wywiady

Mistrzowski wieczór pod batutą Sławomira Chrzanowskiego

Zofia Stopińska: Ze znakomitym dyrygentem Panem Sławomirem Chrzanowskim spotykamy się przed „Mistrzowskim Wieczorem Finałowym”, a tytuł koncertu wskazuje, że to już ostatni koncert w Letniej Sali Koncertowej w Kąśnej Dolnej. Czy był już Pan w tym cudownym miejscu?

Sławomir Chrzanowski: Tak, byłem tutaj wraz ze swoją orkiestrą w listopadzie ubiegłego roku, kończyliśmy wówczas Galą Finałową „Tydzień Talentów”, który się odbywa w tym wspaniałym miejscu. To jest moja druga wizyta. Będę dyrygował inną orkiestrą, ale program koncertu będzie podobny.

Z. S.: Wystąpi Pan w podwójnej roli – dyrygenta i prelegenta. Byłam już na podobnych koncertach i wiem, że bardzo szybko nawiązuje Pan kontakt z publicznością.

S. Ch.: Faktycznie, spotykaliśmy się podczas wielu koncertów i pani wie, że staram się, aby tą niewidoczną szybę, która lubi czasami powstać pomiędzy wykonawcą a odbiorcą, już w pierwszych minutach koncertu burzyć, bo to powoduje, że jest zupełnie inny odbiór, inaczej nam się gra, kiedy widzimy radosną, żywiołową reakcję słuchaczy, śpiewakom dobrze się śpiewa, a ponieważ jest to letni wieczór, wspaniała sceneria, piękne miejsce i pogoda nam dopisuje, to ten koncert ma być radosny i myślę, że uda nam się ten kontakt nawiązać przede wszystkim znakomitą muzyką, ale myślę, że wszyscy, którzy przybędą słuchać naszych dzisiejszych propozycji, również pomogą mi ten nastrój odpowiednio ukształtować.

Z. S.: Pan zaprosił znakomitych solistów na dzisiejszy wieczór?

S. Ch.: Akurat jeśli chodzi o obsadę solistyczną, podkreślę – znakomitą, to dyrektor Łukasz Gaj sam zaprosił swoich przyjaciół do wykonania tego koncertu i również zaprosił orkiestrę, natomiast ja układałem program. Przygotowałem wieczór od opery aż do piosenki, żeby każdy mógł coś przyjemnego dla siebie posłuchać.

Z. S.: To jest bardzo dobry koncert również dla słuchaczy, którzy nigdy w życiu nie byli w operze czy na spektaklu operetkowym, bo słuchając arii czy duetów dostrzegają piękno tej muzyki.

S. Ch.: Staramy się tak układać nasze programy, ażeby w myśl zasady, iż ludzie lubią słuchać muzyki, którą znają, zacząć od znanych fragmentów, które każdy sobie nuci i ma w swojej pamięci, niekoniecznie znając tytuł czy nazwisko kompozytora, a później są zazwyczaj fragmenty z operetek, musicali i piosenki. Program składa się z samych przebojów, które od lat podbijają serca słuchaczy, są odtwarzane na antenach różnych radiostacji, chociaż ostatnio różnie z tym bywa, ale zawsze staramy się, aby każdy utwór – nieważne, czy to aria, czy piosenka, był wykonany na najwyższym poziomie, z dużą dozą humoru i radości, bo takie jest założenie tego koncertu.

Z. S.: Mieszka Pan na Śląsku, a mieszkańcy tej części Polski są bardzo pracowici, bardzo rzetelni i bardzo przyjaźnie nastawieni do otoczenia. Dotyczy to również środowiska muzycznego, bo najczęściej spotykam się z muzykami i wiem o tym z doświadczenia.

S. Ch.: Dziękuję pani w imieniu wszystkich Ślązaków. Rzeczywiście, coś w tym jest. Z dawien dawna etos pracy, który jest zakorzeniony w różnych zawodach na Śląsku, jest wielce obecny również wśród osób, które prowadzę od wielu lat w mojej orkiestrze. Podobnie jest w innych orkiestrach śląskich. Atmosfera jest bardzo miła i sympatyczna, chociaż jak wszyscy mamy sporo różnych problemów, staramy się profesjonalnie i niezwykle sumiennie podchodzić do swoich obowiązków, szanować się nawzajem i szanować swój czas, wymagać od siebie maksymalnej dawki profesjonalizmu podczas wykonywanej pracy i przynosi to w krótkim czasie dobre efekty, a na tym nam najbardziej zależy.

Z. S.: Prawie w każdym sezonie dyryguje Pan na terenie Polski Południowo-Wschodniej i przekonałam się, że publiczność Pana lubi. Myślę, że działa to w obydwie strony.

S. Ch.: Nie widzą państwo mojego pąsu na twarzy po tych słowach. Mam tę przyjemność i szczęście, że dosyć często spotykamy się w Rzeszowie i innych miastach. Ta część Polski jest mi bardzo bliska, bo od dwudziestu lat przyjeżdżam w te strony, dyryguję różnymi koncertami i nawiązała się nić serdecznej współpracy, doskonale się rozumiemy przy ustalaniu terminów i programów. Najczęściej wystarczy telefon, kilka słów ze strony organizatora – ustalamy wszystko i działamy. Z moich notatek wynika, że w tej części Polski dyrygowałem już ponad pięćdziesiąt razy. Bardzo przyjemnie mi się pracuje, szkoda, że zazwyczaj muszę stać tyłem do publiczności, ale jest mi zawsze bardzo miło tutaj gościć.

Z. S.: Dzisiaj dyryguje Pan Tarnowską Orkiestrą Kameralną, która działa na innych zasadach niż większość zawodowych orkiestr w naszym kraju. Brzmienie tego zespołu podczas próby bardzo mi się podobało i myślę, że muzycy muszą sporo pracować.

S. Ch.: Podczas swojej 27-letniej pracy podróżując po naszym kraju i po całym świecie wielokrotnie dyrygowałem orkiestrami, które nie pracują ze sobą na co dzień. Są to orkiestry – powiedzmy – z castingu do konkretnego koncertu czy projektu, ale nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Czasem tylko mamy ograniczony czas pracy i musimy wówczas ten czas wykorzystać maksymalnie, aby osiągnąć jak najlepszy efekt. Zawsze proszę organizatora, który przygotowuje orkiestrę do takiego koncertu, aby byli to ludzie sprawdzeni, profesjonalni i żeby wcześniej otrzymali nuty, zresztą te nuty dostarczamy z odpowiednim wyprzedzeniem. Muzycy muszą zapoznać się z całym materiałem. Nauczyłem się tego podczas mojej wizyty w Stanach Zjednoczonych, kiedy często przychodził do mnie inspektor orkiestry przed jedną z dwóch prób przed koncertem mówiąc: „Maestro, witamy serdecznie. Ma pan jedną godzinę, dwadzieścia minut przerwy i jeszcze jedną godzinę. Po tej godzinie wstaniemy i wyjdziemy”. Unia orkiestr amerykańskich jest niezmiernie rygorystycznie przestrzegająca tych przepisów i tam się nauczyłem tak gospodarować tym czasem, żeby osiągnąć w tym czasie wszystko, co chcę mieć z orkiestry podczas koncertu. Nie jest to rzecz prosta, bo nigdzie tego nie uczą. Lubię szybko pracować. Zawsze mówię do orkiestry przed spotkaniem, że czas nasz jest ograniczony, szanujmy się nawzajem – konkretnie, szybko, z koncentracją, aby jak najlepiej przygotować się do koncertu. Tak też było i tym razem.

Ze znakomitym dyrygentem Panem Sławomirem Chrzanowskim rozmawiała Zofia Stopińska 26 sierpnia 2017 roku w Kąśnej Dolnej.


Niedługo po tej rozmowie Letnia Sala Koncertowa znajdująca się w pobliżu Dworku Ignacego Jana Paderewskiego w Kąśnej Dolnej wypełniła się publicznością, orkiestra zajęła miejsca na estradzie, pojawił się Pan Sławomir Chrzanowski i popłynęły dźwięki Uwertury do opery „Cyrulik sewilski”- Gioacchino Rossiniego. Pan Sławomir Chrzanowski nie tylko świetnie dyrygował, ale także każdy utwór poprzedzał krótkim, często zabawnym komentarzem. Słowa uznania należą się Tarnowskiej Orkiestrze Kameralnej, która nie tylko bardzo umiejętnie towarzyszyła solistom, ale także świetnie wykonała wszystkie utwory orkiestrowe.
Do wykonania partii solowych zaproszeni zostali artyści zaliczani do ścisłej czołówki polskich śpiewaków.
Karina Skrzeszewska zachwycała wspaniałym, ciepłym brzmieniem swojego sopranu, a wykonane utwory pozwoliły Artystce na pokazanie dużych możliwości technicznych, szerokiej skali oraz talentu aktorskiego.
Świetnie zaprezentowali się również panowie. Adam Sobierajski od kilku lat należy do najbardziej zapracowanych tenorów i trudno się dziwić, że zabiegają o niego nie tylko dyrektorzy teatrów operowych, ale także organizatorzy koncertów. Piękny, mocny tenor i ujmująca swoboda podczas występów, sprawiają, że już po kilku frazach pierwszego utworu publiczność docenia te atuty.
Podziwiałam także wspaniały ciepły głos barytonowy i niebywałą technikę wokalną Tomasza Raka. Wszyscy zaprezentowali się wspaniale nie tylko jako soliści, ale także w duetach i tercetach.
Publiczność świetnie się bawiła i zachęcana przez dyrygenta lub solistów, chętnie śpiewała refreny w kilku utworach. Nic dziwnego, że po wykonaniu ostatniego utworu wszyscy, dziękując za znakomite kreacje, powstali z miejsc i oklaskując wykonawców domagali się bisu, a na zakończenie koncertu także były długie brawa i owacje na stojąco. To był wspaniały wieczór wypełniony muzyką wielkich mistrzów w wykonaniu znakomitych mistrzów.

Mistrzowski Finał Letnich Koncertów w Świątyniach Krosna

Zofia Stopińska: Miło mi rozmawiać w Krośnie ze znakomitym dyrygentem panem Pawłem Przytockim, który w tym mieście się urodził. Dzisiejszy koncert kończący „Letnie Koncerty w Świątyniach” tego miasta będzie z pewnością wyjątkowy: wspaniała muzyka Wolfganga Amadeusza Mozarta, świetna sopranistka Iwona Socha, ciesząca się wielkim uznaniem Orkiestra Kameralna ze Słowacji pod Pana batutą, a do tego koncert odbędzie się w jednej z najpiękniejszych świątyń na Podkarpaciu – w Kościele Farnym w Krośnie.

Paweł Przytocki: Bardzo się cieszę, że po prawie piętnastu latach powracam do Krosna, prezentując to, co najlepiej umiem robić, czyli dyrygować orkiestrą. Jestem niezwykle rad z tego powodu, że mogę pokazać państwu piękny program mozartowski i to jest zarazem ostatni koncert w ramach tournée, które przygotowałem dla orkiestry z Żiliny – świetnej orkiestry, niezwykle wrażliwej i czujnej – także jest to dla mnie podwójnie wspaniały wieczór.

Z. S.: Wspaniałe zakończenie pracowitych wakacji, ponieważ tylko w drugiej i trzeciej dekadzie sierpnia dyrygował Pan czterema koncertami z różnymi programami: 14 sierpnia w Gdańsku w ramach Festiwalu „Solidarity of Arts” dyrygował Pan Orkiestrą Polskiej Filharmonii Bałtyckiej, solistą był wyśmienity Janusz Wawrowski, a w programie znalazły się m.in. Koncert skrzypcowy Andrzeja Panufnika i Symfonia kameralna op. 110 bis Dymitra Szostakowicza, 23 sierpnia Slovak Sinfonietta pod Pana batutą i francuski trębacz Romain Leleu zainaugurowali Międzynarodowy Festiwal Mozartiana w Parku Oliwskim, gdzie oprócz utworów Mozarta wykonany został Koncert na trąbkę Es-dur Johanna Nepomuka Hummla, a wczoraj z tym samym zespołem i młodym skrzypkiem Wojciechem Niedziółką wystąpiliście na Festiwalu Emanacje w Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach. Wykonany został m.in. Koncert skrzypcowy e-moll op. 64 Felixa Mendelssohna-Bartholdy.

P. P.: Koniec pracowitych wakacji, ale można powiedzieć, że za chwilę rozpoczynam pracowity sezon, bo 22 września inaugurujemy sezon artystyczny w Łodzi - dyryguję IX Symfonią d-moll – Ludwiga van Beethovena. Wracając do wczorajszego koncertu w Lusławicach; chcę podkreślić, że Wojtek Niedziółka to znakomity skrzypek, wspaniały młody człowiek, wróżę mu naprawdę wielką karierę.

Z. S.: Pewnie długo będzie Pan pamiętał także ubiegły sezon, bo dyrygował Pan kilkoma ważnymi koncertami w kraju i za granicą.

P. P.: Trudno mi w tej chwili ogarnąć cały miniony sezon i wszystkie koncerty, ale kilka utkwiło mi w pamięci, a wśród nich koncert Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Łódzkiej im. Artura Rubinsteina w Musikverein w Wiedniu, który bardzo dobrze i ciepło wspominam.

Z. S.: Pan już dyrygował w Musikverein?

P. P.: Orkiestra Filharmonii Łódzkiej grała w Musikverein po raz pierwszy, ale dla mnie był to powrót. Trzeba podkreślić, że każdy koncert w tym magicznym miejscu pozostaje na długo w pamięci.

Z. S.: W ostatnich dniach dotarła do mnie informacja, że wkrótce pojawi się album dedykowany dyrygentom, a wszystkie zdjęcia zostały zrobione podczas pracy w Filharmonii Bałtyckiej przez pana Ireneusza Skąpskiego. Będzie tam również mnóstwo Pana nowych, bardzo interesujących zdjęć.

P. P.: Te zdjęcia mają pokazać mój aktualny stan fizyczny i ogólny wygląd. Lata „lecą” i nie można posługiwać się zdjęciami sprzed dziesięciu lat, a nawet starszymi, tylko trzeba pokazać aktualne zdjęcia. Stąd nowa seria zdjęć.

Z. S.: Powiedział Pan na początku rozmowy, że już prawie piętnaście lat nie dyrygował Pan w Krośnie, ale do Rzeszowa także rzadko Pan przyjeżdża.

P. P.: Jeżdżę tam, gdzie mnie zapraszają i to nie jest mój problem, bo mam dużo propozycji i mój kalendarz jest wypełniony na cały sezon.

Z. S.: W październiku przybędzie Panu obowiązków, bo rozpoczyna się rok akademicki i będzie pewnie sporo pracy w Katedrze Dyrygentury w Instytucie Kompozycji, Dyrygentury i Teorii Muzyki Akademii Muzycznej w Krakowie, gdzie od lat jest Pan zatrudniony.

P. P.: O, tak. To są też zajęcia, które sprawiają mi sporo satysfakcji, bo moi studenci coraz większe odnoszą sukcesy. Dwójka moich absolwentów dostała się na Konkurs Grzegorza Fitelberga i jest w ekipie polskich dyrygentów, a jeden z moich studentów asystował ostatnio najwybitniejszym dyrygentom z całej Europy na Festiwalu w Lucernie. Nawet sobie pani nie wyobraża, jaka to wielka satysfakcja dla pedagoga, kiedy młodzi ludzie idą w świat. Ważne jest tylko to, żeby kraj ojczysty o nich nie zapominał.

Z. S.: Mówi Pan o tym z radością, dlatego myślę, że lubi Pan uczyć.

P. P.: Lubię, nawet bardzo lubię, bo to jest wdzięczna praca. Jeśli ktoś mi w edukacji zaufa, to potrafię to wykorzystać.

Z. S.: Za chwilę rozpocznie się mozartowski wieczór pod Pana batutą.

P. P.: Program jest dość krótki, ale bardzo reprezentatywny, bo pokazuje Wolfganga Amadeusza Mozarta od wczesnego dzieła, bo od „Exultate jubilate” KV 165, środkowe ogniwo stanowi Symfonia D-dur „Haffnerowska” KV 385, a kończymy na fragmentach z opery „Wesele Figara”, która pochodzi z ostatnich lat twórczości Mozarta.

Z. S.: Czas szybko biegnie, dziesięć minut pozostało do koncertu i musimy już kończyć rozmowę.

P. P.: Dziękuję bardzo za rozmowę, muszę się szybko przebrać, sprawdzić nuty i punktualnie rozpocząć koncert.

Z dr hab. Pawłem Przytockim – dyrygentem i pedagogiem Akademii Muzycznej w Krakowie rozmawiała Zofia Stopińska 27 sierpnia 2017 roku w Krośnie.

Niecałe dziesięć minut po tej rozmowie Slovak Sinfonietta z Żiliny zajęła miejsca, a przed publicznością stanął pan Paweł Przytocki, aby nie tylko dyrygować, ale także każdy utwór poprzedzić krótkim komentarzem, który bardzo ułatwiał nam odbiór wykonywanych dzieł i od pierwszych słów dyrygenta nawiązany został dodatkowy kontakt pomiędzy wykonawcami a publicznością.
Po krótkim wstępie, podczas którego publiczność została poinformowana, że słuchać będziemy „Exultate jubilate” - utworu sakralnego skomponowanego przez niespełna 17-letniego Wolfganga Amadeusa z myślą o włoskim kastracie Venanzio Rauzzinim, zaproszona została przed orkiestrę Iwona Socha – solistka Opery Krakowskiej, która znakomicie wykonała to bardzo radosne, ale niezwykle trudne, pełne różnych figuracji i ozdobników w partii solowego sopranu dzieło, kończące się popisowym ogniwem Alleluja.
Później miała okazję do popisu orkiestra, wykonując późniejsze dzieło Mozarta – czteroczęściową Symfonię D-dur „Haffnerowską” KV 385. Słuchając pełnej niemal beethovenowskiej siły części I Allegro con spirito, śpiewnej części II Andante oraz urozmaiconych pod względem dynamiki, harmonii i faktury dwóch pozostałych części: Menueta i Finału, podziwialiśmy kunszt muzyków i ich reakcję na każdy ruch batuty dyrygenta.
Ostatnie ogniwo koncertu składało się z fragmentów jednego z najsławniejszych dzieł Mozarta – z opery „Wesele Figara”. Najpierw usłyszeliśmy żywiołową Uwerturę, która z wielkim powodzeniem wykonywana jest jako utwór samodzielny na estradach koncertowych, a później Iwona Socha zaśpiewała Recitativo i arię Contessy – „E Susanna non vien!...Dova sono” z III aktu. Po wspaniałym wykonaniu rozległy się jeszcze dłuższe niż po poprzednich utworach brawa, publiczność powstała z miejsc i po owacjach maestro Paweł Przytocki zdecydował, że na bis zabrzmi jeszcze jedna aria Contessy – „Porgi, amor” – rozpoczynająca II akt opery „Wesele Figara”.
Wypełniona po brzegi świątynia najlepiej świadczy, że warto i trzeba organizować w Krośnie koncerty muzyki klasycznej na najwyższym poziomie.
Wspaniały śpiew Iwony Sochy, piękne brzmienie Słowackiej Sinfonietty pod mistrzowską batutą maestro Pawła Przytockiego w znakomitej akustyce krośnieńskiej Fary. Ten wyjątkowy wieczór pozostanie na długo w naszej pamięci.

Magiczne miejsce, różnorodny program, wspaniali wykonawcy.

Zofia Stopińska: Jestem szczęśliwa, że mogę być w Kąśnej Dolnej w ostatniej dekadzie sierpnia na „Mistrzowskich Wieczorach”, w zabytkowym Dworku Ignacego Jana Paderewskiego, który jest jedyną zachowaną w świecie posiadłością Mistrza, oglądać wystawę „Marcella Sembrich-Kochańska. Polka, artystka świata” autorstwa Juliusza Multarzyńskiego, a wieczorami słuchać wspaniałych koncertów. Czas szybko mija i z panem Łukaszem Gajem – Dyrektorem Festiwalu i Dyrektorem Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, które ten Festiwal organizuje, rozmawiamy przed ostatnim koncertem. Bardzo różnorodny program, wspaniali wykonawcy - udały się Panu tegoroczne „Mistrzowskie Wieczory”.

Łukasz Gaj: Myślę, że się udały. Przed nami jeszcze koncert finałowy – Gala Operowo-Operetkowa, który także z pewnością będzie piękny. Dwa koncerty, które już się odbyły, pozostawiły niezapomniane wrażenia i będziemy je bardzo długo wspominać. To były dwa zupełnie inne wieczory – pierwszy jazzowy, a drugi kameralny klasyczny, chociaż okazało się, że nie do końca klasyczny, co także miało swój urok, a przed nami wielka Gala Operowo-Operetkowa, ze znakomitą orkiestrą, wspaniałym dyrygentem oraz, w moim przekonaniu, czołówką polskich solistów.

Z. S.: Pierwszy koncert rozpoczął występ muzyków z Tarnowa tworzących „Tango Jazz Project”, którzy twórczo spojrzeli na połączenie tanga z muzyką jazzową. W ich wykonaniu słuchaliśmy m.in. utworów R. Galliano i A. Piazzolli. To był wstęp do występu czołowych polskich jazzmanów – skrzypka Adama Bałdycha i pianisty Krzysztofa Dysa.

Ł. G.: Zarówno Adam Bałdych, jak i Krzysztof Dys to bardzo młodzi artyści, ale już z wielkimi sukcesami. Cieszy fakt, że Adam Bałdych związany jest ze Szkołą Muzyczną w Tarnowie, bo pochodzi z tego regionu i nie wyobrażam sobie, żeby w Kąśnej Dolnej zabrakło mistrzowskiego recitalu w jego wykonaniu. „Tango Jazz Project”, który wystąpił na samym początku, to również znakomity zespół, działających od lat w tym samym składzie i znających się świetnie muzyków, ale też poruszających się w różnych kierunkach i wykonujących muzykę z ogromną pasją. To było słychać podczas czwartkowego koncertu inauguracyjnego.

Z. S.: Wczoraj natomiast podziwialiśmy innego mistrza – Marka Brachę, który grał wprost fenomenalnie na waszym fortepianie Fazioli. Instrumenty tej włoskiej manufaktury w Polsce są rzadkością, ale pianista czuł się świetnie przy tym instrumencie, co było słychać i widać już od pierwszej nuty słynnego Menueta G-dur, op. 14 nr 1 Ignacego Jana Paderewskiego, którym Artysta rozpoczął wieczór.

Ł. G.: Nie wiem, jak to jest, ale wszyscy pianiści, którzy przyjeżdżają do Centrum Paderewskiego i grają na tym instrumencie w salonie Dworu czy w Letniej Sali Koncertowej, podkreślają zgodnie, że to wyjątkowy instrument, wyjątkowe miejsce i że panuje u nas wyjątkowa atmosferę. Być może, że duch Paderewskiego czuwa nad tym miejscem i sprawia, że ten fortepian brzmi naprawdę zjawiskowo i jego barwa zapada w pamięci na długo. Wczoraj wysłuchaliśmy mistrzowskiego wykonania Koncertu fortepianowego A-dur KV 414. Bardzo lubię ten utwór i cieszę się, że zabrzmiał w Kąśnej.

Z. S.: W tym utworze soliście towarzyszył Kwintet Śląskich Kameralistów. W drugiej części wieczoru zespół ten miło zaskoczył chyba wszystkich.

Ł. G.: Jestem pod ogromnym wrażeniem występu Kwintetu Śląskich Kameralistów. Wszyscy na stałe pracują w Śląskiej Orkiestrze Kameralnej i wiadomo było, że zaprezentują bardzo wysoki poziom, natomiast to, jak wspaniale wykonali wczoraj aranżacje popularnych, znanych publiczności utworów, zaskoczyło chyba wszystkich. Bardzo się z tego koncertu cieszę, bo wprowadził on wszystkich w dobry nastrój i pokazał, że kwintet smyczkowy może bardzo wiele, nie tylko świetnie grać utwory klasyczne, ale także bawić się muzyką i robić to na najwyższym poziomie. Byłem urzeczony tym koncertem.

Z. S.: Rozmawiamy siedząc przed Letnią Salą Koncertową, w której trwa próba przed Koncertem Finałowym, słyszymy piękne głosy solistów i brzmienie dobrej orkiestry, która działa niedaleko.

Ł. G.: To Tarnowska Orkiestra Kameralna, która swą siedzibę ma w Tarnowie i prowadzi działalność głównie na terenie tego miasta, ale pewnie nie tylko. Jest to niedaleko od Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej i postanowiliśmy zaprosić ten zespół do udziału w tym koncercie. Z pewnością spotkanie z maestro Sławomirem Chrzanowskim i znakomitymi solistami, którzy wystąpią w dzisiejszym koncercie, będzie dla nich wspaniałym doświadczeniem. Dla orkiestry ważne jest, aby pracowali z najlepszymi, a w moim przekonaniu wszyscy zaproszeni do dzisiejszego koncertu tacy właśnie są, bo śpiewać będą: Karina Skrzeszewska – sopran, Adam Sobierajski – tenor i Tomasz Rak – baryton.

Z. S.: Jestem w Kąśnej Dolnej trzeci dzień, pogoda sprzyja spacerom po parku otaczającym Dwór i widzę, jak zmienia się jego otoczenie.

Ł. G.: Dzieje się tak dzięki ciężkiej pracy wszystkich, którzy związali się zawodowo z Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej. Tuż przed rozpoczęciem Festiwalu, w Domu Pracy Twórczej, otworzyliśmy kawiarnię „Maestro”, która działać będzie przez cały rok. Wspiera nas Zarząd Powiatu Tarnowskiego i wielu ludzi. Bardzo się cieszę, że Centrum Paderewskiego ma tylu przyjaciół i życzliwych ludzi, bo dzięki nim te wszystkie inicjatywy, które urodzą się w mojej głowie, mogą być zrealizowane. Ogromnym sukcesem dla Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej jest fakt, że od marca bieżącego roku jesteśmy Instytucją Kultury współprowadzoną przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Bardzo ważna jest dotacja przyznana przez Ministra Kultury, ale równie ważne jest wypromowanie tego miejsca i podkreślenie jego wartości historycznej dla całego narodu, bo jest to jedyna na świecie posiadłość Ignacego Jana Paderewskiego, która się zachowała. Zasług tego Wielkiego Polaka dla odzyskania niepodległości i promocji Polski na świecie nie muszę chyba nikomu przedstawiać.
Pieniądze są oczywiście bardzo ważne, ale ogromna pasja ludzi – przede wszystkim pracowników Centrum Paderewskiego w Kąśnej, którzy wspierają mnie i pracują nad realizacją moich pomysłów. Dzięki temu możemy pozwolić sobie na tyle inicjatyw.

Z. S.: Odbywa się u Was wiele imprez i koncertów. Często współpracujecie z działającym w niedalekich Lusławicach Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego. W Dworku i Letniej Sali Koncertowej muzyka rozbrzmiewa bardzo często.

Ł. G.: Organizujemy lub współorganizujemy około 70 wydarzeń w ciągu roku – to bardzo dużo. Jesteśmy otwarci na różne inicjatywy i współpraca z różnymi instytucjami układa się nam bardzo dobrze, a najlepszym dowodem tego jest chociażby Festiwal „Emanacje”, który każdego roku gości w Centrum Paderewskiego i jesteśmy dumni, że odbywają się u nas koncerty w ramach kolejnych edycji tego Festiwalu.
Dzisiaj kończymy „Mistrzowskie Wieczory”, ale już 10 września w Letniej Sali Koncertowej wystąpi Grupa MoCarta i jest ogromne zainteresowanie tym koncertem, natomiast 8 października do Kąśnej powróci (bo już tutaj gościł) Leszek Możdżer ze swoim recitalem. Jestem szczęśliwy, że przyjął nasze zaproszenie i w swoim napiętym kalendarzu znalazł czas, żeby w Kąśnej dać swój recital. Natomiast w listopadzie czeka nas nowa inicjatywa, w moim przekonaniu historyczna chwila, bo powołujemy do życia nowy festiwal – „Viva Polonia”, który będzie oscylował wokół dwóch dat – urodzin Ignacego Jana Paderewskiego, które przypadają 6 listopada i rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości, która przypada 11 listopada. 4 listopada w Dworku będzie inauguracja Festiwalu „Viva Polonia” i zabrzmią „Album tatrzańskie” na fortepian, na 4 ręce – Ignacego Jana Paderewskiego w wykonaniu świetnych pianistów Krzysztofa Książka i jego żony Agnieszki Zahaczewskiej-Książek, a w drugiej części wieczoru Grzegorz Biegas i Ewa Biegas zaprezentują się w recitalu pieśni polskiej – Paderewski, Moniuszko, Karłowicz, Szymanowski i Żeleński. Na Finał wystawimy w Letniej Sali Koncertowej operę „Straszny Dwór” – Stanisława Moniuszki, w wykonaniu artystów Opery Śląskiej w Bytomiu. To są nasze najbliższe plany. Zapraszam do Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.

Z panem Łukaszem Gajem - Dyrektorem Festiwalu "Mistrzowskie Wieczory" i Dyrektorem Centrum Paderewskiego Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej rozmawiała Zofia Stopińska 26 sierpnia 2017 roku.

Jestem pierwszy raz na Podkarpaciu mówi Mateusz Rzewuski

Zofia Stopińska: Miło mi przedstawić pana Mateusza Rzewuskiego – świetnego organistę młodego pokolenia, który dzisiaj bardzo interesującym recitalem zakończy cykl koncertów Muzyka Organowa w Jarosławskim Opactwie. To jest pierwszy Pana występ na Podkarpaciu?

Mateusz Rzewuski: To prawda. Jestem pierwszy raz na Podkarpaciu i to będzie pierwszy mój koncert w tej części Polski. Bardzo się cieszę, że w tak pięknym wnętrzu będę miał przyjemność wystąpić. Większość programu wypełni muzyka organowa francuskich kompozytorów XIX i XX wieku. Koncert rozpocznę jednak chyba najtrudniejszym i największym dziełem organowym Johanna Sebastiana Bacha, a będzie to Preludium i fuga e-moll z ostatniego okresu twórczości wielkiego mistrza. Nie zabraknie również elementu improwizatorskiego, który jest nawiązaniem do moich studiów w Paryżu, gdzie oprócz organów studiowałem także improwizację.

Z. S.: Kiedy zafascynował Pana wspaniały instrument o ogromnych możliwościach, jakim są organy?

M. Rz.: Moja droga zaczęła się tak samo jak u większości organistów, czyli od nauki gry na fortepianie w szkole muzycznej I stopnia, w wielu 11 lat. Wcześniej mój tato, który jest organistą kościelnym w Łukowie, gdzie się urodziłem, pokazywał mi pierwsze elementy gry, zadawał mi proste ćwiczenia, które miałem opanować, i to były moje początki z muzyką. Natomiast o tym, że będę się uczył gry na organach, zadecydowałem rozpoczynając naukę w szkole muzycznej II stopnia, czyli po czterech latach nauki gry na fortepianie. Tato także zachęcał mnie do nauki gry na organach, mówiąc, że jest wielu wspaniałych wybitnych pianistów i raczej nie będę miał szans przebić się wśród tylu geniuszy, a będąc organistą zawsze znajdę pracę w kościele. Wkrótce okazało się, że gra na organach sprawia mi ogromną przyjemność, bardzo dużo czasu poświęcałem na ćwiczenie i niedługo okazało się, że jednak będę starał się zdawać na Akademię Muzyczną na organy, a nie na muzykę kościelną i wówczas postanowiłem, że zostanę organistą koncertującym, a nie organistą grającym w kościele.

Z. S.: Postanowił Pan studiować na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie u prof. Andrzeja Chorosińskiego. To był Pana wybór?

M. Rz.: Tak, bo ten ośrodek był najbliżej położony mojego miejsca zamieszkania, a oprócz tego wiele osób polecało mi, abym zdawał do tej najstarszej polskiej uczelni muzycznej, ponieważ ma ona tradycję i bardzo dobrych profesorów. Tak wyglądał początek moich studiów w Polsce. Później studiowałem w innych ośrodkach muzycznych.

Z. S.: Z krótkiej notki biograficznej, którą przeczytałam, wynika, że tak jak przed wiekami Johann Sebastian Bach udał się Pan do Lubeki.

M. Rz.: Tak, i to był drugi stopień mojej edukacji muzycznej na poziomie studiów. Równocześnie ze studiami magisterskimi w Warszawie podjąłem studia również dzienne, magisterskie w Lubece – mieście, które dla wszystkich europejskich organistów jest jakby „Mekką” . Przez trzy miesiące byłem tam na wymianie studenckiej w ramach programu Erasmus, a później zdałem egzamin wstępny na studia magisterskie i w sumie dwa i pół roku spędziłem w Niemczech, dolatując tylko na zajęcia do Warszawy. Później zdałem egzaminy na studia podyplomowe do Paryża – największego ośrodka dla organistów na świecie, z ogromnymi tradycjami, ponieważ chciałem nie tylko poznać wspaniałe instrumenty, które znajdują się w Paryżu i we Francji, ale także chciałem nauczyć się francuskiej literatury, która jest całkowicie odmienna od literatury niemieckiej, którą mogłem poznać w Niemczech. Te studia ukończyłem w maju, natomiast teraz, chcąc jeszcze bardziej rozwinąć się z zakresu muzyki dawnej, dostałem się na studia podyplomowe do Szwajcarii do Bazylei, gdzie jest prestiżowy ośrodek w zakresie muzyki dawnej „Schola Cantorum Basiliensis, gdzie będę kontynuował studia u prof. Wolfganga Zerera – światowej sławy wirtuoza i pedagoga.

Z. S.: Czyli ciągle Pan jeszcze studiuje, ale dzięki wielkiej pracy i talentowi wszędzie został Pan zauważony; i w miastach, w których Pan studiował, otrzymywał Pan zaproszenia do wykonania koncertów.

M. Rz.: Właściwie od 2013 roku rozpocząłem ożywioną działalność koncertową i nie wiązała się ona tylko z miejscami, gdzie studiowałem, ale grałem także w wielu innych miejscach. Dzięki temu przez te kilka lat miałem przyjemność koncertowania już w dwunastu, a może nawet trzynastu krajach Europy Zachodniej. Grałem w wielu bardzo pięknych miejscach, m.in. w katedrze w Luksemburgu, w kilku kościołach Paryża, w Niemczech grałem w Hannoverze, Saarbrucken i oczywiście w Lubece. W moim kalendarzu koncertowym pojawia się coraz więcej takich interesujących miejsc – na przykład za dwa miesiące wylatuję na swoją pierwszą trasę koncertową do Stanów Zjednoczonych, gdzie wykonam trzy lub cztery recitale, m.in. na Uniwersytecie w Tampie, w Katedrze w Kansas City i w Katedrze w San Francisco. Prowadzę ożywioną działalność koncertową i bardzo się cieszę, że moje studia w kilku ośrodkach, w które wiele zainwestowałem, przynoszą owoce.

Z. S.: Pewnie zaproszenia na koncerty otrzymywał Pan także po konkursach, w których z powodzeniem Pan uczestniczył.

M. Rz.: Jest sporo konkursów organowych, ale nie wszystkie są dobrze rozreklamowane i o wielu brak informacji w internecie czy w prasie. Pisze się tylko o największych. Dużo konkursów organowych jest w Niemczech, jest kilka dużych konkursów organowych w Polsce. Brałem udział w siedmiu czy ośmiu konkursach. Staram się każdego roku przygotować się przynajmniej na jeden konkurs, bo dzięki temu mam możliwość pokazania się i często w ramach nagród otrzymuję zaproszenia na koncerty. Konkursy są także motywacją do poszerzania repertuaru, bo na każdy trzeba przygotować duży program i musi on być wykonany na najwyższym poziomie, jeśli myśli się o otrzymaniu nagrody.

Z. S.: Programy na koncerty przygotowuje Pan już samodzielnie.

M. Rz.: Tak, działam już samodzielnie i wybieram program w zależności od predyspozycji i możliwości instrumentu, na którym mam grać. Zdarza się również, że organizowane są cykle koncertów podkreślające ważne rocznice (urodzin lub śmierci) twórców muzyki organowej. Na przykład w Dusseldorfie, gdzie wykonywane były wszystkie (czyli sześć) symfonie Louis’a Vierne’a - ja grałem ostatnią, czyli VI Symfonię.

Z. S.: W programie dzisiejszego koncertu widnieje improwizacja, czyli utwór, który powstaje w czasie gry.

M. Rz.: Na tym polega improwizacja, że w tym samym czasie tworzymy i wykonujemy utwór. Jeśli posługujemy się zapisem nutowym, to już nie jest improwizacja, a zwykły utwór z literatury organowej. Na dzisiejszy wieczór wybrałem jedynie formę improwizacji – ma to być scherzo. Ponieważ koncert odbywa się w świątyni, w sierpniu – miesiącu licznych pielgrzymek na Jasną Górę w Częstochowie - mam w planie zaimprowizować to scherzo na temat znanej pieśni maryjnej „Gwiazdo śliczna wspaniała, Częstochowska Maryjo...”. To dzieło nie jest nigdzie zapisane i nigdy już w takiej formie nie powstanie. Gdybym je nawet chciał gdzieś powtórzyć, nie będzie to możliwe.

Z. S.: Zgodzi się Pan ze mną, że dobry improwizator musi posiadać dar od Boga czy natury - wszystko jedno, jak to określimy, i z tym darem trzeba się urodzić. Wielu sławnych, znakomitych instrumentalistów nie potrafi improwizować.

M. Rz.: Faktycznie to mieści się w kręgu specyficznych predyspozycji. Ja na przykład, będąc jeszcze uczniem szkoły muzycznej, zastępowałem tatę w kościele i księża zwykle śpiewają w różnych tonacjach, często także trzeba było zagrać coś krótkiego, aby wypełnić muzyką czas. To były dla mnie pierwsze kroki do samodzielnego tworzenia, czyli improwizacji. Moje zainteresowanie improwizację mogłem rozwijać w Niemczech, bo miałem zajęcia z improwizacji podczas studiów, a później studiowałem organy i improwizację w Paryżu, gdzie jest chyba najwyższy na świecie poziom improwizacji. Dlatego mam odwagę włączać do programów swoich koncertów improwizację, aby pokazać słuchaczom tę sztukę, bo osób improwizujących jest niewiele.
Z. S.: Czy improwizował Pan na tematy zadane przez publiczność?

M. Rz.: Oczywiście, jeżeli na przykład stół gry znajduje się na dole i mam dobry kontakt z publicznością, a jeżeli ten kontakt jest utrudniony, to jest możliwość zapisania tematów na kartkach. Jeśli jest tych propozycji dużo, to wybieram dwie, trzy lub cztery, które najbardziej pasują do formy i które zazwyczaj wszyscy znają.

Z. S.: Chcę jeszcze zapytać o instrument znajdujący się w kościele na terenie Jarosławskiego Opactwa, na którym Pan dzisiaj zagra.

M. Rz.: Podoba mi się ten instrument, szczególnie jeśli chodzi o głosy podstawowe, czyli ośmiostopowe - na przykład pryncypał fletowy brzmi tu bardzo ładnie, dźwięk jest okrągły i balans pomiędzy poszczególnymi sekcjami jest bardzo interesujący. Wydaje mi się, że jest to instrument uniwersalny i można wiele dzieł muzyki francuskiej na nim wykonać, ale chyba najpiękniej ten instrument by brzmiał w utworach niemieckiego romantyzmu. Podczas dzisiejszego koncertu będę chciał udowodnić, że utwory kompozytorów francuskich brzmią tutaj pięknie. Na przykład w transkrypcji „Dance Macabre” – C. Saint-Saensa, bogactwo brzmienia tego instrumentu zostanie w pełni wykorzystane.

Z. S.: Instrument wyposażony w zecer, który pozwala w łatwy sposób osiągnąć różnorodne brzmienia.

M. Rz.: Dlatego też wybrałem program, w którym jest sporo zmian w rejestracji, dlatego, że jest tutaj ten pomocnik, czyli komputer, który nazywa się zecer i zapisanie wielu kombinacji, a później uruchomienie ich jednym przyciskiem jest bardzo łatwe.

Z. S.: Organizatorzy koncertów organowych wraz z zaproszeniem przesyłają dyspozycję organów i ta informacja pomaga w ułożeniu programu recitalu.

M. Rz.: To jest podstawa do wyboru właściwego programu i faktycznie każdy organista na etapie zaproszenia otrzymuje również dyspozycję instrumentu. Znając możliwości instrumentu wybieramy spośród utworów, które można na nim wykonać. Fascynujące jest również to, że nie ma dwóch takich samych instrumentów. W każdym kościele jest inny instrument, inne wnętrze, inna mechanika tego instrumentu, inne głosy i to wymaga również każdorazowo przygotowania się do koncertu, bo trzeba dokonać wyboru rejestrów i na każdym instrumencie inaczej się gra. To z jednej strony jest bardzo interesujące i także wyróżnia nas spośród innych muzyków – fleciści, skrzypkowie czy wiolonczeliści zawsze grają na takich samych instrumentach. Im potrzebna jest tylko próba akustyczna w celu poznania akustyki kościoła czy sali, w której odbędzie się koncert, a organista musi mieć sporo czasu na przygotowanie się do koncertu.

Z. S.: Jest Pan dyrektorem artystycznym festiwalu w rodzinnym Łukowie.

M. Rz.: To prawda, od pięciu lat odbywa się Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej w Łukowie. Każdego roku odbywa się sześć koncertów w łukowskich kościołach. Ten Festiwal jest międzynarodowy i wystąpiło na nich wielu wykonawców z dwunastu krajów świata. Festiwal ciągle się rozwija i staramy się, aby znakomici artyści pochodzący z różnych krajów odwiedzali Łuków.

Z. S.: Czy ci, którzy finansują ten Festiwal, zdają sobie sprawę, że taka impreza promuje miasto?

M. Rz.: Tak, w Łukowie osoby, które finansują tę imprezę i zajmują się wszystkimi sprawami organizacyjnymi, są bardzo pozytywnie nastawione do moich pomysłów i dzięki temu możemy ten Festiwal organizować z rozmachem. Ponad dziewięćdziesiąt procent środków pokrywają burmistrz i Urząd Miasta. Wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że to jest ogromna promocja Miasta Łuków na arenie ogólnopolskiej i międzynarodowej.

Z. S.: Mamy połowę sierpnia i pewnie jeszcze sporo koncertów ma Pan do wykonania w tym roku.

M. Rz.: Jestem w połowie tegorocznego sezonu. W sierpniu mam sześć koncertów, a już jutro muszę być na Pomorzu i ciągle jestem w rozjazdach. We wrześniu mam dużo koncertów na południu Polski, w październiku będę w Stanach Zjednoczonych, w listopadzie mam koncerty m. in. w Luksemburgu, a w grudniu wybieram się do Rosji i będę grał w St. Petersburgu i Moskwie, a w styczniu z trzema koncertami wystąpię w Wielkiej Brytanii. Również późną jesienią i zimą będę miał sporo koncertów.

Z. S.: Musimy kończyć rozmowę, bo niewiele czasu pozostało do koncertu.

M. Rz.: Bardzo się cieszę na ten pierwszy na Podkarpaciu koncert, jestem pewny, że program i wykonanie zainteresują słuchaczy i mam nadzieję, że będę tutaj powracał w przyszłości.

Z panem Mateuszem Rzewuskim – znakomitym organistą młodego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 12 sierpnia 2017 roku w Jarosławiu.

Jubileuszowy Festiwal Pieśń Naszych Korzeni w Jarosławiu

Zofia Stopińska: Z panem Maciejem Kazińskimdyrektorem artystycznym XXV Festiwalu „Pieśń Naszych Korzeni” rozmawiamy w Jarosławskim Opactwie tuż przed inauguracją wyjątkowej, bo jubileuszowej edycji. Od początku trwania tej imprezy spotykaliśmy się w Jarosławiu, a od kilkunastu lat jest Pan szefem artystycznym tego wielkiego święta muzyki w Jarosławiu.

Maciej Kaziński: To prawda, od samego początku jestem przy Festiwalu, najpierw pełniłem funkcję zastępcy dyrektora Marcina Bornus-Szczycińskiego, który ten Festiwal wymyślił i prowadził go przez szereg lat, a od jakiegoś czasu ja prowadzę go artystycznie, oczywiście wspomagany radą i siłami różnych przyjaciół, także byłego dyrektora. Festiwal Pieśń Naszych Korzeni ma już ćwierć wieku, Bardzo szybko ten czas upłynął.

Z. S.: Jubileuszowy Festiwal poświęcony będzie w całości Reformacji.

M. K.: W tym roku przypada również 500-lecie Reformacji, czyli wydarzenia w dziejach Kościoła zachodniego, tragicznego w skutkach, ponieważ doprowadziło ono do wielu wojen i do rozłamu, który do dzisiaj trwa. Ze szczerej chęci poprawy sytuacji, która wtedy nie była dobra, Marcin Luter przybił swoje tezy na drzwiach kościoła w Wittenberdze i ten fakt uważa się za symboliczny początek reformy. Ten ruch zrodził bardzo wiele zjawisk i przemian w kulturze – zarówno literackiej, jak i muzycznej. W kulturze literackiej zostały dowartościowane języki rodzime i to dało początek na przykład poezji religijnej i tłumaczeniom – przypomnę pierwsze wspaniałe tłumaczenie psalmów dokonane przez Jana Kochanowskiego i umuzycznione przez Mikołaja Gomółkę, mimo, że nie jest określone jako protestanckie, ale jest wynikiem ducha tych czasów.
Podkreślić także trzeba rolę i funkcję ludu, który zaczął w kościele śpiewać i nabożeństwo nie było już tylko sprawą kleru. Później możni protektorzy, którzy wspierali reformację, też przyczynili się do tego, że muzyka była coraz wspanialsza, a jej koronę stanowiły monumentalne dzieła Johanna Sebastiana Bacha. Będziemy prezentować te zjawiska, ale nie jednostronnie – pokażemy również drugą stronę –kontrreformacyjną, ponieważ Kościół Katolicki zwarł szeregi, musiał zastosować pewne środki zaradcze, wprowadzić pewne reformy i między innymi inaczej zdefiniował rolę muzyki i sztuki. Wówczas rozpoczął się okres baroku, który z całym swoim przepychem wkroczył i objął właściwie wszystkie dziedziny sztuki, a przede wszystkim architekturę. Pierwsze kościoły barokowe to są kontrreformacyjne kościoły – z rzeźbami, z malarstwem, ornamentami i kolorami – biel, złoto. Również muzyka dotrzymuje kroku tym wszystkim przemianom i staje się wspaniała, bo kościół przeznacza znaczne środki na zatrudnianie najlepszych fachowców, buduje specjalne chóry, czyli miejsca dla grających i śpiewających muzyków.
Nie będziemy się opowiadać po żadnej ze stron ani też wchodzić w jakieś dyskusje teologiczne, tylko zaprezentujemy kulturowe i muzyczne konsekwencje tych wszystkich przemian.

Z. S.: Wszyscy, którzy przyjechali na cały Festiwal, będą mogli wiele dowiedzieć się na temat tych wydarzeń sprzed 500. Lat.

M. K.: Taka jest specyfika tego Festiwalu, że cały dzień jest tutaj wypełniony wydarzeniami. Nie konsumujemy tylko tych pięknych zmysłowych, czy duchowych programów muzycznych, ale rozmawiamy o tym. Artyści sami opowiadają o swojej pracy, o tym, skąd czerpią inspiracje, z jakich źródeł korzystają i jakimi zasadami się kierują. Większość z tych utworów ma swoje teksty, te teksty bywają analizowane, pokazywane są pewne toposy, czyli figury literackie, a wszystko po to, żebyśmy słuchali uważnie, kompetentnie i ze zrozumieniem. Ale to nie wszystko. Po to, żeby odczuć na własnej skórze działanie tej muzyki – organizujemy warsztaty, które wielu uczestnikom pozwalają na zbliżenie się do tych zjawisk, jak chociażby poczucie czym jest w istocie swojej pieśń ewangelicka, czyli właśnie chorał protestancki, który Luter zapoczątkował. Jak to jest, kiedy gromkim głosem z towarzyszeniem kompetentnego organisty (który buduje napięcie grając najpierw przygrywki, potem postludia), jak się przenosi i śpiewa rozmaite treści teologiczne, jak się celebruje słowo – jest wiele elementów, których jako katolicy możemy się nauczyć od ewangelików i myślę, że to spotkanie będzie bardzo owocne, zwłaszcza, że tutaj w Jarosławiu wszystko odbywa się na gruncie niezwykle przyjaznym otwartym i gościnnym.

Z. S.: Wszyscy, którzy będą pilnie uczestniczyć w tych warsztatach, będą mogli uczestniczyć w koncertach.

M. K.: Owszem, amatorzy będą mogli śpiewać razem z zawodowcami. Na piątkowy wieczór przygotowujemy coś, co nazwaliśmy „Choralabend”– czyli „Wieczór chorałowy”, gdzie Chór Festiwalowy, który wcześniej będzie uczestniczył w warsztatach prowadzonych przez specjalistę, weźmie udział w takim rozbudowanym koncercie, podczas którego międzynarodowe grono solistów będzie grało i śpiewało te chorały, ale przewidziane są miejsca, kiedy Chór festiwalowy będzie mógł się pełnoprawnie włączyć.

Z. S.: Udało się w tym roku zaprosić znakomitych artystów. Inauguruje XXV Festiwal Pieśń Naszych Korzeni zespól z Estonii.

M. K.: Dzisiaj Linnamuusikud z Estonii – to jest zespół-legenda, chociaż ,można powiedzieć, legenda niszowa – jak to często bywa ze zjawiskami, które uciekają od popkultury i od masowych dań. To są ludzie, którzy od ponad trzydziestu lat zajmują się bardzo głęboko swoją tradycją pieśni religijnej. Badają i praktykują stare estońskie pieśni, które w bardzo widoczny sposób pokazują, jak chorał protestancki wpłynął na religijną pieśń ludową, narodową, jak był stymulujący dla języka i jak dzisiaj służy zarówno katolikom, jak i luteranom.
Jutro będą mistyczne pieśni jezuickie czeskie i czesko-niemieckie, wykonane przez zespół Ritornello z Pragi. We wtorek usłyszymy wielką Mszę na Jubileusz Reformacji Drezno 1617 w wykonaniu Musica Fiata i La Capella Ducale pod dyrekcją Rolanda Wilsona. W środę (23 sierpnia) poznamy Nieszpory Katolickie – Diego Ortiza, hiszpańskiego kompozytora przełomu późnego renesansu i wczesnego baroku w wykonaniu zespołu wokalno-instrumentalnego La Bilancetta. Czwartkowy wieczór wypełni Msza Marcina Mielczewskiego „O Gloriosa Domina” oparta na maryjnej pieśni. Kult Najświętszej Marii Panny i świętych celebrowali katolicy. W piątek (25 sierpnia) będziemy mieli dla odmiany „Wieczór chorałowy”, podczas którego zabrzmią chorały z terenu dawnej Rzeczypospolitej, a na zakończenie, czyli w sobotę, zaplanowaliśmy z pozoru nie pasujący element, bo utwór Romana Melodosa – greckiego poety i hymnografa z VI wieku, po którym pozostały poematy, ale nie zachowała się muzyka. Usłyszymy muzykę skomponowaną w dzisiejszych czasach według bizantyjskich schematów melodycznych, a tekst został przełożony z języka greckiego na język polski.
Ktoś może się zdziwić, co wspólnego może mieć Bizancjum z Zachodem, a odpowiadając na to pytanie wymienię dwa punkty bardzo ważne w tej dyskusji – po pierwsze: rola języków narodowych, zwłaszcza w liturgii, a po drugie – stosunek do tradycji. Usłyszymy tekst z VI wieku, przełożony na język polski, połączony z muzyką skomponowaną niedawno, ale z głęboką świadomością tradycji.

Z. S.: Dokładne informacje dotyczące wieczornych koncertów znajdą Państwo w pięknie wydanym programie festiwalowym, i na stronie Festiwalu lub organizatora, którym jest Stowarzyszenie „Muzyka Dawna w Jarosławiu”. Rytm dnia festiwalowego od lat jest taki sam – rano jutrznia, później spotkanie z zespołem, warsztaty – w dobrej kolejności wymieniam?

M. K.: W bardzo dobrej. Później mamy obiad, ważny element – dlatego, że społeczny – nie tylko „dla brzucha”, ale dla spotkania, bo muzycy jedzą razem z uczestnikami, nie ma podziału na artystów i publiczność. Po dyskusjach przy obiedzie mamy nieszpory łacińskie, po których rozpoczyna się kolejna tura warsztatów, po których jest kolacja, koncert i wieczór na zabawy w Klubie Festiwalowym, a do tańca grają nam muzycy ludowi.

Z. S.: Od niedawna w czasie Festiwalu odbywają się Jarmarki. W tym roku Jarmark rozpocznie się 24 sierpnia. Czy to jest impreza w ramach Festiwalu?

M .K.: Jarmarki nie odbywają się w ramach Festiwalu. Jest to idea Burmistrza Jarosławia – bardzo skuteczna i nośna. Korzystając z tego, że mamy w Jarosławiu wielu gości z całej Polski i z zagranicy, można im zaoferować dodatkowe atrakcje poprzez zaproszenie jarmarcznych kupców i na pewne wydarzenia, które są może bardziej spektakularne oraz na koncerty na Rynku. Festiwal i Jarmark ze sobą współgrają, te rzeczywistości się przeplatają i tworzą jedno duże święto.

Z. S.: Od dłuższego czasu na stronie internetowej XXV Festiwalu Pieśń Naszych Korzeni widnieje informacja, że wszystkie miejsca są już zarezerwowane, bilety też już pewnie są sprzedane lub zamówione. Czy uda się przyjąć jeszcze osoby, które koniecznie chcą być na Festiwalu, a nie zdążyły w porę dokonać rezerwacji?

M. K.: Z pewnością uda się przyjąć. Mieliśmy chwilowo coś rodzaju „korka na autostradzie”, ale w tej chwili wszystko jest już pod kontrolą. Zespół Organizacyjny tworzą doświadczone osoby, które z pełnym profesjonalizmem, przy wsparciu wolontariuszy, z młodzieńczą energią, z uśmiechem na ustach i z serdecznością pracują. Proszę przyjeżdżać, znajdzie się miejsce i nocleg. Wszystkich z otwartymi ramionami witamy.

Z panem Maciejem Kazińskim – dyrektorem artystycznym XXV Festiwalu „Pieśń Naszych Korzeni” rozmawiała Zofia Stopińska 20 sierpnia 2017 roku w Jarosławiu.

Nie ma lepszych duetów jak duety małżeńskie

Zofia Stopińska: Z panem prof. Romanem Peruckim rozmawiamy w Rzeszowie na zakończenie tegorocznych podróży koncertowych Pana na Podkarpacie. Koncertem w Kościele Wniebowzięcia NMP w Rzeszowie – Zalesiu zakończył się 26. Festiwal Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa. Dzisiaj organy głównie towarzyszyły skrzypcom na których grała Maria Perucka, barytonowi Wiesławowi Siewierskiemu i w jednym utworze zespołowi wokalnemu „La Strada” pod kierownictwem Jacka Beresia. Program tego pięknego i bardzo gorąco przyjętego przez publiczność koncertu został ułożony z myślą o miejscu i dniu w którym się odbywał – Matki Bożej Zielnej. W lipcu i sierpniu grał Pan w podkarpackich świątyniach cztery razy.

Roman Perucki: Kończymy całą trasę koncertową koncertami w Rzeszowie i Starej Wsi, gdzie byliśmy wczoraj. Wcześniej byliśmy na południu Polski i Europy. Graliśmy w Austrii – w Salzburgu i Wiedniu, w Czechach wystąpiliśmy w Skalicy, a poza tym koncertowaliśmy w: Zakopanem, Krakowie, Olsztynie, Pasymiu i Kazimierzu Dolnym, a jeszcze grałem z Łukaszem Długoszem koncert w Przemyślu. Jak sobie zaczynam przypominać, gdzie byliśmy, to aż trudno uwierzyć, że aż tyle kilometrów przejechaliśmy samochodem. Dodam, że wszędzie przed koncertami robiliśmy próby.

Z. S.: Podróżuje Pan prawie zawsze z Żoną, która jest świetną skrzypaczką. Chyba już trochę jesteście zmęczeni tymi podróżami.

R. P.: Nie czujemy wielkiego zmęczenia, bo przecież koncertujemy, czyli robimy to, co kochamy. Dzięki tym podróżom spędzamy wspólnie wolny czas, a jednocześnie dajemy radość tym, którzy nas słuchają.

Z. S.: Koncertowe podróże są także Waszym wspólnym urlopem.

R. P.: To prawda. Ze względu na rozliczne funkcje, które pełnię, muszę to wszystko jakoś pogodzić, stąd od samego początku naszego małżeństwa, czyli ponad trzydzieści lat, podczas urlopu po prostu jeździmy i gramy koncerty. Na początku naszego małżeństwa, jak mieliśmy małe dzieci, to podróżowaliśmy razem z dziećmi. Żona wówczas nie miała czasu na granie, bo podczas koncertów i prób ktoś musiał zajmować się dziećmi. Najważniejsze jednak było to, że byliśmy wszyscy razem i zwiedziliśmy całą Europę. Zawsze udawało się wszystko zorganizować, kiedy dzieci były już na tyle duże, że nie wymagały nieustannej opieki, zaczęły się nasze wspólne koncerty i dlatego jesteśmy ludźmi szczęśliwymi, jak już powiedziałem – robimy to, co kochamy, a dodatkowo nam jeszcze za to płacą.

Z. S.: Chcę powrócić jeszcze do Pana koncertów na Podkarpaciu, bo grał Pan na czterech różnych instrumentach. Pierwszy występ na organach Kościoła Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Mielcu związany był z konkursem „Artem Cameralem Promovere” i był Pan zaproszony do jury. Na zakończenie odbył wspaniały, bardzo interesujący koncert w wykonaniu jurorów. Mieleckie organy to jeden z najlepszych instrumentów na Podkarpaciu.

R. P.: Można tak powiedzieć, bowiem te organy mają trakturę mechaniczną, jest to instrument stosunkowo jeszcze młody i dobrze zadbany, a także ma duże możliwości brzmieniowe. Na Podkarpaciu jest jeszcze kilka instrumentów godnych zauważenia – na przykład organy w Katedrze Rzeszowskiej. Trzeba podkreślić, że sam instrument nie gra. Grający na nim musi nie tylko ułożyć program tak, żeby koncert był interesujący dla publiczności i doskonale wykonać pod względem technicznym wszystkie utwory, ale także nadać im ciekawe brzmienie poprzez dobór odpowiednich rejestrów. Za każdym razem coś innego wykonywaliśmy i nawet nie potrafię powiedzieć, ile było utworów. Zawsze wozimy dużo nut i wykonujemy to, co jest przewidziane w programie, ale przygotowujemy się dużo wcześniej do zaplanowanych koncertów.

Z. S.: Drugi koncert wykonał Pan w Kościele Salezjanów w Przemyślu wspólnie z wyśmienitym flecistą Łukaszem Długoszem. Po raz pierwszy mogłam usłyszeć Panów na żywo i jestem pod wielkim wrażeniem. Jednak nagranie na płycie, które jest wspaniałe, nie zastąpi koncertu.

R. P.: To prawda. Chociaż zwykle po koncercie publiczność pyta o nagrania i zdążyłem już nagrać kilkadziesiąt płyt, ale one nigdy nie oddadzą tego, co się słyszy podczas koncertu, bo wykonanie koncertowe jest jedyne, niepowtarzalne i dodatkowych wrażeń dostarcza przestrzeń wnętrza i wszystko, co nas otacza w świątyni. To wszystko wpływa na odbiór muzyki i porusza, a muzyka potrafi poruszyć najgłębsze pokłady emocjonalne człowieka. Na tym polega sztuka, która nie istnieje bez emocji. W Przemyślu miałam świetnego partnera, Łukasza Długosza. Powtórzę za znakomitym redaktorem Janem Popisem: „Jak się mówi o flecie w Polsce, to wymienia się Łukasza Długosza, później długo, długo nikogo, a później dopiero kilku naprawdę znakomitych flecistów”. Wspólne koncerty z Łukaszem Długoszem są dla mnie zawsze wyjątkowe, bo gra nam się wspaniale, chociaż najlepiej się rozumiemy z moją małżonką, bo nie ma lepszych duetów jak duety małżeńskie. Pomiędzy mną a Łukaszem Długoszem jest także „chemia”. Potrafię przewidzieć, co on zrobi, Łukasz świetnie się potrafi dostosować do barwy, którą mu narzucam. Organista ma ten przywilej, że prowadzi i konstruuje całą formę, poprzez zestawianie różnych barw w zależności od możliwości organów. Solista musi się dostosować do brzmienia organów. Łukasz robi to doskonale i dlatego jesteśmy dobrym duetem. Gramy wspólne koncerty już od kilku lat i bardzo lubimy razem występować. Każdego roku mamy kilka prawykonań, bo kompozytorzy, którzy usłyszeli nas na koncercie, często tworzą utwory z myślą o nas. Komponują dla nas m.in. Grażyna Pstrokońska-Navratil i Paweł Łukaszewski. Mam nadzieję, że doczekamy się kiedyś i zagramy kompozycję największego żyjącego polskiego twórcy.
Z. S.: Mistrz Krzysztof Penderecki do tej pory nie tworzył muzyki kameralnej z udziałem organów.

R. P.: To prawda. Witold Lutosławski także „omijał” organy. Henryk Mikołaj Górecki skomponował jedynie Kantatę. Mamy mało nowej literatury na organy w Polsce.

Z. S.: Organista grający z instrumentem solowym musi dobierać odpowiednie zestawy głosów, aby organy nie „przykrywały” solisty.

R. P.: To nie tylko kwestia rejestracji, ale także wyczucia akustyki wnętrza, odpowiedniej artykulacji i sposób ataku dźwięku. Inaczej akompaniuje się skrzypcom, inaczej fletowi, a dużo zależy także od doboru rejestrów i charakteru utworu. Organista musi być partnerem, a nie dominować. Porównać to można do rozmowy – ktoś mówi, a ktoś słucha, jest pytanie, a później odpowiedź, a czasami się kłócimy. Tak samo jest w muzyce. Musi być rozmowa pomiędzy instrumentami. Mnie najlepiej gra się ze skrzypcami, na których gra moja żona Maria Perucka, i z fletem, na którym gra Łukasz Długosz.

Z. S.: Wczoraj razem z żoną grali Państwo z przepięknej Bazylice Jezuitów w Starej Wsi. Jest to nowe miejsce na Podkarpaciu, w którym można organizować koncerty muzyki organowej.

R. P.: Pamiętam ten instrument sprzed piętnastu lat, bo byliśmy wówczas w Starej Wsi z dziećmi i żona wówczas nie grała, a solistą był Paweł Skałuba. Miałem wtedy nie lada problem, bo wówczas odzywało się zaledwie kilka głosów i musiałem się dobrze gimnastykować, aby wszystko zabrzmiało w miarę ciekawie. W tej chwili to jest zupełnie inny instrument – bardzo spójny i wyrównany brzmieniowo, jest komputer, który umożliwia szybkie zmiany tych brzmień. Trzeba także podkreślić, że w przestrzeni wspaniałego kościoła w Starej Wsi przebudowane organy brzmią niezwykle szlachetnie i warto je wykorzystywać również w celach koncertowych. Organy w kościele są instrumentem przede wszystkim sakralnym i służą liturgii. Ale jak mamy dobry instrument, to warto, aby czasami przestrzeń kościoła zapełnić dźwiękami kompozytorów minionych epok, bo mamy bardzo dużo wspaniałych utworów, jest także wiele literatury, która jest związana z sacrum, że warto grać te utwory, bo gdzie indziej publiczność ich nie usłyszy. Cieszę się, że doszło takie miejsce i mam nadzieję, że będą tam regularnie odbywać się koncerty. Gratuluję Ojcom Jezuitom, bo jest to piękne miejsce i dobry instrument. Zostaliśmy tam wspaniale przyjęci przez gospodarzy i publiczność. Długo będziemy wspominać ten pobyt. Warto to miejsce odwiedzić.

Z. S.: Jestem przekonana, że po koncercie w niewielkim, ale jakże pięknym kościele w Rzeszowie-Zalesiu, wyjeżdżacie Państwo także usatysfakcjonowani i zechcecie na Podkarpacie wracać.

R. P.: Bardzo dziękujemy publiczności w Zalesiu za przyjęcie. To miejsce, ale także całe Podkarpacie, ma swój niezwykły klimat. To wspaniała ziemia i chętnie przyjedziemy tu ponownie. Wiadomo, że nie można każdego roku wracać w te same miejsca. Trzeba grać w różnych ośrodkach w Polsce i na świecie. Nie mamy także zbyt dużo czasu, bo urlopy nie są długie, a w Gdańsku mamy bardzo dużo obowiązków – Filharmonia, Akademia Muzyczna oraz Festiwale w Oliwie i w kościołach Pomorza Gdańskiego. Mamy trochę dobrych instrumentów, chociaż szkoda, że dużo ich zostało zniszczonych w czasie wojen, bo na terenie naszego województwa było kilkadziesiąt instrumentów światowej klasy i tylko część została odbudowana. Muzyka organowa w oliwskiej Archikatedrze rozbrzmiewa bardzo często i serdecznie zapraszam na koncerty wszystkich przyjeżdżających w nasze strony na wypoczynek.

Z prof. zw. dr hab. Romanem Peruckim rozmawiała Zofia Stopińska 15 sierpnia 2017 roku w Rzeszowie.

Roman Perucki jest absolwentem Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku w klasie organów prof. Leona Batora. Od 1997 roku jest profesorem macierzystej uczelni, a w latach 1996 – 1999 był Prorektorem ds. artystycznych i członkiem Senatu gdańskiej AM. Od 2012 roku jest kierownikiem Katedry Organów, Klawesynu, Akordeonu i Gitary. Kierownik artystyczny Akademii Improwizacji organizowanej przez gdańską uczelnię. Ponadto prowadzi klasę organów w Zespole Szkół Muzycznych w Gdańsku. Tytuł naukowy profesora nauk muzycznych otrzymał w 2000 roku. Jest wychowawcą licznych laureatów międzynarodowych konkursów organowych.

Prowadzi kursy mistrzowskie w Niemczech, Włoszech, Portugalii, Rosji, Francji, Meksyku, Chorwacji i w Polsce. W swoim dorobku ma już ponad 2500 recitali. Koncertował w najsłynniejszych katedrach i salach koncertowych świata, m.in. w Notre Dame (Paryż), katedra w Gandawie, w Brukseli (Belgia), Marinsky Theater (St. Petersburg), Filharmonia Moskiewska, sale koncertowe w Mexico City i w Monterrey (Meksyk). Koncertuje w Polsce, w niemal wszystkich państwach Europy, w Rosji, Chinach, Australii, Ameryce Południowej, Kanadzie i USA. Dokonał licznych nagrań dla Polskiego Radia i Telewizji, telewizji Słowacji, Niemiec, Rosji, Białorusi i Anglii. W swoim bogatym dorobku artystycznym posiada ponad 40 płyt CD – jedna z nich uzyskała status platynowej, jedna złotej płyty.

Od 1993 roku jest także Dyrektorem Naczelnym Polskiej Filharmonii Bałtyckiej im. Fryderyka Chopina w Gdańsku. Z jego inicjatywy i pod jego nadzorem powstało Gdańskie Centrum Muzyczno – Kongresowe, które od 2005 roku jest siedzibą Polskiej Filharmonii Bałtyckiej. Jest członkiem Rady Programowej Festiwalu Solidarity of Arts. Z jego inicjatywy podjęto prace zagospodarowujące teren nabrzeża Ołowianki oraz budowę kładki łączącej Ołowiankę z Gdańską Starówką.

Honorowo pełni funkcję Prezesa Pomorskiego Stowarzyszenia „Musica Sacra”. Jest założycielem oraz Dyrektorem Organizacyjnym i Artystycznym prestiżowych, międzynarodowych festiwali i cykli prezentujących muzykę organową: Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej w Katedrze Oliwskiej, Międzynarodowego Konkursu Organowego im. J. P. Sweelincka w Gdańsku, cyklu koncertów „Bliżej Bacha”, koncertów z okazji Jarmarku św. Dominika w kościele OO. Dominikanów w Gdańsku oraz festiwali organowych w kościołach Pomorza Gdańskiego ( w Jastrzębiej Górze, Żarnowcu, Jastarni, Rumi, Stegnie, Fromborku oraz Kazimierzu Dolnym. Jest I organistą Archikatedry Oliwskiej oraz przewodniczącym Komisji ds. Organów Archidiecezji Gdańskiej i rzeczoznawcą organowym. Od 1999 roku jest prezesem Stowarzyszenia Miłośników Archikatedry Oliwskiej, które pomaga przy restauracji zabytków tej jednej z największych i najpiękniejszych świątyń w Polsce.

Za swą działalność organizacyjną i artystyczną otrzymał wiele nagród i wyróżnień, wśród których wymienić należy: Nagrodę Miasta Gdańska w Dziedzinie Kultury (1999), złotą odznakę Zasłużony dla Kultury Polskiej (2005), srebrny medal Gloria Artis ( 2007). Ponadto za zasługi dla Gdańska został odznaczony Medalem św. Wojciecha. Posiada również odznaczenia papieskie: Pro eclessiae et Pontifice, przyznane przez Ojca Świętego Jana Pawła II oraz Order św. Sylwestra nadany przez Papieża Benedykta XVI.

Urodziłam się w Sanoku...

Zofia Stopińska: Podążając śladami artystów urodzonych na Podkarpaciu zapraszam Państwa na spotkanie z Panią prof. Moniką Fedyk-Klimaszewską – wyśmienitą śpiewaczką i pedagogiem. Podczas tegorocznych wakacji pani Monika Fedyk-Klimaszewska odwiedziła rodzinne strony, ale nie było czasu na spotkanie i dlatego pojechałam bo Buska – Zdroju, gdzie Artystka spędziła kilka dni i znalazła czas na rozmowę. Dawno Pani nie występowała na Podkarpaciu i pewnie nie wszyscy wiedzą, że pochodzi Pani z przepięknego miasta zwanego „bramą Bieszczad”.

Monika Fedyk-Klimaszewska: Tak. Urodziłam się w Sanoku – pięknym mieście na Podkarpaciu, otoczonym cudownymi, owianymi mgłą Górami Słonnymi, pełnym zieleni, ze wspaniałymi świątyniami i wieloma zabytkami. To wszystko inspirowało od dzieciństwa moją wyobraźnię. W tym mieście zaczęłam śpiewać, bo pasja śpiewania pojawiła się u mnie już we wczesnym dzieciństwie. Śpiewałam, a śpiew towarzyszył mi przy każdej niemal czynności dnia codziennego. Nie mogłam się bez niego obejść. Mama grała ładnie na akordeonie. Wydaje mi się jednak, że główną inspiracją był śpiew mojego ojca, który pochodził ze Lwowa, był inżynierem chemikiem, ale także kochał muzykę i miał bardzo dobry słuch. Śpiewał w chórach akademickich we Wrocławiu i potrafił dodawać drugi głos do przeróżnych utworów – piosenek, kolęd, a ja byłam tą umiejętnością oczarowana. Naśladowałam wtórujący drugi głos ojca podczas śpiewów w kościele i podczas śpiewania kolęd w okresie Bożego Narodzenia. Poza tym u dziadków, gdzie się wychowywaliśmy, stały dwa pianina, bo mama i jej siostry uczyły się od dziecka gry na fortepianie. To był dom z tradycjami i ja, będąc malutką dziewczynką, ciągle na tych pianinach coś brzdąkałam i śpiewałam. Rodzice zauważyli moją pasję do muzyki i w wieku siedmiu lat posłali mnie do szkoły muzycznej. Sanocka Szkoła Muzyczna to była szkoła z wielkimi tradycjami. Trafiłam do klasy wspaniałej sanockiej nauczycielki, pełnej charyzmy kobiety – pani Krystyny Serafin, która nie tylko znakomicie grała na fortepianie, ale miała też piękny operowy głos i często mi śpiewała. Jej śpiew operowy był dla mnie czymś dziwnym, niezrozumiałym, jakby tajemniczym światem, który był dla mnie nieodgadnioną zagadką, ale czułam, że jest w nim piękno, które mnie pociąga. Okres szkoły podstawowej był początkiem moich sukcesów wokalnych i recytatorskich. Już w pierwszej klasie szkoły podstawowej śpiewałam jako solistka w chórach, występowałam na różnych akademiach i innych uroczystościach w Sanockim Domu Kultury. Scena ta, na której odbywają dziś wspaniałe Festiwale im. Adama Didura, była mi bardzo bliska. Pamiętam, jak śpiewałam w różnych przedstawianiach, bajkach dla dzieci, np. „Kot w butach”, „Królewna Śnieżka”. Uczestniczyłam jako solistka w wielu koncertach, nie miałam tremy. Kochałam scenę od dziecka i dobrze się na niej czułam. Przebierałam się w długie suknie babci i wciąż marzyłam, że zostanę aktorką. Jako nastolatka występowałam w zespole estradowym klubu „Górnik” w Sanoku, który prężnie działał w środowisku kulturalnym miasta i województwa. Zdobywałam już laury na konkursach wokalnych.
Skończyłam podstawową szkołę muzyczną z bardzo dobrymi wynikami, a pani Krystyna Serafin, widząc, że jest we mnie potencjał artystyczny, namówiła mnie, żebym zdawała do średniej szkoły muzycznej w Rzeszowie. Działało już wówczas rzeszowskie Państwowe Liceum Muzyczne i udało mi się dostać do klasy fortepianu znakomitej pani profesor Krystyny Matheis- Domaszowskiej. Ukończyłam tę szkołę z wyróżnieniem.

Z. S.: Kto i kiedy odkrył, że ma pani słuch absolutny?

M. F. K.: To już było w Rzeszowie. W Liceum Muzycznym miałam kształcenie słuchu ze znakomitą nauczycielką, panią Barbarą Dragan. Od razu zorientowała się, że mam słuch absolutny. Pracowała ze mną w sposób wyjątkowy i namówiła mnie, abym wybrała „kształcenie słuchu” jako przedmiot maturalny. Poszło mi znakomicie. Okres liceum był ważnym etapem w kształtowaniu się mojej osobowości artystycznej. Przez cały czas głównym torem mojej edukacji była gra na fortepianie, ale oprócz tego ciągle miałam pasję wokalną i śpiewałam piosenki. Zostałam szybko dostrzeżona i zaangażowana do zespołu swingowego, a także kabaretu szkolnego. Opiekowała się nim wspaniała nauczycielka języka polskiego, pani Natalia Kaniowa. Jej niezwykła osobowość inspirowała wielu uczniów, w tym oczywiście mnie. Ta mądra, wrażliwa kobieta, która prowadziła wówczas bardzo ambitny kabaret – teatr i „wyławiała talenty”, zwróciła uwagę na mój głos, zarówno w śpiewie, jak i w recytacji. Na początku śpiewałam ballady Wertyńskiego, np. pamiętam romans cygański „Gdzie są me skrzypki lipowe”. Później wykonywałam piosenki z gatunku „poezji śpiewanej” i deklamowałam dużo wierszy, bo recytacja także była mi bardzo bliska. Byłam już chyba w maturalnej klasie, kiedy pani Natalia Kaniowa namówiła mnie, żebym wzięła udział w konkursie poezji śpiewanej i recytacji. Wygrałam wówczas na eliminacjach wojewódzkich i zostałam laureatką tego konkursu. Poezja śpiewana była mi bardzo bliska, bo kochałam wiersze – Leśmian, Tuwim, Gałczyński, Pawlikowska-Jasnorzewska – to były moje ukochane strofy. Nie myślałam wtedy o operze, ale brałam także dodatkowe lekcje emisji głosu w szkole u pani Anny Budzińskiej, która stwierdziła, że mam dobry głos, nadający się do dalszego kształcenia. Prowadziła mnie na sopran koloraturowy, co kłóciło się z moją naturą. Czułam, że jestem niższym głosem. Takie były moje początki. Zniechęcona brakiem specjalnych postępów, nawet nie myślałam o śpiewie klasycznym.

Z. S.: Ukończyła Pani Państwowe Liceum Muzyczne w Rzeszowie w klasie fortepianu z wyróżnieniem i pewnie wszyscy myśleli, że będzie Pani kontynuowała naukę w tym kierunku i zostanie Pani pianistką.

M. F. K.: Tak się nie stało. Wydaje mi się, że nie byłam do końca predystynowana do tego, żeby być wirtuozem fortepianu. Po pierwsze miałam za małą rękę, za słabą technikę, a po drugie – widocznie to nie było moje przeznaczenie. Nie dostałam się na studia pianistyczne do Gdańska. Myślę, że ładnie grałam polifonię, preludia i fugi Bacha, dobrze czułam się w sonatach Scarlattiego, Mozarta. Być może zostałabym kameralistką, bo dobrze akompaniowałam (do dziś mi to zostało), świetnie czytałam a vista, ale los chciał inaczej. Przepadłabym pewnie po tych egzaminach, gdyby nie członkowie komisji rekrutacyjnej Akademii Muzycznej w Gdańsku, którzy zwrócili uwagę na moje świadectwa, dyplomy. Zachęcali mnie, abym jeszcze zdawała na inny kierunek. Nie myślałam wówczas o studiach wokalnych (a szkoda!), które wydawały mi się czymś nieosiągalnym, dalekim. Namówiono mnie na Wydział Kompozycji i Teorii Muzyki. Z rezerwą, bez przekonania podeszłam do tych egzaminów i proszę sobie wyobrazić, że bez przygotowania, jedyna zdałam wówczas na ten wydział, a kolejne osoby dokoptowano w wyniku dodatkowej rekrutacji we wrześniu. Myślę, że tak naprawdę dobrze się stało. Kierunek ten był mi bliski – teoria, kształcenie słuchu, analiza form muzycznych - wszystko wymagało głowy, analitycznego myślenia. To były moje ulubione przedmioty!Wiedziałam, że sobie poradzę. Cieszyłam się, że zostałam studentką Akademii Muzycznej w pięknym mieście Gdańsku, ale w planach miałam ciągle ponowne egzaminy na Wydział Instrumentalny. Jednak przez rok wiele się wydarzyło i zaczęłam powoli poważnie myśleć o śpiewie.

Z. S.: Ktoś stwierdził, że ma Pani dobry głos i należy go rozwijać?

M. F. K.: Na drugim roku studiów, wiedziona niezaspokojoną pasją wokalną i sceniczną, postanowiłam śpiewać w gdańskich chórach. Była to też jedyna okazja do wyjazdu za granicę w tamtych czasach. To były trudne lata 80-te i stan wojenny. Otrzymanie paszportu i wizy nie było takie proste. Dlatego wielu studentów śpiewało w znakomitych chórach gdańskich – Chórze Politechniki, Uniwersytetu Gdańskiego, Akademii Medycznej, aby móc wyjechać i zwiedzić trochę świata. Ja wybrałam Chór Politechniki Gdańskiej, którym kierował świetny młody dyrygent, Jan Łukaszewski. Szybko odkrył mój głos i możliwości wokalne. Skierował mnie do swojego znakomitego zespołu „Schola Cantorum Gedanensis”, obecnie „Polskiego Chóru Kameralnego”. Zaczęłam śpiewać w tym chórze i rozmiłowałam się w śpiewie klasycznym. Stwierdziłam, że skoro to jest tak piękna dziedzina, to muszę ją zgłębić. I choć cudowne były chwile zespołowego muzykowania, poczułam, że jest we mnie potrzeba śpiewania solo na scenie i podążyłam za głosem serca. Tak więc po dwóch latach śpiewania w chórze, zwiedzania świata i doskonalenia umiejętności zespołowego brzmienia, zdałam na studia na Wydział Wokalno-Aktorski macierzystej uczelni. Trafiłam do klasy znakomitej maestry prof. Barbary Iglikowskiej, wówczas już osoby w podeszłym wieku, kobiety, która wykształciła takie sławy jak: Stefania Toczyska, Florian Skulski, Bożena Porzyńska, Zofia Janukowicz-Pobłocka i wielu innych wspaniałych śpiewaków. Zaczął się zupełnie inny etap w moim życiu – etap pracy nad sobą i swoim głosem w pełnym tego słowa znaczeniu. Dotąd nie znałam takiej pracy. Przedtem, wydaje mi się, że jakoś tak prześlizgnęłam się przez swoją edukację dzięki wrodzonym zdolnościom, predyspozycjom, nie mając mistrza, który by mnie tak zainspirował. Miałam w sobie pewne pokłady potencjału, ale nie wyzwolono go w odpowiedni sposób, nie zainspirowano mnie, a maestra Iglikowska potrafiła to zrobić. To była kobieta niezwykła, niezłomna, tytan pracy, która prostymi słowami, prostymi porównaniami potrafiła dotrzeć do studenta i pobudzić jego wyobraźnię. Pracowała nad każdym dźwiękiem, nad jakością każdego wydobywanego tonu, aby miał swój blask i swoje piękno. Okazało się, że ja miałam głos, ale był on schowany, zawoalowany. Całe życie śpiewałam piosenki, a w chórze mój głos nie był wyprowadzony solistycznie i nie nabrał indywidualnej barwy, odpowiedniego brzmienia. Musiałam wszystkiego nauczyć się od nowa. Maestra krok po kroku wszystko ze mną wypracowała tak, że po pewnym czasie głos się zmienił nie do poznania. Samej trudno mi było uwierzyć, że to jest mój głos i że tak właśnie brzmi.

Z. S.: Pani prof. Barbara Iglikowska prowadziła już panią jako mezzosopran.

M. F. K.: Tak, już na pierwszej lekcji maestra zorientowała się w typie mojego głosu, a ja poczułam ulgę, że nareszcie zajął się mną ktoś właściwy, że trafiłam w dobre ręce. Prof. Iglikowska była mistrzynią w prowadzeniu mezzosopranów. Potrafiła wydobywać piękne piersiowe tony, dbała o wyrównanie dźwięków przejściowych, o technikę, biegłość. Była mistrzynią bel canta, a ja oddałam się jej bez reszty czując, że natrafiłam na wielką osobowość, która potrafi wyzwolić to co mam w sobie najlepsze. Rozwijanie techniki wokalnej połączyło się z moją naturalną wewnętrzną ekspresją, wyczuciem sceny, wrażliwością, muzykalnością, wyczuleniem na teksty poetyckie i ich odpowiednie zinterpretowanie. Myślę, że nałożyło się wiele spraw, przede wszystkim też to, że byłam wykształconym muzykiem. Wszystko to sprawiło, że mój rozwój wokalny nastąpił szybko i z sukcesem. Na ostatnim roku studiów zostałam solistką Opery Bałtyckiej.

Z. S.: Tak też się zaczęło życie na drugim końcu Polski – w Gdańsku.

M. F. K.: Tak, wtedy osiadłam na Wybrzeżu. Wraz z podjęciem pracy w Operze Bałtyckiej zaczął się kolejny etap w mojej karierze – piękne role, praca ze wspaniałymi reżyserami, dyrygentami. Śpiewałam rolę Amneris w „Aidzie” i Azuceny w „Trubadurze” Verdiego – najpiękniejsze, najtrudniejsze i najambitniejsze partie mezzosopranowe. Grało się wówczas niemal codziennie i repertuar był bogaty. Premiera goniła premierę. Często wyjeżdżaliśmy z operą za granicę; to były lata, kiedy organizowanych było wiele tournées zagranicznych przez Operę Bałtycką i niemieckich agentów. Wyjeżdżaliśmy do takich krajów jak Niemcy, Austria, Szwajcaria, Francja, Luxemburg, Dania. Raz, a nawet po kilka razy w roku wyjeżdżałam z różnymi pięknymi rolami: Azucena w „Trubadurze”, Fenena w „Nabucco”, Magdalena w „Rigoletto”, Flora w „Traviacie”, Jane Seymour w „Annie Bolenie”, czy też Suzuki w „Madame Butterfly”. Cudowne wyjazdy, piękne teatry i wiele niezapomnianych wrażeń, wzruszeń, wspomnień.

Z. S.: Całą swoją energię i talent poświęcała Pani operze dość długo. Po pewnym czasie zapragnęła Pani jednak dzielić się swym wielkim doświadczeniem z tymi, którzy marzyli o śpiewaniu na scenie.

M. F. K.: Tak. Przyszedł w końcu taki moment. Zbiegło się to też z trudnym okresem w Operze Bałtyckiej – zmiany dyrekcji, skończyły się etaty w operze, zaczął się teatr impresaryjny i czułam, że muszę znaleźć sobie drugie miejsce, aby osiągnąć stabilizację. Miałam ogromne doświadczenie, gruntowne muzyczne przygotowanie i pragnęłam zacząć uczyć śpiewu w swojej macierzystej uczelni. Nie było to łatwe. Nie udało mi się dostać na Wydział Wokalno-Aktorski, ale w końcu w roku 2004 rozpoczęłam pracę pedagoga emisji głosu na Wydziale IV. Jest to Wydział Dyrygentury Chóralnej, Edukacji Artystycznej, Muzyki Kościelnej, Rytmiki i Jazzu. Bardzo cenię sobie ten wydział, jego poziom, specyfikę i atmosferę. Pracują tu wspaniali, życzliwi pedagodzy, a młodzież jest cudowna i otwarta na edukację. Podchodzę do swojej pracy z wielkim zaangażowaniem i oddaniem. Staram się jako pedagog zaszczepiać w studentach pasję wokalną, przekazywać im te same wartości i ideały, którymi nasiąknęłam w klasie znakomitego pedagoga, wypracowywać z nimi jak najlepszą technikę wokalną, wyrabiać znajomość repertuaru itp. Wierzę, że nabyte przez nich umiejętności przydadzą im się w pracy, że wykorzystają je jak najlepiej, przekażą innym. Piękny, wykształcony głos zarówno w śpiewie, jak i w mowie, przy użyciu doskonalej dykcji i artykulacji, jest wartością niezwykle cenną, w każdej dziedzinie pracy. Cieszę się, jak niektórzy z moich studentów kontynuują studia na wydziale wokalnym, jak dostają się do znanych gdańskich chórów, zespołów, jak sami zakładają własne ensamble lub występują solistycznie. Obserwuję ich pracę, śledzę ich losy i cieszę ich sukcesami. Organizuję na uczelni koncerty z ich udziałem, na których mają okazję zaprezentować swoje umiejętności wokalne. To ich rozwija, inspiruje i mobilizuje do dalszej pracy nad sobą.

Z. S.: Przez cały czas dbała Pani o swój rozwój, o czym świadczą najlepiej stopnie naukowe.

M. F. K.: Od dziecka lubiłam się uczyć i nauka przychodziła mi z ogromną łatwością. Byłam urodzoną humanistką- język polski i języki obce to była moja największa pasja. Byłam znaną w szkole olimpijką. Z pasją pisałam wypracowania i do dzisiaj mi to pozostało. Uwielbiam pisać referaty, felietony, dużo publikuję, jestem zapraszana na sesje i konferencje naukowe. Z ogromną łatwością przychodziła mi nauka języków obcych. Z pewnością było to związane z moim słuchem. Myślę, że gdyby nie muzyka, zostałabym poliglotką. Posiadam najwyższe certyfikaty z języka niemieckiego. Lubię też język rosyjski, angielski, francuski i włoski. W operze nieraz byłam tłumaczką symultaniczną dyrygentów i reżyserów niemieckich, angielskich. Uwielbiam też wyjazdy w ramach Erasmusa na masterclass. Byłam już na takich wyjazdach kilkakrotnie i mam znowu zaproszenie – w listopadzie lecę do Palermo i tam będę prowadziła wykłady i warsztaty w ramach kursów mistrzowskich – na wydziałach wokalnym i pedagogicznym. To są też niezwykle ciekawe, rozwijające doświadczenia.

Z. S.: Pani kariera artystyczna trwa już ponad ćwierć wieku.

M. F. K.: Tak, minęło już ponad 25 lat cudownej pracy na scenie. Nie lubię słowa kariera. Dla mnie to była po prostu praca – ciągła praca nad sobą, nad swoim głosem. Śpiew operowy to nie jest łatwa dziedzina. Trzeba być tu ciągle doskonałym, a nie jest to łatwe. Człowiek jest tylko człowiekiem. Ma swoje słabości, gorsze dni, stresy, choroby. Nie zawsze jest tak, jak byśmy chcieli. Jestem bardzo krytyczna wobec siebie i zawsze byłam surowa wobec własnego śpiewu. Artysta śpiewak za każdym razem zdaje egzamin przed publicznością, ale także przed samym sobą i dlatego ciągle trzeba się doskonalić, żeby być zawsze na wysokim poziomie i żeby nie spaść z tego poziomu. Mam wiele cudownych wspomnień z pracy na scenie. Zwłaszcza ostatnia dekada w Operze była ciekawa, za czasów dyrekcji Marka Weissa-Grzesińskiego – znakomitego reżysera warszawskiego, który tworzył na scenie Opery Bałtyckiej ambitne, cudowne realizacje. Miałam przyjemność śpiewać w takich produkcjach jak: „Gwałt na Lukrecji” Brittena, „Ariadna na Naxos”Straussa, „Czarodziejski flet”Mozarta, „Madame Curie” Sikory, a ostatnio „Czarna Maska” Krzysztofa Pendereckiego, również na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie. To była piękna praca ze wspaniałymi dyrygentami i najlepszymi śpiewakami z całej Polski.

Z. S.: Czy prace doktorskie i habilitacyjne związane były z Pani doświadczeniami w dziedzinie opery?

M. F. K.: Nie, to nie były prace poświęcone operze. Tak się złożyło, że tematem moich przewodów była liryka wokalna. Jest to niezwykle intymna, osobista sfera wokalnej wypowiedzi. Można być doskonałym śpiewakiem operowym, a nie umieć śpiewać pieśni. To jest zupełnie inna sztuka. Wykonawstwo partii operowych i liryki wokalnej to dwa różne światy. Pieśni zawsze były bardzo bliskie mojemu sercu. Kochałam poezję i recytację, i właśnie w pieśniach mogłam dać upust tym swoim fascynacjom. Wybrałam cudowne liryki – pieśni kabaretowe Arnolda Schönberga (Sieben Brettl-Lieder) i Benjamina Brittena (Four Cabaret Songs). Moim promotorem został prof. Piotr Kusiewicz, którego niezwykle cenię za mądrość, fachowość i wielki profesjonalizm. Utwory bardzo mnie zainspirowały i uwiodły moją wyobraźnię. Odnalazłam w sobie inne jakości dźwiękowe niż dotychczas, zupełnie inny sposób śpiewania. Odkryłam siebie jakby na nowo. Moimi recenzentkami były znakomite śpiewaczki: Jadwiga Rappe i Urszula Kryger. Mój doktorat był bardzo dobrze przyjęty w Akademii Muzycznej w Łodzi. Niedługo po doktoracie zajęłam się habilitacją. Postanowiłam zgłębić lirykę wokalną Benjamina Brittena. Jego pieśni kabaretowe otworzyły mi drzwi do dalszej jego niezwykłej twórczości wokalnej, jego pięknych cykli pieśni: „Tit for Tat”,„On This Island , „Fish in the Unruffled Lakes”, „A Charm of Lullubies”i wiele innych. Napisałam publikację w formie monografii „Elementy klasycyzujące i nowoczesne w liryce wokalnej Benjamina Brittena oraz ich egzemplifikacja w technice wokalnej”. Nagrałam płytę „Britten – Songs”, zawierającą 36 pieśni angielskiego mistrza. Kosztowało mnie to wiele pracy, ale jestem z siebie dumna, że zgłębiłam ten temat. Muzyka Brittena to niezwykle fascynujący dźwiękowy świat. Jego pieśni są trudne, wirtuozowskie, nowatorskie, ale jakże piękne i inspirujące do coraz to nowych poszukiwań w zakresie barw, artykulacji, techniki i interpretacji. Polecam je bardzo młodym wykonawcom.

Z. S.: Dosyć szybko była także profesura, bo przecież jest Pani młodą osobą.

M. F. K.: Po habilitacji następnym krokiem była profesura, było to czymś naturalnym. Cały czas śpiewałam w operze, miałam na swym koncie wiele koncertów i konferencji naukowych. Miałam też swoich doktorantów. Dlatego też po paru latach przystąpiłam do profesury i uzyskałam ją w listopadzie 2013 roku. Nominację profesorską odebrałam z rąk Prezydenta Bronisława Komorowskiego. W ubiegłym roku otrzymałam profesurę zwyczajną w Akademii Muzycznej w Gdańsku, co było ukoronowaniem mojej naukowej drogi.

Z. S.: Zapracowała sobie Pani na wszystkie tytuły naukowe i wyróżnienia, bo słyszałam także o inicjatywach organizatorskich.

M. F. K.: Ta sfera obudziła się we mnie nagle. Zawsze to ja byłam zapraszana na różne festiwale, koncerty i nigdy nie czułam w sobie zapędów organizatorskich, nie czułam się do tego zdolna.
Podziwiałam przedsięwzięcia kolegów, ale sama nie czułam się gotowa do organizacji własnych koncertów. Aż wreszcie w którymś momencie coś we mnie zaiskrzyło i zapragnęłam stworzyć od zera swój cykl koncertowy, oparty o własny program artystyczny i założenia programowe. Moja inicjatywa napotkała na żyzny grunt. Sponsorami zostały dwie spółdzielnie mieszkaniowe mojego osiedla Gdańsk-Orunia Górna, a miejscem koncertów - Kościół na osiedlu pod wezwaniem św. Jadwigi Królowej. Mój cykl nosi nazwę „Oruńskie Koncerty Kameralne”, ma już ponad 10-letnią tradycję i cieszy się wielką popularnością, nie tylko wśród mieszkańców osiedla. Przyjeżdżają liczni melomani z Trójmiasta. Zawsze jest pełna widownia, a świątynia zamienia się w magiczny sposób w salę koncertową. Kościół jest nowoczesny, ma cudowną akustykę i wspaniale nadaje się do celów koncertowych. Wykonawcami są przede wszystkim śpiewacy. Stawiam na piękne głosy. Publiczność kocha śpiew, ja też i chcę propagować go w sposób najdoskonalszy, jak tylko potrafię. Sama dyrektoruję koncertom, wymyślam nowe programy, zawsze inne, prowadzę i śpiewam na koncertach obok swoich gwiazd. Są nimi najpiękniejsze głosy Opery Bałtyckiej i nie tylko, muzycy filharmonii, Akademii, wybitni absolwenci i studenci. Koncerty odbywają się kilka razy w roku od września do czerwca i są to wielkie gale operowe. Właściwie już słowo” kameralne” w tytule nie pasuje do koncertów, które tak się rozrosły i występuje w nich za każdym razem kilkunastu artystów. Bardzo otwarty na sztukę jest Ksiądz Proboszcz, wielki meloman, który aprobuje różne rodzaje i gatunki muzyki. Kilka razy były wystawiane nawet opery i operetki: „Madame Butterfly”, „Traviata”, „Straszny dwór”, „Halka”, „Wesele Figara”, „Baron cygański”. Nie są to pełne spektakle, ale najpiękniejsze i najważniejsze fragmenty, a publiczność przyjmuje je nadzwyczaj gorąco. Pojawiają się także koncerty patriotyczne, a na otwarcie sezonu w programach gości muzyka operetkowa i musicalowa. Okres Świąt Bożego Narodzenia przynosi nam koncert kolęd i repertuar karnawałowy. Czasami też sięgam po piosenki. Odbył się koncert piosenek z „Kabaretu Starszych Panów”, były piosenki Skaldów, Szczepanika, Anny German i Marka Grechuty. Publiczność za każdym razem nagradza nas owacjami na stojąco. Mam na osiedlu wielu fanów i mogę powiedzieć, że wychowałam sobie cudowną, wdzięczną i wyedukowaną publiczność. Za „Oruńskie Koncerty Kameralne” zostałam nominowana do nagrody Miasta Gdańska „Splendor Gedanensis” .

Z. S.: Wspaniale, że Pani praca jest wysoko ceniona i nagradzana. Słuchając Pani słów, pomyślałam sobie, że to, co przez całe życie w Pani duszy grało, realizuje Pani w tym cyklu koncertów.

M. F. K.: Ma pani rację. Spełniam swoje artystyczne marzenia, pragnienia, pasje, których nie udało mi się zrealizować na scenie operowej, a gdzieś mi w duszy grały i teraz mogę je spełniać n amoich koncertach. Zapraszam artystów wykonujących różne gatunki muzyki, a często są to także młodzi, niezwykle utalentowani artyści, którzy potrzebują promocji. Mogę im w ten sposób pomóc, gdyż mają okazję wystąpić przed wspaniałą publicznością, która potrafi docenić ich kunszt i nagradzać owacjami.

Z. S.: Pani dzisiaj im podaje rękę, zapraszając do udziału w koncertach i może oni będą kiedyś Panią naśladować. Zaczęłyśmy rozmowę od Podkarpacia. Rzadko Pani przyjeżdża artystycznie w nasze strony, bo pamiętam jedynie chyba dwa koncerty w Sanoku z Pani udziałem.

M. F. K.: Faktycznie, byłam tylko dwa razy na Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku. Pan dyrektor Waldemar Szybiak zapraszał mnie jeszcze później, ale terminy moich spektakli i wyjazdów zagranicznych z operą często się pokrywały z festiwalem. Parę lat temu gościłam w Rzeszowie, gdzie zostałam zaproszona do Jury Konkursu Wokalnego im. Barbary Kostrzewskiej. Zawsze z wielką radością wracam na Podkarpacie, do swoich korzeni.

Z. S.: Wielu śpiewaków wywodzi się z Podkarpacia. Pewnie z niektórymi Pani śpiewała.

M. F. K.: Tak, mam wielu znakomitych kolegów, z którymi śpiewałam na co dzień w Operze Bałtyckiej. Przede wszystkim Paweł Skałuba – jeden z najwybitniejszych tenorów polskich, który kończył średnią szkołę muzyczną w Rzeszowie w klasie nieżyjącej już pani Anny Budzińskiej. Cudowny głos i cudowny artysta. Występowałam również na gdańskiej scenie z Robertem Gierlachem, śpiewałam z nim wielokrotnie za dyrekcji Marka Weissa w takich przedstawieniach jak „Czarodziejski flet”, „Czarna Maska”. Jest to doskonały polski baryton, także pochodzący z Sanoka. Robert poprosił mnie, żebym była promotorem jego doktoratu – ja już byłam wówczas doktorem habilitowanym. Było mi niezmiernie miło i natychmiast się zgodziłam. Wybrał sobie temat „Związki muzyki i słowa w cyklu Schwanengesang Franciszka Schuberta”. Pięknie się obronił w Akademii Muzycznej w Gdańsku. To był świetny doktorat. Chcę jeszcze wspomnieć o Bernadettcie Grabias – wspaniały mezzosopran z Rzeszowa, solistka Teatru Wielkiego w Łodzi. Znam ją jako artystkę i bardzo cenię jej talent. Jest przecież jeszcze cudowna Monika Ledzion, jeden z najpiękniejszych polskich mezzosopranów. Jest ona także absolwentką średniej szkoły muzycznej w Rzeszowie.

Z. S.: Gdyby mogła Pani wybierać po raz drugi – wybrałaby Pani śpiew?

M. F. K.: Myślę, że tak. Kiedyś marzyłam o tym, by zostać aktorką. To było moje wielkie marzenie dzieciństwa, wczesnej młodości. I to się właściwie spełniło, dzięki temu, że zostałam śpiewaczką operową. Kreowałam wiele ról na scenie i mogłam spełniać swoje aktorskie pasje. A że oprócz tego kochałam śpiew i muzykę, zrealizowałam się w pełni jako muzyk, jako śpiewaczka i jako aktorka. Połączyłam w ten sposób swoje dwie wielkie pasje: aktorstwo i muzykę. Czuję się spełniona – tak mogę z przekonaniem o sobie powiedzieć. Życzę młodym ludziom, młodym adeptom sztuki wokalnej, żeby nie przestawali marzyć i wyznaczali sobie wysokie cele, bo tylko konsekwencja w dążeniu do celu jest w stanie doprowadzić nas do realizacji swoich marzeń. Najważniejsza jednak jest praca nad sobą i dążenie do doskonałości. Nie zawsze dojdzie się do spektakularnych wielkich sukcesów, osiągnięć, czasem życie na to nie pozwala, ale najważniejsza jest sama droga, rozwój. To nas kształtuje i ubogaca. Ja też miałam kiedyś marzenia i krok po kroku, malutkimi kroczkami pięłam się, żeby je spełniać. Cieszyłam się każdym drobnym sukcesem, postępem. Dzisiaj uczę tego młodych ludzi i w kształceniu ich głosów, w rozwijaniu ich osobowości, odnajduję swoje posłannictwo.

Z prof. zw. dr hab. Moniką Fedyk - Klimaszewską rozmawiała Zofia Stopińska w Busku-Zdroju 1 sierpnia 2017r.

Wieczór z operą i operetką w RCKP

Zofia Stopińska: Z prezesem Krośnieńskiego Towarzystwa Muzycznego – panią Małgorzatą Busz-Perkins rozmawiamy w niedzielę – 6 sierpnia, późnym wieczorem po zakończeniu XI Wieczoru z operą i operetką, który organizowaliście wspólnie z Regionalnym Centrum Kultur Pogranicza w Krośnie i to był wspaniały wieczór.

Małgorzata Busz-Perkins: Bardzo się cieszę, że ten koncert został tak oceniony. W mniejszych ośrodkach organizacja takich koncertów nie jest łatwa, bo trzeba zgromadzić odpowiednie środki finansowe, czyli znaleźć sponsorów, trzeba wszystko „ogarnąć” logistycznie, ale najbardziej się cieszę, że możemy kontynuować główne zadanie naszego Towarzystwa polegające na promocji i pokazywaniu w krośnieńskim środowisku wspaniałych młodych talentów z Podkarpacia i często także z terenu sąsiednich województw. Na terenie Polski Południowo – Wschodniej jest bowiem wielu bardzo uzdolnionych ludzi. Stąd pochodzi wielu sławnych muzyków i powinniśmy się tym cieszyć. Wielu z nich jest już bardzo sławnych w kraju i za granicą, pracują w dużych miastach – w teatrach muzycznych i filharmoniach, są laureatami ważnych konkursów muzycznych, mówi się o nich i pisze. Musimy ich do nas zapraszać i podkreślać, że stąd pochodzą. Dzisiaj gościliśmy czwórkę młodych artystów posiadających piękne, świeże i mocne głosy. Byli to Anna Bacciarelli – sopran, Dominika Farbaniec – sopran, Tomasz Furman – tenor i Paweł Trojak – baryton, pozwoliłam sobie na przypomnienie mojego mezzosopranu w dwóch utworach, ale moją główną rolą było przybliżenie publiczności ich sylwetek i utworów, które śpiewali. Krośnieńskie Towarzystwo Muzyczne na samym początku działalności obrało sobie za cel promowanie młodych talentów w naszym środowisku, polegające na zaproszeniu ich na koncert i mówieniu o ich sukcesach, bo to jest dla naszego środowiska, dla życia kulturalnego w naszym mieście bardzo ważne.

Z. S.: Z pewnością dla tych młodych artystów te koncerty są także bardzo ważne, bo przecież mają szanse wystąpić w rodzinnych stronach, gdzie rozpoczynali swoje przygody z muzyką.

M. B. P.: Oczywiście. Zawsze są zadowoleni, że mogą u nas zaśpiewać, a przy okazji zobaczyć rodzinne strony i często spotkać się z rodziną, i przyjaciółmi ze szkolnych lat.

Z. S.: Program był zaplanowany bardzo starannie z myślą o plenerowym koncercie na pięknym Rynku w Krośnie, ale pogoda zmieniła te plany i koncert odbył się w wypełnionej słuchaczami dużej Sali Regionalnego Centrum Kultur Pogranicza. Jest za co dziękować tym, którzy pomogli w organizacji tego wieczoru.

M. B. P.: Bardzo się cieszę, jestem wdzięczna wszystkim sponsorom i oby współpraca z nimi dalej nam się tak dobrze układała. Dziękuję także wszystkim pracownikom RCKP i moim najbliższym współpracownikom za pomoc. Efekty naszej pracy są widoczne, bo dużo ludzi chętnie przychodzi na nasze imprezy, aby się cieszyć i bawić z nami. Dzisiaj publiczność gorąco oklaskiwała występy, a często nawet śpiewała z nami. Wielka radość muzykowania panowała dzisiaj i na scenie, i na widowni. Wielki wpływ na świetną atmosferę panującą na scenie i na widowni miał Podkarpacki Kwartet Fortepianowy TEAM FOR VOICES w składzie: Anna Stępień – skrzypce, Izabela Tobiasz – altówka, Halina Hajdaś – wiolonczela i Janusz Tomecki – fortepian, który był także autorem aranżacji wszystkich utworów. Zespół, jak sama nazwa wskazuje, towarzyszył wokalistom, ale pokazał także swój wielki kunszt wykonując kilka krótkich utworów instrumentalnych. W programie królowały arie i duety z oper i operetek, ale nie zabrakło także fragmentów z musicali, pieśni neapolitańskich i muzyki filmowej. Jestem szczęśliwa, że wszystko się udało.

Z. S.: Pod koniec koncertu zapowiedziała Pani, że Krośnieńskie Towarzystwo Muzyczne myśli już o kolejnych wydarzeniach

M. B. P.: Owszem, mam w planie już niedługo, bo 12 sierpnia – organizujemy przy bardzo istotnym wsparciu Burmistrza Gminy Rymanów koncert w Rymanowie-Zdroju. Rozpoczniemy o dwudziestej w samym sercu tego urokliwego kurortu, a w programie także znajdą się arie operowe i operetkowe oraz pieśni. Wystąpimy w zmienionym trochę składzie, ale będą to także młodzi, zdolni i wspaniali artyści. Drugi koncert odbędzie się 8 października w Piwnicy PodCieniami, a cały wieczór będzie poświęcony Bolesławowi Leśmianowi, bo w tym roku obchodzimy 80-tą rocznicę jego śmierci. Usłyszymy piosenki z jego tekstami i wiersze. Trzeci koncert odbędzie się 22 października – w niedzielę w Muzeum Podkarpackim. Wykonawcom będzie towarzyszył nasz wspaniały fortepian marki Pleyel z czasów Chopina. Będzie to biesiada Moniuszkowska, wypełniona najsłynniejszymi ariami i pieśniami tego znakomitego kompozytora. Z utworami Stanisława Moniuszki powinniśmy być „za pan brat”. 26 listopada w Sali RCKP odbędzie się „Koncert Andrzejkowy”, poświęcony piosenkom z lat 80-tych. Zatytułowaliśmy ten wieczór „Jolka, Jolka pamiętasz” i zaśpiewamy same hity z tego okresu, kiedy chodziło się na dyskoteki i „domówki”. Słuchało się tych pieśni buntu i niezgody na to, co mieliśmy wtedy. Myślę, że będzie ciekawie.

Z. S.: Mam nadzieję, że będziemy Państwa informować o imprezach Krośnieńskiego Towarzystwa Muzycznego i życzę Wam bogatych darczyńców, abyśmy mogli jak najczęściej się spotykać.

M. B. P.: Dziękuję bardzo i polecamy nasze koncerty, bo organizujemy je z myślą o licznej publiczności. Wypełnione sale zawsze nas cieszą.

Z panią Małgorzatą Busz-Perkins – prezesem Krośnieńskiego Towarzystwa Muzycznego rozmawiała Zofia Stopińska 6 sierpnia 2017 roku w Krośnie.

Magia organów ciągle mnie zachwyca mówi prof. Piotr Rojek

Zofia Stopińska: Z wyśmienitym organistą panem Piotrem Rojkiem rozmawiamy po drugim w lipcu bieżącego roku koncercie na Podkarpaciu. Tydzień temu wystąpił Pan w Rzeszowie, a dzisiejszym koncertem, wspólnie ze świetnym trębaczem Igorem Cecocho, zakończyli panowie XXVI Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej Leżajsk 2017. W Leżajsku miał Pan do dyspozycji w sumie trzy instrumenty znajdujące się na jednym chórze, natomiast w sercu Rzeszowa, w kościele św. Krzyża przy ul. 3-Maja, jest niewielki instrument. Co Pan sądzi o organach w tej świątyni?

Piotr Rojek: Kościół św. Krzyża w Rzeszowie ma ciekawy instrument. To są organy Riegera – budowniczego, który działał na terenie Śląska. Na początku XX wieku jego firma postawiła wiele instrumentów, ale w regionie podkarpackim jest ich niewiele. Są to dwumanuałowe organy liturgiczne. Pierwszy manuał główny ma pełne pleno, a drugi manuał jest zbudowany w oparciu o głosy ośmiostopowe i czterostopowe. Lubię wyzwania, a koncert na tym instrumencie był wyzwaniem, bo zamieściłem w programie utwór Jehana Alaina, który wymagał większej palety barw, postanowiłem zagrać także wielką Sonatę Feliksa Borowskiego i mam nadzieję, że udało się pokazać wszystko, co jest najpiękniejsze w tych organach.

Z. S.: Przyznam się, że byłam zaskoczona efektem końcowym, bo nie sądziłam, że takie utwory można na tym instrumencie grać i zabrzmiały one pięknie.

P. R.: Ja się także cieszę, kiedy następuje coś w rodzaju „sprzężenia zwrotnego”, polegającego na tym, że instrumenty, które ja znam i wydaje mi się, że już mnie niczym nie zaskoczą, kiedy zasiada przy nich inny organista, a on odkrywa zaskakującą mnie paletę barw, zastosuje połączenie głosów, które jest dla mnie wielką niespodzianką. Są to wspaniałe chwile.

Z. S.: Bardzo umiejętnie dobrał Pan głosy towarzysząc fletowi, na którym grała rewelacyjnie Edyta Fil.

P. R.: Edytka Fil przyjechała na ten koncert z dalekiej Moskwy. Jest to genialna flecistka, z którą współpracowało mi się wspaniale, a mieliśmy w programie m.in. „Tańce rumuńskie” Beli Bartoka – dzieło bardzo trudne, wieloczęściowe, wymagające wielkiej precyzji i wielu wspólnie spędzonych chwil, a my nie mieliśmy za dużo czasu, aby wspólnie popracować. Mimo to obydwoje stwierdziliśmy, że grało nam się tak, jakbyśmy zawsze ze sobą współpracowali.

Z. S.: Podczas koncertów w Rzeszowie i w Leżajsku improwizował Pan na tematy zadane przez publiczność. Okazuje się, że publiczność bardzo chętnie zgłaszała utwory, których melodie miały zabrzmieć w improwizacji. Bez trudu można by było zapełnić improwizacjami cały koncert.

P. R.: Bardzo mnie cieszy fakt, że udaje się nawiązać z publicznością taką nić porozumienia, która owocuje zestawem ciekawych tematów do improwizacji. Opowiem pani pewną ciekawostkę. Wczoraj wieczorem miałem okazję zamykać koncertem finałowym, razem z panem burmistrzem, międzynarodowy festiwal organowy w Oleśnicy niedaleko Wrocławia, który odbywa się w przepięknej bazylice. Wykonawcą wczorajszego koncertu był Henryk Jan Botor, który jest świetnym improwizatorem. Umówiłem się z nim, że publiczność poda mu tematy. Z obawą mówił przed koncertem, że potrzebne są chociaż dwa tematy. Po mojej zapowiedzi bardzo szybko padały propozycje i było ich aż jedenaście. Oczywiście nie mógł skorzystać ze wszystkich, ale większość zabrzmiała. W Leżajsku było podobnie – wiele osób śmiało zgłaszało swoje propozycje, postanowiłem zbudować z tego kilka improwizacji i wykonałem je na wszystkich instrumentach, które na chórze się znajdują (mamy w leżajskiej bazylice trzy instrumenty). Planowałem, że wykorzystam te dwa mniejsze instrumenty towarzysząc profesorowi Igorowi Cecocho, który grał na trąbce, a raczej na kilku trąbkach. Z tym znakomitym trębaczem współpracuję już dość długo, rozumiemy się doskonale i lubimy z sobą grać, a nawet przygotowujemy się do nagrania wspólnej płyty. Nie wykorzystaliśmy dzisiaj bocznych instrumentów z jednej prostej przyczyny – obok bocznych organów jest mało miejsca i dźwięk trąbki był jakby „zakryty”. Dużo czasu poświęciliśmy na próbę, bo chcieliśmy dobrze ustawić proporcje pomiędzy instrumentami, bardzo nam bowiem zależało, żeby te proporcje były właściwe. Mieliśmy asystenta, który nam pomagał grając fragmenty razem z trąbką, a ja w tym czasie słuchałem na dole, bo na chórze słychać zupełnie inaczej. Igor musiał stanąć na podeście niedaleko balustrady, aby z dołu było widać czarę instrumentu.

Z. S.: Nie miał Pan chyba większych problemów z doborem głosów do utworów na dużym instrumencie.

P. R.: Nie miałem. To jest bardzo ciekawy instrument, z przepięknym prospektem barokowym, a właściwie nawet rokokowym. Dzisiaj dopiero uświadomiłem sobie, że on przeżył trzy duże odsłony. Najpierw ten prospekt krył instrument barokowy, nieznany nam dzisiaj zupełnie. W 1905 roku Aleksander Żebrowski – znany budowniczy organów ze Lwowa, zbudował duży instrument romantyczny na bazie istniejącego instrumentu barokowego, a więc ten główny pozytyw, który był potężny, z obsadzonym głosem ośmiostopowym, został opróżniony i w tym miejscu postawiono przodem do ołtarza przepiękny kontuar, stylizowany na słynny kontuar francuskiego budowniczego Cavaille – Colla, z różnymi urządzeniami, nawet z rozstawianiem głosów, i to była druga odsłona – romantyczny instrument w szafie barokowej. Trzecia odsłona nastąpiła w roku 1967, kiedy to organmistrz Robert Polcyn z Poznania wraz ze swoją firmą, pod nadzorem rzeczoznawców, dał nową szatę leżajskim organom – zbarokizował je. Z dzisiejszego punktu widzenia, powrót do wzorców barokowych nie był najwierniejszy, bo samo umiejscowienie w organach o specyfice i oddechu romantycznym głosów wysokostopowych nie rozwiązało problematyki w 100%. Niemniej jednak taki był stan wiedzy w tamtych latach i było to wówczas odkrywcze i nowatorskie. Mówiąc najkrócej – instrument zromantyzowany został odromantyzowany – i to jest trzecia odsłona głównego instrumentu leżajskiego, który w tej szacie funkcjonuje do dnia dzisiejszego. Ciekawostką jest pozostawienie w bocznych instrumentach starej substancji barokowej, jeszcze z XVII wieku. Najmniejsze organy, posiadające jedną klawiaturę ręczną i nożną, po lewej stronie stojąc przodem do ołtarza, są w największej części barokowe.

Z. S.: Utwory organowe, które wykonał Pan dzisiaj w bazylice leżajskiej, zaplanował Pan w oparciu o dyspozycję organów.

P. R.: Zawsze proszę organizatorów koncertów o dyspozycję instrumentu, czyli zestaw głosów i w oparciu o to staram się ułożyć program. W tym miejscu moglibyśmy rozpocząć długą dyskusję, co na danym instrumencie powinno się wykonywać, a czego nie należy grać. Zawsze są różne podejścia, natomiast układając program starałem się uwzględnić obecność trąbki, a właściwie trąbek, bo pan prof. Igor Cecocho w pierwszym utworze (Arioso – J. S. Bacha) grał przepięknie na flugelhornie, a później używał jeszcze trzech z przywiezionych czterech trąbek. Chcę podkreślić, że trąbka znakomicie łączy się z organami, bo można na tym instrumencie grać bardzo delikatnie, ale również można grać ostro lub mocno i wówczas trąbka jest doskonale słyszalna – nie zmiażdży jej dźwięk organów. Pokazaliśmy to we współczesnej kompozycji czeskiego kompozytora Lubosa Fisera, gdzie mamy pełen dużych kontrastów dialog trąbki i organów. Były takie momenty, kiedy organy były fortissimo a trąbka nadal była słyszalna. Jeśli gram z innymi instrumentami: skrzypce, wiolonczela, flet czy klarnet – trzeba bardzo pilnować właściwych proporcji.

Z. S.: Chcę jeszcze powrócić do improwizacji, których na koncertach miałam przyjemność wysłuchać, improwizował Pan na zadane tematy i tak się złożyło, że znał Pan wszystkie zgłoszone do improwizacji melodie. Co Pan robi, kiedy nie zna Pan tematu?

P. R.: To jest zawsze ryzyko i niebezpieczeństwo, jeśli improwizuje się w oparciu o tematy, które podaje publiczność na pół minuty przed improwizowaniem, łatwo wówczas „wejść na minę”. Miałem już takie sytuacje, że nie znałem melodii, ale podający zanucił ją, szybciutko zapisałem tę melodię i mogłem improwizować. Wbrew pozorom, z nieznanymi tematami jest mniejszy problem niż z tematami, które są wszystkim bardzo dobrze znane – na przykład temat „Ave Maria" - nie jest łatwo improwizować na temat, który się sam narzuca i jakby „wchodzi pod palce” , a trzeba coś innego pokazać w oparciu o temat, który człowieka kieruje już na określone tory. Nie jest to wcale takie proste. To jest ryzyko improwizowania, ale ja kocham improwizację.

Z. S.: Nie jest proste także połącznie wszystkich tematów – bo często jest Pan proszony o improwizację na temat melodii różnych pieśni kościelnych, utworów z muzyki klasycznej czy filmowej i trzeba je umiejętnie zestawić.

P. R.: Faktycznie, dzisiaj połączyłem „Bolero” Ravela z „Christus vincit”. Pierwszy z wymienionych utworów ma charakterystyczny rytm, który można przetworzyć na różne sposoby, natomiast melodia „Christus vincit” jest bardzo wdzięcznym dla improwizatora tematem, którym można mocno zakończyć całą formę. Muszę podkreślić, że w improwizacji oprócz wiedzy, doświadczenia, techniki – trzeba mieć refleks, bo słuchacz nie może ani przez moment odnieść wrażenia, że nie wiem, co mam grać, że czegoś szukam. Również każdy instrument inaczej inspiruje do improwizacji – inaczej mały instrument, inaczej duży, barokowy, romantyczny czy współczesny. Duże organy leżajskie inspirowały mnie do obszernych romantycznych improwizacji.

Z. S.: Czy ten fakt, że koncertując w różnych miejscach za każdym razem gra Pan na innym instrumencie, który ma tę samą nazwę – organy - zafascynował Pana i wpłynął na decyzję przy wyborze zawodu organisty – wirtuoza? Studiował Pan przecież także kompozycję.

P. R.: Organy umiłowałem w sposób szczególny i rzeczywiście ta różnorodność mnie zawsze pociągała, ale na organach zacząłem grać jako małe dziecko, bo w wieku czterech lat. Nie chodziłem wówczas jeszcze do żadnej szkoły, bo nie uczy się tak małych dzieci gry na organach. Zachwyciła mnie masa dźwięku – organy to jest taki „czołg muzyczny”, o ogromnych możliwościach. Jest to król instrumentów, a na pytanie, dlaczego organy są królem instrumentów – odpowiadam: bo jest największy, najwięcej może, nad wszystkimi panuje. Organy panują nad wszystkimi instrumentami, mogą być instrumentem solowym, akompaniującym, symfonicznym. Magia tego instrumentu mnie zachwyciła, raz postawiony dźwięk brzmi tak długo, jak chcę, jeśli tylko jest powietrze w miechu. Mogę sobie także dowolnie zmieniać barwę dźwięku, bo mam do dyspozycji różne przyciski, za pomocą których uruchamiam różne grupy piszczałek. To wszystko fascynuje mnie do dzisiaj, chociaż w moim zawodzie jest też niebezpieczeństwo, bo nigdy nie wiem, w jakim jest stanie instrument, dopóki przy nim nie zasiądę. Nie wiem wcześniej, czy będę mógł wykonać wszystko to, co chcę. Każdy instrument ma swoje tajemnice, czasem problemy. Trąbka jest pięknym instrumentem i bardzo trudnym, ale trębacz wie, na czym będzie grał, bo ma ten instrument, natomiast ja nie wiem, z czym się spotkam, bo przecież każde organy są inne zarówno technicznie, jak i brzmieniowo, bo głosy mające tę samą nazwę brzmią inaczej.

Z. S.: Organy są wrażliwe na temperaturę, pogodę, bo od niej zależy wilgotność powierza.

P. R.: Organy są wrażliwe na wszystko, nawet na wykonawcę. (śmiech)

Z. S.: Ukończył Pan także kompozycję, czy ma Pan czas na komponowanie?

P. R.: Czasem tak, ale najbardziej mobilizują mnie zamówienia. Ostatnio pisałem utwór organowy na konkurs jako kompozycję obowiązkową. Nie wygląda to jednak tak, że siadam, komponuję i za kilka czy kilkanaście godzin utwór jest gotowy. Nie da się tego zrobić po prostu „na kolanie”. Trzeba się wcześniej zastanowić, coś naszkicować, przemyśleć i dopiero wówczas zabierać się do tworzenia.

Z. S.: Nie można komponowania porównać z improwizacją.

P. R.: Nie, bo kompozytor ma czas, a jak uzna, że jest to dzieło niedoskonałe, to może je poprawić, wyrzucić, spopielić, a w improwizacji nie ma na to czasu – tworzę, gram i publiczność tego słucha. Jest to fascynujące, ale tak naprawdę nie można grać dobrze na organach, jak się tym człowiek nie pasjonuje. Ta pasja nie znosi konkurencji. Uwielbiam się „zaszyć” przy organach na kilka godzin, ale to odbywa się kosztem życia prywatnego. Sztuka potrzebuje czasu, a nie zawsze osoba towarzysząca nam w życiu to rozumie i akceptuje.

Z. S.: Lato jest dla organistów czasem wytężonej pracy.

P. R.: Tak, latem odbywa się większość festiwali organowych i są to nasze „żniwa”. Sezon zaczyna się w kwietniu lub maju, kiedy robi się ciepło i trwa do października, a czasem nawet do listopada, ale najintensywniej działamy w miesiącach wakacyjnych. Ja tego nie traktuję jako wyrzeczenie, bo jest to mój życiowy cel, ale jeśli ktoś chce żyć inaczej, to nie znajdzie kompromisu. Organista musi pracować jak rolnik, bo rolnik ma żniwa przy zbiorach, a my mamy w tym samym czasie „żniwa muzyczne”.

Z. S.: Myślę, że z dobrymi wrażeniami wyjedzie Pan z Podkarpacia, chociażby z tego powodu, że ma Pan tutaj dalszą rodzinę.

P. R.: Tak. Stąd pochodzi moja mama, a tato z Nowego Sącza. W Nowym Sączu mamy dom rodzinny, którym się obecnie opiekuję. To są dla mnie tereny bardzo ważne, bowiem tutaj „ładuję akumulatory”. Ten rok jest także wyjątkowy, bo moja trasa koncertowa w bardzo naturalny sposób ułożyła się sentymentalnie. Grałem w Bieczu, w Krakowie, Nowym Sączu, Rzeszowie i Leżajsku. Zawsze z przyjemnością przyjeżdżam w te strony z koncertami, bo jest tutaj wiele pięknych miejsc i cudownych instrumentów, a także ludzie są wspaniali. Cóż więcej można chcieć?

Z prof. nadzw. dr hab. Piotrem Rojkiem rozmawiała Zofia Stopińska 31 lipca w Leżajsku.

Pozwolę sobie jeszcze na przybliżenie sylwetki tego znakomitego artysty.

Piotr Rojek ukończył Ogólnokształcącą Szkołę Muzyczną I i II stopnia im. Karola Szymanowskiego we Wrocławiu, w klasie organów Klemensa Kamińskiego (1994 r.). Kontynuował edukację w Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu, wieńcząc ją dyplomami: na Wydziale Instrumentalnym w klasie organów prof. Andrzeja Chorosińskiego (1999 r.) oraz na Wydziale Kompozycji, Dyrygentury, Teorii Muzyki i Muzykoterapii w klasie kompozycji prof. Zygmunta Herembeszty i prof. dr hab. Krystiana Kiełba (2003 r.)

Odbył szereg kursów mistrzowskich – interpretacyjnych oraz improwizatorskich, prowadzonych przez tak wybitne osobistości świata muzyki organowej jak: Julian Gębalski, Bernhard Haas, Hans Haselböck, Ton Koopman, Jon Laukvik, Armin Schoof, Wolfgang Seifen, Józef Serafin czy Harald Vogel.

Dr hab. Piotr Rojek pracuje na stanowisku profesora w macierzystej uczelni. Kieruje Katedrą Organów, Klawesynu i Muzyki Dawnej. W kwietniu 2016 został wybrany na stanowisko Dziekana Wydziału Instrumentalnego / na kadencję 2016 – 2020/. Prowadzi również klasę organów w Państwowej Szkole Muzycznej II stopnia im. Ryszarda Bukowskiego we Wrocławiu.

Artysta koncertował m.in. w Czechach, Finlandii, na Łotwie, w Niemczech, Norwegii, Słowacji, Szwecji, Ukrainie, Wielkiej Brytanii oraz na Wyspach Alandzkich. Prowadzi także kursy mistrzowskie w kraju i za granicą. Ma w dorobku kilkanaście płyt. Powstała w 2005 roku płyta, na której zarejestrowano dziewięć toccat wybitnych kompozytorów od baroku do XX wieku, wykonanych na zabytkowych organach Adama Horacego Caspariniego w Wołowie, otrzymała nominacje do prestiżowej nagrody Polskiej Akademii Fonograficznej Fryderyk.

Piotr Rojek był stypendystą Ministra Kultury i Sztuki, Internationale Altenberger Orgelakademie w Niemczech oraz laureatem konkursów organowych i kompozytorskich.

Artysta otrzymał także szereg nagród i wyróżnień, m.in. : Nagrody Rektora Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu, Nagrodę Dyrektora Centrum Edukacji Artystycznej w Warszawie, Brązowy Krzyż Zasługi, Odznakę Zasłużony dla Kultury Polskiej oraz Nagrodę Ministra Kultury Ukrainy.

Chińskie inspiracje i muzyka polska w Filharmonii Podkarpackiej

W środku wakacji Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego w Rzeszowie zaprasza Państwa 13 sierpnia 2017 roku, (NIEDZIELA), o godzinie 18:00 do sali koncertowej na koncert „Chińskie inspiracje i muzyka polska”.

Zofia Stopińska: Na temat niedzielnego koncertu i najbliższych planów naszych filharmoników rozmawiam z panią prof. Martą Wierzbieniec – Dyrektorem Naczelnym Filharmonii Podkarpackiej.

Marta Wierzbieniec: Jest środek lata, środek urlopów, dodatkowo długi weekend rozpocznie się właściwie już 11 sierpnia, a tu koncert w Filharmonii? – dlaczegóż by nie? Niektórzy na pewno już wrócili ze swoich wakacyjnych wyjazdów, inni może jeszcze nie zdążyli wyjechać, bo zaplanowali urlopy na końcówkę sierpnia albo na wrzesień. Nasza wakacyjna oferta skierowana jest do tych osób, a także do tych, którzy na urlop z różnych powodów nie wyjeżdżają. Wszystkich serdecznie zapraszam.
Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej dużo pracowała w lipcu i na początku sierpnia. Już pod koniec czerwca w Filharmonii wystawiona została operetka „Zemsta nietoperza” – Johanna Straussa, w lipcu odbył się koncert Orkiestry w czasie Festiwalu im. K. Jamroz w Busku Zdroju, Zespół „Arso Ensamble” występował na scenie przy fontannie multimedialnej w Rzeszowie, ten sam zespół w nieco innym składzie koncertował w zabytkowej cerkwi w Radrużu, a Orkiestra towarzyszyła solistom w czasie koncertu plenerowego 30 lipca w Lubaczowie. Lipiec był bardzo pracowity, a 13 sierpnia Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej wystąpi w czasie Festiwalu w Krynicy Zdroju.
W tym samym dniu (13 sierpnia) zapraszamy Państwa do Filharmonii Podkarpackiej na godzinę 18.00. Zwykle w soboty i w niedziele organizujemy koncerty nieco wcześniej, bo dla większości Państwa jest to dzień wolny od pracy i można się wcześniej wybrać na koncert.

W najbliższą niedzielę wystąpią wyjątkowi goście, bo przyjadą do nas artyści z Chin.
Filharmonia Podkarpacka nawiązuje współpracę z ośrodkami muzycznymi w Chinach. Mamy różne, dalekosiężne plany tej współpracy. Rozmawiamy nie tylko o tournée Orkiestry naszej Filharmonii do Chin, bo taka trasa koncertowa niebawem już przed nami – na przełomie bieżącego i następnego roku będziemy w Chinach. Chce jednak zapewnić Państwa, że Koncert Sylwestrowy i Koncert Noworoczny odbędą się w Filharmonii, ponieważ Orkiestra liczy 70 osób i nie wszyscy wyjadą, a ci, co zostaną i doangażowani muzycy, pod dyrekcją maestro Massimiliano Caldiego, wystąpią w Rzeszowie.

Podczas pobytu w Chinach Orkiestra koncertować będzie w dziewięciu, a może nawet dziesięciu miastach. Pobyt będzie trwał aż dwa tygodnie i czeka nas ogromna wyprawa, wymagająca mnóstwa przeróżnych działań organizacyjnych i przygotowań artystycznych.

Z. S.: Orkiestra i zespoły Filharmonii Podkarpackiej będą mieli okazję koncertować w Chinach, a w Rzeszowie usłyszymy artystów z Chin.

M. W.: Współpraca polegać będzie nie tylko na naszych wyjazdach, to także plany zaproszenia tutaj chińskich wykonawców. Rozmawiamy także o nagraniach. Jedną płytę w związku z planowanym wyjazdem już zarejestrowaliśmy i ona ukaże się jesienią. Tę płytę można by nazwać „Chińskie inspiracje w muzyce europejskiej", bo być może nie wszyscy zdajemy sobie sprawę, że wielu kompozytorów właśnie z kultury chińskiej czerpało muzyczne natchnienie. Rozmawiamy także o nagrywaniu z Chińczykami kolejnych płyt, być może z udziałem ich dyrygentów i solistów. Rozmawiamy także o warsztatach i różnych formach edukacji, m.in. w zakresie dyrygentury czy instrumentalistyki, ale to wszystko przed nami i trudno mówić o szczegółach, bo najpierw musimy się poznawać, spotykać, rozmawiać, a przede wszystkim prezentować swoją kulturę.

Z. S.: Niedzielny koncert w Rzeszowie będzie dobrym początkiem, bo w programie będą utwory kompozytorów z Chin i Polski.

M. W.: Tak. 13 sierpnia o 18.00 w Filharmonii Podkarpackiej gościć będziemy artystów z Chin – wystąpi osiem osób prezentując różnorodne programy. Chińczycy zaprezentują także swoje instrumenty, myślę, że będzie bardzo kolorowo i ciekawie, bo przecież tej muzyki nie słuchamy na co dzień. Nie znamy nawet zbyt wielu nazwisk chińskich kompozytorów i dlatego zapraszam Państwa serdecznie do Filharmonii Podkarpackiej. Jestem przekonana że z przyjemnością wszyscy posłuchają innych harmonii, systemów dźwiękowych, tonalności, budowy formalnej chińskich utworów.

Wiadomo, że Chińczycy interesują się kulturą europejską, a szczególnie muzyką polską – Chopin to przecież uwielbiany przez nich kompozytor. Będąc w Chinach w różnych miejscach można usłyszeć muzykę Chopina i nazwisko tego kompozytora jest znane.
Dlatego właśnie utwory Chopina zaprezentuje m.in. pani Maria Korecka-Soszkowska, wybitna polska pianistka pochodząca z Podkarpacie. Bardzo się cieszę, że utwory Chopina grać będzie osoba tak niezwykle zasłużona dla propagowania twórczości tego kompozytora nie tylko w Polsce.

Będzie to okazja do rozmów, do spotkań, pokażemy Chińczykom nasz region i nasze miasto, bo chcemy, aby ta współpraca zaowocowała różnymi projektami artystycznymi, które będziemy mogli realizować w przyszłości.
Serdecznie zapraszam Państwa w najbliższą niedzielę o 18.00 do Filharmonii Podkarpackiej na koncert „Chińskie inspiracje i muzyka polska”.

Z panią prof. Martą Wierzbieniec – Dyrektorem Naczelnym Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie rozmawiała Zofia Stopińska 8 sierpnia 2017 roku.

Chcę także polecić Państwa uwadze wywiad z panią prof. Marią Korecką-Soszkowską, który zarejestrowałam na początku czerwca b.r. w Warszawie - wywiad zamieszczony jest na tym blogu. Warto także posłuchać najnowszej, bo wydanej na początku 2017 roku płyty z utworami Fryderyka Chopina w wykonaniu Marii Koreckiej-Soszkowskiej. Na krążku zamieszczone są 24. Preludia op. 28 oraz Andante spianato i Wielki Polonez Es-dur op. 22. Być może przed niedzielnym koncertem w Filharmonii Podkarpackiej można będzie także kupić tę płytę.

Subskrybuj to źródło RSS