzieć, że w Austrii, Niemczech czy w Szwajcarii bardzo często recitale fortepianowe są wykonywane w świątyniach. Kościelna akustyka w większości przypadków bardzo temu instrumentowi sprzyja.

          Musimy kończyć naszą rozmowę, bo niewiele czasu pozostało Panu na przygotowanie się do koncertu. Bardzo dziękuję za rozmowę.

          Dziękuję serdecznie.

                                                                                                Mariusz Drzewicki - fortepian, fot. Ryszard Węglarz

Mariusz Drzewicki fortepian fot. Ryszard Węglarz 800

        Szanowni Państwo, w omówieniu koncertu wspominałam już, że cały koncert został gorąco przyjęty przez publiczność, która wypełniła wnętrze leżajskiej bazyliki. Długo oklaskiwany był na zakończenie recital wspaniałego organisty Jaroslava Tumy. Entuzjastycznie publiczność przyjmowała utwory, które zaproponowała sopranistka Jadwiga Skwierz-Sakakibara.
         Przekonaliśmy się, że bardzo dobrze brzmi także solowy fortepian we wnętrzu leżajskiej bazyliki. Mariusz Drzewiecki wykonał tylko dwa utwory Fryderyka Chopina Nokturn cis-moll op. posth oraz Andante spianato i Wielki Polonez Es-dur op. 22 . Wykonał je rewelacyjnie. Wszyscy słuchali w wielkim skupieniu, a później swój entuzjazm wyrażali burzą oklasków.
To był wspaniały wieczór, który na długo pozostanie w pamięci wszystkich, którzy mieli szczęście go wysłuchać.

Zofia Stopińska

Mam nadzieję, że jeszcze trochę pogram.

      Drugi turnus Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie rozpoczął recital Konstantego Andrzeja Kulki, jednego z najznakomitszych polskich skrzypków, wspaniałego wirtuoza opromienionego międzynarodową sławą, solisty i kameralisty. Artysta jako siedemnastolatek otrzymał wyróżnienie na Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Niccolo Paganiniego w Genewie, a w 1967 roku zdobył I miejsce w Międzynarodowym Konkursie Radiowym ARD w Monachium. Uhonorowany został licznymi nagrodami państwowymi i muzycznymi, w tym "Grand Prix du Disque" za nagrania płytowe z kompozycjami Karola Szymanowskiego dla wytwórni EMI, czterema Fryderykami, w tym Złotym Fryderykiem za całokształt osiągnięć muzycznych i wkład w rozwój polskiej muzyki.
Konstanty Andrzej Kulka jest profesorem Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie. W 2017 r uhonorowany został tytułem doktora honoris causa Akademii Muzycznej w Gdańsku.
15 lipca w sali balowej Muzeum-Zamku w Łańcucie w wykonaniu Mistrza i towarzyszącego mu pianisty Grzegorza Skrobińskiego, wysłuchaliśmy kolejno:
- Poloneza D - dur op.9 nr 3 Karola Lipińskiego,
- Sonaty skrzypcowej a - moll op.13 Ignacego Jana Paderewskiego,
- Fantazji na tematy z opery "Krakowiacy i Górale" J. Stefaniego op.33 Karola Lipińskiego.
Na bis Artysta zachwycił wszystkich niezwykle trudną i efektowną ostatnią częścią (Gigue) z Sonaty B-dur Francesco Geminianiego. Szczelnie wypełniająca salę publiczność zgotowała Mistrzowi długotrwałą owację.
Jestem szczęśliwa, że profesor Konstanty Andrzej Kulka zgodził się na rozmowę i poświęcił mi sporo czasu, dzięki czemu mogę zaprosić Państwa na spotkanie z tym wspaniałym artystą.

Kursy Kulka fot. Fotos s.c. Grzegorz Łyko.3jpg 800

        Jestem pod ogromnym wrażeniem wspaniałej Pana gry. Patrząc na Pana w czasie koncertu, odnosi się wrażenie, że gra na skrzypcach sprawia Panu wielką przyjemność i nawet najtrudniejsze miejsca nie sprawiają żadnej trudności.

        Cieszę się, że tak to wygląda, ale zawsze są trudne technicznie fragmenty, na które trzeba zwrócić szczególną uwagę i poćwiczyć je wcześniej. Jeżeli program koncertu jest ograny, czyli wykonywałem te utwory już wielokrotnie, to wówczas jest to spokojniejsze wykonanie. Wtedy słuchacze mogą odnosić wrażenie, że wszystko przychodzi mi z łatwością, ale jednak sporo wysiłku to kosztuje, bo zawsze jak kończę grać, to jestem mocno spocony. Mimo wszystko trzeba się sporo napracować.

       Wiele razy występował Pan w sali balowej, długo także jest Pan profesorem Międzynarodowych Kursów Muzycznych.

       Oczywiście, wprawdzie nie jestem pedagogiem kursów od początku, nie liczyłem dokładnie, ale już od wielu lat tutaj jestem i uczę.
W sali balowej koncertowałem wielokrotnie, a pierwszy raz wystąpiłem tu w 1974 roku w ramach Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Niedawno mieliśmy zaplanowany wspólny koncert z moją córką, ale z powodu różnych przeszkód, a przede wszystkim pandemii, nie mogło to dojść do skutku. Mam nadzieję, że ten koncert się odbędzie, póki jeszcze gram, bo jestem już w dość zaawansowanym wieku.

       Maestro, publiczność czeka na Pana koncerty i wypełnia sale koncertowe, już teraz sprzedawane są bilety na koncert, który odbędzie się z Pana udziałem w Filharmonii Narodowej w grudniu tego roku.
       Oczywiście, że ja też chcę grać. Jest taki cykl koncertów, w którym ja gram „Cztery pory roku” Antonio Vivaldiego z Orkiestrą Kameralną Filharmonii Narodowej i w Warszawie będę występował z tym utworem po raz piąty, ponieważ ciągle jest zapotrzebowanie i bilety wyprzedane są zawsze na długo przed koncertem.

        Z Filharmonią Narodową jest Pan związany już od wielu lat.

        Można powiedzieć, że byłem związany, bo teraz to już są inne czasy, ja też już gram trochę mniej. Kiedyś byłem związany również etatem, przez wiele lat byłem solistą Filharmonii Narodowej i wtedy miałem obowiązek wykonania określonej ilości koncertów w sezonie.
Poza tym brałem udział w wielu tournée z Orkiestrą Filharmonii Narodowej, można powiedzieć, że razem objechaliśmy cały świat i ciekawych wspomnień jest mnóstwo.

        Pomimo, że pochodził Pan z muzycznej rodziny, to dosyć późno zaczął się Pan uczyć grać .  

      To prawda, bo miałem wtedy już osiem i pół roku. Naukę w szkole podstawowej rozpocząłem mając sześć i pół roku, a naukę muzyki rozpocząłem dwa lata później. Ale w obu ukończyłem naukę równocześnie, bo nauka w szkole podstawowej trwała siedem lat, a szkołę muzyczną I stopnia ukończyłem po pięciu latach. Później przez pięć lat byłem uczniem liceum muzycznego.

        Warto podkreślić, że nie poszedł Pan w ślady rodziców, bo tato śpiewał, a mama grała na fortepianie, natomiast Pan wybrał skrzypce.

        Podobno nie lubiłem dźwięku fortepianu, a bardzo podobał mi się dźwięk skrzypiec, które słyszałem czasami w radiu i stąd to się wzięło.
Miałem szczęście, bo miałem tylko dwóch nauczycieli w całym swoim życiu. Pierwszy nazywał się Ludwik Gbiorczyk, który był członkiem Orkiestry Filharmonii i Opery Bałtyckiej w Gdańsku. Jego żona była harfistką w tej orkiestrze. Pamiętam, że będąc jego uczniem, w każdą niedzielę jechałem do niego do Sopotu na lekcje i obiad. To była stała opieka nie tylko muzyczna, ale i kulinarna.

        Drugim mistrzem był wybitny profesor Stefan Herman.

        Uczyłem się u niego w Państwowym Liceum Muzycznym, później przez rok w Wyższej Szkole Muzycznej w Sopocie, a później ta szkoła przeniosła się do Gdańska i mieściła się przy ulicy Gnilnej w tym samym budynku, co Liceum Muzyczne (które ciągle tam jest), a teraz Akademia Muzyczna w Gdańsku ma bardzo dobre warunki, bo mieści się w wyremontowanych budynkach dawnych koszarów wojskowych.

        Do Gdańska czuje Pan wielki sentyment, bo od lat jest Pan także profesorem wizytującym w gdańskiej Akademii Muzycznej.

        Tak, bo w Gdańsku się urodziłem i tam się wykształciłem. Nigdy nie wyjeżdżałem z Gdańska, ale potem musiałem emigrować do Warszawy, ponieważ tam mieścił się Pagart i inne instytucje, z którymi musiałem mieć stały kontakt, kiedy zacząłem prowadzić bardzo intensywne życie koncertowe, a był brak takiej komunikacji, jaka jest obecnie.

         Miał Pan szczęście, bo już jako 17-letni skrzypek uzyskał Pan dyplom z wyróżnieniem specjalnym na Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Niccolo Paganiniego w Genui.

          To była wtedy najwyższa lokata dla tych, którzy nie występowali z orkiestrą, z którą występowało tylko sześć osób. Byłem wtedy bardzo młodym skrzypkiem, bo grałem na skrzypcach dopiero niecałe dziewięć lat.

          Za dwa lata odniósł Pan sukces, który był przełomowym momentem w całej karierze.

         Tak, a było to zwycięstwo w 1966 roku, w Międzynarodowym Konkursie Radia Niemieckiego ARD w Monachium. Od tej pory zaczęło się moje prężne życie koncertowe.

         Zarówno do konkursu w Genui, jak i w Monachium przygotował Pana profesor Stefan Herman. Ciekawa jestem, jakim był nauczycielem.

         Bardzo dobrym. Był pasjonatem skrzypiec i szczególną uwagę zwracał na technikę, zwłaszcza dotyczyło to prawej ręki, która jest troszkę mniej doceniana, a jest bardzo ważna. Był wielkim fanem wspaniałego polskiego skrzypka Bronisława Hubermana i nawet jeździł za nim i miał z nim kilka lekcji. W kolekcji miał wszystkie nagrania Hubermana, a także nuty.
Profesor Stefan Herman poza pewnymi naleciałościami epoki (m.in. glissanda), to we wszystkim był wspaniały. Ja częściowo to przejąłem i bardzo się z tego cieszę.
Ustawiał mi rękę, wieszał mi różne ciężarki na smyczku, żeby mi wzmocnić rękę, co mi bardzo pomogło.

         Niedawno, bo 10 czerwca tego roku, solistką koncertu w Filharmonii Podkarpackiej była pani Lidia Futorska, bardzo dobra skrzypaczka ze Lwowa, która studiowała także pod Pana kierunkiem i opowiadała, że bardzo dobrze wspomina ten czas, dużo się nauczyła, ale uwielbiała jak Pan brał skrzypce i grał.

         Pamiętam, że była u mnie na studiach podyplomowych. Prezentacja fragmentów utworów przez nauczyciela w czasie lekcji jest także praktyką uczenia. Niektórzy opierają się głównie na teorii, a ja głównie na praktyce – pokazuję, jak trzeba zagrać i ktoś zdolny może coś podpatrzeć. Ja jeszcze dodaję do tego pewne szczegóły techniczne i to często jest lepsze, i pożyteczniejsze dla studenta niż sama teoria.

         Dokonał Pan wielu nagrań dla stacji radiowych i telewizyjnych, a także dla wytwórni płytowych.

         W Polskim Radiu jest bardzo dużo moich nagrań i nawet nie potrafię ich policzyć. Wiele utworów nagrałem także na płytach – początkowo na czarnych krążkach winylowych, później już na srebrnych płytach CD.
Wiele czasu zajęły mi nagrania utworów Karola Lipińskiego, bo uważam, że tego kompozytora należy promować, bo to była zacna postać na gruncie muzyki wirtuozowsko-romantycznej.

         Jestem szczęśliwą posiadaczką sześciopłytowego albumu, gdzie zamieszczone są utwory Lipińskiego w Pana wykonaniu z towarzyszeniem zespołu kameralnego.

         To są przeróbki utworów z towarzyszeniem kwintetu, sekstetu, które w oryginale są skomponowane na skrzypce i orkiestrę. Pan profesor Andrzej Wróbel bardzo dobrze zaaranżował je na smyczki i brzmi to wszystko bardzo dobrze, ponieważ w oryginale jak orkiestra akompaniuje soliście, to tylko w tutti grają instrumenty dęte, a soliście akompaniują same smyczki.
          Ta wersja powstała w celu zmniejszenia kosztów całego nagrania. Oryginalne są kompozycje na kwartet czy trio.Partia solowych skrzypiec pozostała zawsze oryginalna, jest niesłychanie trudna i trzeba było się solidnie przygotować.
          Te utwory nie są łatwiejsze od utworów Paganiniego, a dla mnie osobiście znacznie ciekawsze i lepsze, ponieważ Paganini jest trochę sztampowy, łatwy do przewidzenia, natomiast u Lipińskiego nigdy nie wiadomo, co dalej będzie. Zdarzają się różne przełomy harmoniczne, melodyczne i to jest znacznie ciekawsze. Uważam, że są to świetne utwory - oczywiście w ramach literatury wirtuozowsko-romantycznej.

         Powszechnie znana jest wypowiedź Paganiniego: „Nie wiem kto jest najlepszym skrzypkiem na świecie, ale na pewno Lipiński jest drugim”.

         Ale później podarował skrzypce Lipińskiemu, co oznacza, że uznawał Lipińskiego. Nawet pisał kiedyś w liście po wspólnym występie: „Publiczność uważała, że jestem lepszy, ale moim zdaniem Lipiński miał piękniejszy ton”.

         O Pana grze też wielokrotnie czytałam i słyszałam opinie, że Pana skrzypce śpiewają, a nie grają.

         Cieszę się z takich opinii. Chcę podkreślić, że skrzypce są chyba najbardziej podobne do głosu ludzkiego, a głos ludzki jest najpiękniejszym instrumentem.

Kursy Kulka fot. Fotos s.c. Grzegorz Łyko 2 800

         Myślę, że chyba także sporo zależy od instrumentu. Myślę, że nawet świetnemu skrzypkowi trudno się gra na złym instrumencie.

         To ja wiem, ale jest również powiedzenie, że instrument sam nie gra. Uważam, że dobry instrument jest rzeczą bardzo ważną, bardzo potrzebną, ponieważ zmniejsza wysiłek wydobywania dźwięku z instrumentu, potrafi mieć piękną barwę, itd.
Ale można też to wszystko troszeczkę podrobić. Wszystko zależy od tego, w jaki sposób wydobywa się dźwięk, jak pracuje prawa ręka, itd… Na niezbyt dobrym instrumencie można czasem nawet przyzwoicie zagrać. Można też bardzo kiepsko zagrać na bardzo dobrym instrumencie.
Od grającego dużo zależy, ale dobry instrument jest bardzo pomocny. Nawet sama słyszalność instrumentu w większej sali jest również ważna, bo musi brzmieć dobrze w każdym miejscu na widowni.

         Wczoraj uśmiechnęłam się sama do siebie przeglądając wydany w 2003 roku przez Polskie Radio album zawierający Pana nagrania z różnych lat działalności. W dołączonej do albumu książeczce jest napisane, że od 1967 roku wykonał Pan 1500 koncertów i recitali na całym świecie. To jest cyfra podana 19 lat temu. Pomyślałam, że teraz jest ona dużo większa.

         Już dawno przekroczyłem 2000 , ale ja nie liczę swoich koncertów, bo to nie ma sensu. Muszę powiedzieć, że w tej chwili gram znacznie mniej i to nie tylko dlatego, że w czasie pandemii koncertów nie można było organizować, ale nawet nie zabiegam o nie. Częściej odpoczywam, trochę uczę, ale od czasu do czasu z przyjemnością staję także na estradzie koncertowej.

        Wielu wybitnych artystów tak robi. Najlepszym przykładem jest nasz wspaniały Krystian Zimerman, który od lat rzadko występuje przed publicznością.

        Ale Krystian Zimerman jest genialnym pianistą, ma swoje pomysły i do tego zawsze swój fortepian.

        Otrzymując zaproszenie na koncert pewnie także często proponuje Pan repertuar.

         Niestety, tak nie jest. Najczęściej zależy to od organizatorów koncertów. Każda instytucja muzyczna musi mieć własny plan repertuarowy i musi on być różnorodny. Stąd najczęściej solista proszony jest o wykonanie konkretnego koncertu. Jak to był okres dość odległy, a ja nie miałem tego utworu w repertuarze, to musiałem się szybko go nauczyć. To była najprostsza i jednocześnie najbardziej uciążliwa droga do opanowania repertuaru, bo wiadomo, że po ukończeniu studiów nie miałem zbyt wielu koncertów i trzeba było wielu się nauczyć. To była konieczność.

         Padały też propozycje nie do odrzucenia – jak mistrz Krzysztof Penderecki zaproponował Panu wykonanie swojego I Koncertu skrzypcowego, to nie mógł Pan odmówić.

         To prawda, wielokrotnie graliśmy ten utwór pod batutą kompozytora w Europie i Ameryce Północnej, zwłaszcza w czasach, kiedy jeszcze nie powstał II Koncert skrzypcowy.
Było także trochę kłopotów, bo pierwszym wykonawcą tego utwory był Isaac Stern i uważał, że tylko on powinien być wykonawcą partii solowych w I Koncercie skrzypcowym .

Kursy Kulka fot. Fotos s.c. Grzegorz Łyko 800

         Po tylu latach działalności artystycznej wspomnień jest bardzo dużo. Myślę, że powinien Pan napisać o sobie książkę albo ktoś inny mógłby zapisać Pana wspomnienia i biografię.

         Mam już taką malutką książeczkę „Spłacam dług” i jest tam dużo faktów. Prowadzę normalne życie i nie uważam, że to dobry temat na obszerną książkę.

          Ma Pan wspaniałą rodzinę, jest Pan ojcem dwóch córek i jedna z nich jest utalentowanym, czynnym muzykiem, chociaż nie zajmuje się muzyką klasyczną.

          To prawda, ale jestem dumny, bo robi to dobrze i popieram jej działalność, a nawet czasem razem występujemy. Gaba Kulka, czyli Gabrysia tworzy i wykonuje bardzo ambitne utwory trudne do zaszufladkowania i nie jest to działalność dla szerokiej publiczności. Wszystkie jej koncerty i płyty są zawsze bardzo starannie przygotowane i wykonane.
Starsza córka nie jest bezpośrednio związana z muzyką, ale specjalizuje się w dziedzinie prawa autorskiego, które również dotyczy każdej sztuki.

          Czuje się Pan z pewnością spełnionym muzykiem. Czego można Panu życzyć w roku 75-tych urodzin, oprócz zdrowia?

          Oczywiście, że zdrowia, bo po tylu latach machania smyczkiem mogą się niedługo pojawić pewne niedowłady ręki, chociaż na razie jeszcze mogę dobrze grać.
Chciałbym jeszcze troszkę ładnie pograć na skrzypcach, chociaż mam postanowienie, że jak tylko coś nie będzie mi wychodzić, to natychmiast przestanę grać.

          W imieniu wszystkich czytelników i fanów z Podkarpacia życzę Panu zdrowia. Oby jak najczęściej, jak najdłużej mógł Pan nas radować swoją grą.

          Może ta moja niezła forma wynika z tego, że jestem człowiekiem leniwym, za dużo nie ćwiczę i dlatego mam jeszcze trochę więcej siły na teraz, i na później. Nie wygrałem się jeszcze do końca i mam nadzieję, że jeszcze trochę pogram.
Dziękuję za życzenia i wszystkich pozdrawiam.

Zofia Stopińska

Zdjęcia: Fotos s.c. Grzegorz Łyko

 

Spotkanie z profesorem Józefem Serafinem

       Zapraszam Państwa na spotkanie z profesorem Józefem Serafinem, jednym z najwybitniejszych polskich organistów naszych czasów, dyrektorem festiwali muzyki organowej i kameralnej w Leżajsku i Kamieniu Pomorskim oraz międzynarodowego festiwalu młodych organistów „Juniores Priores” w Sejnach. Artysta jest profesorem zwyczajnym UMFC w Warszawie i Akademii Muzycznej w Krakowie. W 2015 roku odznaczony został przez Papieża Franciszka medalem „Pro Ecclesia et Pontifice”. W 2018 roku otrzymał tytuł profesora honorowego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie.

       Bardzo żałuję, że nie mogłam być 20 czerwca na Pana recitalu w Leżajsku, gdzie grał Pan utwory, których jeszcze nie słyszałam w Pana wykonaniu.

       Muszę coś nowego proponować leżajskiej publiczności, ponieważ często tam występuję. Gdybym jeszcze do tej częstotliwości dodawał powtarzanie utworów, to już nie byłoby atrakcyjne dla słuchaczy.

       Koncerty Podkarpackiego Festiwalu Organowego odbywają się w różnych miejscach, bo w kościołach Rzeszowa (Katedra, Kościół św. Krzyża, Kościół w Zalesiu), Jarosławskim Opactwie, Bazylice Jezuitów w Starej Wsi, niewielkim drewnianym kościele w Lutczy, Sanktuarium Matki Bożej Królowej Rodzin w Ropczycach oraz w kościele parafialnym w Chmielniku. Spotykamy się Jarosławskim Opactwie.

       To jest bardzo ciekawe, przede wszystkim bardzo piękne miejsce. Ja już miałem okazję tutaj być i bardzo chętnie przyjechałem po raz drugi, bo sam pobyt w otoczonym zabytkowymi murami Opactwie jest bardzo interesujący i miły, a do tego w tutejszym kościele znajduje się dobry instrument i można organizować koncerty.

        Dodajmy jeszcze, że te organy wyposażone są w zecer, a właściwie w setzer, który pozwala grającemu na wcześniejsze zapisanie używanych rejestrów.

        Tutaj dołączono to urządzenie, bo kiedyś z całą pewnością go nie było w tych organach. Jest to jeden z systemów, który pojawia się tu i ówdzie w instrumentach także w Polsce. Przygotowującemu się do koncertu organiście pomaga zaoszczędzić sporo czasu, bo zapisywanie wszystkich rejestrów, które się przygotowało, pochłania dużo czasu, a tutaj to wszystko można zapisać w instrumencie.

        Czy w tym roku jeszcze wystąpi Pan z koncertami na Podkarpaciu?

         Nie mam zaplanowanych więcej koncertów w tym regionie. Niedawno był taki okres, kiedy w ogóle koncerty się nie odbywały, chociaż festiwale organowe mniej na tym ucierpiały niż inne, bo one odbywają się głównie latem, a według niektórych latem nie było już Covid-19 i koncerty się odbywały.
Ja już ostatnio mniej koncertuję – na przykład staram się nie jeździć za granicę, byłem tylko w jury międzynarodowego konkursu, ponieważ podróżowanie w czasie pandemii było związane z wieloma komplikacjami.

        Po koncercie w Jarosławiu będzie się Pan udawał w kierunku wspomnianych Sejn, bo na festiwal „Juniores Priores” zgłosiło się sporo młodych ludzi, którzy pragną zostać koncertującymi organistami.

        Jeszcze tylko po drodze wpadnę do Wrocławia, ale później faktycznie pojadę do Sejn, bo one mają stały czas i to jest pierwszy tydzień sierpnia, z niewielkimi wahaniami, bo festiwal rozpoczyna się we wtorek i kończy się w sobotę.

                                              Józef Serafin przy organach kościoła w Jarosławskim Opactwie, fot. Joanna Prasoł

Józef Serafin Koncert w Jarosławiu fot. Joanna Prasoł

        Nigdy nie rozmawialiśmy na temat Pana edukacji muzycznej. Wiem, że były to lata 60-te i początek 70-tych ubiegłego stulecia. Wtedy w Polsce klasy organów w szkołach muzycznych II stopnia i w wyższych szkołach muzycznych nie były liczne. Dlaczego Pan wybrał organy?

        To jest tak długa historia, że dzisiaj nie mamy czasu, aby o wszystkim opowiadać. Nie zadecydowały o tym przypadki i powoli wszystko zmierzało w tym kierunku, ale niewątpliwie nie było moim celem „od kołyski” pozostać organistą i grać na tym instrumencie.
         Natomiast, jeżeli chodzi o ilość ludzi koncertujących i uczących się grać na organach, to faktycznie nie było ich wielu. Organy były w każdej wyższej uczelni muzycznej, ale w bardzo ograniczonym stopniu. Tylko w Akademii Muzycznej w Krakowie były dwie klasy organów, a prowadzili je prof. Bronisław Rutkowski i prof. Józef Chwedczuk. Po śmierci prof. Bronisława Rutkowskiego objął Jego klasę prof. Jan Jargoń, który był moim nauczycielem w Państwowym Liceum Muzycznym w Krakowie.
Organy funkcjonowały również w szkołach muzycznych II stopnia, ale grających było o wiele mniej niż obecnie. Nie było też w programach nauczania muzyki kościelnej, bo ta muzyka nie funkcjonowała w polskich uczelniach.

         Po ukończeniu studiów w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie i otrzymaniu dyplomu z wyróżnieniem, studiował Pan za granicą, co wtedy było rzadkością.

         To była furtka, która się otwierała. Ja miałem to szczęście, że jako jeden z pierwszych przechodziłem przez tę furtkę. Później stopniowo jednak te możliwości pojawiały się coraz częściej, ale wcześniej był możliwy jedynie wyjazd na jakiś kurs mistrzowski. Oczywiście nie było łatwo otrzymać pozwolenie na taki wyjazd. Wiele także zależało od lokalizacji tego kursu, ale z regularnym studiowaniem w zagranicznej uczelni był pewien problem.

         Do Wiednia było chyba jednak trochę łatwiej pojechać na studia niż gdzie indziej.

         To prawda, dlatego, że wtedy Polska z Austrią miała już podpisane układy, w ramach których następowała wymiana stypendialna. Jeśli dobrze pamiętam, studenci szkół artystycznym mogli jechać na studia do czterech miejsc. Jak się już przeszło przez wszystkie procedury w Polsce, to po przyjeździe na miejsce trzeba było jeszcze zdać egzamin wstępny. Nie wystarczyło mieć polski dyplom ukończenia studiów z wyróżnieniem – nie, dopiero po przesłuchaniu przez komisję w Hochschule für Musik und darstellende Kunst w Wiedniu mogłem tam rozpocząć studia.

         Ważnym wydarzeniem w czasie studiów był Międzynarodowy Konkurs Organowy w Norymberdze, w którym otrzymał Pan I nagrodę i wiele zaproszeń na koncerty za granicą, otworzyło się wiele drzwi do sal koncertowych, a po powrocie także do biura paszportowego.

         Konkursów było wtedy zdecydowanie mniej niż teraz – było kilka organowych konkursów odbywających się regularnie i zdobyte nagrody wiele znaczyły.
W tym pobycie zagranicznym miałem to szczęście, że mogłem być studentem i ukończyć studia u prof. Antona Heillera. Można było wyjechać za granicę i ukończyć gdzieś studia, ale to niekoniecznie dawało jakieś gwarantowane rezultaty.

         Po ukończeniu studiów u tak sławnego pedagoga i otrzymaniu dyplomu z wyróżnieniem oraz zdobyciu I nagrody w konkursie w Norymberdze miał Pan z pewnością możliwość otrzymania paszportów i wiz na zagraniczne wyjazdy koncertowe, bo zaproszeń z pewnością było dużo.

         Wtedy wyjazdy zagraniczne były związane z jakąś reputacją. Nawet jeżeli ktoś był młody, ale miał znaczące osiągnięcia, które można było zamieścić w programie, to te szanse były o wiele większe.

         To był czas, który zaważył na całej Pana karierze artystycznej, bo za granicę wyjeżdżał Pan coraz częściej i w różnych kierunkach – zarówno w Europie, jak i na świecie: USA, Kanada, Japonia, Kazachstan…

         Ważne jeszcze było to, że na tych konkursach spotykali się ludzie z rozmaitych krajów, z całego świata, którzy walczyli o nagrody. Zawiązywały się wtedy znajomości i bardzo często przyjaźnie, które trwały bardzo długo i owocowały tym, że ci ludzie później też obejmowali najrozmaitsze stanowiska w swoich krajach. Będąc znajomym profesora, z którym kiedyś konkurowałem w czasie konkursu, mogłem liczyć na to, że zostanę zaproszony, a ja także mogłem zaprosić wybitnych organistów, bo już wtedy przyjeżdżali do Polski zagraniczni artyści.

          Powrócił Pan do Krakowa, koncertował Pan i rozpoczął działalność pedagogiczną.

          Owszem, wróciłem do Krakowa, ale przeniosłem się do Warszawy. Rozpocząłem pracę w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie w styczniu 1973 roku, natychmiast po dyplomie i powrocie z Wiednia. W Krakowie pracowałem w Liceum Muzycznym, ale było to jeszcze przed wyjazdem na studia do Wiednia.
Na uczelnię do Krakowa wróciłem dopiero po śmierci prof. Jana Jargonia, kiedy zaproponowano mi kierownictwo Katedry Organów.

          Bardzo długo pracę w dwóch uczelniach potrafił Pan łączyć.

          Tak, ponieważ pociągi już jeździły dosyć szybko (śmiech).
Nie byłem pierwszy, bo mój kolega, wspaniały organista prof. Joachim Grubich, który również pracował w obydwu uczelniach, podróżował z Krakowa do Warszawy, kiedy pociąg jechał prawie 5 godzin.

          Przez tyle lat pracy miał Pan wielu wychowanków. Potrafi Pan powiedzieć, ilu?

          Jak policzyłem krakowskich i warszawskich dyplomantów, to okazało się, że było ich przeszło 60.
Z wieloma utrzymujemy częste kontakty, tym bardziej, że niektórzy pracują na odpowiedzialnych stanowiskach. Nawet w Uniwersytecie Muzycznym w Warszawie kursowało takie powiedzenie, że tam się rozsiadła rodzina profesora Serafina (śmiech).
Nie wszystkim się to bardzo podobało, ale ta rodzina to byli moi dyplomanci, którzy jeszcze nadal tam pracują.

         Gra na organach jest Pana pasją.

          Jest to zajęcie, które bardzo lubię. Nawet gram, kiedy nie mam bliskiego terminu koncertu. Ja bardzo lubię ćwiczyć. To jest rodzaj nałogu, ale trzeba się już powoli przygotowywać do decrescenda.

          To decrescendo będzie przebiegało chyba bardzo wolno, bo gra na organach jest fascynująca. Nie wiem, czy nawet miłośnicy muzyki organowej zastanawiają się, że zmieniając miejsce koncertu, spotyka się Pan z zupełnie innym instrumentem.

          To jest zawsze pewną atrakcją życia organisty, chociaż dość często grywa się także w tych samych miejscach.

          To prawda, ale na przykład w Leżajsku występował Pan przed remontem organów, później w czasie ostatniego remontu i przyjeżdża Pan regularnie teraz. Instrument na przestrzeni lat trochę się zmienił.

          Można powiedzieć, że teraz to ja się tam panoszę, bo jako dyrektor artystyczny festiwalu uzurpuję sobie zawsze jeden koncert w czasie każdej edycji festiwalu. Natomiast przed remontem nie występowałem tam często z koncertami, ale raczej nagrywałem rozmaite przedsięwzięcia. To były płyty, archiwalne nagrania radiowe dla polskich i zagranicznych radiofonii, a jeszcze wcześniej, zanim zaczęto organizować w Leżajsku festiwale, nagrywał tam prof. Joachim Grubich, nagrywałem ja, ale koncerty się wtedy odbywały bardzo rzadko. Tylko jeden, dwa albo czasami trzy koncerty w ciągu roku.

                                                 Józef Serafin przy organach bazyliki oo. Bernardynów w Leżajsku, fot. Wacław Padowski

Józef Serafin Leżajsk fot. Wacław Padowski

          Pamiętam, że w pierwszej połowie lat 70-tych występował w Leżajsku z koncertem prof. Józef Chwedczuk i było to chyba wkrótce po poprzednim remoncie, który przeprowadzała poznańska firma organmistrzowska Roberta Polcyna.

          Tak, prof. Józef Chwedczuk nagrał tam płytę i koncertował. Prof. Bronisław Rutkowski nie występował w Leżajsku i Kamieniu Pomorskim, bo zmarł w 1964 roku. Natomiast był inicjatorem festiwalu w Oliwie, można powiedzieć, że ten Festiwal jest jego dzieckiem. W czasie pierwszych festiwali bywał tam bardzo często.

          Zbliża się pora koncertu i czas kończyć nasza rozmowę, ale mam nadzieję, że spotkamy się w przyszłym roku w Leżajsku.

          Z wielką przyjemnością się spotkamy i porozmawiamy, natomiast dzisiaj w Jarosławskim Opactwie wykonam na zamówienie organizatorów kilka drobiazgów z muzyki polskiej, a potem będzie dużo Liszta, jeden krótki utwór Bossiego, który jest także romantykiem, i Bach, bo utwory Bacha są prawie zawsze zamieszczane w programach koncertów.

Dodam jeszcze, że ten ambitny program został mistrzowsko wykonany i gorąco oklaskiwany przez publiczność.
Kolejny koncert w Jarosławskim Opactwie odbędzie się 30 lipca, a wystąpi znakomity polski organista prof. Andrzej Chorosiński.

Zofia Stopińska

Julian Gembalski: "Zawsze z wielką przyjemnością przyjeżdżam do Leżajska"

       Proponuję Państwu spotkanie z wyjątkowym Artystą, który swym talentem i wiedzą z zakresu sztuki organowej potrafi się dzielić z młodzieżą, która pragnie pójść w jego ślady.
Z panem profesorem Julianem Gembalskim spotykamy się 11 lipca 2022 roku, przed koncertem w ramach XXXI Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej w Leżajsku.

       Mamy szczęście, że od czasu do czasu możemy oklaskiwać Pana podczas recitali w tym wyjątkowym miejscu.

        Dwa lata temu byłem tutaj ostatni raz. Było to podczas pandemii i koncert był transmitowany online. Zawsze z wielką przyjemnością przyjeżdżam do Leżajska i od początku podziwiam to miejsce. Wnętrze bazyliki to jest arcydzieło wszystkiego: pobożności tego środowiska, snycerka stall i sam instrument, który pamiętam od bardzo dawnych czasów, bo jeszcze przed konserwacją. Pamiętam także czas konserwacji i zawsze, jak przyjeżdżam tutaj, to z największą przyjemnością gram na organach leżajskiej bazyliki. To miejsce jest zawsze inspirujące.
Stykamy się z czymś fenomenalnym, zjawiskiem, które w Leżajsku zaistniało tyle lat temu i trwa do dzisiaj.

        Na chórze organowym znajdują się trzy niezależne instrumenty, ale pewnie będzie Pan wykorzystywał największy instrument, znajdujący się w nawie głównej.

        Tak zdecydowałem, bo gram utwory, które znakomicie brzmią na tych dużych organach – najpierw muzykę włoską, później niemiecką, a zakończę swoim utworem i improwizacją.

        Wspomniał Pan Profesor o nagraniu w czasie pandemii koncertu online w Leżajsku. Pewnie tych nagrań zostało zarejestrowanych dużo więcej.

        To prawda. Także w innych miejscach, gdzie odbywają się festiwale organowe, koncerty odbywały się bez udziału publiczności, ale były transmitowane i dzięki temu dostęp do tej muzyki był szeroki, bo wielu ludzi słuchało tych koncertów, a przede wszystkich mamy dużo fanów muzyki organowej i to jest też cenne. Trzeba jednak powiedzieć, że przez te ostatnie dwa lata tych koncertów było zdecydowanie mniej z powodu pandemii.

        Z pewnością Pan Profesor był także mocno zapracowany.

        W ciągu tych ubiegłych lat napisałem 50 Preludiów chorałowych, które wyszły drukiem i okazały się bardzo przydatne do szkół, dla organistów – są grane i nagrywane. Nie traciłem czasu, chociaż ostatnio piszę dużo więcej niż kiedyś. Mam nawet sporo zamówień kompozytorskich i zawsze jestem bardzo aktywny, oprócz grania.

        Zawsze podziwialiśmy Pana jako znakomitego improwizatora, a teraz przybywa więcej kompozycji utrwalanych na papierze nutowym.

        Tak, tych utworów jest coraz to więcej i mam też znakomitego wydawcę - to jest firma Akolada z Łodzi. Przekonałem się też, że jest zapotrzebowanie, bo te „Preludia chorałowe na organy” uzupełniły lukę w polskiej literaturze organowej. Oczywiście mamy znakomite utwory oparte na polskich pieśniach kościelnych z dawnych czasów: Józefa Furmanika czy Franciszka Wesołowskiego, ale one też były wydane w bardzo małych nakładach. Preludia Wesołowskiego ukazały się także niedawno nakładem Akolady. Mamy także Preludia Chorałowe Jana Gawlasa, organisty i kompozytora łódzkiego, który wydał 5 tomów „Polskich pieśni kościelnych”.
        Jak ukazały się moje dwa tomy, to zostały także zakupione przez szkoły. Te Preludia oparte są na polskich pieśniach kościelnych w różnych stylach – od baroku przez opracowania utrzymane w harmonice romantycznej, neomodalnej oraz własnym stylu. Przydają się zarówno w praktyce koncertowej, jak i pedagogicznej. Bardzo się cieszę, że te moje Preludia spotkały się z tak dużym zainteresowaniem.
Powstaje muzyka oparta na naszej tradycji liturgicznej, bo bogactwo polskich pieśni kościelnych jest niebywałe i bardzo inspirujące.

        Ciekawa jestem, jak wygląda Muzeum Organów, które Pan założył, a jeszcze trzeba dodać, że jest to pierwsza taka placówka muzealna w Europie Środkowej. Kiedyś opowiadał mi Pan, że instrumentów przybywa i pewnie już nawet miejsca brakuje.

        Nie ma już niestety miejsca. Muzeum rozwija się znakomicie, bo mamy ciągle dopływ eksponatów, natomiast nie udało nam się do tej pory wybudować odpowiedniego budynku, bo niestety rektor nie otrzymał na to odpowiednich środków. Otrzymał środki na inny wydział, inny kierunek, a my nadal borykamy się z trudnościami, a powstała już kolejna placówka naukowa - „Archiwum Organologiczne”, która gromadzi wszystko, co dotyczy muzyki organowej, muzyki kościelnej na terenie Śląska, ale także szerzej, jeżeli wykracza to poza Śląsk. Mamy już 10 tysięcy jednostek archiwalnych. Jest to opracowywane i stanowi to bazę danych, z której już korzystają naukowcy.
        Mamy też problemy z przechowywaniem tych zbiorów, bo na przykład 1200 afiszy powinno być przechowywanych z specjalnych szufladach, a my nie mamy na to miejsca. Mamy też starodruki i druki zabytkowe. Ja przejmuję zbiory z parafii i to jest też bardzo ciekawe dlatego, że w naszej archidiecezji był synod diecezjalny i udało się wprowadzić zapis, że jeżeli parafie nie są w stanie utrzymać muzykaliów, mogą je przekazać właśnie do Akademii Muzycznej i to robią. My je na bieżąco opracowujemy, ale także jest na to potrzebne miejsce. Teraz powstanie pracownia, gdzie można będzie przychodzić i korzystać z tych zasobów na miejscu. Przed nami digitalizacja tych zbiorów, ale to potrwa kilkanaście lat, bo to są czynności długotrwałe.
        Mamy wiele ciekawych dokumentów – na przykład są u nas rękopisy prof. Feliksa Rączkowskiego, w jednej parafii znalazłem autograf kardynała Augusta Hlonda i jego wpis do nut. Był przed wojną na wizytacji i wpisał chórowi dedykację. Znalazłem to w zbiorach przekazywanych przez parafię. Poczułem jakby dotknięcie osoby przez ten dokument.
Ta fizyczna obecność dokumentu jest podstawowa, ale dzisiaj standardem jest dokumentacja elektroniczna i to się także znajdzie na stronie „Archiwum Organologocznego”.

        Ma Pan ogrom różnorodnej pracy, bo z pewnością jeszcze nadal projektuje Pan organy. Tych projektów jest sporo. Na czym skupia Pan uwagę w tej chwili?

        Najważniejszym projektem jest nadzór nad budową organów w sali koncertowej Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Inauguracja zaplanowana jest na 14 stycznia 2023 roku. Aktualnie trwają prace intonacyjne, które w sumie zajmą pół roku. Odbył się już odbiór techniczny, ale cały czas ten instrument dojrzewa – wiadomo, że to jest największy instrument w sali koncertowej. Ja doglądam wszystkiego, obecnie to jest w Katowicach najważniejsza sprawa.
        Mamy już także zaprojektowany instrument do sali koncertowej naszej Akademii i będą to szóste organy w Akademii Muzycznej w Katowicach. Zaprojektował je wspólnie pan rektor Władysław Szymański, który jest także świetnym organistą i budowa rozpocznie się jeszcze w tym roku.
         Będziemy mieli kolejny wspaniały instrument, a w diecezji za tydzień inauguruję kolejne organy w jednej z parafii – w Studzionce niedaleko Pszczyny. Dużo instrumentów powstaje, a moja praca polega na projektowaniu i nadzorze, bo trzeba tych rzeczy pilnować i taka też jest rola konsultanta, czy projektanta, żeby wszystko było zgodne ze sztuką budowy organów. Ja w diecezji mam taką funkcję. Oczywiście, że już mam następcę, a jest nim mój wychowanek pan dr Stanisław Pielczyk.
Udało mi się wychować młody zespół, który już działa i bardzo się cieszę, że odchodząc na emeryturę zostawiam wspaniałych ludzi.

         Ciekawa jestem, czy udało się Panu już zarejestrować brzmienie wszystkich instrumentów organowych, które na Śląsku były do zarejestrowania.

         Niestety, nie udało się, ponieważ po zmianach strukturalnych w Polskim Radiu, zmieniły się też pewne preferencje, pewne tendencje i tych 95 instrumentów, które z red. Henrykiem Cierpiołem zarejestrowaliśmy mozolnie przez prawie 15 lat – zatrzymało się. Teraz jedynie jak jest jakiś ciekawy instrument po konserwacji, to jedziemy z red. Cierpiolem i nagrywamy dla radia, ale to nie jest już w tej serii „Organy Śląskie”, natomiast nagrywam systematycznie na płyty polskie organy. Ostatnia płyta, która się ukazała, zawiera nagrania organów w Olkuszu, a jest już po montażu płyta z nagraniem organów w Koniecpolu, także na ziemi olkuskiej. To jest bardzo ciekawy instrument renesansowy i tę serię realizuje firma Musicon, dla której nagrałem już 10 płyt, a współpracę rozpoczęliśmy od Leżajska.
         „Organy polskie” to bardzo ciekawa seria, bo nagrałem płyty na instrumentach w Krzeszowie, Fromborku, Olkuszu, Kazimierzu nas Wisłą, Kamieniu Pomorskim, i teraz planujemy nagrania na innych instrumentach – m.in. w Częstochowie, cały czas działam i ćwiczę.

         Cały czas trzeba przygotowywać nowe utwory, bo organista nie może bazować na tych samych utworach.

         To prawda, bo instrumenty organowe tego wymagają. Nadzorowałem konserwację barokowego instrumentu niedaleko Gliwic w Wilczy. Organy z 1781 roku, przepiękny instrument w wiejskim drewnianym kościele. Uratowaliśmy te organy, to trzeba było zrobić płytę i wyćwiczyłem cały blok utworów dla tego instrumentu. Niezbędne to było również dlatego, że wprowadziliśmy tam historyczny strój, pracowali nad tym bardzo zdolny organmistrz pan Dominik Kabot z panem Markiem Gąsiorem, jednym z najlepszych intonatorów, i doprowadzili ten instrument do wspaniałego stanu. Trzeba pokazać te organy z różnej strony i poszukiwałem odpowiednich utworów. Nagraliśmy już płytę, która ukaże się przed Bożym Narodzeniem tego roku.

         Utrwala Pan również swoje improwizacje?

         Tak, właściwie na każdej mojej płycie są też improwizacje.

         Chyba dwukrotnie byłam na Pana koncercie złożonym z samych improwizacji na tematy zadane przez publiczność, ale dzisiaj oprócz zaplanowanych utworów pojawi się także improwizacja.

         Też będzie i chcę to zrobić w nawiązaniu do Sonaty biblijnej Johanna Kuhnau’a, która oparta jest na Starym Testamencie, na historii Dawida i Saula.
Zakończę występ też Sonatą biblijną, ale opartą na Psalmie 23 (to jest mój ulubiony psalm „Pan jest pasterzem moim”). Forma tej sonaty będzie 3-częściowa, jeszcze nie wiem, jaki będzie ostateczny kształt całego utworu, bo to zależeć będzie od tego, jak zainspiruje mnie instrument, ale teksty już wybrałem – to są trzy wersy z tego psalmu, które również ukazują te same sceny, co Sonata Kuhnau’a, że Saul jest chory, zdruzgotany, a Dawid przygrywa mu na harfie i on wtedy odzyskuje równowagę ducha, zatapia się w oddawaniu czci Bogu, i wtedy znajduje się na prostej drodze.
         W Psalmie 23 jest to samo. On się zaczyna od słów „Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego”, a później opisane są też trudności człowieka, a kończy się: „Zamieszkam w domu Pańskim po najdłuższe czasy” - czyli konkluzja jest ta sama – radość i szczęście.

         Miejmy nadzieję, że zechce Pan niedługo – najpóźniej za dwa lata znowu zasiąść przy leżajskich organach podczas festiwalowego koncertu.

         Mam też taką nadzieję i jak już powiedziałem na początku, zawsze z radością tutaj przyjeżdżam. To nie jest zbyt daleko od Katowic, bo w sumie około 300 kilometrów, w większości jedzie się autostradą i podróż nie trwa znowu zbyt długo.
Mam nadzieję, że ten Festiwal będzie się nadal rozwijał. To jest już XXXI edycja i jest to kawał historii polskiej kultury muzycznej.
         Zawsze jestem pod wrażeniem życzliwości tutejszych oo. Bernardynów. Zawsze starają się dać artystom dużo czasu na ćwiczenie. Wczoraj mogłem już spędzić trochę czasu i rozpoznać instrument po przerwie, dzisiaj była msza św. o 12.00 i później miałem jeszcze sporo czasu, aby poćwiczyć.

          Czas wakacji pewnie wypełniony będzie koncertami.

           Tak, ale chcemy także z żoną wyjechać, żeby jeszcze w lipcu troszkę wypocząć. Muszę wypoczywać, bo bardzo intensywnie pracuję i muszę mieć czas na nabranie sił, a później, w sierpniu prowadzę od 30 lat tradycyjnie kurs w Sejnach, też z prof. Józefem Serafinem – dyrektorem artystycznym leżajskiego festiwalu.
          Do Sejn przyjeżdża młodzież z całej Polski. Dla wszystkich to jest przygoda i czas na integrację tych młodych ludzi. Profesor Józef Serafin już chyba nawet skończył książkę o sejneńskich kursach.
Przez minione 30 lat przewinęło się tam około 400 studentów.
To jest piękne miejsce z dala od miejskiego zgiełku. Z Katowic do Sejn jest bardzo daleko, ale zawsze tam jadę. Tam są wspaniałe warunki do pracy i młodzi organiści mogą jeździć na te kursy po parę razy, dlatego wybiera się do Sejn dużo moich studentów.
          Dla nas jest istotne, aby młodzi ludzie potrafili na siebie patrzeć w życzliwy sposób. Organizujemy dużo zbiorowych lekcji, w których uczestniczy młodzież z różnych ośrodków.
Przez 40 lat prowadziłem Katedrę Organów w Akademii Muzycznej w Katowicach i zawsze zwalczałem wszelkie przejawy niezdrowej konkurencji wśród studentów. Mieli się wspomagać, budować wspólnie i to się udaje. Mój następca pan prof. Krzysztof Lukas bardzo dobrze to kontynuuje. Moi młodzi współpracownicy mają coraz więcej odpowiedzialnych funkcji i ja się cieszę, że Katedra Organów i Muzyki Kościelnej w Katowicach się bardzo ładnie rozwija.

          Miejmy nadzieję, że Pan nadal będzie im pomagał i wspierał ich działania.

          Ja już jestem na emeryturze, ale ciągle jeszcze pracuję i mam swoją klasę organów. W tym roku mieliśmy 17-tu kandydatów, którzy pragną studiować grę na organach w naszej uczelni.
Niedawno miałem trudny czas, kiedy dwa lata temu zmarł Witold Zaborny, jeden z najwybitniejszych moich wychowanków. Odszedł nagle w wieku 51 lat. To była wielka strata, bo wcześniej zmarł Zygmunt Antonik. To były filary naszej Katedry. Teraz Krzysztof Lukas jest takim filarem, znakomicie uczą dr Michał Duźniak i wykładowca dr Stanisław Pielczyk. Są także młodzi asystenci Daniel Strządała i Jakub Plewa, którzy z pewnością już niedługo będą bardzo dobrymi pedagogami. To jest wielka radość dla pedagoga, który wypuszcza takich utalentowanych młodych ludzi.

          Miłośnicy muzyki organowej, których w tym regionie jest wielu, przybywają tłumnie do leżajskiej Bazyliki. Pan wkrótce zasiądzie przy instrumencie i rozpocznie się koncert. Bardzo dziękuję za rozmowę i poświęcony mi czas.

          Ja także bardzo dziękuję.

Dodam jeszcze, że recital Maestro Juliana Gembalskiego w leżajskiej Bazylice był wspaniałym wydarzeniem i dostarczył licznie zgromadzonej publiczności wielu niezapomnianych przeżyć.
Publiczność dziękowała za nie owacją na stojąco.
W części kameralnej wystąpił zespół Ultra Musicam w składzie: Magdalena Witczak - sopran, Karol Lipiński-Brańka – skrzypce, Agnieszka Wesołowska - klawesyn i Maciej Kłopocki - wiolonczela.
W ich wykonaniu usłyszeliśmy kolejno dwa fragmenty opery "L'Olimpiade" P. 145 Giovanniego Batisty Pergolesiego: Sinfonie i aria Mentre dormi amor fomenti oraz trzy fragmenty opery L'Olimpiade RV 725 Antonio Vivaldiego: Sinfonie, aria Siam navi all'onde algenti i aria Gemo in un punto e fremo.
Również ta część wieczoru spotkała się z gorącym przyjęciem publiczności.
W kolejny poniedziałek – 18 lipca organizatorzy zapraszają na kolejny koncert XXXI Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej, a wystąpią znakomity organista Roman Perucki i pianistka Monika Paluch.

Zofia Stopińska

 

 

 

 

 

 

Nie tylko o Mozarcie z Edwardem Wolaninem

        Sezon koncertowy w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie zakończył się 24 czerwca 2022 roku, a w programie znalazły się utwory, które kocha publiczność sal koncertowych pod każdą szerokością geograficzną. Usłyszeliśmy kolejno: Uwerturę do opery "Euryanthe" Carla Marii Webera, Koncert fortepianowy A - dur KV 414 Wolfganga Amadeusa Mozarta i Suitę "Sen nocy letniej" Feliksa Mendelssohna.
      Trudno o piękniejszy zestaw. Pełne magii utwory C.M. Webera i F. Mendelssohna w wykonaniu Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Pawła Kos-Nowickiego, przyjęte zostały gorącymi brawami. Partie solowe w Koncercie fortepianowym Mozarta fenomenalnie wykonał Edward Wolanin - pianista i pedagog, który edukację muzyczną rozpoczął w Przemyślu, kontynuował w Rzeszowie, a później studiował w Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie w klasie fortepianu Jana Ekiera i Bronisławy Kawalli. Oczarował publiczność wspaniałą wirtuozerią, cudownej urody dźwiękiem i lekkością. Orkiestra pod batutą Pawła Kos-Nowickiego znakomicie towarzyszyła soliście. To była wielka uczta muzyczna.
       Przed koncertem pan Edward Wolanin zgodził się na spotkanie i udzielenie wywiadu, dlatego mogę Państwa zaprosić na spotkanie z tym wyjątkowym pianistą.

        Jestem przekonana, że z wielką przyjemnością wykona Pan dla rzeszowskiej publiczności Koncert fortepianowy A-dur KV 414 Wolfganga Amadeusa Mozarta.

        Tego koncertu nie można grać bez przyjemności, bo to jest tak urokliwa muzyka, pełna radości, a jednocześnie niezwykle wyrafinowana kompozycja, jeżeli chodzi o jej kształtowanie. Za każdym razem, jak patrzę na materiał dźwiękowy pierwszej, drugiej i trzeciej części tego dzieła, jestem zachwycony, jak przenikają się tematy. Na przykład temat, który jest tematem pierwszym w I części, nagle pojawia się w innej formie rytmicznej w II części dosłownie zacytowany. To jest genialna kompozycja, majstersztyk pracy kompozytorskiej. To jest perełka. Kiedyś grywałem to arcydzieło bez instrumentów dętych z Zespołem Warszawskich Solistów "Concerto Avenna" Andrzeja Mysińskiego i też pięknie brzmiało.
Mozart skomponował dwa takie kamer-koncerty: Koncert A-dur KV 414, który wykonam w Rzeszowie, i Koncert F-dur KV 415, które nie potrzebują dużej obsady, a są prawdziwymi arcydziełami.

        Czy współpraca z orkiestrą i dyrygentem podczas prób dobrze przebiegała?

        Znakomicie, orkiestra jest świetnie przygotowana i nad całością czuwa świetny dyrygent pan Paweł Kos-Nowicki, z którym już wykonywaliśmy ten koncert w Filharmonii Kieleckiej. Mamy już wspólne doświadczenia i dlatego łatwiej było nam razem pracować.

       Edward Wolanin - fortepian i Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Pawła Kos-Nowickiego, fot. Damian Budziwojski / Filharmonia Podkarpacka

Edward Wolanin fortepian 800

        Kiedyś był Pan uczniem Szkoły Muzycznej II stopnia w Rzeszowie. Może w orkiestrze grają muzycy, którzy w tym samy czasie także uczęszczali do tej szkoły?

        Nie spotkałem w zespole kolegów ze szkoły. Ja ukończyłem szkołę w Rzeszowie w 1975 roku, w klasie niezapomnianej, wspaniałej profesor Krystyny Matheis-Domaszowskiej, wielkiej artystki, pianistki, znakomitego pedagoga. Bardzo to sobie cenię i to procentuje cały czas w mojej grze.
Bardzo wiele Jej zawdzięczam.

        Pewnie także warto wspomnieć pierwszą nauczycielkę panią Urszulę Hop, u której rozpoczynał Pan naukę jako 5-letni chłopiec.

        To było trochę inaczej. Jako 5-letni chłopiec grałem na akordeonie. Uczyłem się wtedy prywatnie i poznałem nutki. Moja starsza siostra rozpoczęła naukę gry na fortepianie w przemyskiej Szkole Muzycznej u pani Danuty Miller i ja też w tej szkole zacząłem bywać. Niedługo zostałem także przyjęty od razu do drugiej klasy. Trafiłem do klasy fortepianu pani Urszuli Hop.
        Tak się składa, że pani Urszula Hop również uczyła się w Szkole Muzycznej II stopnia w Rzeszowie i ukończyła ją w klasie pani Krystyny Matheis-Domaszowskiej. U pani Urszuli uczyłem się przez cztery i pół roku, a później powiedziała, że przyszedł czas, abym zaczął naukę troszkę wyżej.
        Tak się też stało, że zostałem przyjęty do Szkoły Muzycznej II stopnia w Rzeszowie i rozpocząłem naukę w klasie Krystyny Matheis-Domaszowskiej. To było dla mnie wielkie szczęście, bo była to kontynuacja linii pedagogicznej. Zawsze uczono mnie w sposób wynikający z tradycji, wręcz przynależności do wiedeńskiej szkoły pianistycznej – szkoły Teodora Leszetyckiego.

         Przy zmianie nauczycieli nie było żadnych korekt aparatu gry, tylko praca nad rozwojem.

         Tak, pamiętam, jak pani Urszula Hop pracowała ze mną nad tym, żebym uruchomił paluszki, żeby osiągnąć w przyszłości błyskotliwą technikę, tak jak uczył Teodor Leszetycki i jego asystentki. Pani Krystyna Matheis-Domaszowska studiowała u prof. Zbigniewa Drzewieckiego i prof. Jana Hoffmanna, a prof. Drzewiecki uczył się u pani Marii Prentner, asystentki Teodora Leszetyckiego i pierwszej wykonawczyni Koncertu fortepianowego Ignacego Jana Paderewskiego.

         Pamiętam Pana przyjazdy z Przemyśla do Szkoły Muzycznej II stopnia w Rzeszowie. Był Pan wtedy bardzo młodym chłopcem i nie mógł Pan przyjeżdżać samodzielnie, dlatego zawsze towarzyszył Panu ojciec.

         Tak było. Dopiero pod koniec nauki, od czasu do czasu, sam jeździłem. Jak zaczynałem naukę w Rzeszowie, to miałem 9 lat i dlatego rodzice bali się mnie puszczać samego, bo podróż pociągiem w jedną stronę trwała dwie godziny.

         W wieku 15 lat został Pan studentem Akademii Muzycznej w Warszawie i pewnie także wymagał Pan jeszcze opieki. Nie mógł Pan samodzielnie mieszkać w Warszawie.

         Oczywiście, chociaż zawsze są jakieś internaty, bursy, ale to nie sprzyja rozwojowi i dlatego w tamtym czasie opiekę nad moim rozwojem sprawował redaktor Zdzisław Sierpiński (już nieżyjący). On postarał się o to, żeby cała rodzina mogła przenieść się do Warszawy. Moi rodzice z wielkim poświęceniem, z wielkim żalem, że musimy opuścić Przemyśl (ja też bardzo rozpaczałem z tego powodu), ale wyjechali do Warszawy, żebym mógł studiować w klasie prof. Jana Ekiera, jednego z najwybitniejszych pianistów, również ucznia prof. Zbigniewa Drzewieckiego.
         Wszyscy moi pedagodzy – od pani Urszuli Hop, aż po studia – wywodzili się z jednego pnia.

          Jeśli dobrze policzyłam, to ukończył Pan studia w Akademii Muzycznej w Warszawie tuż po maturze.

          Było inaczej, ponieważ miałem po drodze różne perturbacje. Miałem po drodze różne losowe przypadłości i nawet przez dwa lata w ogóle nie grałem na fortepianie i byłem skreślony z listy studentów. Potem ponownie zdałem na studia i ukończyłem studia w klasie prof. Bronisławy Kawalli, uczennicy Jana Ekiera. Wprawdzie zacząłem studia w wieku lat 15-tu, ale ukończyłem je normalnie.
          Później ponownie byłem u prof. Jana Ekiera na studiach podyplomowych. Uważam to za wielkie szczęści, bo kontakt z Profesorem Ekierem był bardzo ważny dla mojego rozwoju. Kto go znał, to wie, jakiej klasy, jakiej miary był artystą. Był wielkim znawcą twórczości Fryderyka Chopina i był redaktorem naczelnym Wydania Narodowego Dzieł Fryderyka Chopina, nad którym pracował 50 lat.
          Będąc studentem, w jakiś sposób uczestniczyłem na żywo w tworzeniu tego nowego wydania, bo Pan Profesor przychodził na lekcje i czasami nam przynosił kserokopie autografów i mówił – Zobaczcie, przecież tutaj jest tak, a w wydaniu przygotowanym przez Ignacego Jana Paderewskiego jest inaczej i nie wiemy dlaczego.
Profesor Ekier był bardzo zaangażowany i dzielił się ze studentami wszystkimi swoimi spostrzeżeniami. Wszyscy żyliśmy tym wtedy bardzo.

          To najlepiej świadczy o wielkości pedagoga i chęci dzielenia się wiedzą.

          Przypominam sobie, w jaki sposób Pan Profesor prowadził lekcje, jaki zawsze emanował z niego spokój, niezwykła kultura osobista.
Może to brzydko zabrzmi, ale na początku naszych kontaktów, ja przecież byłem 15-letnim szczeniakiem, ale kiedy wchodziłem do klasy Pan Profesor zawsze wstawał z krzesła, podchodził i podawał mi rękę. To niezwykła rzecz, bo mógł po prostu odpowiedzieć: dzień dobry i siadaj.
To było coś niezwykłego, bo Pan Profesor tak witał się z każdym swoim studentem. Cechowała Go niezwykła, przedwojenna kultura, nieskażona późniejszymi naleciałościami.

          W czasie studiów brał Pan udział w konkursach krajowych i zagranicznych.

          Tak, trzykrotnie byłem laureatem konkursów na stypendia artystyczne im. Fryderyka Chopina (wtedy jeszcze nie było Instytutu Chopinowskiego). Także trzy lata pod rząd miałem nagrodę specjalną im. Jerzego Żurawlewa. Później byłem członkiem ekipy na XI Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Fryderyka Chopina, ale nie dostałem się do II-go etapu, bo zabrakło mi 6 dziesiątych punktu. Do III-go etapu dopuszczono 15 osób, a ja byłem 16-ty. Miałem trochę pecha, parafrazując arabskie powiedzenie „Allah tak chciał” (śmiech).
Nie żałuję i do nikogo nie mam pretensji, tak miało być.

          Trzeba także podkreślić, że został Pan zauważony i otrzymał Pan nagrodę dla najlepszego polskiego pianisty, który nie przeszedł do III-go etapu.

          Oczywiście, koncertowałem wtedy bardzo dużo – praktycznie każdy piątek miałem zajęty.

          Ważnym miejscem dla Pana był także Słupsk, uczestniczył Pan także w konkursach zagranicznych. Przecież zdobył Pan II nagrodę na III Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim w Palma de Mallorca (1985), a kilka lat później (1989) został Pan laureatem I nagrody na III Europejskim Konkursie Chopinowskim w Darmstadt, otrzymując także szereg nagród specjalnych za najlepsze wykonanie etiud, nokturnów, polonezów i mazurków.

          Owszem, w Festiwalu Pianistyki Polskiej w Słupsku w 1984 roku w Estradzie Młodych miałem tytuł laureata. Brałem udział w konkursach zagranicznych, ale z różnymi efektami – raz coś zdobyłem, a raz nie, ale zawsze zdobywałem doświadczenie i to jest bardzo ważne. Do każdego konkursu trzeba było przygotować nowy program i zawsze to jest wielka mobilizacja, bo często te programy były ogromne.
          Później to procentuje, jak spisałem sobie listę koncertów fortepianowych, które mam do dyspozycji, to ze zdumieniem stwierdziłem, że jest ich 41 – to jest bardzo dużo. Oczywiście przed wykonaniem każdy trzeba sobie przypomnieć i odświeżyć, ale miałem je przygotowane.

          Dodając do tego cały repertuar utworów na fortepian solo i kameralnych, bo przecież od najmłodszych lat grał Pan bardzo dużo muzyki kameralnej. Gdyby to wszystko policzyć, wynik byłby co najmniej trzycyfrowy.

          Po raz pierwszy wystąpiłem jako kameralista, będąc uczniem II klasy Szkoły Muzycznej I stopnia w Przemyślu. Grałem wtedy ze skrzypaczką Alą Brud i bardzo dobrze to pamiętam. Potem grałem bardzo dużo muzyki kameralnej. Miałam to wielkie szczęście, że grałem z najlepszymi polskimi instrumentalistami z Tomaszem Strahlem, Krzysztofem Jakowiczem, Kubą Jakowiczem, Jerzym Artyszem i mógłbym jeszcze dużo nazwisk wielkich artystów wymienić. Wszyscy swoimi znakomitymi kreacjami wpływali na kształtowanie się mojej estetyki muzycznej.
          Bardzo istotna była moja współpraca ze śpiewakami. Wymieniłem prof. Jerzego Artysza, który jest wielką postacią świata wokalistyki, ale miałem też przyjemność koncertować z Jadwigą Rappe, wspaniałą artystką.
Współpraca ze śpiewakami jest szczególnie rozwijająca, ponieważ inaczej się kształtuje fraza, inaczej czas płynie w utworze, bo jest tekst, jest potrzeba zrozumienia, o czym się śpiewa. Chcę powiedzieć, że od dawna inaczej myślę grając solowe utwory - tak jakbym chciał podłożyć tekst i je zaśpiewać.

Edward Wolanin - fortepian i Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Pawła Kos-Nowickiego, fot. Damian Budziwojski / Filharmonia Podkarpacka

Edward Wolanin z Orkiesytą Filharmonii Podkarapckiej 800

          Czy dobrze pamiętam, że przyjeżdżał Pan także w roli pianisty na Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie?

          Tak, byłem pianistą w klasie prof. Tomasza Strahla. Graliśmy także wiele koncertów w sali balowej, ale ten okres się zakończył, bo czas nie pozwolił mi na przyjazdy do Łańcuta, ale to także było bardzo ważne. Poznałem repertuar wiolonczelowy i miałem szansę występów w tej pięknej sali Muzeum-Zamku w Łańcucie. To także są niezapomniane przeżycia.

          Wspominał Pan, że po udziale w Konkursie Chopinowskim miał Pan bardzo dużo propozycji występów w Polsce, ale wtedy także zaczął Pan występować za granicą.

          To prawda i tych koncertów było bardzo dużo. Występowałem w wielu krajach Europy. Nie grałem tylko w Ameryce Południowej i w Australii. Występowałem w Stanach Zjednoczonych, Meksyku, dużo koncertowałem w krajach arabskich – tak dla nas egzotycznych, jak Irak, Jordania, Kuwejt, Tunezja, ale też Nigeria w Afryce czy Japonia.
Chcę powiedzieć, że te artystyczne podróże także mile wspominam, bo to były wyjazdy koncertowe z możliwością zwiedzania. Wielu rzeczy bym nigdy nie zobaczył, gdyby nie fakt, że grałem w tych miejscach koncerty.

          Gdybym dobrze poszukała w swoich zbiorach, to chyba znalazłabym co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście płyt w Pana wykonaniu lub nagranych z Pana udziałem.

          Nagrałem ich sporo – solowych, kameralnych i z towarzyszeniem orkiestr. Ja nie jestem chętny, żeby co pół roku wydawać następną płytę. Minęło już pięć lat od wydania mojej ostatniej płyty, którą sobie bardzo cenię, bo są na niej: Nokturn H-dur op. 62 nr 1 Fryderyka Chopina, komplet Preludiów op.23 (w sumie 10 preludiów) Siergieja Rachmaninowa. Jak podjąłem tę decyzję, sprawdziłem i ze zdziwieniem stwierdziłem, że w Polsce nikt nie nagrał kompletu Preludiów Rachmaninowa, a to nie są utwory nieznane. Po tych preludiach jest jeszcze coś bardzo ciekawego, mianowicie znalazłem transkrypcję Adagietta z V Symfonii Gustava Mahlera. Dokonałem paru niezbędnych przeróbek i nagrałem to Adagietto. To nie jest łatwe do wykonania na fortepianie, bo przecież w oryginale jest ono napisane na instrumenty smyczkowe z harfą i przełożenie tego na klawiaturę nie było proste, ale się udało. Płyta ukazała się nakładem firmy DUX i niedawno otrzymałem od nich informację, że to Adagietto ma na Spotify cztery i pół miliona odtworzeń. Jestem dumny z tego, że to moje nagranie się tak podoba i że tyle ludzi na świecie go wysłuchało.
          Ta płyta także otrzymała dużo dobrych recenzji z powodu zestawienia repertuaru, bo ten program został złożony nieprzypadkowo. Myślałem nad różnymi ideami, które powinny tę płytę scalić. Nawet takimi, dla przeciętnego słuchacza niezauważalnymi, że na przykład większość tych utworów zaczyna się interwałem tercji. To są smaczki, które scalają tę płytę, a słuchacz nie wie, dlaczego.

           Niedawno znalazłam informację, że niedługo poprowadzi Pan bardzo ciekawe kursy muzyczne w Czarnolesie.

          Od dawna to robiłem i w tym roku także się odbędą. Te Warsztaty Pianistyczne są częścią Czarnoleskiego Festiwalu Sztuk, czyli w domu Jana Kochanowskiego i w okolicznych miejscowościach: Gródek, Policzna, Zwoleń, Opactwo i Janowiec odbędą się koncerty. W tym roku od 16 do 24 lipca, odbędzie się już czwarta edycja tego festiwalu. Zapraszam Państwa gorąco, bo koncerty będą niezwykłe. Rozpoczynamy 16 lipca w kościele w Policznie koncertem Orkiestry Symfonicznej Sinfonia Iuventus pod dyrekcją Marka Wroniszewskiego, a następnego dnia w kościele w Zwoleniu (w którym jest pochowany Jan Kochanowski) z koncertem wystąpi Czarnoleska Orkiestra Festiwalowa, którą specjalnie tworzymy i wykonamy piękny program angielsko-francuski z udziałem znakomitych solistów: Marty Kordykiewicz – wiolonczela oraz Anny Radziejewskiej – mezzosopran.
          Te Warsztaty są bardzo specyficzne, ponieważ nie przyjmujemy dużej ilości zgłoszeń – maksymalnie 8 osób na jeden turnus, ponieważ chcemy razem z tymi młodymi ludźmi przebywać, rozmawiać z nimi. Oni czytają Kochanowskiego, oni czytają poezję starożytną - czytają to, co czytał Jan Kochanowski. Mają także dodatkowe zajęcia – w tym roku będzie to taniec towarzyski, żeby poznali tańce, które przecież będą grali. Będą kawiarenki literackie z udziałem znakomitych gości – zapraszamy w środy i soboty o 16.00.
          Zaprosiliśmy prof. Jerzego Bralczyka, będzie Jerzy Kisielewski, będzie Adam Zamojski, odbędzie się także specjalne spotkanie poświęcone związkom literatury i muzyki.
Nasi uczestnicy mają okazję poznać wspaniałych ludzi, porozmawiać o ważnych sprawach, a podczas kolacji usiąść z naszymi gośćmi przy jednym stole i mogą z nimi rozmawiać w prywatnym gronie z mistrzami muzyki, literatury i słowa. Bardzo się staramy, żeby do dyspozycji były znakomite instrumenty i tutaj ukłon w stronę Silesia Music Center, która nam je zabezpiecza.

          Warsztaty w Ramach Czarnoleskiego Festiwalu Sztuk to nie jedyne Pana zajęcie w czasie tych wakacji.

          W sierpniu, po kilkunastu latach przerwy, wznawiamy Mistrzowskie Warsztaty Pianistyczne w Zamościu. Zajęcia odbywać się będą w Szkole Muzycznej i tam też wieczorem odbywać się będą koncerty w wykonaniu profesorów, a do prowadzenia klas udało nam się zaprosić wybitnych muzyków: skrzypaczkę Marię Machowską, wiolonczelistę Rafała Kwiatkowskiego, mezzosopranistkę Annę Radziejewską, znakomitą młodziutką flecistkę Annę Żołnacz oraz pianistów Artura Jaronia i Radosława Sobczaka, a także saksofonistę Piotra Barona. Przyjedzie do nas także Paweł Kowalski z wykładem, a później wykonają koncert w Piotrem Baronem.

          Te pomysły i ich realizacja zabierają Panu chyba dużo czasu.

          To prawda. Trzy lata temu założyliśmy Fundację i moja żona jest jej prezesem. Ma ogrom pracy przy organizacji trzech festiwali, bo jeszcze jesienią organizujemy w Lubartowie „Lubartowską Jesień Muzyczną”. Planujemy aż 10 koncertów z udziałem znakomitych wykonawców.

          Od kilkunastu minut zastanawiałam się, kto Panu pomaga w sprawach organizacyjnych.

          Moja żona Natalia jest „omnibusem”, który wszystko potrafi załatwić, ale to zajmuje jej czas najczęściej od 5 rano do 21 wieczorem. Jesteśmy tymi szczęściarzami, że Ministerstwo Kultury przyznało nam dotacje, wsparł nas Urząd Marszałkowski Województwa Mazowieckiego i dzięki temu możemy działać.
Dużo się dzieje, ale jest teraz specyficzne dążenie do tego, żeby nadrobić czas pandemiczny.

       Edward Wolanin gorąco oklaskiwany przez publiczność po wykonaniu Koncertu fortepianowego A-dur KV 448 W. A. Mozarta, fot. Damian Budziwojski / Filharmonia Podkarpacka

Edward Wolanin fortepian orkiestraoklaski 800

          Bardzo Pan odczuł ten długi czas pandemii?

          Bardzo, chociaż w tym czasie, w domowych warunkach nagrałem 10 nokturnów Fryderyka Chopina w ramach specjalnego ministerialnego programu, żeby mieć jakieś wsparcie finansowe, bo przecież nie graliśmy koncertów.
          To także miało swoje dobre strony, bo przebywając w zamknięciu mogłem się skupić i przygotować nowy program.
Przygotowałem materiał na moją nową płytę. Szczegółów nie zdradzę, powiem tylko tyle, że będzie to muzyka Franciszka Liszta, ale nie takiego Liszta, którego wszyscy znamy.

          Czekamy z wielką niecierpliwością na kolejną płytę i koncert po bardzo długiej nieobecności w Rzeszowie, bo nie pamiętam, kiedy Pan ostatnio występował w Filharmonii Podkarpackiej.

          Ja też nie pamiętam daty, ale miałem przyjemność grać ostatnio w Rzeszowie z towarzyszeniem Orkiestry Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie w czasie koncertu z okazji jubileuszu tej szkoły. Wykonaliśmy wtedy Koncert e-moll Fryderyka Chopina.

          Mam nadzieję, że ten koncert z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej już niedługo zaowocuje kolejnymi zaproszeniami.

          Ja także na to liczę, bo bardzo lubię tutaj przyjeżdżać nie tylko z powodu wspomnień, ale także dlatego, że Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej gra na bardzo wysokim poziomie i jest mi bardzo miło słyszeć Mozarta tak pięknie brzmiącego, jak słyszałem to podczas prób.

          Bardzo Panu dziękuję za spotkanie, poświęcony mi czas i miłą, pełną wspomnień rozmowę.       

          Mnie także było bardzo miło z panią rozmawiać i również bardzo dziękuję.

Zofia Stopińska

Z Alicją Jabłońską nie tylko o marzeniach

      W swoich wywiadach staram się przybliżać Państwu znanych artystów, ale także często rozmawiać z młodymi utalentowanymi instrumentalistami lub śpiewakami, którzy moim zdaniem mają szanse za kilka lub kilkanaście lat występować na najbardziej znanych estradach świata lub grać w najlepszych orkiestrach i zespołach kameralnych. Przed wakacjami zapraszam Państwa na spotkanie z młodą skrzypaczką Alicją Jabłońską, która jest bardzo utalentowana i posiada znaczące sukcesy artystyczne.

       Niedługo odbierzesz świadectwo ukończenia 2 klasy Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej II stopnia w Zespole Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie w klasie mgr. Adrianny Sawy. Ile lat uczysz się już grać na skrzypcach?

       W tym roku mija już osiem lat.

       Od początku uczy Cię pani Adrianna Sawa?

       Pani Sawa uczyła mnie przez 6 lat Szkoły Muzycznej I stopnia, jak również przez ostatnie 2 klasy OSM II st. Zawsze bardzo mnie wspiera i wierzy we mnie. To dla mnie niezwykle ważne. Jestem jej za to bardzo wdzięczna. 

       Słuchałaś muzyki od pierwszego uderzenia serca, ponieważ jesteś córką pianistki – nie chciałaś iść w ślady mamy i uczyć się grać na fortepianie?

       Pewnie byłoby to naturalne, ale zdecydowanie nie chciałam. Pomimo, że mama dużo grała w domu na fortepianie, ten instrument do mnie nie przemówił. Pamiętam jednak, że mój tata lubił słuchać Kaprysów N. Paganiniego i to sprawiło, że odkryłam urok skrzypiec. Gdy miałam 3 lata, zapytałam się taty, na jakim instrumencie gra skrzypek na nagraniu, które właśnie oglądał tata. Kiedy otrzymałam odpowiedź, od razu stwierdziłam, że skrzypce to instrument dla mnie i będę na nich grać, „bo mają taki piękny głos”.
I taką odpowiedź dałabym również dzisiaj, gdyż dźwięk skrzypiec cały czas mnie oczarowuje i przyciąga. Rodzice nie mieli wyjścia, musieli mnie posłać do szkoły muzycznej.

       Nigdy nie myślałaś o zmianie instrumentu?

       Nigdy o tym nie pomyślałam. Dźwięk skrzypiec jest najpiękniejszy, instrument ma ogromne możliwości brzmieniowe i nie starzeje się.

       Pewnie rozpoczynając naukę wiedziałaś doskonale, że gra na instrumencie wiąże się z ćwiczeniem – jak długo ćwiczyłaś rozpoczynając naukę, a ile czasu poświęcasz na ćwiczenie teraz?

       Między początkiem nauki a obecnie, jest zdecydowana różnica. W pierwszych latach, muszę się przyznać, nie ćwiczyłam zbyt dużo, ale i tak dawałam sobie radę. Pamiętam, że na początku było to pół godziny dziennie, ale wkrótce zaczęłam ćwiczyć dłużej. Ostatnio ćwiczę około czterech godzin dziennie.

       Łączysz naukę w Ogólnokształcącej Szkole Muzycznej z nauką gry na skrzypcach i trzeba dokładnie wszystko planować, żeby cztery godziny wygospodarować na ćwiczenie.

       Nie jest łatwo. Chociaż nie kończę zajęć w szkole bardzo późno, to gdy chcę dłużej poćwiczyć i jeszcze przygotować się z przedmiotów ogólnokształcących, to zwykle brakuje mi czasu. Jeśli do tego mam np. tydzień przed nagraniami lub konkursem i muszę się tylko na tym skupić, jest wtedy bardzo ciężko pogodzić to ze szkołą, szczególnie, jeśli jest to ósma klasa. Często były takie tygodnie, kiedy prawie codziennie mieliśmy sprawdzian albo kartkówkę, a wtedy naprawdę było bardzo trudno przygotować się do następnego dnia, a co dopiero znaleźć cztery godziny na ćwiczenie na skrzypcach. Zawsze muszę wybierać: skrzypce czy inne przedmioty. Czasem zdarza mi się dostać gorszą ocenę, bo nie zdążę się przygotować, a przecież nie jest to z powodu niechęci do nauki, tylko braku czasu.

Alicja Jabłońska 1 800

       Twoja pasja, talent, pracowitość i zaangażowanie w czasie lekcji gry na skrzypcach sprawiają, że robisz duże postępy, a to z kolei sprawia, że z powodzeniem bierzesz udział w różnych konkursach.
Wiele razy uczestniczyłaś w konkursach regionalnych, ogólnopolskich i międzynarodowych. Pamiętasz pierwszy konkurs?

       Oczywiście, że pamiętam. To był Międzynarodowy Konkurs im. Janiny Garści w Stalowej Woli. Byłam wtedy uczennicą II klasy podstawówki. Ogromnie się stresowałam i najważniejsze było dla mnie to, żeby się nie pomylić. Tego wielkiego stresu jednak nigdy nie zapomnę. Z czasem przyzwyczaiłam się do tej atmosfery, a nawet polubiłam konkursy. Lubię konkurować z innymi. A jeśli chodzi o Konkurs im. Janiny Garści, to w ubiegłym roku zdobyłam w nim 2 miejsce i ogromnie się z tego cieszę.

       Lista konkursów, w których otrzymałaś nagrody i wyróżnienia, jest bardzo długa i pewnie nawet z pamięci byłoby trudno wymienić wszystkie. Opowiedz o tych najważniejszych, które utkwiły Ci w pamięci.

       W czasie ostatnich dwóch lat uczestniczyłam w ponad 30-tu konkursach ogólnopolskich oraz międzynarodowych i w każdym udało mi się otrzymać nagrodę.
Pierwszym konkursem, jaki wygrałam, było XVI Ogólnopolskie Forum Młodych Instrumentalistów – Rybnik 2021. Ponadto, otrzymałam 1 miejsca m.in. w VII ODIN International Music Competition w Estonii, w The Muse Competition w Grecji , w 5th Danubia Talents International Online Music Competition na Węgrzech, w „IMKA” – International Music Competition w Serbii, w III Danubia Talents International Online Music Competition „ Wiener Klassiker” w Austrii, w XII World Open Online Music Competition w Serbii, 2 miejsce the North International Music Competition Spring 2021 w Szwecji. Podczas wakacji w 2021 roku wzięłam udział w VI Międzynarodowym Konkursie „Puławy i skrzypce”, zdobywając w nim 2 miejsce. Otrzymałam też 3 miejsce w Euroasia Young International Competition w Tokio. Jestem również laureatką wielu konkursów, w których nie przyznawano miejsc, tylko tytuł Laureata, np. w ramach Festiwalu Forte, Presto czy w IV Ogólnopolskim Konkursie, który odbył się w ramach Festiwalu im. Jadwigi Kaliszewskiej w Poznaniu. Najnowszym moim sukcesem jest 2 miejsce w Ogólnopolskim Konkursie Skrzypcowym w Krakowie.
       Coraz częściej biorę udział w 2-3 etapowych konkursach. W grudniu 2021 r. doszłam do finału III Ogólnopolskiego Konkursu Młodych Muzyków w Katowicach. To były wielkie emocje. Jestem również Finalistką VI Ogólnopolskiego Konkursu Indywidualności Muzycznych ATMA w Zakopanem.
Grałam również w willi samego Karola Szymanowskiego.

       Pamiętam, że kiedyś otrzymałaś najwyższą ocenę w Przesłuchaniach Centrum Edukacji Artystycznej – to także bardzo ważne osiągnięcie.

       Te przesłuchania odbywały się pod koniec mojej nauki w VI klasie, tuż przed pierwszym lockdownem z powodu Covid 19. Otrzymałam wtedy 25 punktów i byłam z siebie bardzo dumna. To był mój pierwszy tak poważny sukces.

       Niedawno czytałam , że w tegorocznej edycji Ogólnopolskiego Konkursu Młodych Instrumentalistów im. Stefanii Woytowicz w Jaśle otrzymałaś II miejsce.

       W konkursie w Jaśle uczestniczyłam również w roku ubiegłym, tylko w grupie II. Miałam 13 lat. Zdobywając wtedy 1 miejsce, mogłam uczestniczyć w następnym konkursie, tylko w wyższej grupie wiekowej. Nie chciałam czekać 2 lat, więc w tym roku spróbowałam swoich sił w grupie III, do 20 lat. I dostałam 2 miejsce. Cieszę się, że nie pierwsze, bo już nigdy nie mogłabym wystąpić w tym konkursie. Byłoby mi bardzo szkoda.

       Ostatnie lata to był czas pandemii i ciekawa jestem, jak były wtedy organizowane konkursy.

       W czasie pandemii konkursy odbywały się online i jury oceniało uczestników na podstawie nadesłanych nagrań. To było dla mnie całkiem nowe doświadczenie. Przedtem zawsze była publiczność, oklaski, te bardzo ważne 5-10 minut, a potem wynik. Nagrywanie jest inne, trzeba rozłożyć siły, nie ma także dla kogo grać. Musiałam się tego nauczyć. Nagranie programu wymagało ogromnego skupienia i mobilizacji. A to jest trudne, szczególnie, kiedy nie ma widowni, która według mnie bardzo pomaga wykonawcy.

       Rozumiem, że wolisz grać dla publiczności, a nie nagrania w pustej sali, kiedy towarzyszą Ci jedynie mikrofony i kamery.

       Tak, o wiele więcej przyjemności mam grając na scenie. Publiczność bardzo mnie mobilizuje i pomaga. To ekscytujące. Zaraz po występie są oklaski, to przyjemne uczucie, gdy występ się podobał. Nagrania mają też swoją dobrą stronę. Zdaję sobie również sprawę z tego, że trudno byłoby wyjechać na konkurs do Japonii, do Estonii, Szwecji, Grecji czy na Węgry, nie mówiąc o kosztach. Poza tym w czasie pandemii wyjazdy nie były możliwe. Dobrze, że wiele konkursów odbywało się online, w przeciwnym razie musiałyby być odwołane. Nagrania były więc konieczne. A konkursy miały przeróżne regulaminy. Czasem można było wysłać nagrania, które już miałam wcześniej, ewentualnie coś dograć i połączyć w jedną całość. Ale często było też tak, że cały program należało wykonać bez zatrzymywania kamery. Nagrywałam więc czasami utwory po kilka razy w różnych konfiguracjach. Takie konkursy były najlepsze, prawie takie jak na żywo. I tak powinno być, choć wymaga to więcej wysiłku.

       Wielokrotnie wyjeżdżałaś na różne kursy mistrzowskie i szlifowałaś swe umiejętności pod kierunkiem znanych i doświadczonych pedagogów skrzypiec.

       Na kursy skrzypcowe jeżdżę dopiero od 2 lat, to trochę późno – niektórzy zaczynają swoją przygodę z wakacyjnymi szkoleniami od pierwszej klasy podstawówki. Ale już chyba zdążyłam nadrobić zaległości . Po raz pierwszy pojechałam do Nałęczowa w styczniu 2020. Uczyłam się w klasie śp. prof. Jana Staniendy. Wspaniałe lekcje, kształcące uwagi i możliwość nauki pod okiem mistrza skrzypiec - to było naprawdę super! Wiele się wtedy nauczyłam. Dodatkowo co wieczór odbywały się koncerty uczestników kursu. Później, w 2020 i 2021 roku wielokrotnie uczestniczyłam w letnich kursach mistrzowskich i warsztatach w Nałęczowie, Podkowie Leśnej czy w Puławach, kontynuując naukę w klasie prof. Jana Staniendy. Bardzo żałuję, że ten wspaniały czas tak krótko trwał, ale też jestem szczęśliwa, że mogłam się uczyć u tak wspaniałego muzyka i dobrego człowieka. Panu Profesorowi zawdzięczam mój duży progres w grze.
        Bardzo cenię sobie również 2 kursy w Lusławicach. Miałam przyjemność pracować pod kierunkiem takich znanych i cenionych pedagogów skrzypiec, jak prof. Karina Gidaszewska i prof. Łukasz Błaszczyk.
        Na wakacjach po raz pierwszy wezmę udział w Międzynarodowych Kursach Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie. Zamierzam także pojechać na kurs do Puław, jak również wziąć udział w Międzynarodowym Konkursie „Puławy i skrzypce”. Skrzypce nie będą zamknięte w futerale, tylko będę na nich bardzo dużo grać.

        Wiem, że także w Twojej szkole organizowane były różne spotkania ze znanymi skrzypkami, pedagogami akademii muzycznych oraz lekcje mistrzowskie, w których brałaś czynny udział.

        Tak, zdarzało mi się mieć lekcje podczas seminariów skrzypcowych w mojej szkole, jak również w ZSM nr 2. Dobrze pamiętam cenne uwagi z lekcji z dr Agatą Szymczewską czy prof. Izabelą Ceglińską. Dużo można było się nauczyć w czasie takich zajęć. To był także rodzaj występu przed publicznością, gdyż były to lekcje otwarte. Potem lockdown wszystko przerwał…

Alicja Jabłońska 2 800

        Wspomniałaś o wielkiej tremie podczas Twojego udziału w pierwszym konkursie. Myślę, że teraz już nie masz takiej tremy.

        Trema jest zawsze. Nawet powinna być, ale musi mobilizować. Jak rozpoczynałam naukę gry na skrzypcach,bardzo się stresowałam, ale im więcej grałam przed publicznością, tym trema stawała się mniejsza. Teraz udaje mi się nad nią panować i przekuć ją na mobilizację.

        Grając na skrzypcach masz obowiązek być członkiem orkiestry szkolnej.

        Owszem, ale w siódmej i ósmej klasie nie mamy orkiestry. W szkole I stopnia grałam w orkiestrze szkolnej i nawet byłam jej koncertmistrzem. Miło wspominam ten czas, ponieważ bardzo lubię grać zespołowo. W przyszłym roku szkolnym będę grać w dużej orkiestrze szkolnej i w zespole kameralnym. To będzie z pewnością bardzo fajne doświadczenie.

        Wiem, że pianistką, która Ci towarzyszy, jest mama. To skarb, że masz do dyspozycji pianistkę w każdej chwili.

        Nie do końca w każdej chwili, bo mama ma także bardzo dużo różnych zajęć i obowiązków, ale doceniam to, że możemy razem grać i wyjeżdżać na konkursy.
W lockdownie bardzo się to przydało, bo gdybym pracowała z innym akompaniatorem, to przez ponad rok, a może nawet półtora, nie miałabym możliwości nagrywania z fortepianem. Nie mogłabym więc uczestniczyć w konkursach.

        Biorąc udział w tylu konkursach musisz przygotowywać dużo większy i bardzo różnorodny repertuar. Trzeba bardzo dobrze grać wszystko, ale jest z pewnością muzyka, która jest Ci szczególnie bliska.

        Najbardziej przemawia do mnie romantyzm. Lubię muzykę, która ma w sobie dużo emocji i jest pełna ładnych fraz. Pasjonują mnie także utwory wirtuozowskie. Fascynują mnie Kaprysy Niccolò Paganiniego, bardzo podoba mi się II Koncert skrzypcowy d-moll op. 22 Henryka Wieniawskiego i Koncert skrzypcowy D-dur op. 35 Piotra Czajkowskiego, utwory skrzypcowe Karola Szymanowskiego i Dymitra Szostakowicza.

        To bardzo trudne utwory i chyba marzysz o ich wykonaniu.

        Grałam już kilka kaprysów Paganiniego, II Koncert skrzypcowy H. Wieniawskiego oraz koncert P. Czajkowskiego, który jest moim ulubionym utworem, z dotychczas przeze mnie wykonywanych.
Ogromnie podoba mi się Koncert skrzypcowy d-moll Jeana Sibeliusa i mam nadzieję, że kiedyś go zagram.

        Bardzo ważny jest także dobry instrument, bo to nieprawda, że można pięknie grać na każdym instrumencie. Masz już dobry instrument, na którym gra daje Ci pełną satysfakcję?

        Instrument ma wielkie znaczenie. Grając na słabym instrumencie, sporo energii trzeba włożyć w samo wydobycie względnie ładnego dźwięku, zmianę barwy, a do tego pokonać techniczne trudności. Wiem coś o tym, bo moim pierwszym instrumentem były odnowione skrzypce po pradziadku. Chociaż mam do nich sentyment – nie był to dobry instrument. Ale odczułam to dopiero po wymianie skrzypiec. Teraz zupełnie nie wiem, jak mogłam na nich cokolwiek zagrać, a mimo to i tak zdobywałam nagrody na konkursach. Dobry instrument to większa swoboda gry, łatwiej uzyskać efekt, który mam w głowie. Aktualnie mam całkiem dobre skrzypce, spełniające moje potrzeby na obecny czas, ale nie są one jeszcze takie, jakie bym chciała mieć w przyszłości.

        Zawód wybrałaś już dawno – zostaniesz skrzypaczką, ale na pewno masz marzenia związane z tym zawodem. Możesz zdradzić chociażby jedno?

        Nie ukrywam, że bardzo chciałabym wziąć udział w Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu, a także w innych poważnych konkursach. Bardzo chciałabym dojść do ekstremalnie wysokiego poziomu w grze na skrzypcach. Nie chodzi tu o wielkie uznanie i rozgłos, tylko o moje marzenie – po prostu, chciałabym aż tak dobrze grać.

        Mówiłaś już o wakacyjnych, pełnych pracy planach.

        Będą to trzecie z kolei wakacje ze skrzypcami, które spędzę poza domem.

        Życzę Ci spełnienia marzeń i wszystkich planów i mam nadzieję, że niedługo będziemy mogły znowu się spotkać. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Zofia Stopińska

Alicja Jabłońska 3 800

Lwowska skrzypaczka Lidiya Futorska zachwyciła rzeszowską publiczność

        Świetny koncert odbył się 10 czerwca 2022 roku w sali koncertowej Filharmonii Podkarpackiej. Program wypełniły piękne, wzruszające utwory: niezwykle dramatyczna Chaconne na orkiestrę smyczkową (2005) z Polskiego Requiem Krzysztofa Pendereckiego, skomponowana na wieść o śmierci jednego z największych autorytetów XX wieku – papieża Jana Pawła II, liryczny, przepojony romantycznym duchem Koncert skrzypcowy a-moll op. 6 (1919) ukraińskiego kompozytora Wiktora Kosenki oraz słynne Bolero Maurice Ravela, będące niezwykłą wizją hiszpańskiego tańca ludowego.
        Partie solowe w Koncercie skrzypcowym Kosenki wspaniale wykonała Lidiya Futorska i zachwyciła publiczność, stąd po długiej owacji artystka wykonała na bis arcytrudną miniaturę „Muzykant” Iwana Karabycia, ukraińskiego kompozytora żyjącego w latach 1945 – 2002.
Proponuję Państwu spotkanie z panią Lidiyą Futorską, zarejestrowane przed koncertem. Dodam, że Artystka po raz pierwszy wystąpiła w Rzeszowie i był to także jej pierwszy koncert z towarzyszeniem polskiej orkiestry symfonicznej, chociaż na swoim koncie ma wiele koncertów w całej Europie. Artystka występowała kilka razy w Polsce jako kameralistka.

        Proponuję, aby przybliżyć czytelnikom Klasyki na Podkarpaciu Koncert skrzypcowy a-moll, który w Filharmonii Podkarpackiej zabrzmi po raz pierwszy i postać Wiktora Kosenki, kompozytora tego dzieła, także mało znanego w Polsce.

        To prawda. To jest bardzo ciekawa postać i bardzo mi bliska. Przekonałam się o tym podczas pracy nad tym koncertem oraz innymi Wiktora Kosenki, bo mam ich sporo w programie. Zrozumiałam, że bardzo mi odpowiadają zarówno styl, jak i charakter tej muzyki, poczułam z nią bliską więź. Dzięki temu nabrałam pewności, że dobrze gram te utwory i propaguję je, gdzie tylko mogę.
        Z pewnością zainteresuje Państwa fakt, że Wiktor Kosenko nie urodził się, tak jak napisane jest w większości encyklopedii i przewodników muzycznych, w Sankt Petersburgu na terenie Imperium Rosyjskiego, ale  w Warszawie. Świądczą o tym dokumenty, które po raz pierwszy przedstawiono w czasie II Międzynarodowej Naukowo-Praktycznej Konferencji "Wiktor Kosenko i Borys Liatoszyński - ich doba i kultura XXI wieku", która odbyła się  24 i 25 listopada 2021 roku w Kijowie. Tę informację potwierdził także pan Volodymyr Mudryk, dyrektor Mieszkania-muzeum Wiktora Kosenki w Kijowie, z którym jestem w stałym kontakcie. Również w Warszawie W
iktor Kosenko studiował u wybitnych nauczycieli Michaiła Sokołowskiego i Iryny Miklaszowskiej. Jednak większość życia spędził w Żytomierzu, a później mieszkał w Kijowie. Tam też teraz znajduje się wspomniane Mieszkanie-muzeum Wiktora Kosenki, w którym zgromadzone są pamiątki po tym wielkim kompozytorze. Klimat jego muzyki jest bardzo europejski, ale chociaż nie używał cytatów z ukraińskiego folkloru, czuje się w jego muzyce ukraińskiego ducha.
        Koncert skrzypcowy a-moll op. 6 Wiktora Kosenki, który gram w Rzeszowie, uważany jest za jeden z najlepszych ukraińskich koncertów skrzypcowych. Jest to wprawdzie utwór jednoczęściowy, ale bez trudu można w nim wyodrębnić trzy części. W części środkowej kompozytor wykorzystał temat z przepięknej miniatury „Marzenia” op. 4 na skrzypce i fortepian. Oba utwory skomponowane zostały w 1919 roku po pierwszych spotkaniach z przyszłą żoną kompozytora. Stąd emanują szczęściem i serdecznością.
        Mam także w repertuarze Sonatę na skrzypce i fortepian op. 18 Wiktora Kosenki, którą także bardzo często gram podczas recitali. Grałam ją niedawno w Słowacji i ostatnio we Lwowie. Sonata jest późniejszym dziełem, Kosenko skomponował je w 1927 roku, ale czuję w niej także więź z Koncertem skrzypcowym.
Koncert skrzypcowy jest obszernym dziełem, bo trwa w sumie około 25 minut. Jest bardzo zróżnicowany, mnóstwo w nim różnorodnych barw, co daje wykonawcy duże pole do poszukiwań klimatu, charakteru muzyki oraz wirtuozowskiego popisu.

                                     LIdiya Fotorska - skrzypce, Orkiestrą Filharnonii Podkarpackiej dyryguje Miłosz Kula, fot. Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego w Rzeszowie

Lidia Futorska koncert

        Jest Pani Lwowianką z urodzenia i w tym mieście spędziła Pani dzieciństwo i lata młodzieńcze. Pochodzi Pani także z muzycznej rodziny.

         Tak, chociaż ojciec nie jest muzykiem, pomimo, że jest bardzo utalentowany, ma piękny głos, ale nie jest zawodowym muzykiem. Natomiast mama jest skrzypaczką i pedagogiem. Pracuje w Lwowskiej Średniej Specjalnej Muzycznej Szkole im. S. Kruszelnickiej, znanej jako „Szkoła Talentów”. Aktualnie kieruje Wydziałem Skrzypiec w tej szkole, jest świetną nauczycielką z ponad 40-letnim stażem pedagogicznym. Wielu jej wychowanków to słynni skrzypkowie, laureaci słynnych konkursów muzycznych.

         Mama była pierwszą Pani nauczycielką.

          To prawda, chociaż rozpoczynając naukę w szkole muzycznej przez pierwsze lata uczyłam się w klasie Volodymyra Kociuruby, później pracowałam z mamą i dopiero w ostatnich latach średniej szkoły muzycznej trafiłam do profesora Georgija Pawlija i w jego klasie ukończyłam Lwowską Państwową Akademię Muzyczną im. Mykoły Łysenki.

          Studiowała Pani także pod kierunkiem słynnej prof. Lidii Szutko.

          To były studia podyplomowe i uważam, że te studia także miały istotny wpływ na moją grę. Miałam nie tylko wielki zaszczyt pracować pod kierunkiem wybitnej Lidii Szutko, ale pani Profesor obdarzyła mnie swoją przyjaźnią, która trwa do dzisiaj. Często się spotykamy, rozmawiamy o muzyce, różnych wydarzeniach artystycznych i o życiu prywatnym.

          W czasie studiów brała Pani udział w konkursach skrzypcowych, które miały istotny wpływ na Pani karierę.

          Przyznam się, że nie lubię konkursów i już nawet jako dziecko niechętnie brałam w nich udział. Konkursy są jednak niezbędne dla młodych muzyków. Pierwszym ważnym konkursem był Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im. Jaroslava Kociana w Czechach w 1994 roku. To było niedługo po otwarciu granic i dzięki temu mogliśmy pojechać na ten konkurs. Było to wielkie wydarzenia dla mnie i moich kolegów. Pamiętam, jak bardzo byliśmy wzruszeni, kiedy wśród flag państw, z których uczestnicy przyjechali na ten konkurs, zobaczyliśmy naszą ukraińską flagę.
          Byłam bardzo szczęśliwa, że otrzymałam w tym konkursie III nagrodę. To był istotny impuls do dalszej pracy, bo otrzymałam także propozycje koncertowe, a wkrótce także stypendium artystyczne prezydenta Ukrainy.
Chcę podkreślić, że w tych czasach nie było tak dużo konkursów, jak teraz i każda zdobyta nagroda była bardzo cenna. Później brałam udział z międzynarodowych konkursach im. Michela Stricharza we Lwowie i im. Mykoły Łysenki w Kijowie, a w czasie stażu artystycznego u prof. Konstantego Andrzeja Kulki w 2009 roku uczestniczyłam w Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Vaclava Humla w Chorwacji i też byłam wśród finalistów.

         Jaki wpływ na Pani osobowość artystyczną miał staż artystyczny u prof. Konstantego Andrzeja Kulki?

          W 2007 roku rozpoczęłam ten staż u Profesora Kulki i jestem bardzo zadowolona, bo to był bardzo owocny pobyt. Bardzo dużo pracowałam, wiele się nauczyłam i przede wszystkim nabrałam wiary w swoje umiejętności. Uwagi profesora były bardzo cenne, ale najbardziej do mnie przemawiało, jak brał do rąk skrzypce i grał. Zawsze słuchałam i patrzyłam na jego ręce z zachwytem. Nie muszę w Polsce mówić, jak wybitnym jest artystą.
Byłam też stypendystką programu „Gaude Polonia”, przeznaczonego dla młodych twórców.

          Pani działalność toczy się co najmniej w dwóch nurtach.

          Występuję jako solistka z towarzyszeniem orkiestr, uwielbiam muzykę kameralną i często występuję z pianistami, natomiast z mężem Sergiuszem Chorowcem tworzymy duet skrzypcowo-akordeonowy i najczęściej występujemy z koncertami muzyki ukraińskiej.
          Najczęściej występuję na Ukrainie, ale grałam także na estradach koncertowych między innymi Polski, Słowacji, Austrii, Kanady, Węgier i Włoch.Staram się często grać w różnych miejscach, bo to jest także niezbędne w działalności artystycznej.

           W czasie pandemii działalność artystyczna była także mocno ograniczona?

           Owszem, był czas, kiedy instytucje kulturalne były zamknięte, ale myślę, że u nas wszystko szybciej wróciło do życia. Trochę inaczej jest z nauką w szkołach, bo ja także uczę gry na skrzypcach w tej samej szkole co mama i   pracowaliśmy w uczniami online. To prawda, że trudno porównywać naukę zdalną z bezpośrednim kontaktem z uczniem w klasie, zawsze to lepsze od całkowitego zawieszenia zajęć. W tym czasie urodziłam córeczkę i miałam przerwę w pracy artystycznej oraz pedagogicznej. Ale teraz już powróciłam do pracy.

           Mieszka Pani we Lwowie, w którym na szczęście jest o wiele spokojniej niż we wschodniej części Ukrainy.

           To prawda, że mamy spokojniej niż w Mariupolu czy Charkowie, gdzie są ciągłe bombardowania i walki, ale ciągle jesteśmy zagrożeni, prawie codziennie u nas także słyszymy syreny i alarmy trwają czasem nawet dwie albo trzy godziny. Jest niebezpieczeństwo, że w każdym momencie możemy zostać zbombardowani, ale żeby nie zwariować, to staramy się pracować i przynajmniej udawać, że jest normalnie. Filharmonia już jest otwarta – od kwietnia zaczęły się koncerty online, a wkrótce został otwarty balkon dla publiczności, bo w sali jest na widowni magazyn leków i środków pomocy humanitarnej. Zaczynają do nas także przyjeżdżać wykonawcy z zagranicy. Niedawno był dyrygent z Polski i skrzypaczka z Francji – byłam na tym koncercie i kilka rzędów na dole widowni było już opróżnionych i zajęła je publiczność
W szkole zaczęła się znowu nauka online, bo ze względu na alarmy, lepiej żeby dzieci były pod dobrą opieką i nie chodziły po ulicach. Jedynie egzaminy dyplomowe odbywają się na żywo. Mam nadzieję, że od września będziemy już pracować normalnie.

                                      Lidiya Futorska gra na bis utwór „Muzykant” Iwana Karabycia, fot. Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego w Rzeszowie.

Lidia Futorska bis

           Chcę jeszcze zapytać o współpracę z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej.

           Mogę powiedzieć, że Wiktor Kosenko ma szczęście, że pierwsze w Polsce wykonanie jego Koncertu skrzypcowego odbędzie się w Rzeszowie. Chcę powiedzieć, że na Ukrainie także rzadko jest ten utwór wykonywany, bo chyba 5 lat temu odbyło się duże tournée koncertowe i utwór ten był prezentowany między innymi w Charkowie, na Zaporożu i w Żytomierzu. W lutym tego roku, tuż przed rozpoczęciem wojny, wykonaliśmy to dzieło we Lwowie pod batutą Wołodymyra Sirenko, jednego z najwybitniejszych naszych dyrygentów.
           Bardzo się cieszę z zaproszenia dyrekcji Filharmonii Podkarpackiej i możliwości zaprezentowania tego utworu w Rzeszowie. Wiele radości sprawił mi fakt, że zarówno muzykom orkiestry, jak i dyrygentowi bardzo się spodobała ta muzyka. Zostałam tutaj bardzo miło przez wszystkich przyjęta i chcę za to serdecznie podziękować. Byłam już kilka razy prywatnie w Rzeszowie, ale w Filharmonii Podkarpackiej jestem po raz pierwszy, jest to także mój pierwszy występ w Polsce z towarzyszeniem orkiestry i mam nadzieję, że nie ostatni.

           Bardzo dziękuję za rozmowę i do zobaczenia.

           Ja również bardzo pani dziękuję za miłe spotkanie. Serdecznie pozdrawiam wszystkich, którzy będą czytać naszą rozmowę.

Zofia Stopińska

Justyna Bluj: "Jestem szczęśliwa, że mogłam wystąpić na tak prestiżowym festiwalu"

       Przedostatni koncert 61.Muzycznego Festiwalu w Łańcucie odbył się 2 czerwca 2022 roku w Filharmonii Podkarpackiej, a był to „Wieczór solidarności z narodem ukraińskim”, w wykonaniu Orkiestry Kameralnej Opery Lwowskiej pod batutą Ivana Cherednichenko. Solistami byli: Justyna Bluj – sopran, Tatyana Vachnocska – mezzosopran, Andriy Chaykovskyi – skrzypce i Mykchailo Sosnovsky – flet. Mogliśmy się przekonać, jak piękne są ukraińskie pieśni ludowe w opracowaniach artystycznych oraz poznać kilka ciekawych i wartościowych utworów ukraińskich kompozytorów. Moją uwagę zwrócił piękny sopran młodej wykonawczyni Justyny Bluj, która urodziła się w Przemyślu i tam też rozpoczynała swą muzyczną drogę. Po koncercie udało mi się zarejestrować krótką rozmowę z tą Artystką.

       Serdecznie Pani gratuluję i dziękuję za wspaniały występ z towarzyszeniem lwowskim muzyków. Czy znała Pani zespół i dyrygenta, którzy z panią występowali?

       Nie, ponieważ po raz pierwszy występowałam z Orkiestrą Kameralną Opery Lwowskiej. To był także mój pierwszy kontakt z panem Ivanem Cherednicjemko i pozostałymi solistami.
Przygotowałam na ten koncert dwa utwory – polski i ukraiński, zaśpiewałam niezwykle dramatyczną, faktycznie ostatnią arię Halki z IV aktu opery „Halka” Stanisława Moniuszki oraz pieśń ukraińską (w języku ukraińskim) „Rodymyj Kraju”, która jest wspomnieniem rodzinnych miejsc, domu, przyrody, jak i szczęśliwego dzieciństwa.

       Dużo wydarzyło się w Pani działalności artystycznej w ostatnich miesiącach.

       Tak, nadal pracuję nad doskonaleniem swojego głosu i będzie to trwało, dopóki będę śpiewać na scenie, ponieważ to jest nieodzownym elementem do spełniania się w zawodzie śpiewaka. Jeździłam na różne kursy, jeździłam na konkursy. Brałam udział także w wielu przesłuchaniach, żeby nie „wypaść z rynku”. W moich działaniach cały czas posuwam się i spotkania z różnymi znakomitymi śpiewakami, którzy przekazują mi bezcenną wiedzę, bardzo mnie uskrzydlają i motywują do dalszej działalności.

       Po pandemii tych przesłuchań odbywa się bardzo dużo, bo teraz coraz rzadziej soliści w teatrach operowych są zatrudniani na etatach i organizowane są przesłuchania do planowanych produkcji.

       Tak, tych przesłuchań jest bardzo dużo, do przeróżnych ról i trzeba wybierać te, które mi osobiście odpowiadają. Tak jak Pani powiedziała, teatry coraz częściej działają w stylu zachodnim, czyli angażują śpiewaków do jednej produkcji, co pozwala mi w śpiewać w wielu miejscach w Europie i na świecie, poznawać różnych ludzi, a nie być związaną tylko z jednym teatrem.
       Zdarzają się przesłuchania, kiedy po zakończonej prezentacji słyszę tylko: dziękuję, i to oznacza koniec, a niektóre przesłuchania owocują dalszą rozmową i podpisaniem kontraktu na daną produkcję. Nie będę zdradzać wszystkich szczegółów, ale powiem, że w sierpniu wyjeżdżam na 3 miesiące do Zurychu, gdzie biorę udział w premierowej produkcji "Walküre" Ryszarda Wagnera, w obsadzie razem ze znanym bass-barytonem Tomaszem Koniecznym. Premiera odbędzie się już na początku przyszłego sezonu artystycznego.
Od pewnego czasu już zapoznaję się z tekstem oraz z całym librettem i historią dzieła, aby jak najlepiej się przygotować.

        Wspomniała Pani o konkursach, niedługo będziemy trzymać za Panią kciuki, ponieważ jest Pani na liście uczestników zakwalifikowanych do organizowanego przez Teatr Wielki - Operę Narodową 11. Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki. To największy konkurs wokalny w Polsce, który został zainicjowany 30 lat temu, w 1992 roku przez Marię Fołtyn - gwiazdę scen operowych, legendarną Halkę i niestrudzoną propagatorkę twórczości Stanisława Moniuszki.

        Można powiedzieć, że prosto z koncertu w ramach Muzycznego Festiwalu w Łańcucie jadę do Warszawy, gdzie 6 czerwca (w poniedziałek) rozpoczyna się pierwszy etap. Ponieważ cały konkurs ma być transmitowany, będą Państwo mogli obserwować także moje zmagania i próby okiełznania stresu w pierwszym etapie, który potrwa trzy dni. Do tegorocznej edycji zakwalifikowało się 112 uczestników z 6 kontynentów i aż 28 krajów. Wśród nich najliczniejsza jest reprezentacja z Polski, a tuż za nią z Ukrainy. Pierwszy etap potrwa trzy dni, a później odbędzie się drugi etap i finał, a całość trwać będzie tydzień.

        Bez względu na wyniki przesłuchań, będzie Pani na tym konkursie do zakończenia?

        Tak, bo to będzie bardzo cenne i pouczające doświadczenie, że spotkam się z młodymi śpiewakami z całego świata i przekonam się, jaka będzie reakcja publiczności, jurorów, a także przekonam się, czy śpiewanie, na przykład w RPA, bardzo się różni się od śpiewania w Polsce.
        Warto dodać, że ten konkurs jest bardzo dużym przesłuchaniem, bo w jury zasiądzie grupa znakomitych fachowców. Obok wybitnych artystów zaproszeni są również managerowie czołowych światowych teatrów operowych i nawet jeśli się nie zakwalifikuję do drugiego etapu, ale w pierwszym zaprezentuję się naprawdę na dobrym poziomie, to będę dumna, bo nigdy nie wiadomo, kto nas ogląda i słucha. Wśród moich znajomych są osoby, które nie przeszły do drugiego etapu, a świetnie śpiewają i mieli realne korzyści z tego, że zaprezentowali się w pierwszym etapie.
Wszyscy uczestnicy powinni mieć świadomość tego, że nie samą wygraną człowiek żyje.
Zaraz po zakończeniu konkursu w Warszawie, jadę na Majorkę, gdzie także będę uczestniczyć w konkursie wokalnym.

        Jest Pani młodą śpiewaczką, czy ma Pani mistrza, do którego ma Pani bezgraniczne zaufanie i jeśli on powie, że jeszcze nie powinna Pani śpiewać danej roli, to Pani tak zrobi, bo wie Pani, że to jest dobra rada.

        Tak jak wielu kolegów po fachu, mam kogoś takiego, któremu, jak to pani idealnie ujęła, bezgranicznie ufam. On zna mój instrument, moje możliwości głosowe, fizyczne i psychiczne – bo to wszystko jest bardzo ważne i proszę o opinię mojego „dobrego ducha”. Jeżeli się z jego opinią nie zgadzam, to dyskutujemy, dlaczego. Finalnie to ja podejmuję decyzję, ale zawsze liczę się z jego opinią. Istnienie kogoś takiego w życiu zawodowym śpiewaka jest nieodzowne, niezależnie od wieku ważne jest, żeby mieć tak zwane „zewnętrzne ucho”.

         Rozmawiamy po koncercie, który odbył się w sali Filharmonii Podkarpackiej, gdzie Pani już występowała.

         Zarówno w sali koncertowej, jak i kameralnej miałam zaszczyt śpiewać, stąd towarzyszyły mi pozytywne myśli, bez stresu, bo wiedziałam, że to cudowna sala, w której głos się sam niesie. Jestem szczęśliwa, że mogłam wystąpić na tak prestiżowym festiwalu.

         Mam nadzieję, że niedługo, a już na pewno po powrocie z Zurychu spotkamy się i będziemy mieć więcej czasu na rozmowę. Dziękuję za wspaniały występ i zapewniam, że w czasie konkursów w Warszawie i na Majorce będę mocno trzymać kciuki.

        Ja również dziękuję za miłą rozmowę i do zobaczenia.

Zofia Stopińska

Subskrybuj to źródło RSS