wywiady

Jestem bardzo zadowolony ze współpracy z Filharmonią Podkarpacką

    W programie ostatniego październikowego koncertu w Filharmonii Podkarpackiej znalazło się „Ein deutsches RequiemJohannesa Brahmsa – dzieło przeznaczone na wielką orkiestrę symfoniczną, chór mieszany oraz głosy solowe ( sopran i baryton). Był to pierwszy tak monumentalny utwór Brahmsa, który zyskał od razu międzynarodową sławę. Wyjątkowość tego utworu polega między innymi na tym, że tekst nie jest oparty na liturgii mszy żałobnej, lecz na wybranych przez kompozytora fragmentach z Biblii. Rozmyślania nad kruchością ludzkiego życia, tęsknota za wiecznym pokojem, pełne smutku wspomnienia o zmarłych i współczucie dla tych, co pozostali w osamotnieniu, stanowi treść „Niemieckiego Requiem” Johannesa Brahmsa.

    27 października w Rzeszowie wykonawcami „Ein deutches Requiem” byli: Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej, Chór Akademicki z Pragi, Lucie Silenkowá – sopran, Pavel Klečka – baryton, a całością dyrygował Jiři Petrdlik. Świetnie przygotowana orkiestra i wspaniale brzmiący chór pod wprawną batutą Jiři Petrdlika oraz znakomici soliści sprawili, że po wykonaniu utworu publiczność bardzo długo gromkimi oklaskami dziękowała wykonawcom za ucztę duchową.

    Przed koncertem poprosiłam dyrygenta o rozmowę, ponieważ pragnę Państwu przedstawić tego młodego, ale już bardzo cenionego w całej Europie mistrza batuty. Pan Jiři Petrdlik zgodził się po chwili wahania, bo wprawdzie nieźle opanował język polski, ale nie mówi tak płynnie jak Polacy. Ponieważ Artysta studiował grę na fortepianie, puzonie i dyrygenturę – zapytałam, jak rozpoczęła się jego muzyczna edukacja.

    Jiři Petrdlik : Jako dziecko rozpocząłem naukę muzyki od gry na fortepianie. W czasach komunizmu dzieci nie miały wielkiego wyboru: obowiązkowa szkoła powszechna i muzyka albo sport. Wybrałem muzykę i jak miałem trzy lata, już próbowałem coś grać na fortepianie i później zacząłem regularnie uczęszczać do szkoły muzycznej. Chciałem także uczyć się grać na trąbce, zainteresowała mnie także waltornia i rozpocząłem lekcje gry na tych instrumentach, ale wkrótce okazało się, że o wiele lepszym instrumentem dla mnie będzie puzon, rozpocząłem naukę i bardzo spodobało mi się brzmienie puzonu, a ponieważ sporo ćwiczyłem, to szybko zacząłem grać pięknym dźwiękiem. Po ukończeniu szkoły średniej postanowiłem studiować dyrygenturę.

    Zofia Stopińska : Postanowił Pan grać na dużym instrumencie, który nazywa się orkiestrą. Jakich umiejętności musi się nauczyć dyrygent?
    Owszem, można powiedzieć, że orkiestra jest swego rodzaju instrumentem. Najważniejsza w pracy dyrygenta jest umiejętność prowadzenia próby, bo dyrygent podczas prób musi komunikować się z orkiestrą tak jak z instrumentem. Koncert jest już wynikiem wcześniejszej wspólnej pracy.

    Uczył się Pan gry na instrumentach i studiował Pan dyrygenturę w Pradze.
    Tak było do 2004 roku, bo w tym roku byłem na mistrzowskich warsztatach u prof. Kurta Masura, który był wówczas dyrygentem – szefem Orkiestry Filharmonicznej w Nowym Jorku. Zajęcia odbywały się we Wrocławiu, bo Kurt Masur urodził się w Brzegu i z tym miastem, a także z Polakami, czuł się związany. Miałem szczęście być w mistrzowskiej klasie i pracować z Kurtem Maserem we Wrocławiu.

    Myślę, że to był bardzo ważny okres w Pana życiu.
    Tak, ale miałem także ogromne szczęście, bo ponad dwustu kandydatów zgłosiło się na zajęcia z Mistrzem, a on wybrał tylko dziesięć osób, które aktywnie mogły dyrygować, pracować i ja w tej dziesiątce się znalazłem. To był dla mnie bardzo ważny czas.

    Miał Pan także szczęście, bo jeszcze na studiach rozpoczął Pan dyrygowanie orkiestrami.
    Tak było. Myślę, że młody dyrygent powinien zaczynać pracę z orkiestrą jak najwcześniej. Nie należy czekać na ukończenie całego procesu edukacji. Już w czasie studiów należy pracować nad swoim rozwojem i umiejętnością komunikowania się z orkiestrami. Można się tego nauczyć jedynie podczas pracy z zespołem. Mogę to stwierdzić, bo aktualnie uczę też dyrygowania. Podczas zajęć można tylko studiować repertuar i doskonalić jedynie technikę dyrygencką, ale najważniejsza jest praca z orkiestrą; jak komunikować się z orkiestrą, jak rozkładać czas prób, który przecież jest ograniczony, a także jak poradzić sobie ze stresem i różnymi nieprzewidzianymi sytuacjami, których przecież nie brakuje.

    Pomimo młodego wieku jest Pan znanym i cenionym dyrygentem, jaki wpływ na przebieg Pana kariery miały konkursy dyrygenckie?
    Brałem udział w konkursach, ale wymienię tylko: Praga Cantat – gdzie otrzymałem Złoty Medal i Nagrodę Specjalną, American Opera Competition, podczas którego otrzymałem III nagrodę oraz Konkurs Dyrygentów D. Flicka w Londynie (w 2006 roku), gdzie byłem finalistą. To były ważne wydarzenia, ale z perspektywy czasu patrzę na konkursy inaczej. Myślę, że konkursy są dobrym sposobem do opanowania dużego repertuaru, umiejętnością koncentrowania się podczas pracy z zespołem. Dla mnie konkurs jest szansą na rozwój - ocena jurorów, miejsca w ścisłej czołówce nie są najważniejsze.

    Na konkursy przyjeżdżają w roli obserwatorów również dyrektorzy teatrów operowych czy filharmonii i szukają utalentowanych dyrygentów. Zaproszenie do poprowadzenia koncertu czy spektaklu operowego – to duża szansa dla młodych dyrygentów.
    Często się tak zdarza i to jest bardzo ważne dla młodych dyrygentów. Chcę jeszcze raz podkreślić, że nagrody nie są najważniejsze. Ważny jest udział, który stwarza możliwość rozwoju. Jestem zapraszany do jury konkursów i obserwuję, w jaki sposób udział przyczynia się do rozwoju uczestników.

    Praca w jury, szczególnie konkursów dyrygenckich, jest bardzo trudna i odpowiedzialna.
    Zgadzam się, to bardzo trudna i odpowiedzialna praca, zanim postawimy ocenę, musimy dokładnie przemyśleć tę decyzję i uzasadnić ją .

    Interesują Pana różne gatunki muzyki. Często dyryguje Pan w teatrach operowych, dyryguje Pan koncertami symfonicznymi i chóralnymi, bo przecież od 2010 roku prowadzi Pan Chór Akademicki z Pragi.
    Dyryguję nie tylko spektaklami operowymi, ale również baletowymi czy koncertami z udziałem śpiewaków, chórów, czasami także koncertami, w programach których pojawia się muzyka jazzowa, ale bardzo lubię także prowadzić spektakle oper barokowych, czy koncerty symfoniczne. Uwielbiam pracę z chórem, bo to są dla mnie chwile relaksu muzycznego. Uważam się za dyrygenta uniwersalnego. Nie wiem, jak to jest oceniane, bo jest wielu dyrygentów, którzy specjalizują się i koncentrują się – na przykład jedynie na repertuarze symfonicznym albo na jednej epoce muzycznej. Ja mogę prowadzić różne koncerty, ale jeśli uważam, że czegoś nie powinienem robić – to nie robię.

    Często, a właściwie ciągle Pan podróżuje i to nie tylko do różnych ośrodków muzycznych w Europie, ale także do Japonii, Chin, Stanów Zjednoczonych czy Kanady.
    Przez cztery lata współpracowałem z Orkiestrą Symfoniczną w Kairze, gdzie byłem dyrektorem artystycznym i głównym dyrygentem. Wówczas przynajmniej raz w miesiącu leciałem z Pragi do Kairu. Można powiedzieć, że podróże to jest połowa pracy dyrygenta. Jak lecę samolotem, to sięgam po partyturę i przygotowuję się do koncertu, natomiast jadąc samochodem relaksuję się.

    Dzieli się Pan swoją wiedzą i doświadczeniem ze studentami. Lubi Pan uczyć?
    Lubię, mam to chyba po mamie, która była nauczycielką. Od dziecka słyszałem, jak w domu mówiło się o pracy z młodzieżą. Praca pedagogiczna bardzo mnie interesuje, bo jeśli uczę studentów – to także sam się uczę. To jest praca podobna do prób z orkiestrą. Dobry dyrygent powinien być także dobrym pedagogiem.

    Od trzeciego roku życia fascynuje Pana muzyka. Czy pochodzi Pan z rodziny o tradycjach muzycznych?
    Absolutnie nie. Wszystko, co w dziedzinie muzyki osiągnąłem, zawdzięczam swojej pracy. Oczywiście dziękuję rodzicom, że widząc moje zamiłowanie do muzyki, posłali mnie do szkoły muzycznej. Dziękuję także wszystkim moim nauczycielom. Muzykiem zostałem tylko dzięki swojej pasji i pracy, chociaż w wieku 15 czy 16 lat za mało ćwiczyłem, ale później pomyślałem, że jeżeli chcę być dyrygentem, to muszę dużo i systematycznie pracować, bo bez tego nic nie osiągnę.

    Nie po raz pierwszy pracuje Pan z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej. Spotkaliśmy się nawet kiedyś w Wiedniu, bo dyrygował Pan koncertem „naszych filharmoników” w słynnej Złotej Sali Musikverein. Jestem przekonana, że współpraca z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej przebiega harmonijnie.
    Owszem, współpraca za każdym razem jest bardzo dobra. Świetnie się rozumiemy. Podczas ostatnich prób do Brahmsa zauważyłem, że Orkiestra już zna mój system pracy i ja także wiem, jakie mogę osiągnąć efekty. Pracujemy bardzo szybko. Nie muszę już nawet wiele mówić, tylko posługuję się gestami i wszyscy je realizują. Jestem bardzo zadowolony z tej współpracy.

    Tym razem w ślad za Panem przyjechał także Chór Akademicki z Pragi, który Pan prowadzi, oraz świetni soliści, również ze stolicy Czech.
     W tym miejscu muszę podziękować pani Dyrektor Marcie Wierzbieniec, bo to dzięki niej możemy razem wystąpić i mam nadzieję, że nawiąże się interesująca współpraca pomiędzy moim chórem i tutejszą orkiestrą. Wiem także, że bardzo dobrymi śpiewakami są wykonujący partie solowe soliści Teatru Narodowego w Pradze: Lucie Silkenova i Pavel Klečka. Będzie to z korzyścią dla chóru, orkiestry i publiczności – dla wszystkich.

     Wiem, że macie także wspólne plany na kolejne koncerty.
     Pojedziemy niedługo na wspólne tournée do Chin. Wiem, że dla Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej będzie to pierwsza podróż do Chin. Będziemy tam występować na przełomie bieżącego i 2018 roku w prestiżowych salach tego kraju. Musimy niedługo rozpocząć prace nad programami koncertów, ale będzie także mnóstwo pracy związanej z organizacją podróży i występów.

     Wszystko musi być zaplanowane i ustalone bardzo dokładnie, bo w czasie dwóch tygodni dajecie dziesięć koncertów.
     Dziesięć albo jedenaście koncertów. Pierwszy odbędzie się w pobliżu granicy z Koreą, a skończymy niedaleko granicy z Wietnamem. Każdego dnia będziemy musieli odbyć długą podróż – kilkaset albo kilka tysięcy kilometrów. Dużo pracy w krótkim czasie. Każdego dnia: krótka próba akustyczna, koncert, hotel, podróż – to nie będzie wycieczka. Będziemy także promować w Chinach płytę, którą specjalnie przygotowaliśmy. Są na niej utwory inspirowane muzyką chińską oraz muzyka polska – przykładowo „Tańce góralskie” z opery „Halka” Stanisława Moniuszki – moje ulubione. Bardzo lubię i cenię tego kompozytora. Z Chórem Akademickim z Pragi przygotowuję teraz jedną z jego mszy na chór i organy. Kompozycje Stanisława Moniuszki są przepiękne – polecam je wszystkim. Jestem przekonany, że spodoba się czeskiej publiczności.

    Mam nadzieję, że będzie jeszcze nie raz okazja do rozmowy, bo przecież jeszcze przed podróżą do Chin zobaczymy Pana na podium dla dyrygenta w Filharmonii Podkarpackiej.
    To prawda, ale jeszcze raz podkreślę, że ta współpraca jest możliwa dzięki Pani Dyrektor Marcie Wierzbieniec, z którą planując różne projekty zawsze rozmawiamy o tym, jak je zrealizować, a nie o tym, że chyba się nie uda. Staramy się także, aby to były projekty interesujące dla tutejszej publiczności.

Z Panem Jiři Petrdlikiem, znakomitym czeskim dyrygentem, rozmawiała Zofia Stopińska 26 października 2017 roku w Rzeszowie.

 

 

 

Na pewno czuję się polskim pianistą mówi Adam Wodnicki

Wspaniały, światowej sławy pianista Adam Wodnicki wystąpił 6 października podczas koncertu inaugurującego 63. Sezon Koncertowy Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie i 8 października dał recital na Zamku Kazimierzowskim w rodzinnym Przemyślu w ramach 34. Przemyskiej Jesieni Muzycznej. Wiele o tym znakomitym artyście dowiedzą się Państwo czytając wywiad, a o koncertach będzie kilka zdań na zakończenie.
    Zofia Stopińska: Z Panem Adamem Wodnickim spotykamy się w Rzeszowie przed koncertem w Filharmonii Podkarpackiej, a wykonacie wraz w Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Massimiliano Caldiego - IV Symfonię koncertującą op. 60 Karola Szymanowskiego, która jest właściwie koncertem fortepianowym. Jak przebiegały próby i współpraca ze znaną Panu Orkiestrą oraz z dyrygentem?
    Adam Wodnicki: Rzeczywiście, Symfonia koncertująca Szymanowskiego jest w pewnym sensie koncertem fortepianowym, ale fortepian solistyczny jest wtopiony w dość skomplikowaną materię orkiestrową. Jest to fenomenalne, wspaniale napisane dzieło.
Współpraca z dyrygentem i orkiestrą układa mi się znakomicie, zresztą z panem Caldim już miałem przyjemność współpracować dwa razy i podczas jednego z koncertów graliśmy Symfonię koncertującą Szymanowskiego.
    Utwór ten wymaga od pianisty dobrej kondycji fizycznej, bo często partia fortepianu musi być na równi z orkiestrą grającą forte.
     Cechą utworów koncertujących jest to, że choć często partia fortepianu jest solistyczna, to jednak nie zawsze jest ona na pierwszym planie, co zresztą spotykamy też w koncertach Czajkowskiego czy Rachmaninowa. Na pewno proporcje będą, tak jak w czasie prób, ustawione właściwie.
    To nie jedyny Pana koncert w tych stronach. W niedzielę wystąpi Pan w swoim rodzinnym mieście Przemyślu z recitalem, który będzie niezwykle różnorodny.
    Znowu będę miał przyjemność grania na Zamku Kazimierzowskim. Program jest różnorodny. Ja często grywam programy składające się z utworów różnych epok. W Przemyślu w części pierwszej będę grał Sonatę C-dur Haydna oraz Bolero a-moll op. 19 i Fantazję f-moll op. 49 Chopina, a w części drugiej oprócz VI Sonaty Prokofiewa, która kończy recital, również zaplanowałem utwór fortepianowy kompozytora amerykańskiego polskiego pochodzenia – Roberta Muczynskiego, którego miałem przyjemność i zaszczyt poznać oraz nagrywać jego utwory kameralne. Zagram jego Wariacje na temat Paganiniego op. 48, w których zabrzmi bardzo znany utwór Paganiniego, na temat którego wariacje pisali: Liszt, Brahms, Rachmaninow, Lutosławski i oprócz tego kilkudziesięciu innych kompozytorów.
    Dwa dni z pobytu na Podkarpaciu postanowił Pan poświęcić młodym ludziom, którzy chcą zostać pianistami. Odbyły się już warsztaty w Rzeszowie, a na poniedziałek zaplanowane są podobne zajęcia w Przemyślu.
    Owszem, w środę przez kilka godzin prowadziłem warsztaty w Zespole Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie, znajdującej się obok Filharmonii. Prowadziłem je w tej samej Sali, w której przed laty grałem egzamin dyplomowy Szkoły Muzycznej II stopnia. Atmosfera na tych warsztatach była naprawdę znakomita. Uczniowie byli, po pierwsze, bardzo dobrze przygotowani, a po drugie, bardzo inteligentni i reagowali na uwagi, chociaż wiadomo, że na poczekaniu trudno wszystko zmienić, ale byłem pod wrażeniem ich inteligencji muzycznej. Mimo tego, że pracy było dużo, to mam jak najlepsze wrażenia po tych zajęciach. Już chyba trzeci albo nawet czwarty raz jestem zapraszany do prowadzenia warsztatów w Rzeszowie i podobnie jest w Przemyślu.
    Z Przemyślem i Rzeszowem związanych jest wiele wspomnień. Z pewnością Pana serce inaczej bije, kiedy przyjeżdża Pan do Rzeszowa, a jeszcze goręcej bije w Przemyślu, gdzie się Pan urodził i rozpoczął naukę gry na fortepianie. Nie wiem, czy w Pana rodzinie były jakieś tradycje muzyczne?
    Podobno mój dziadek od strony matki był bardzo muzykalny i grał na różnych instrumentach, natomiast moi rodzice nie grali. Ja jestem najmłodszym z czworga ich dzieci i wszyscy mieliśmy lekcje muzyki. Rodzice bardzo dbali o to, aby wszystkie dzieci miały jakiś kontakt prawdziwy „na żywo” z muzyką. Wprawdzie tylko ja zostałem muzykiem, ale wszyscy uczyli się grać w szkole muzycznej I stopnia.
Oczywiście przyjazd w te strony i spotkanie z rodziną, (chociaż moje rodzeństwo mieszka w różnych miejscach: Warszawie i na Śląsku, ale jedna z sióstr mieszka w Przemyślu), to zawsze spędzony tutaj czas jest wyjątkowy. Mam nadzieję, że będę miał okazję spotkać jak najwięcej swoich koleżanek i kolegów z lat szkoły podstawowej czy liceum.
    Chociaż zaczęłam trochę później niż Pan naukę w Szkole Muzycznej II stopnia, to pamiętam, jak Pan przyjeżdżał na lekcje fortepianu do nowego wówczas budynku obok Filharmonii i pamiętam doskonale Koncert Dyplomantów z rzeszowską Orkiestrą Symfoniczną na zakończenie nauki w średniej szkole muzycznej.
    Ja też dobrze to pamiętam. Dyrygował pan Tadeusz Chachaj, grałem wtedy Koncert fortepianowy Es-dur Franciszka Liszta.
    Później został Pan studentem Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie wybitnego pianisty i pedagoga prof. Jana Hoffmana.
Profesor Hoffman miał na mnie wielki wpływ. Lekcje trwały o wiele dłużej, niż przewidywał czas zajęć. Profesor poświęcał swoim studentom tyle czasu, ile mógł i zawsze można było liczyć na jego pomoc zarówno muzyczną, jak i życiową. Te nasze kontakty stawały się coraz bardziej osobiste, bo ożeniłem się z młodszą z Jego córek – Martą i przez kilka lat mieszkaliśmy razem.
    Profesor chyba nie miał nic przeciwko temu, żeby Pan uczył się także u innych pedagogów.
    Zgadza się. Zawsze bardzo mnie do tego zachęcał i był bardzo pomocny w organizacji tych wyjazdów. Jedną z nagród, które otrzymałem na VIII Festiwalu Pianistyki Polskiej w Słupsku, był wyjazd na letni kurs do Sieny we Włoszech, gdzie studiowałem u Guido Agostiego. Później wyjechałem na studia do Stanów Zjednoczonych, gdzie studiowałem w Indiana University w Bloomington u prof. Gyorgy Seboka. Profesor Hoffman uważał, że jest konieczne tak, jak w czasach średniowiecznych: czeladnik po to, żeby uzyskać wyzwolenie na mistrza, był zobowiązany odbyć roczną podróż za granicę, zapoznać się z innymi stylami i wpływami, następnie powrócić i przedstawić już bardziej dojrzałą pracę.
    Okazało się, że ten wyjazd do Stanów Zjednoczonych zaważył na dalszym Pana życiu.
    Tak się potoczyły moje losy. W 1979 roku rozpocząłem pracę na University of Texas w Austin, a od 1980 roku jestem na University of North Texas w Denton. To jest jedna z paru największych szkół muzycznych w Stanach Zjednoczonych. Jestem tam profesorem fortepianu. Studiują u mnie młodzi pianiści różnych narodowości. Aktualnie mam między innymi studentów z Korei Południowej, z Chin, ale również z Polski i Węgier. Chcę podkreślić, że z Europy Wschodniej zawsze przyjeżdżają ludzie znakomicie wykształceni i przygotowani. Wielu moich studentów uczestniczy w międzynarodowych konkursach i uzyskuje bardzo dobre lokaty. Moi wychowankowie są cenionymi pianistami.
    Trochę szkoda, że prowadzi Pan działalność pedagogiczną tak daleko.
     Nie jestem pierwszy ani ostatni, który z różnych względów zmienił miejsce zamieszkania. Ja mam to szczęście, że jestem w regularnym kontakcie z Polska, z rodziną i z przyjaciółmi.
    Był jednak dość długi okres, kiedy Pan do Polski nie przyjeżdżał.
    Tak było przez kilkanaście lat, ale już od 25 lat przyjeżdżam do Polski dość regularnie.
    Trzeba także podkreślić, że koncertuje Pan bardzo dużo na świecie – na wschód i zachód od miejsca zamieszkania.
    Na przestrzeni tylu lat grałem rzeczywiście w różnych miejscach. Wyjeżdżałem na Wschód – czyli na przykład do Polski i innych krajów Europy oraz na Zachód – czyli do Chin, Japonii czy Korei Południowej. Miałem także okazję występować w Ameryce Południowej i w Afryce.
    Koncertował Pan na pięciu kontynentach.
    Jak policzymy, to zgadza się.
    Ma Pan w repertuarze ogromną ilość utworów, w tym wiele dzieł polskich kompozytorów – Fryderyka Chopina, Ignacego Jana Paderewskiego, ale nie tylko.
    Myślę, że trudno by było znaleźć pianistę, który nie posiada w repertuarze muzyki Chopina. Z utworami Paderewskiego poza granicami Polski różnie bywa. Ja od dawna byłem zafascynowany jego muzyką, uważam, że jest kompozytorem wybitnym i absolutnie niedocenianym jako epigoński, ale jego muzyka jest wspaniała. Większość kompozycji Ignacego Jana Paderewskiego to są utwory fortepianowe, skomponował także dwa utwory na fortepian z orkiestrą. Mam też w repertuarze i często grywałem bardzo ciekawą Sonatę Witolda Lutosławskiego należącą do wczesnych dzieł tego kompozytora. Miałem także okazję zapoznać się z kompletem dzieł na fortepian z orkiestrą Zygmunta Stojowskiego i nagrać je z NOSPR-em. Z tą samą orkiestrą nagrałem koncerty fortepianowe „Grupy 49”, czyli Kazimierza Serockiego, Tadeusza Bairda i Jana Krenza.
    Jest Pan redaktorem wykonawczym pierwszego wydania „Dzieł wszystkich” Paderewskiego.
    Zgadza się, to oczywiście trwało szereg lat. Redaktorem naczelnym była śp. Małgorzata Perkowska-Waszek. Przyjaźniliśmy się i łączyły nas także kontakty zawodowe. Moja praca polegała na poprawianiu tekstu na podstawie pierwszych wydań lub rękopisów i było to fascynujące zajęcie.
Od szeregu lat regularnie współpracuję z Wydawnictwem Eufonium, które wydaje polską muzykę. Zaczęło się od muzyki Piotra Perkowskiego, wydane są już utwory Tadeusza Joteyki, Stanisława Niewiadomskiego, Edwarda Wolffa – bratanka Henryka Wieniawskiego (matka Wieniawskiego była z domu Wolff), oraz Ignacego Krzyżanowskiego. Ostatnio przeglądałem utwory Felicjana Miładowskiego.
    To twórca nieznany.
    Owszem, nieznany, ale to jest bardzo dobry kompozytor. Takie odkrywanie nieznanych utworów i twórców jest fascynującym zajęciem i staram się poświęcać na nie jak najwięcej czasu, bo przynosi mi to wielką satysfakcję.
    Pewnie towarzyszą Panu emocje, kiedy dotyka Pan nut, partytur, rękopisów sprzed wielu lat.
    Z wyjątkiem pewnych nazwisk, to są kompozycje ludzi, którzy byli znani, wpływowi w swoim czasie, ale w pewnym sensie „wypadli z obiegu”, ponieważ do ich muzyki nie można dotrzeć, bo zachowała się jedynie w rękopisach lub w pierwszych wydaniach, które są już niedostępne dla szerokiego grona muzyków. Wydawnictwo dociera do tych dokumentów, zostają one na nowo opracowane i wydane, a dzięki Internetowi można mieć dostęp do tych utworów na całym świecie.
    W programach swoich koncertów stara się Pan zamieszczać utwory polskich kompozytorów. Jak one są przyjmowane przez publiczność na świecie, bo wydaje mi się, że polska muzyka była i jest za mało promowana, a jest ona piękna i równie jak inne wartościowa.
    Trudno mi jest powiedzieć, czy polscy artyści wystarczająco promowali polską muzykę. Z jednej strony chyba zawsze było zainteresowanie muzyką mniej znaną, ale z drugiej strony jest tendencja, żeby opierać się na utworach sprawdzonych, czyli: V Symfonia Beethovena, VI Czajkowskiego, Koncert fortepianowy Czajkowskiego. Chopin – to jest zupełnie inna kategoria. Z czasem może Szymanowski jest coraz bardziej znany na świecie, dzięki takim dyrygentom jak Simon Rattle. Wszyscy znają nazwisko Paderewskiego, ale oprócz Menueta G-dur innych utworów nie znają i nie orientują się, jak wielkim był kompozytorem i poznaniu jego dzieł towarzyszy zdziwienie, że jest to muzyka takiego kalibru właśnie, jakiego jest.
     Ma Pan spore zasługi w propagowaniu muzyki Paderewskiego na Podkarpaciu. Jedna ze znakomitych pianistek, która po studiach powróciła w rodzinne strony i aktywnie działa jako koncertująca artystka i pedagog, propaguje muzykę Paderewskiego dzięki Panu. Sporo lat temu przyszła do Studia Polskiego Radia Rzeszów na Pana koncert, a grał Pan wówczas wyłącznie utwory Ignacego Jana Paderewskiego, słuchając Pana gry zakochała się w muzyce Paderewskiego i od tego czasu gra sporo jego utworów, a nagranie z dwójką śpiewaków wszystkich pieśni Ignacego Jana Paderewskiego w oryginalnych tonacjach stało się jej pracą habilitacyjną.
    Proszę sobie wyobrazić, że o tym wiem, bo była na warsztatach, które prowadziłem w ZSM nr 1 w Rzeszowie, opowiedziała mi tę historię i podarowała mi płytę z pieśniami Paderewskiego, ale nie miałem czasu jej posłuchać, zrobię to tuż po powrocie do domu. Serce rośnie, kiedy się słyszy takie historie. Pomyślałem sobie, że jest to moje dziecko w propagowaniu muzyki Paderewskiego.
    O Panu mówi się, że jest Pan muzycznym praprawnukiem Chopina.
    Trudno jest znaleźć takie połączenie, ale to prawda. Nauczycielka prof. Hoffmana była uczennicą księżnej Marceliny Czartoryskiej, która była, jak wiadomo, najbardziej ulubioną uczennicą Fryderyka Chopina i uważano ją za swego rodzaju wyrocznię. Wiem, że wielu znakomitych pianistów drugiej połowy XIX wieku jeździło do niej na konsultacje. Dlatego można stwierdzić, że jestem muzycznym praprawnukiem Fryderyka Chopina.
    Wspomnieliśmy już, że od dwudziestu pięciu lat regularnie przyjeżdża Pan do Polski z koncertami, wykonuje Pan utwory polskich kompozytorów w różnych miejscach na świecie, redaguje utwory zapomnianych polskich twórców. Ta działalność została dostrzeżona, bo w 2014 roku został Pan odznaczony przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Miłym wyróżnieniem była także z pewnością statuetka Złota Sowa Polonii przyznana w Wiedniu w 2015 roku przez redakcję czasopisma Jupiter.
    To prawda, szkoda tylko, że nie miałem możliwości przyjazdu do Wiednia na uroczystość wręczenia, ale przywieziono mi statuetkę i bardzo jestem z niej dumny.
    Nie poruszaliśmy tematu nagrań, a zarejestrował Pan wiele utworów.
    To prawda, ale proszę zauważyć, że działam już kilkadziesiąt lat jako pianista i dokonałem w tym czasie sporej ilości nagrań. Pierwsze zostały zarejestrowane jeszcze przed moim wyjazdem do Stanów Zjednoczonych i było ich sporo, szczególnie dla radia i telewizji. W Polsce nagrywałem z Narodową Orkiestrą Polskiego Radia w Katowicach, jeszcze w starej siedzibie, koncerty Bairda, Serockiego i Krenza oraz dwa koncerty fortepianowe i Rapsodię symfoniczną Zygmunta Stojowskiego – wspaniałego, zupełnie niedostrzeganego kompozytora i cenionego pedagoga, który był jednym z pierwszych nauczycieli Julliard School zaraz po jej założeniu, a później założył własne studio w Nowym Jorku.
Wracając do nagrań trzeba wspomnieć o współpracy z firmami płytowymi: Muza, Folkways, Wergo, Klavier, Centaur, Altarus i DUX. Firma Altarus wydała kompakty z muzyką Ignacego Jana Paderewskiego, a płyta wytwórni Centaur, nagrana razem z wiolonczelistą Carterem Enyeartem, została bardzo wysoko oceniona przez krytyków. Z kolei wydana przez DUX płyta z koncertami fortepianowymi Serockiego, Bairda i Krenza była nominowana przez Polską Akademię Fonograficzna do Fryderyka 2009.
     Mówimy o Panu, że jest Pan polskim pianistą mieszkającym w Stanach Zjednoczonych, a być może czuje się Pan już amerykańskim pianistą. Minęło już czterdzieści lat, jak zamieszkał Pan w Stanach Zjednoczonych i tam jest Pana dom.
    To zależy, jak na to popatrzeć. Na pewno czuję się polskim pianistą i co do tego nie ma żadnych wątpliwości, ale mieszkam w Stanach Zjednoczonych, posiadam obywatelstwo amerykańskie i w związku z tym jestem Amerykaninem polskiego pochodzenia, ale jednak trzecią część życia spędziłem w Polsce, zostałem wykształcony w Polsce i to jest coś, co człowieka nigdy nie opuści.
    Bardzo pięknie Pan mówi po polsku.
    Dziękuję. Cieszę się, że Pani zechciała to podkreślić. Wiadomo, że troszkę się „wypada” z tego bieżącego nurtu językowego, bo czasami słyszę jakieś nowe dla mnie słowa czy pojęcia, ponieważ na co dzień tutaj nie mieszkam, ale cieszę się, że nie mam zbyt dużo naleciałości, bo trudno ich uniknąć.
    Jak przebiega to jesienne tournée po Polsce?
    Zacząłem od koncertu z Filharmonią Sudecką i graliśmy w Szczawnie Zdroju IV Koncert fortepianowy Beethovena i stamtąd pojechałem do Warszawy, gdzie miałem przyjemność wystąpić w głównej Sali Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina i osobiście poznać obecnego Rektora, Przemyślanina prof. Klaudiusza Barana. Od wielu lat słyszałem o nim jako o wspaniałym akordeoniście, ale tym razem mogłem go poznać i rozmawiać z nim. Po koncercie jadę do Przemyśla, gdzie mam zagrać recital i w poniedziałek poprowadzę warsztaty. Tak zakończy się mój pobyt w Polsce, który trwał będzie w sumie dwa i pół tygodnia.
    Pewnie na tyle sobie można pozwolić prowadząc działalność pedagogiczną.
    Dokładnie tak, mamy limity czasowe dotyczące nieobecności i muszę dodać, że wszystkie zajęcia muszę odrobić i w najbliższym czasie czeka mnie podwójna praca ze studentami.
    Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że jeśli nie na wiosnę, to jesienią w przyszłym roku będzie okazja do kolejnego spotkania, a wcześniej zapowiedzenia koncertów.
    Dziękuję Pani pięknie. Spotykamy się od wielu lat i zawsze z największą przyjemnością z Panią rozmawiam.

Z Panem Adamem Wodnickim – światowej sławy polskim pianistą rozmawiała Zofia Stopińska 6 października w Rzeszowie.

Szanowni Państwo! Pan Adam Wodnicki nazywany jest przez krytyków "fenomenalnym pianistą" i "muzyczną gwiazdą". Koncertami w rodzinnych stronach - w Rzeszowie i w Przemyślu potwierdził, że te określenia są w pełni zasłużone. Grał po prostu wspaniale,a publiczność przyjęła go entuzjastycznie długimi brawami i owacjami. Nie obeszło się bez bisów. W Rzeszowie po IV Symfonii koncertującej  Karola Szymanowskiego słuchaliśmy rewelacyjnie wykonanych dwóch krótkich utworów tego kompozytora. Zgodnie z zapowiedzią recital w Przemyślu rozpoczął się fenomenalną kreacją Sonaty C-dur  Józefa Haydna. Słysząc oklaski pomyślałam - jaka szkoda, że utwór się zakończył ale równie piękne i niepowtarzalne były Bolero a-moll i Fantazja f-moll Fryderyka Chopina. Również jak zaczarowana słuchałam nieznanych mi Wariacji na temat Paganiniego Roberta Muczynskiego, a później niełatwej w odbiorze, skomponowanej w pierwszych latach II wojny światowej, VI Sonaty A-dur op.82 Sergiusza Prokofiewa. Wspaniała gra i znowu były długie oklaski oraz prośby o bisy. Najpierw zabrzmiał nastrojowy Nokturn op.15 nr 2 Fryderyka Chopina, a Artysta pożegnał się z przemyską publicznością Marszem z op. "Miłość do trzech pomarańczy" Sergiusza Prokofiewa w opracowaniu na fortepian dokonanym przez kompozytora. Te wieczory pozostaną na długo w pamięci wszystkich, którzy ich wysłuchali.

Śpiewam wyłącznie repertuar na mój głos

Krótka rozmowa ze znakomita polską śpiewaczką Panią Joanną Woś zarejestrowana została 29 września 2017 roku, po wspaniałym koncercie zatytułowanym „Primadonny”, który odbył się w ramach XXVII Festiwalu im. Adama Didura w Sanockim Domu Kultury. Zarówno Joanna Woś, druga primadonna – Małgorzata Walewska, jak i świetny pianista Robert Morawski dostarczyli publiczności wielu wspaniałych przeżyć i wzruszeń. Były owacje na stojąco i na bis rewelacyjnie wykonany Duet Kotów przypisywany Rossiniemu. Artystki wykazały się nie tylko wspaniałymi umiejętnościami wokalnymi, ale także aktorskimi. Koncert odbył się w wypełnionej do ostatniego miejsca sali.
   Zofia Stopińska: Dziękuję za wspaniały wieczór, podczas którego śpiewała Pani przepiękne, ale równocześnie arcytrudne arie – na przykład nieznane dla szerokiego grona publiczności arie z oper Józefa Michała Ksawerego Poniatowskiego są bardzo trudne, długie i forsowne dla sopranu koloraturowego, a Pani głos ciągle był piękny, dźwięczny, świeży. Jak Pani dba o swój wspaniały instrument?
   Joanna Woś: Śpiewam wyłącznie repertuar na mój głos. Nie forsuję go, nie zmuszam do śpiewania utworów, podczas wykonywania których mój głos może się zbuntować i to jest cała tajemnica. Polecam ją wszystkim młodym śpiewakom – jeżeli wybieracie tę drogę, pamiętajcie, aby nie przekraczać swoich możliwości.
   Nie ma innych tajnych recept?
   Nie, oczywiście trzeba mieć cały czas dobrą technikę i wybierać utwory odpowiednie do osobowości.
   Miejscem, z którym Pani jest związana najdłużej, jest Łódź, skąd Pani wyjeżdża w różne strony świata. Dokąd wybiera się Pani w najbliższym czasie.
   Tak, Łódź jest miastem, w którym najczęściej występuję i do którego wracam ze wszystkich podróży. Będzie ich w tym roku jeszcze sporo. Mam zaplanowane tournée koncertowe po Ameryce Południowej w listopadzie, na które muszę się wybrać już pod koniec października. Jeszcze w październiku czekają mnie koncerty i przedstawienia we Wrocławiu, Katowicach, Bielsku Białej, Warszawie, a w grudniu, między innymi, mamy zaplanowane tournée ze Staszkiem Soyką z zupełnie nowym programem. Do końca roku wiele się wydarzy, a w 2018 roku także czeka mnie dużo pracy.
   Wiadomo, że dobry pianista to skarb. Dzisiaj w towarzystwie Roberta Morawskiego czuły się Panie bardzo dobrze i bezpiecznie.
   Oczywiście, bo Robert to niezwykle utalentowany, muzykalny i wspaniały pianista. Ma pani rację, że taki pianista to skarb.
   Publiczność sanocka przyjęła Panią gorącymi długimi oklaskami jak dobrą znajomą.
   Kilka lat temu byłam tutaj i wspólnie z Arturem Rucińskim śpiewaliśmy koncert, który bardzo się spodobał. Myślę, że wiele osób mnie pamiętało i stąd takie gorące, dla mnie bardzo miłe przyjęcie. Podobnie jak wówczas, dzisiaj atmosfera była niezwykła. Występując na scenie zawsze wyczuwamy nastrój publiczności, jeśli jesteśmy tak jak dzisiaj przyjmowani, akceptowani - to serce rośnie i chce się śpiewać.
   Mieszka Pani, podobnie jak pozostali artyści, w Dworze w Woli Sękowej – miejscu związanym z patronem Festiwalu w Sanoku – Adamem Didurem.
   To bardzo piękne miejsce. Widok z okien na otaczający Dwór park jest fantastyczny.
   Przyjechała Pani wczoraj i spokojnie można było się wyspać, a po śniadaniu lub po obiedzie pójść na długi spacer, bo pogoda sprzyjała.
   Myślałam, że tak będzie, ale nic z tego nie wyszło. Bardzo późno wczoraj dotarłam do Woli Sękowej. GPS doprowadził mnie jedynie do centrum miejscowości. Dobrze, że są telefony komórkowe i mogłam poprosić o pomoc, dzięki której dotarłam do Dworu. Musiałam pospać dłużej, aby być dzisiaj w dobrej formie. Z odpoczynku na łonie natury nic nie wyszło. Jutro wcześnie muszę wyruszyć w drogę. Może innym razem będę mogła dłużej zatrzymać się w Woli Sękowej i zwiedzić Sanok.
Mam nadzieję, że niedługo znowu zostanę zaproszona na wspaniały Festiwal im Adama Didura. Dziękuję organizatorom za zaproszenie, a publiczności za wspaniałą atmosferę.

Ze wspaniałą polską śpiewaczką - Panią Joanną Woś rozmawiała Zofia Stopińska 29 września 2017 roku w Sanoku.

Joanna Woś to Artystka łącząca w sposób mistrzowski arcytrudne partie koloraturowe z niezwykłą lekkością oraz wyczuciem stylu belcanta. Joanna Woś dysponuje dźwięcznym, nieskazitelnie czystym intonacyjnie głosem o bardzo szerokiej skali. (sięgającej swobodnie F trzykreślnego). Imponująca lekkość i wyśmienita precyzja pozwalają artystce brawurowo wykonywać nawet najtrudniejsze partie koloraturowe bez najmniejszego wysiłku, zachowując przy tym wyjątkowe brzmienie i finezyjny styl bel canto.
Laureatka wielu prestiżowych konkursów i festiwali wokalnych. Nagrodzona m.in I nagrodą na Międzynarodowym Konkursie Wokalnym w Bilbao, wielokrotna laureatka Złotych Masek (nagród krytyków muzycznych). Debiutowała partią tytułową w Łucji z Lammermooru Gaetana Donizettiego w Teatrze Wielkim w Łodzi. Sukces, jaki odniosła swą pierwszą rolą, nie pozostawiał wątpliwości, że artystka dysponuje wyjątkowym talentem wokalnym. Wydarzenie to zadecydowało o dalszym rozwoju kariery artystki, która po ukończeniu Akademii Muzycznej w Łodzi na stałe związała się zawodowo z Teatrem Wielkim zostając jego solistką. Entuzjazm publiczności i uznanie krytyki są nieodłącznym elementem kariery artystki, a jej kolejne role zawsze przyjmowane są z największym uznaniem. Potrafi oczarować bowiem nie tylko zjawiskową koloraturą, ale także liryzmem i wybitnym talentem dramatycznym.

Poza stałą współpracą z łódzką sceną Joannę Woś możemy podziwiać także na scenach Opery Narodowej w Warszawie, Opery Krakowskiej, Teatru Wielkiego w Poznaniu, Opery Bałtyckiej, Filharmonii Narodowej oraz Filharmonii Krakowskiej. Gości także na wielu światowych scenach operowych, m.in. w Royal Festival Hall w Londynie, Alte Oper we Frankfurcie, Deutsche Oper w Berlinie, Auditorium w Rzymie, Centrum Galiny Wiszniewskiej w Moskwie, Operze Narodowej w Wilnie, Operze Narodowej w Zagrzebiu, Nowosybirskim Teatrze Opery i Baletu oraz innych scenach operowych i salach koncertowych na całym świecie.
Artystka śpiewała pod kierunkiem wielu wybitnych dyrygentów, takich jak: Antoni Wit, Jonas Aleksy, Jerzy Maksymiuk, Tadeusz Kozłowski, Jan Krenz, Jacek Kaspszyk, Friedrich Haider, Will Crutchfield, Marco Baldieri, Andrea Licata, Massimiliano Caldi, Gabriel Chmura. Śpiewała razem z wybitnymi śpiewakami, wśród których byli m.in. baryton Renato Bruson, Artur Ruciński, tenorzy: Salvatore Licitra, Salvatore Fisichella, Piotr Beczała, Arnold Rutkowski, Mariusz Kwiecień oraz amerykańska sopranistka Gwendolyn Bradley.
W jej repertuarze znajdziemy nie tylko partie stricte koloraturowe jak partia Królowej Nocy w Czarodziejskim Flecie Wolfganga Amadeusza Mozarta, Rozyny w Cyruliku sewilskim Gioachina Rossiniego, Olimpii w Opowieściach Hoffmanna Jacques’a Offenbacha czy Anny Boleny w operze G. Donizettiego, ale także wybitne kreacje dramatyczno-liryczne, jak np. partia Violetty w „Traviacie”, Gildy w „Rigoletcie” Verdiego, Elwiry w „Purytanach” Belliniego czy Noriny w Don Pasquale Gaetano Donizettiego. W swoim repertuarze ma także rolę Oskara w Balu maskowym Giuseppe Verdiego, Szemachańskiej Królowej w Złotym koguciku Nikolaja Rimskiego-Korsakowa, Musetty w Cyganerii Pucciniego, Hrabiny w Weselu Figara, Fiordiligi w Cosi fan tutte, Donny Anny w Don Giovannim, Magdy w La rondine Giacoma Pucciniego, Eurydyki w Orfeuszu i Eurydyce Christopha Willibalda Glucka czy żony w Życiu z Idiotą Schnitkego. Bogaty jest również repertuar koncertowy Joanny Woś, obejmujący m.in. „Stabat Mater” Giovanniego Battisty Pergolesiego i Rossiniego, „Requiem”, „Exultate Jubilate” oraz msze Mozarta, „Mszę cecyliańską” Charles-François Gounoda, „Requiem” Gabriela Fauré, „Carmina burana” Carla Orffa oraz „Stabat Mater” Karola Szymanowskiego.
W 2008 roku dla Polskiego Radia nagrała z Kevinem Kennerem recital arii z 18-stu oper Księcia Józefa Michała Poniatowskiego. W roku następnym nagrała płytę z Markiem Drewnowskim – Pieśni Chopina. W Operze Narodowej w Warszawie zaśpiewała w przedstawieniach premierowych w partiach: Magdy w La Rondine (2003, reż. Marta Domingo), Królowej Nocy w Czarodziejskim flecie (2006, reż. Achim Freyer) oraz partie tytułowe – Łucja z Lammermoor (2008), Lukrecja Borgia (2009), Orfeusz i Eurydyka (2009) oraz Traviata (2010). W kwietniu 2010 nagrała dla BBC 3 Symfonię Henryka M. Góreckiego z Londyńską Orkiestrą Symfoniczną w Royal Festival Hall w Londynie pod dyrekcją Marin Alsop. W styczniu 2011 roku w Teatrze Wielkim w Poznaniu w sposób mistrzowski i wyjątkowy wykreowała postać Marii Stuardy w operze Donizettiego. W marcu 2011 zagrała postać Gildy (Rigoletto – G. Verdi) na deskach Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie. Jej występ w tytułowej roli opery Anna Bolena Donizettiego, podczas Festiwalu Operowego w szwajcarskim Saint Moritz, zebrał entuzjastyczne recenzje. W roku 2012 wcieliła się w postać Adiny podczas premiery „Napoju Miłosnego” w Operze Krakowskiej oraz Violetty w premierze „Traviaty” w Operze Bałtyckiej.
W kwietniu 2013 Teatr Wielki w Łodzi wystawił specjalnie dla niej po raz pierwszy operę G. Donizettiego „Anna Bolena”. Rolą tą artystka po raz kolejny udowodniła niezrównane mistrzostwo wokalno-aktorskie, będące nieodłącznym elementem wykonawczym stylu bel canto. Owacyjne przyjęcie Anny Boleny przez widzów zostało dopełnione uznaniem krytyki, która przyznała artystce Złotą Maskę za najlepszą rolę dramatyczno-wokalną.
W kwietniu 2016 wystąpiła w premierowym monodramie „La voix humaine” Francisa Poulenca w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej w Warszawie.

Wspaniały recital Marka Kudlickiego na Łańcuckich Wieczorach Muzyki

Łańcuckie Towarzystwo Muzyczne i Miejski Dom Kultury w Łańcucie byli organizatorami kolejnego cyklu koncertów o nazwie „Łańcuckie Wieczory Muzyki”. Impreza trwała od 3 do 30 września 2017 roku i odbyło się w sumie pięć koncertów. 24 września w kościele farnym w Łańcucie odbył się recital Marka Kudlickiego - światowej sławy polskiego organisty zamieszkałego od lat w Wiedniu.
Artysta wykonał bardzo różnorodny program, od dzieł z dawnych tabulatur poczynając, na utworach z pierwszej połowy XX wieku kończąc. To był naprawdę wspaniały wieczór, podczas którego podziwialiśmy nie tylko wspaniałą, wirtuozowską grę, ale także różnorodne brzmienia organów łańcuckiej Fary.
Wywiad z Panem Markiem Kudlickim nagrałam 25 września w Rzeszowie.
    Zofia Stopińska: Zachwycił mnie Pan wczoraj rejestracją utworów. Nie spodziewałam się, że tyle różnorodnych barw można wydobyć z organów znajdujących się w kościele farnym w Łańcucie.
    Marek Kudlicki: Robiłem, co mogłem, aby ten instrument brzmiał pięknie i różnorodnie. Oczywiście możliwości są też ograniczone, ale jeśli ma się do dyspozycji organy trzymanuałowe, to naprawdę już można coś pokazać. Zaproponowałem przekrojowy program: od muzyki dawnej – Suity tańców z Tabulatury organowej Jana z Lublina i Toccaty Septima z „Apparatus musico-organisticus” George’a Muffata, poprzez Preludia chorałowe: „Jesus, meine Zuversicht” BWV 728, „In dulci jubilo” BWV 729 oraz Preludium i fugę d-moll BWV 539 Johanna Sebastiana Bacha, później utwory romantyczne takie jak: Elegia op. 30 Mieczysława Surzyńskiego, Allegro, chorał i fugę Feliksa Mendelssohna Bartholdy’ego z Manuskryptu berlińsko-krakowskiego oraz dwa fragmenty z „Suity na organy” Feliksa Borowskiego. W tych romantycznych utworach można było faktycznie wykazać się różnorodnymi romantycznymi brzmieniami.
Instrument znajdujący się w łańcuckiej Farze jest wygodny do grania, trochę twardszy, cięższy, w związku z tym trzeba „poważnie” usiąść przy nim, to wtedy czuje się go i gra się naprawdę dobrze. Starałem się pokazać muzykę różnych epok i trochę różnych barw.
   Organista musi przed koncertem poznać organy, na co trzeba przynajmniej kilka godzin. Oczywiście ma Pan wcześniej dyspozycję organów i na tej podstawie układa Pan program, ale tak naprawdę nigdy nie wiadomo, jak ten instrument będzie działał.
   Zgadza się, to, co otrzymujemy na papierze, nie zawsze się pokrywa z tym, co zastajemy, kiedy zasiadamy do instrumentu. Po otrzymaniu dyspozycji mniej więcej wiem, co to za instrument, natomiast wiele rzeczy sprawdza się dopiero w praktyce. Na przykład do wprowadzenie crescenda czy diminuenda potrzebna jest żaluzja – w organach łańcuckiej fary jest żaluzja, ale nie działała tak, aby efekt jej używania był wyraźnie słyszalny. Co prawda, koncertowałem już na tym instrumencie osiem czy dziesięć lat temu, ale przecież po takim czasie i wielu koncertach po prostu takie rzeczy się zapomina. Przed każdym koncertem zawsze proszę organizatorów o dyspozycję organów i na tej podstawie później proponuję program.
   Jesteśmy na Podkarpaciu i powinniśmy podkreślić, że niedawno w Mielcu odbył się koncert promujący nagraną przez Pana w Kościele Matki Bożej Nieustającej Pomocy płytę CD. Znajdują się w tym kościele organy firmy Eule, które uznawane są za jeden z najlepszych instrumentów w naszym regionie.
   To było nagrania dokonane już parę lat wcześniej, ale płyta ukazała się z wielkim opóźnieniem, bo dopiero niedawno, i w związku z tym zostałam zaproszony na koncert promujący ten krążek. Mój zamiar był podobny do wczorajszego, chociaż program się nie pokrywał, ale chciałem pokazać instrument i swoją interpretację muzyki różnych epok. Moje wcześniejsze nagrania zawsze miały jakieś motto: wszystkie dzieła organowe Brahmsa, muzyka polska, muzyka dawna (w Olkuszu), utwory na organy i orkiestrę, a tutaj chciałem nagrać coś takiego, co się brzydko nazywa „składanką”, czyli repertuarem przekrojowym.
Zacząłem od muzyki dawnych mistrzów, czyli: Hansa Leo Hasslera, utworów z Tabulatury Jana z Lublina, Jana Pieterszoona Sweelincka, nagrałem także Preludium i fugę d-moll Bacha, którą Państwo usłyszeli wczoraj, a także utwory Feliksa Mendelssohna-Bartholdy’ego, Marco Enrico Bossiego, Mieczysława Surzyńskiego i Ferruccio Busoniego. Może zainteresuje Państwa ciekawostka, że Busoni w wieku 14 lat skomponował swój jedyny utwór na organy, dedykując go swemu profesorowi i tym utworem zamknąłem płytę. Krążek wydany został przez Samorządowe Centrum Kultury w Mielcu, a ja otrzymałem część nakładu w prezencie.
   Płyt w Pana wykonaniu jest sporo – liczył je Pan?
   Działam już dość długo, nagrywałem sporo i muszę przyznać, że nie liczyłem, ile płyt nagrałem. Początkowo były to płyty winylowe i część z nich ukazała się później także na płytach CD, później nagrywałem, jak wszyscy, płyty kompaktowe. Wiem jedno, że trzeba nagrywać jak największe fragmenty, bo za dźwiękiem jest zawsze długi pogłos i jak się go przytnie w niewłaściwym miejscu, to od razu to słychać. Może dzisiaj przy technice cyfrowej ten montaż jest trochę łatwiejszy, ale także nie można dokonywać cięć w każdym miejscu. Trochę tych płyt się nazbierało, ale przepraszam, nie policzyłem ich i nie odpowiem Pani, ile ich nagrałem.
    Podstawowe nurty Pana działalności to wirtuozowska gra na organach i dyrygentura. Wielu melomanów kojarzy Pana wyłącznie z organami.
    Tak, bo najwięcej w tej branży robiłem. Mieszkam w Wiedniu i często potrzebna jest jeszcze trzecia działka, którą uprawiam od młodości. Okazało się, że dobrze czytam nuty i już w liceum muzycznym, jak pamiętam, w klasie było siedem pianistek, ale wszyscy przed egzaminami na koniec roku, różni instrumentaliści, przychodzili do mnie, żeby im akompaniować. To mi pozostało do dzisiaj. Najczęściej współpracuję ze śpiewakami, bo potrafię nowy utwór postawić na pulpit i od razu go rozczytać, a jednocześnie poprawiać śpiewaka, jeśli to jest konieczne – stąd dużo także akompaniuję i naprawdę lubię to robić. Współpracuję także z mieszkającą w Wiedniu skrzypaczką Anią Gutowską, która przecież stąd pochodzi. Od siedmiu lat istnieje w Wiedniu założona przeze mnie polska orkiestra – nazwałem ją „Camerata Polonia”. Grają w niej wyłącznie polscy muzycy żyjący w Austrii, działamy oficjalnie i jesteśmy jedyną polską orkiestrą działającą poza granicami kraju. Niedawno, bo 16 września mieliśmy koncert na zakończenie Dni Kultury Polskiej w Austrii.
   Koncertujecie głównie na terenie Austrii i propagujecie polską muzykę, która ciągle wymaga promocji.
   Oczywiście, jako polska orkiestra staramy się promować polską muzykę, nawet kiedyś wystawiliśmy w wersji kameralnej operę „Halka” - bez fragmentów chóralnych, ale z piątką solistów i z recytatorem – panią, która tłumaczyła austriackiej publiczności, o co chodzi w treści libretta. Najczęściej gramy program z różnych epok, często posługujemy się aranżacjami na orkiestrę smyczkową. Niedawno graliśmy wirtuozowską Uwerturę do op. „Sroka złodziejka” Rossiniego, cykl efektownych tang żyjącego jeszcze amerykańskiego kompozytora czy „Melodie cygańskie” Sarasatego ze skrzypkiem-solistą. Staram się, abyśmy ciągle grali nowe utwory. Mamy już pokaźny repertuar i dużą biblioteczkę nutową. Sporo czasu zajmuje mi zbieranie materiałów nutowych.
   Macie stałego opiekuna, mecenasa i miejsce gdzie odbywają się próby, czy musicie sobie radzić sami.
   Musimy sobie radzić sami, natomiast nasza praca wygląda tak, że jak jest subwencja i termin koncertu, to zastanawiam się nad programem i kompletuję materiały, rozdają muzykom nuty, spotykamy się na dwie próby i gramy koncert z nowym repertuarem. Orkiestrę tworzą głównie młodzi muzycy, ale wszyscy są po wyższych studiach i część z nich zajmuje się grą solistyczną, graniem muzyki kameralnej albo wspieraniem innych orkiestr. Czasami żartuję, że tylko Filharmonicy Wiedeńscy i Camerata Polonia grają koncerty po dwóch próbach.
   Czy koncerty organowe wykonuje Pan przez cały rok, czy tylko w letnim sezonie.
   W wielu miejscach na świecie – na przykład na Florydzie, w Kalifornii w Arizonie, jest przez cały czas lato, można koncertować przez cały rok. Ostatnio byłem, pochwalę się, 52 raz w Stanach Zjednoczonych na przełomie listopada i grudnia. Tam koncertowałem i miałem krótki „wyskok” do Meksyku na festiwal w mieście Morelia, gdzie już raz koncertowałem ponad 30 lat temu. Po powrocie z Meksyku do Stanów Zjednoczonych grałem 13 grudnia w Nowym Jorku. Jest to bogaty kraj i obojętnie w którym miejscu znajduje się kościół – na północy, gdzie leży śnieg, czy na południu, gdzie świeci słonce – temperatura w kościele jest taka sama.
   Jest tam również chyba sporo sal koncertowych, w których są dobre organy.
   Owszem, są sale koncertowe z organami, głównie na uniwersytetach w Ameryce, chociaż naturalnym wnętrzem dla organów jest kościół. Niektóre z amerykańskich sal uniwersyteckich mają akustykę lepszą niż kościoły. Tam kościoły są często wyłożone dywanami, poduszeczkami, drewnem i trudno tego odmówić Amerykanom, bo oni lubią wygodę, ale nie wiedzą, jak źle taki dywan wpływa na akustykę. Można postawić najlepszy instrument w kościele i jeśli kościół wyłoży się materiałami dźwiękochłonnymi, to on nie będzie brzmiał dobrze.
   Koncertuje Pan także w Polsce – jak często?
   Zazwyczaj każdego roku latem w Polsce daję od ośmiu do dziesięciu koncertów. Późną jesienią i zimą zazwyczaj nie organizuje się w kościołach koncertów organowych, ale w kwietniu miałem promujący płytę koncert w Mielcu, później byłem w Lublinie, koncertowałem w Cieplicach Śląskich, wystąpiłem na Roztoczu w Lubaczowie i Krasnobrodzie, wczoraj byłem w Łańcucie, 1 października koncertuję w Dąbrowie Górniczej, 14 października w Chorzowie. Będę w Polsce jeszcze pod koniec listopada, ale nie z recitalem organowym, zasiądę przy fortepianie, aby towarzyszyć śpiewaczce. Wykonamy kilka arii operowych i operetkowych, a ponieważ ma być „andrzejkowy” nastrój, będą także opracowania tang, a nawet pojawi się piosenka. Będzie to ciekawostka, ponieważ jak byłem jeszcze w liceum, skomponowałem piosenkę do słów mojego wujka zatytułowaną „Tomaszowski walc”, w której jest mowa o restauracji „Kosmos”, której już nie ma, o podcieniach, które później zburzono niestety i chcę, aby ten walc zabrzmiał tego wieczoru po raz pierwszy. Śpiewaczce piosenka bardzo się podoba, zobaczymy, czy spodoba się publiczności.
   Miejsce urodzenia, jeśli się w nim spędziło lata dzieciństwa, zawsze wspomina się z sentymentem i chętnie się do niego wraca.
   Owszem, ciągnie tam człowieka zawsze. Jeździłem tam do tej pory raz w roku i to przy okazji koncertów, bo czterdzieści lat już prowadzę koncerty w Krasnobrodzie, w kompleksie podominikańskim zbudowanym przez Marysieńkę Sobieską, a sześć lat temu doszedł cykl w Lubaczowie, podczas którego zawsze gram jeden koncert. Dzięki autostradzie ostatnio, nie śpiesząc się, jechałem z Krakowa do Tomaszowa trzy godziny i dziesięć minut. Zamierzam kupić mieszkanie w Krakowie i jak już będę je miał, to można będzie w moje rodzinne strony na Roztocze często „wyskakiwać”.
   Bardzo się cieszę, że niedługo będzie okazja do częstszych spotkań w Krakowie albo na Roztoczu.
   Ja także mam taką nadzieję.

Z panem Markiem Kudlickim – światowej sławy organistą rozmawiała Zofia Stopińska 25 września 2017 roku w Rzeszowie.

Kocham moją małą ojczyznę Jaroslaviensis

Śledząc kariery muzyków wywodzących się z Podkarpacia, a działających w różnych wielkich ośrodkach w kraju lub za granicą, często zbyt mało uwagi poświęcamy znakomitym artystom, którzy po ukończeniu akademii muzycznych postanowili powrócić w swoje rodzinne strony, tutaj założyli rodziny, podjęli pracę dydaktyczną, rozwijają swoje talenty i stąd często wyruszają na koncerty organizowane w różnych ośrodkach w kraju i za granicą.
Jednym z nich jest dr hab. Jacek Ścibor, z którym próbowałam się umówić ponad rok temu, kiedy to trafiła do mych rąk płyta „Opera Omnia Religiosa” z utworami Ottona Mieczysława Żukowskiego, w wykonaniu: Tatiany Szczepankiewicz-Maliszewskiej - sopran, Jacka Ścibora – tenor , Roberta Kaczorowskiego – baryton, Ewy Rytel - organy i Podkarpackiego Chóru Męskiego pod dyrekcją Grzegorza Oliwy. Pan Jacek Ścibor odpowiedział wówczas, że na razie nie będziemy o tej płycie mówić, gdyż jest to cząstka jego pracy habilitacyjnej. Wiosną 2016 roku uzyskał Pan stopień doktora habilitowanego w dziedzinie sztuk muzycznych.

Jacek Ścibor: Pragnę się usprawiedliwić, bo nadmiar pracy związanej z moim rozwojem naukowym faktycznie nie pozwalał mi na skupienie się na innych działaniach i uniemożliwiał spotkanie z Panią. Prawdę powiedziawszy, to chyba ostatnio widzieliśmy się dwa lata temu, kiedy jeszcze pracowała Pani w Redakcji Muzycznej Polskiego Radia Rzeszów, gdzie miałem przyjemność gościć . Dzisiaj pragnę podziękować za zaproszenie mnie do portalu internetowego „Klasyka na Podkarpaciu”.
Rzeczywiście 14 marca 2016 roku, jak Pani wspomniała, uzyskałem stopień doktora habilitowanego sztuki w dziedzinie sztuk muzycznych w dyscyplinie artystycznej wokalistyka. Stopień doktora habilitowanego otrzymałem na podstawie osiągnięcia artystycznego „Opera Omnia Religiosa” Ottona Mieczysława Żukowskiego.

Zofia Stopińska.: To bardzo piękna, jednocześnie odkrywcza płyta, bo Otton Mieczysław Żukowski należy do zapomnianych kompozytorów, a płyta nagrana została z niezwykłą starannością pod każdym względem. Płyta stanowiła tylko część pracy habilitacyjnej, bowiem przy nadawaniu stopnia doktora habilitowanego oceniany jest cały dorobek artystyczny, pedagogiczny i naukowy osoby składającej wniosek. Proszę nam przybliżyć swoją działalność.

J. Ś.: Na prace habilitacyjną składa się przede wszystkim dorobek artystyczny, naukowy, dydaktyczny i animacyjny. Tak los chciał, że cechą mojej działalności jest właśnie wielokierunkowość. W swojej pracy staram się być osobą asertywną, dla której oprócz życia osobistego (czyli rodziny) ważną rolę pełni sztuka. To, co i jak robię, w pewnym sensie zależy od mojej osobowości i wielkiej pasji do Niej. Ciągle pracuję aktywnie nad własnym warsztatem, opanowaniem rzemiosła. Każda z form występu, w której uczestniczę, wyzwala we mnie potrzebę kontaktu z dziełem sztuki, rozwija życie wewnętrzne i moją osobowość jako artysty. Staram się wszystkimi możliwymi sposobami (na ile mogę i potrafię) upowszechniać wysoką kulturę w środowisku, w którym na co dzień żyję, pracuję, tworzę. Mając na uwadze fakt, że dzisiejsza kultura masowa promowana przez media, niestety, funduje odbiorcom bierność, krzewi – zwłaszcza wśród ludzi młodych - pewne podstawowe braki w edukacji artystycznej, dlatego ja staram się dotrzeć do otaczającej nas rzeczywistości poprzez promowanie kultury niszowej. Swój warsztat pracy dostosowuję do środowiska tak, aby odpowiadał społecznemu zapotrzebowaniu, czyli często występuję w wodewilach, operach, oratoriach, daję koncerty pieśniarskie. Staram się nie spłycać wartości dotychczas przez sztukę wypracowanych. Cenną rzeczą jest dla mnie kontakt z żywą publicznością, zwłaszcza, kiedy stwarza nam takie sytuacje. Byłbym nieskromny, gdybym powiedział, że tego nie lubię. Bardzo cenię sobie spotkanie z żywą publicznością.

Z. S.: Chyba dla wszystkich artystów – wykonawców kontakt z publicznością podczas koncertu jest bardzo inspirujący, ale niestety, odbiorcy sztuki, a muzyki przede wszystkim, nie zawsze doceniają walory koncertu na żywo i często wystarcza im słuchanie lub oglądanie transmisji, lub nagrań utrwalonych na płytach i innych nośnikach.

J. Ś.: Dzisiejsza technika poszła tak dalece do przodu, iż gro ludzkości wyposażyła się w wygodnictwo. Dziś każdy ma możliwość za pomocą jednego kliknięcia włączyć sobie pożądany utwór, nie wychodząc z domu. Co gorsze, większość ludzi tego rodzaju obcowanie ze sztuką zaczyna zadowalać, dlatego też gdy widzę na swoich koncertach wypełnioną po brzegi salę, raduje się moje serce. Żywy kontakt z publicznością daje mi możliwość wzajemnego inspirowania się z osobami towarzyszącymi, czy to w roli słuchacza, czy też współwykonawców na scenie. Ich obecność wciąż potwierdza sens moich działań, jakich się podejmuję wraz z kolegami, bądź sam na rzecz upowszechniania wysokiej kultury

Z. S.: Z tego co Pan mówi wynika, że jest jeszcze wiele osób, które doceniają żywy kontakt z artystą i wiem, iż tych spotkań z publicznością od naszego ostatniego wywiadu, czyli od ponad roku, było bardzo dużo.

J. Ś.: Rzeczywiście, bo od marca 2016 roku, czyli od chwili uzyskania stopnia doktora habilitowanego, tych działań było sporo. Przeważały koncerty muzyki sakralnej w świątyniach podkarpackich – między innymi w pięknej Bazylice Matki Bożej Bolesnej OO. Dominikanów w Jarosławiu, w przepięknym barokowym kościele pw. św. Michała Archanioła w Kańczudze, w kościele Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Nowogardzie, w kościele św. Brata Alberta w Busku Zdroju. W roku 2016 wystąpiłem na XXXIII Festiwalu Przemyska Jesień Muzyczna z Mszą góralską Tadeusza Maklakiewicza w Archikatedrze Przemyskiej. W minionym sezonie, w ramach Koncertów Uniwersyteckich, występowałem w Sali koncertowej Wydziału Muzyki śpiewając recital „Con leggerezza na głos, saksofon i fortepian”. W programie tego koncertu znalazły się m.in. kompozycje Henryka Warsa, Nachuma Sternheima, Bolesława Mucmana, Szymona Kataszka, Artura Golda czy też Leonarda Bersteina. Od wielu lat, każdego roku wykonuję z Chórem „Pueri Cantores Resovienses” noworoczne koncerty kolęd w Rzeszowskiej Katedrze, zawsze w obecności dostojników kościelnych, jak i licznie zgromadzonej publiczności. 4 marca 2017 roku wystąpiłem na VI Dniach Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej w Jarosławiu z pieśniami Fryderyka Chopina w towarzystwie rzeszowskiej śpiewaczki pani Jadwigi Kot-Ochał. Przypominam sobie również występ na scenie Miejskiego Ośrodka Kultury w Jarosławiu. Był to koncert charytatywny dla „Jarosławskich kilometrów dobra”, na rzecz dzieci niepełnosprawnych, w maju tego roku. W czerwcu wystąpiłem na deskach Filharmonii Podkarpackiej w koncercie „Art Celebration – Wschód Kultury - Europejski Stadion Kultury”.

Z. S.: Proszę powiedzieć o najbliższych planach koncertowych.

J. Ś.: W tej chwili przygotowuję się do recitalu wokalnego w ramach obchodów 70-lecia Państwowej Szkoły Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Jarosławiu, a w październiku będę wykonywał w ramach Festiwalu „Przemyska Jesień Muzyczna” – „Mszę koronacyjną” Wolfganga Amadeusza Mozarta, w listopadzie wystąpię gościnnie podczas koncertu Jubileuszowego Zespołu Wokalnego „Unanime” z przepiękną kompozycją James’a Whitbourn’a „Nunc dimitis”. Przyszły rok równie zapowiada się ciekawie. Z tego, co wiem, 15 sierpnia 2018 roku wystąpię na XXVII Festiwalu Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej.

Z. S.: Prowadzi Pan ożywioną działalność artystyczną, bo trzeba także podkreślić, że ma Pan bardzo dużo obowiązków związanych z pracą dydaktyczną na Wydziale Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego i w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych w Jarosławiu. Trzeba było zadbać o własny rozwój, co także wymagało czasu i cierpliwości.

J. Ś.: Pozyskiwanie stopni naukowych doktora czy doktora habilitowanego, wiąże się ściśle z pracą na uczelni, co czynię z ogromną przyjemnością, bo bardzo lubię sam się uczyć, dzielić swoją wiedzą i doświadczeniem z młodymi ludźmi. Będąc młodym człowiekiem korzystałem z wielu różnego rodzaju kursów, warsztatów, seminariów zarówno krajowych, jak i międzynarodowych. Pracuję już około 25 lat, więc mam także swój dorobek naukowy i dydaktyczny. Mam wypracowane swoje metody pracy.

Z. S.: Wiem także, że współpracuje Pan z innymi uczelniami. Proszę powiedzieć, na czym polega ta współpraca.

J. Ś.: Na polu naukowym współpracuję również z Akademią Sztuki w Szczecinie, z Katedrą Wokalistyki, gdzie od kilku już lat prowadzę warsztaty wokalno-aktorskie. Pierwsze warsztaty odbyły się w Międzyzdrojach, później miały miejsce w Szczecinie, a w tym roku Letnia Akademia Wokalno-Aktorska odbyła się w Kulicach, w Dworku Bismarcka. Współpracuję również z Gdańską Akademią Muzyczną im. Stanisława Moniuszki, z Wydziałem Wokalno-Aktorskim, z Wydziałem Wokalno-Aktorskim Wrocławskiej Akademii Muzycznej. Uczestniczę w różnych sympozjach, sesjach i konferencjach, a przygotowywanie i wygłaszanie referatów daje mi pewną swobodę twórczą. Jest to zarazem poszukiwanie własnej drogi i miejsca w świecie dźwięków, w jakim się obracamy. Każdorazowy występ z odczytem czy referatem jest dla mnie wyrazem potrzeby dialogu z otoczeniem, z ludźmi nauki i samym sobą. Obecność na tego typu wydarzeniach, w moim przekonaniu, ma na celu wystrzeganie się popadania w rutynę, przyzwyczajenie oraz pozwala na lepsze, jak i owocniejsze, wykorzystanie swojej wiedzy przedmiotowej i naukowej w codziennej pracy. Niezaprzeczalnym jest fakt, iż czynne uczestnictwo w tego rodzaju przedsięwzięciach aktywizuje środowiska akademickie. Zagadnienie i doskonalenie człowieka przez innych bądź też w wyniku własnej pracy fascynowało i zajmowało ludzkość od zawsze. Jako pedagodzy, poprzez nasze działania, próbujemy wpłynąć na zainteresowania wokalne młodzieży, rozbudzić ciekawość poprzez śpiew, uczestników takich kursów.

Z. S.: Pewnie młodzi ludzie są tego świadomi, bo chętnie uczestniczą w takich zajęciach.

J. Ś.: W tej chwili naprawdę coraz więcej uczestników zgłasza się na tego rodzaju warsztaty. Chętnie korzystają z nich osoby z zagranicy, które doskonalą swój warsztat. Młodzi ludzie w wiedzy wokalnej mają możliwość zetknięcia się z przedmiotem typu: plastyka ruchu, elementy ruchu scenicznego, rytmika, ekspresja muzyczno-ruchowa. Dlaczego o tym mówię - ruch w połączeniu ze śpiewem stanowi bowiem integralną całość i jest rzeczą szalenie ważną w zawodzie śpiewaka. Artysta na scenie, oprócz świadomości głosu, musi mieć świadomość własnego ciała. Ostatecznym efektem dobrego śpiewu jest poczucie luzu, swobody i elastyczności, ale w całym ciele, nie tylko w aparacie głosowym. Mówiąc najogólniej - uczestnictwo każdego z tych młodych ludzi w tego typu warsztatach wzbogaca ich w nowe przeżycia, doświadczenia, nieustanne doskonalenie się. Takie warsztaty wyrabiają predyspozycje zawodowe, potrzebę kontaktu z dziełem sztuki, rozwijają przede wszystkim ich osobowość artystyczną.

Wielki Ignacy Jan Paderewski mawiał, że na karierę składa się: „5 % szczęścia, 5% talentu i 90% pracy”. Zarówno w tamtych latach, jak i dziś, nie można zrobić kariery po zaśpiewaniu jednej pieśni czy też jednej arii albo po jednym recitalu. Każdy musi mieć świadomość, ze trzeba nad sobą pracować, uczyć się zawodu, zdobywać kwalifikacje i to w sposób nieustanny, niezależnie od tego w jakim wieku jesteśmy.

Z. S.: W ostatnich miesiącach Pana praca naukowa wiąże się coraz częściej z ocenianiem dorobku innych kolegów. Jest Pan często proszony o recenzowanie prac habilitacyjnych.

J. Ś.: Po uzyskaniu stopnia doktora habilitowanego jestem powoływany w skład Komisji Habilitacyjnych w roli recenzenta. Już pięć razy byłem recenzentem prac habilitacyjnych. To bardzo odpowiedzialna praca, wymagająca wielkiej skrupulatności i zajmująca dużo czasu. Wszystkie otrzymane dokumenty wymagają wnikliwej analizy. Pisząc opinie zawsze ważę każde słowo, aby nie skrzywdzić ocenianej osoby, bo jest to dorobek całego jej dotychczasowego życia, pasji i oddania się.

Z. S.: Latem tego roku pojechaliśmy z mężem do Buska Zdroju i czytaliśmy afisze informujące o konkursie wokalnym, koncertach i warsztatach. Na tych afiszach widniało także Pana nazwisko.

J. Ś.: Rzeczywiście, od trzech lat prowadzę tam warsztaty wokalistyki i plastyki ruchu, które są adresowane do uczniów szkół muzycznych II stopnia wydziałów wokalnych, jak i do studentów wydziałów wokalnych akademii muzycznych. Dziś studenci szukają na tego rodzaju warsztatach czegoś, co może sztukę wzbogacić i jej służyć. W sposób praktyczny wykorzystują naukę dla sztuki, a nie naukę dla nauki.
W Busku Zdroju miałem przyjemność współpracować z panią prof. Jolantą Omiljanowicz-Quattrini z Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina, z panem prof. Piotrem Łykowskim - dziekanem Wydziału Wokalno-Aktorskiego Akademii Muzycznej we Wrocławiu oraz z panią Renatą Kuczyńską z Brauschweig w Niemczech. Wszyscy są wspaniałymi śpiewakami, bardzo doświadczonymi artystami, którzy wdrażają coraz lepsze metody, sposoby wpływania na rozwój zdolności naszych studentów. W sposób mistrzowski docierają do centrów twórczych, usuwając przy tym wszelkie zapory mogące się objawiać na drodze rozwoju zdolności młodego człowieka zafascynowanego sztuką śpiewu.
Sam Albert Einstein mawiał: „Zadanie najwyższe to dotrzeć do tych uniwersalnych praw, z których świat można zbudować czystą dedukcją. Nie ma logicznej drogi do tych praw, osiągnąć je może jedynie intuicja oparta na życzliwym zrozumieniu doświadczenia”.

Z. S.: Jest Pan także często zapraszany do prac jury konkursów wokalnych, najczęściej związanych z muzyką klasyczną, ale nie tylko.

J. Ś.: W tym roku, powiem szczerze, miałem też okazję zetknąć się z lżejszą muzą. Zaraz po zdobyciu stopnia doktora habilitowanego, w kwietniu 2016 roku, zostałem zaproszony do jury konkursu „Tylko polska piosenka”, organizowanego przez Dębicki Dom Kultury. Tam miałem przyjemność pracować z panem Jerzym Połomskim. W lutym tego roku brałem udział w pracach jury VII Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenki Aktorskiej, Filmowej i Musicalowej zatytułowanego „Piosenka w meloniku”, a obok mnie siedzieli: Mieczysław Szcześniak, Łukasz Zagrobelny i Robert Janowski. Znowu 22 kwietnia, ale już rok później – w 2017 roku, po raz drugi zostałem zaproszony do prac jury V Konkursu „Tylko polska piosenka” zorganizowanego przez Dębicki Dom Kultury. Tym razem pracowałem z panią Katarzyną Groniec. 23 maja bieżącego roku pracowałem w jury Ogólnopolskiego Konkursu „Student ma talent” , którego organizatorem jest Uniwersytet Rzeszowski. Jest to nowy konkurs i zarazem jedyny w Polsce. Uczestniczy w nim utalentowana młodzież z różnych ośrodków akademickich całej Polski. No i niedawno miałem przyjemność brać udział w pracach jury I Ogólnopolskiego Konkursu Wokalnego „Bella Voce” w Busku Zdroju. W jury zasiadali tak znakomici śpiewacy, jak: prof. dr hab. Piotr Kusiewicz - przewodniczący, oraz pani prof. Jolanta Omiljanowiecz-Quattrini, pani Renata Kuczyńska, pan prof. dr hab. Piotr Łykowski, pani Ewa Warta-Śmietana i moja skromna osoba.

Z. S.: Ma Pan dwa miejsca na Ziemi: Rzeszów, gdzie Pan zamieszkał, założył rodzinę i pracuje na Wydziale Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, a drugim jest Jarosław – miasto, w którym się Pan urodził, rozpoczął naukę muzyki w Szkole Muzycznej, w której Pan teraz pracuje. W rodzinnym mieście stara się Pan w różny sposób popularyzować muzykę klasyczną - poprzez występy artystyczne i działalność animacyjną na rzecz kultury.

J. Ś.: Jest to temat niewątpliwie dziś bardzo trudny i bardzo drażliwy. Biorąc jednak pod uwagę moją osobowość, obydwa rodzaje mojej działalności umożliwiają mi kontakt z szeroką publicznością i wpływają na jakość mojego artyzmu. Przygotowanie się do prowadzenia koncertów jest czasochłonne i wymaga szerokiej wiedzy ogólnomuzycznej, zmusza mnie do innego rodzaju kontaktu z publicznością i często do spontanicznego reagowania na zachowania widzów czy też słuchaczy. Spoczywa na mnie jednocześnie ogromna odpowiedzialność budowania nastroju danego przedsięwzięcia kulturalnego, jakiego się podejmuję.

Z. S.: Powiedział Pan, że jest to temat drażliwy - dlaczego?

J. Ś.: W Polsce niestety brak jest instytucji, które by tego typu działania do końca rozumiały i w sposób czynny godnie wspierały, zwłaszcza w małych miastach. W tym momencie mogę liczyć na dobrą wolę i zrozumienie dyrekcji Centrum Kultury i Promocji Miasta Jarosławia, z którym najczęściej charytatywnie współpracuję. Organizując tego typu spotkania jestem przekonany o ich słuszności. To właśnie ta forma żywego docierania do słuchacza, ma największą szansę w upowszechnianiu wysokiej kultury i jej się należy szacunek i szczególna uwaga. Cieszy mnie fakt, że osoby obecne na tego typu koncertach zauważają potrzebę organizowania i uczestnictwa w takich wydarzeniach. Co ciekawe, często młodzi ludzie obecni na koncertach w sposób zauważalny potrafią cieszyć się muzyką, potrafią wyciągnąć z niej wartości, rzekłbym, najistotniejsze. Uwidacznia się to w słowach wdzięczności adresowanych do organizatorów, jak i wykonawców. Takie zachowania ludzi są najlepszym rodzajem zapłaty i jednocześnie bodźcem do podejmowania przeze mnie dalszych działań twórczych zmierzających w podobnym kierunku. Taka mobilizująca postawa odbiorców zmusza do coraz to nowszych, doskonalszych pomysłów, rozwiązań, konwencji każdego spotkania z melomanami, jakże chłonnymi wszystkiego, co piękne i niecodzienne.

Z. S.: Pana praca w rodzinnym Jarosławiu została bardzo pięknie podkreślona i doceniona - 27 kwietnia 2017 roku Rada Miasta Jarosławia jednomyślnie nadała Panu tytuł Honorowego Obywatela Miasta Jarosławia, a w gronie honorowych obywateli znajduje się tylko trzech artystów muzyków: hiszpański gambista i kompozytor Jordi Savall, francuski muzykolog i wybitny wykonawca muzyki dawnej Marcel Peres oraz Pan.

J. Ś.: Przyznam szczerze, że ten tytuł i to wyróżnienie spadło na mnie jak przysłowiowy „grom z jasnego nieba”. Jak się wyraziłem w dniu nadania mi tego zaszczytnego tytułu, przyjąłem go z pokorą, szacunkiem i radością. Rzeczywiście robię dużo dla mojego miasta, bo moim credo życiowym są słowa: „Człowiek, który nie ma szacunku dla przeszłości, nie jest godzien teraźniejszości”. Kocham swoje miasto, jestem osobą bardzo emocjonalną, rzeczywiście często wracam do niego, tam zaraz po skończonych studiach w 1992 roku podjąłem pracę w Państwowej Szkole Muzycznej. Zawsze tam mnie ciągnęło i po dziś dzień się z tym miastem nie rozstaję. Kocham moją małą ojczyznę Jaroslaviensis. W tym mieście są moje korzenie, z tego miasta pochodzę, tu się urodziłem, w tym mieście zrodziła się historia kształtowania mojego własnego losu.

Z. S.: W tym mieście rozpoczął Pan swoją przygodę z muzyką.

J. Ś.: Zamiłowania do muzyki nie da się wpoić na siłę i zawsze ono było we mnie. Swoją przygodę ze Sztuką rozpocząłem od nauki gry na akordeonie i po sześciu latach zdobyłem dyplom ukończenia Szkoły Muzycznej I stopnia, a następnie w dwóch kolejnych latach, bo uczęszczałem do 8-klasowej szkoły podstawowej, ukończyłem dyplom z fortepianu głównego w tejże samej szkole. W tym momencie należy wspomnieć moją wspaniałą nauczyciel, autorytet jak i wizytówkę jarosławskiej Szkoły Muzycznej – panią Krystynę Kudłę. W czasie dwóch lat ukończyłem pod jej kierunkiem fortepian główny. To Jej osobowość i determinacja w najznaczniejszym stopniu zadecydowała o mojej dalszej drodze zawodowej. Dzisiaj, korzystając z naszego spotkania, chcę przekazać wyrazy podziękowania dla Pani Krystyny Kudły. Dziękuję jej przede wszystkim za wiele godzin wspólnie spędzonych przy fortepianie, za niezapomniane lekcje harmonii, a przede wszystkim dziękuję Pani Krystynie Kudle za cierpliwość, wytrwałość i za to, że wierzyła we mnie. Dziękuję Pani za to, że w sposób konsekwentny potrafiła wpłynąć na moje zainteresowania muzyczne. Warto dodać, że Ta niezwykła pedagog jarosławskiej Szkoły Muzycznej wychowała liczną gromadkę cenionych dziś muzyków zarówno w kraju, jak i za granicą. Jej aktywna działalność na rzecz trwałych wartości i dziedzictwa naszej kultury godna jest podziwu i pamięci nas wszystkich, którzy byliśmy Jej uczniami. Z tego miejsca raz jeszcze wyrazy wielkiego szacunku i podziękowania.

Z. S.: Na zakończenie spotkania pragnę zauważyć, że jest Pan szczęściarzem. Kocha Pan muzykę i może jej Pan służyć na wielu płaszczyznach

J. Ś.: Muszę podkreślić, że dla mnie los był łaskawy, gdyż trafiłem na wielkich ludzi, wielkie autorytety, które wpłynęły na moją osobowość. Dziś muzyka jest dla mnie wszystkim. Jest lekarstwem na życie, zmusza mnie do refleksji, zadumy, do chwili uniesień artystycznych, które w pewnym momencie doprowadzają mnie do skojarzeń, konkluzji, a co najważniejsze - wciąż do nowych inspiracji.
Myślę, że nie tylko mnie, ale każdego człowieka szlachetnego i wrażliwego. Dzisiaj rzadko kto potrafi się choć na chwilę skupić na tego typu sztuce - wsłuchać się w Jej sens, wgłębiać w Jej zwiewność, ulotność i nieuchwytność.
Konkludując naszą rozmowę powiem, że nie ma takiej potrzeby, aby kogokolwiek, kto zagląda na blog „Klasyka na Podkarpaciu” przekonywać o potrzebie istnienia jakże pięknej i pożytecznej dziedziny Sztuki, jaką jest Muzyka. Wiadomo od wieków, że krzepi na duchu, leczy z wszelkich urazów, wszelkich ran, a co najważniejsze zmusza do głębszych przemyśleń.

Z dr hab. Jackiem Ściborem - śpiewakiem i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 16 września 2017 roku w Rzeszowie.

XXVII Festiwal im. Adama Didura w Sanoku zakończony

W ostatniej dekadzie września odbyła się jedna z najważniejszych imprez na Podkarpaciu, poświęconych muzyce klasycznej - XXVII Festiwal im. Adama Didura, który w tym roku trwał od 20 do 30 września. Dyrektorem Festiwalu jest Pan Waldemar Szybiak, który jest także dyrektorem Sanockiego Domu Kultury – placówki, która tę imprezę organizuje. Rozmowa z panem Waldemarem Szybiakiem będzie podsumowaniem tego wydarzenia.

Zofia Stopińska: Spotkamy się przed koncertem finałowym i można już powiedzieć, że tegoroczna edycja była bardzo interesująca, różnorodna i nadzwyczaj udana.

Waldemar Szybiak: Układając program zawsze staram się myśleć o tym, aby koncerty były przede wszystkim na wysokim poziomie i jednocześnie atrakcyjne dla publiczności. Nie myślę wówczas o problemach organizacyjnych i finansowych, ale przed rozpoczęciem Festiwalu wszystko musi być „zapięte na ostatni guzik”. Faktycznie tegoroczna edycja była bardzo udana, chociaż nie można powiedzieć, że poprzednie edycje były gorsze, ale były po prostu inne.

Z. S.: W tym roku Festiwal rozpoczął się 23 września spektaklem operowym, mieliśmy wspaniały koncert muzyki Piotra Czajkowskiego, spektakl operetkowy, wieczór baletowy, ale słuchaliśmy także muzyki Gustawa Mahlera – wszystko świetnie wykonane, a sala zawsze była wypełniona.

W. S.: Faktycznie, w tym roku na każdym koncercie był nadkomplet publiczności, chociaż w poprzednich latach także nie można było narzekać na brak publiczności. Od lat Preludium Festiwalowe trwa trzy dni i zapraszamy do oglądania filmów muzycznych. Zainaugurowaliśmy Festiwal wielkim spektaklem operowym „Moc przeznaczenia” Giuseppe Verdiego. Pewne elementy scenograficzne, które u nas się nie zmieściły ze względu na wielkość sceny, nie wpłynęły negatywnie na całość, a wręcz przeciwnie – można było skupić się bardziej na pięknym śpiewie, na muzyce. Soliści, chór, balet i orkiestra Opery Śląskiej w Bytomiu wykonali wszystko znakomicie od pierwszego do ostatniego taktu.
W drugim dniu przyjechali do nas artyści z Filharmonii Lwowskiej i Opery Lwowskiej. W pierwszej części słuchaliśmy arii z takich oper Piotra Czajkowskiego jak: „Eugeniusz Oniegin”, „Dama Pikowa” i „Jolanta”, w bardzo dobrym wykonaniu młodych śpiewaków, natomiast część drugą wypełnił Koncert fortepianowy b-moll op. 23 Piotra Czajkowskiego.

Z. S.: Reakcja publiczności świadczyła najlepiej o tym, że te wieczory pozostaną w jej pamięci na długo, chociaż kolejny koncert także dostarczył wielu wspaniałych wrażeń.

W. S.: Ten wieczór szczególnie mnie cieszy, bo wystąpiła Ulrike Helzel - znakomita solista Opery Wiedeńskiej i Sinfonietta Cracovia – świetna polska orkiestra kameralna. Repertuar nie był łatwy, bo w części pierwszej słuchaliśmy utworów Gustava Mahlera – słynnego Adagietta z V Symfonii i Rückert-Lieder cyklu pieśni do słów Friedricha Ruckerta. W części drugiej Sinfonietta Cracovia popisała się Serenadą E-dur – Antona Dvoraka, ale zagrała też dwa bisy: „Orawę” Wojciecha Kilara oraz "Gliss Dance" krótki utwór Adama Wesołowskiego, który jest laureatem I nagrody naszego Konkursu Kompozytorskiego im. Adama Didura w 2004 roku. Wszystkie utwory zostały entuzjastycznie przyjęte przez publiczność.

Z. S.: Dwa następne wieczory zatytułował Pan „Klasyka operetki” i „Mistrzowie nastroju”.

W. S.: Najpierw przenieśliśmy się w świat operetki i wystawiona została na naszej scenie „Hrabina Marica” Emmericha Kalmana. Moim zdaniem jest to jedna z niewielu operetek, których możemy z zachwytem słuchać, bo jest tam trochę muzyki z lat dwudziestych ubiegłego wieku, trochę swingu, węgierskiego folkloru zabarwionego cygańską nutą oraz wiele wspaniałych melodii. To był naprawdę bardzo udany wieczór w wykonaniu artystów Opery Krakowskiej i słusznie został gorąco przyjęty.
Na następny wieczór zaprosiłem Annę Marię Jopek wraz z zespołem i poprosiłem ich o wykonanie utworów nagranych kilka lat temu na płycie zatytułowanej „Polanna” i zmierzyli się z tradycją polskiej pieśni, która została zinterpretowana w sposób znakomity. Anna Maria Jopek to artystka świetnie wykształcona, z dużą kulturą muzyczną i swoim stylem. Ten koncert bardzo dobrze się wkomponował w ideę tegorocznego Festiwalu.

Z. S.: Jestem pod wielkim wrażeniem ostatnich wieczorów: „Słynne balety”, „Primadonny” i „Wielkie dzieła wokalno-instrumentalne”.

W. S.: W czwartek (28 września) Balet Opery Lwowskiej zaprezentował dwie suity „Szeherezadę” – Mikołaja Rimskiego-Korsakowa i „Carmen” – Georges’a Bizeta w opracowaniu Rodiona Szczedrina. „Szeherezada” wykonana została w sposób tradycyjny, z bardzo efektownymi scenami zbiorowymi, natomiast mnie zachwyciła „Carmen” zrobiona w sposób nowoczesny i świetnie zatańczona. Uważam, że zbliżyliśmy się do najwyższego poziomu, czemu publiczność dała wyraz długo fetując artystów ze Lwowa.
Najwyższym poziomem popisały się także Małgorzata Walewska i Joanna Woś – wspaniałe polskie śpiewaczki, którym fantastycznie towarzyszył pianista Robert Morawski. W programie znalazło się kilka arii ze znanych oper, ale były także arie, które zabrzmiały na tej scenie po raz pierwszy i najlepszym przykładem mogą być arie z oper Józefa Michała Ksawerego Poniatowskiego. Małgorzata Walewska i Joanna Woś zachwyciły sanocką publiczność rewelacyjnie wykonanymi duetami z oper „Opowieści Hoffmana” Jacquesa Offenbacha i „Lakme” Leo Delibes’a oraz „Humorystycznym duetem kotów” przypisywanym Rossiniemu. Zachwycały wspaniałym śpiewem, grą aktorska i urodą.
Wprawdzie koncert finałowy rozpocznie się dopiero za chwilę, ale podczas próby znakomicie zabrzmiała „Messa di Gloria” - Giacomo Pucciniego w wykonaniu Chóru i Orkiestry Filharmonii Śląskiej pod dyrekcją Mirosława Jacka Błaszczyka oraz solistów Łukasza Gaja – tenor i Adama Szerszenia – baryton. Drugie dzieło to Psalm 114 Da Israel aus Ägypten zog op. 51 Feliksa Mendelssohna – Bartholdy’ego. Ta wspaniała kompozycja przeznaczona na ośmiogłosowy chór mieszany i orkiestrę symfoniczną zabrzmi najprawdopodobniej po raz pierwszy w Polsce, bo nie odnaleziono śladów wykonania tego utworu w naszym kraju.

Z. S.: Warto podkreślić, że Chór Filharmonii Śląskiej prowadzi od kilkunastu lat i przygotował do koncertu w Sanoku Pan Jarosław Wolanin, muzyk urodzony w Brzozowie. Trzeba także powiedzieć o bardzo ważnych nurtach, które nie są dostrzegane przez publiczność.

W. S.: Mieliśmy w tym roku XXV Obóz Humanistyczno-Artystyczny. Dzieci z pierwszej i trzeciej klasy świetnie się bawiły na zajęciach wokalnych, tanecznych, teatralnych i plastycznych. Ta nasza nieustanna praca z dziećmi nie idzie na marne, gdyż część z nich regularnie przychodzi na koncerty Festiwalu im. Adama Didura, a także na inne koncerty organizowane przez Sanocki Dom Kultury. Wychowujemy sobie w ten sposób publiczność.
Organizowaliśmy także w tym roku XXV Konkurs Kompozytorski im. Adama Didura. Wpłynęło na ten konkurs aż osiemnaście partytur – to bardzo dużo, bo uczestniczyć w nim mogą wyłącznie młodzi kompozytorzy, którzy nie ukończyli jeszcze trzydziestu lat. Mieliśmy także ciekawe zdarzenie, bo jeden z młodych kompozytorów przejechał sześćset kilometrów, aby dostarczyć pracę w ostatniej chwili i ten kompozytor wygrał – nie dlatego, że złożył ją osobiście, a dlatego, że praca okazała się najlepsza. Tym kompozytorem jest Michał Schäfer, a nagrodzony utwór zatytułowany „...Wybrzeża ciszy...” został wykonany 29 września przed koncertem Małgorzaty Walewskiej i Joanny Woś. Mamy się czym pochwalić, bo część uczestników naszego konkursu to znani kompozytorzy średniego pokolenia, którzy mają już wielki dorobek – wymienię tylko: Agatę Zubel, Katarzynę Głowicką, Wojciecha Widłaka, Pawła Łukaszewkiego, Dariusza Przybylskiego. Nasi laureaci nie tylko komponują i ich utwory są wykonywane nie tylko w Polsce, ale także często zajmują eksponowane stanowiska w akademiach muzycznych i co ważne – często podkreślają, że na Konkursie w Sanoku rozpoczynali karierę i to nas bardzo cieszy.
Te dodatkowe nurty w postaci: Festiwalowego kina artystycznego, Obozu Humanistyczno-Artystycznego i Konkursu Kompozytorskiego sprawiają, że różnimy się od innych festiwali i jesteśmy oryginalni.

Z. S.: Życzę Panu i pracownikom Sanockiego Domu Kultury, którzy pracują przy organizacji tego Festiwalu, aby impreza dalej się rozwijała. Spektakle operowe, operetkowe i baletowe są kosztowne.

W. S.: Na szczęście mamy spore grono wspaniałych, wiernych sponsorów, którzy od lat są z nami. Życzmy sobie, aby festiwal miał coraz więcej pieniędzy, aby przybywało sponsorów. Znakomici wykonawcy chętnie do nas przyjeżdżają, na część z nich jeszcze nas nie stać, ale to jest niewielka grupka i może uda nam się ich zaprosić w przyszłych latach. Najważniejsze, że mamy w Sanoku wspaniałą publiczność, która kupuje bilety i tłumnie przychodzi na koncerty.

Z panem Waldemarem Szybiakiem - Dyrektorem Festiwalu im. Adama Didura i Dyrektorem Sanockiego Domu Kultury rozmawiała Zofia Stopińska 30 września 2017 roku w Sanoku.

Z wielką niecierpliwością i radością czekałam na ten koncert

Przedostatni wieczór XXVII Festiwalu im. Adama Didura był pod każdym względem nadzwyczajny. Na początku pierwszej części Dyrektor Festiwalu Waldemar Szybiak zapoznał publiczność z wynikami XXV Ogólnopolskiego Otwartego Konkursu Kompozytorskiego im. Didura. Zostały wręczone nagrody, a później wykonana została kompozycja, która otrzymała I nagrodę – czyli utwór zatytułowany „...Wybrzeża ciszy...” na mezzosopran i kwartet smyczkowy Michała Schäfera – przez Magdę Niezgodę-Solarz – mezzosopran i Kwartet Airis w składzie Aleksandra Czajor – I skrzypce, Grażyna Zubik - skrzypce, Natalia Warzecha-Karkus – altówka i Julia Kotarba – wiolonczela. Później rozpoczął się koncert zatytułowany „Primadonny” w wykonaniu wspaniałych, światowej sławy polskich śpiewaczek: Joanny Woś - sopran i Małgorzaty Walewskiej – mezzosopran, przy fortepianie zasiadł Robert Morawski, a utwory i wykonawców przybliżał nam Piotr Nędzyński. Po koncercie mogłam porozmawiać z Panią Małgorzatą Walewską.

Zofia Stopińska: Sanocka publiczność zachwycona była ariami, ale szczególny entuzjazm wzbudziły duety, czy Panie już występowały razem podczas jednego koncertu?

Małgorzata Walewska: Nie, był to pierwszy i mam nadzieję, że nie ostatni koncert, ale zawsze śpiewałyśmy z orkiestrą, natomiast z towarzyszeniem fortepianu wystąpiłyśmy dzisiaj w Sanoku po raz pierwszy. Z wielką niecierpliwością i radością czekałam na ten koncert i bardzo się cieszę, że to się udało zrealizować. Myślę, że będziemy występować w tym składzie często.

Z. S.: Od 2014 roku jest Pani Dyrektorem Artystycznym Międzynarodowego Festiwalu i Konkursu Sztuki Wokalnej im. Ady Sari w Nowym Sączu. To duża impreza, której musi Pani poświęcić wiele czasu i energii.

M. W.: Zgadza się, ale ostatnio mam bardzo dużo pracy, bo oprócz tego, że jestem dyrektorem w Nowym Sączu, to także angażuję się w różne „szalone” pomysły i niedawno zakończyliśmy projekt „Człowiek z manufaktury” - w finale konkursu kompozytorskiego miałam przyjemność kreować rolę Zofii i to bardzo absorbowało mnie czasowo, bo wykonywałam współczesne utwory dwóch młodych kompozytorów i ciążyła na nas duża odpowiedzialność, bo od wykonawców również zależało to, jak oni zostaną ocenieni. W komisji był m.in. pan Krzysztof Penderecki. Ten konkurs z konkursem im. Ady Sari łączy to samo poczucie misji – czyli pomoc i wspieranie młodych artystów w szerokim pojęciu tego słowa. Niedawno mieliśmy pierwsze spotkanie organizacyjne kolejnego festiwalu, który odbędzie się za dwa lata, bo czas szybko mija i trzeba już myśleć o zapraszaniu gości, głównie do komisji, bo zapraszamy artystów, dyrektorów oper z całego świata, którzy mają kalendarze pozajmowane z dużym wyprzedzeniem, dlatego my także staramy się z naszą propozycją wychodzić bardzo wcześnie, żeby mieć gości, jakich sobie wymarzyliśmy.

Z. S.: Ma Pani nadal czas na długie dalekie podróże artystyczne?

M. W.: Trochę mniej wyjeżdżam. Więcej śpiewam w Polsce. Bardzo mnie cieszy fakt, że mamy tak dużo wspaniałych sal koncertowych. Serce rośnie, jak się widzi te sale z dobrą akustyką, rozwijają się orkiestry. Czeka mnie kolejne przedsięwzięcie z Sinfonią Iuventus, bo będziemy nagrywać dzieło Antona Rubinsteina pod tytułem „Mojżesz” i będzie to pierwsza rejestracja tej opery. Bardzo się cieszę, że zostałam zaproszona do tego projektu. Wkrótce, a na pewno przed świętami, powinno się ukazać kolejne dzieło, które nagrałyśmy razem z Joanną Woś - „Missa pro pace” Wojciecha Kilara pod dyrekcją Mirosława Jacka Błaszczyka. Z niecierpliwością czekam na to nagranie. Dzieje się naprawdę bardzo dużo.

Z. S.: W Sanoku publiczność gorąco oklaskiwała Panie od samego początku. Czuła Pani dobrą energię płynącą z widowni?

M. W.: Oczywiście, energię publiczności czuje się bardzo wyraźnie od pierwszego dźwięku. To wielka radość dla wykonawcy, jeśli publiczność słucha z tak wielkim skupieniem i dobrze wie, kiedy bić brawo. Bardzo mi zaimponowało, że w „Duecie Kwiatów” z op. „Lakme” Leo Delibe zeszłyśmy z Joasią na chwilę z estrady, a państwo nadal słuchali muzyki. To naprawdę zdarza się bardzo rzadko i dlatego też bardzo dziękuje sanockiej publiczności. W moim domu na czołowym miejscu stoi puchar z napisem: Sanok 89’. Otrzymałam go podczas pierwszego pobytu w tym mieście, a byłam wtedy jeszcze studentką i od tej pory z dużym sentymentem wracam do tego miasta. Jestem bardzo szczęśliwa i zobowiązana, że pan Waldemar Szybiak zaprosił mnie w tym roku i mam nadzieję wrócić tu niedługo.

Z. S.: Wiem, że przyjechały Panie już wczoraj i mieszkacie w Dworze w Woli Sękowej, miejscu związanym z patronem tego Festiwalu – Adamem Didurem. Pewnie takie magiczne miejsca wpływają także na artystów.

M. W.: Oczywiście, magia takich miejsc jest wielka i dlatego też bardzo sobie cenimy występy m.in. w starych teatrach, gdzie są duchy wielkich gwiazd, od których uczyliśmy się słuchając ich nagrań, bo najwięksi mistrzowie, niestety, już odeszli. Na szczęście mamy młodych ludzi podążających ich drogą. Ostatnio oglądałam telewizyjną transmisję „Lohengrina” z udziałem Piotra Beczały i Tomasza Koniecznego. Piotrek jest po prostu znakomity. Wspaniale pokazał się w dużej, wymagającej dużej odpowiedzialności wokalno-aktorskiej roli, ale oczywiście obaj panowie byli świetni. Ania Netrebko była także niezrównana. Byłam zachwycona i dumna. Uważam, że dużo lepiej radzimy sobie na polu operowym niż na polu sportowym, na przykład.

Z. S.: Śpiewała Pani w miejscach, w których kiedyś występował Adam Didur.

M. W.: Wprawdzie nie podążałam dokładnie Jego śladami, ale trochę żeśmy się „zazębiali”. Nie w jednym czasie, ale w tych samych miejscach – między innymi: Metropolitan Opera w Nowym Jorku, Opera Śląska w Bytomiu i Sanok.

Z panią Małgorzatą Walewską - światowej sławy polską śpiewaczką rozmawiała Zofia Stopińska 29.09.2017r. w Sanoku.

Hrabina Marica na Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku

Relację ze spektaklu operetki "Hrabina Marica" Emmericha Kalmana w ramach XXVII Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku, rozpoczynamy od krótkiej rozmowy z Tomaszem Tokarczykiem "Szefem Muzycznym" Opery Krakowskiej
Zofia Stopińska: Za kilka minut na scenie Sanockiego Domu Kultury królować będzie „Hrabina Marica” Emmericha Kalmana. Łatwo było tę operetkę przenieść do Sanoka?
Tomasz Tokarczyk: Nad tym głowili się realizatorzy, którzy tu zjechali całą ekipą, bo scena jest mała i kanał orkiestrowy również, ale orkiestrę udało mi się na szczęście zmieścić do niego całą. Na scenie natomiast będzie trochę mniejszy chór i balet, ale widowisko i tak będzie piękne.
Z. S.: Mamy wrzesień i sezon artystyczny dopiero się rozpoczyna. Szykujecie jakieś premiery?
T. T.: Sezon zaczęliśmy z początkiem września koncertem plenerowym w Alei Róż, później była inauguracja w naszej siedzibie, podczas której wspominaliśmy naszych wspaniałych wykonawców, niestety już nieżyjących – panią Iwonę Borowicką, wielką divę operetkową i Janusza Żełobowskiego, pierwszego amanta krakowskiej operetki. Teraz jesteśmy na Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku, ale już za niecały miesiąc mamy premierę „Normy” – Vincenzo Belliniego.
Z. S.: W programie przeważać będą spektakle operowe, chociaż z operetką jesteście także „za pan brat”.
T. T.: Zdecydowanie tak, staramy się jak najwięcej grać operetki, natomiast jesteśmy ukierunkowani na operę przede wszystkim. Czyli najpierw „Norma”, w marcu chcemy przedstawić dyptyk – „Gianni Schicchi” Pucciniego razem z „Pajacami” – Leoncavalla i na zakończenie sezonu „Anna Bolena’” Donizettiego.
Z. S.: Większość spektakli pewnie Pan poprowadzi.
T. T.: Poprowadzę wszystkie premiery, a także trochę spektakli, które są w naszym stałym repertuarze. Będziemy wznawiać „Tannhausera”, „Miłość do trzech pomarańczy”, „Opowieści Hoffmana” – tych tytułów jest naprawdę sporo.
Z. S.: Słyszałam, że z dużym wyprzedzeniem trzeba kupować albo rezerwować bilety w Operze Krakowskiej.
T. T.: To prawda, bo cieszymy się 100 % frekwencją na wszystkich naszych spektaklach. To jednocześnie świadczy o tym, że powinniśmy dysponować obiektem dla jeszcze większego audytorium.
Z. S.: Na Festiwalu im. Adama Didura występujecie bardzo często.
T. T.: Tak, i bardzo się z tego cieszymy. Ten Festiwal jest dla nas ważny, zawsze przyjmujemy zaproszenie od pana dyrektora Waldemara Szybiaka i chętnie do Sanoka przyjeżdżamy.
Z. S.: Patrzę na obsadę – sami znani i lubiani śpiewacy. Z radością biegnę na spektakl.
T. T.: Zawsze przywozimy najlepszą obsadę. Spektakl rozpoczyna się za pięć minut.
Z panem Tomaszem Tokarczykiem „szefem muzycznym” Opery Krakowskiej rozmawiała Zofia Stopińska 26 września 2017 roku.
Szanowni Państwo, ponieważ w tym roku mogę być na większości wydarzeń Festiwalu im. Adama Didura razem z moim mężem, który jest wielkim miłośnikiem muzyki, a szczególnie opery i operetki, poprosiłam go aby napisał krótko o wrażeniach po spektaklu „Hrabiny Maricy”.

O tym, że kochamy operetkę, mogliśmy się przekonać we wtorek 26 września, w kolejny już wieczór XXVII edycji Festiwalu im Adama Didura. W sali widowiskowej Sanockiego Domu Kultury wypełnionej do ostatniego miejsca /bilety poszły w jednym dniu „na pniu”/, Opera Krakowska zaprezentowała operetkę Emmericha Kalmana - „Hrabina Marica”. Soliści, orkiestra, chór i balet Opery Krakowskiej wystąpili pod dyrekcją Tomasza Tokarczyka. Trudno oceniać poszczególnych artystów, wszyscy byli doskonali. Adam Sobierajski w roli Barona Kolomana Żupana z wielką dozą humoru, uwodził to tytułową hrabinę Maricę, w tej roli wystąpiła Marcelina Beucher jak i młodziutką Lizę, w rolę której wcieliła się Monika Korybalska. Po kolei proponował paniom jazdę do swego majątku w Varasdin. Doskonałą kreację stworzył Michał Kutnik, jako Książę Populescu. Każda aria Katarzyny Oleś-Blachy, występującej w roli Miny kończyła się gorącą owacją, równie gorąco sanocka publiczność przyjęła duet Bożeny Zawiślak-Dolny ze Stanisławem Knapikiem. Publiczność została uwiedziona ferią efektownych melodii, zabarwionych węgierskim folklorem i cygańską nutą oraz tańce od czardasza do kankana. Nic dziwnego, że sanocka publiczność podziękowała krakowskim artystom długotrwałą  i w pełni zasłużoną owacją na stojąco.

Tadeusz Stopiński

26.09.2017 godz. 18.00
Klasyka Operetki
Emmerich Kálmán – Hrabina Marica (Gräfin Mariza)
Orkiestra, chór i balet Opery Krakowskiej pod dyrekcją Tomasza Tokarczyka

Obsada: 

Hrabina Marica - Marcelina Beucher, Książę Populescu – Michał Kutnik, Baron Koloman Żupan – Adam Sobierajski, Hrabia Tassilo – Janusz Ratajczak, Liza – Monika Korybalska, Księżna Cudenstein – Bożena Zawiślak - Dolny, Mina – Katarzyna Oleś - Blacha, Karol Stefan Liebenberg – Krzysztof Kozarek, Czeko – Krzysztof Dekański, Peniżek – Stanisław Knapik, Ilka – Joanna Rakoczy, Berko – Marcin Herman, Skrzypek – Paweł Wójtowicz

Realizatorzy
Kierownictwo muzyczne: Tomasz Tokarczyk
Reżyseria: Paweł Aigner
Scenografia: Ryszard Melliwa
Kostiumy: Zofia de Ines
Choreografia: Jarosław Staniek
Przygotowanie chóru: Jacek Mentel
Reżyseria światła: Dariusz Pawelec

Ulrike Helzel, Jurek Dybał i Sinfonietta Cracovia na Festiwalu im. Adama Didura

Zofia Stopińska: Przed trzecim koncertem Festiwalu im. Adama Didura rozmawiam z panem Jurkiem Dybałem, który od kilku lat prowadzi Orkiestrę Stołecznego Miasta Krakowa Sinfonietta Cracovia, ale równocześnie nadal prężnie działa Pan w Wiedniu i pewnie dlatego wystąpi w Wami w Sanoku Ulrike Halzel – solistka Opery Wiedeńskiej.

Jurek Dybał: Dokładnie tak, bardzo mi miło, że otrzymaliśmy zaproszenie na Festiwal im. Adama Didura, tym bardziej, że wystąpimy tu po raz pierwszy, a wiele o tym Festiwalu słyszałem. Bardzo się cieszę, że w tym pięknym mieście, w dobrej pod względem akustyki i ładnej sali Sanockiego Domu Kultury, na tak wspaniałym Festiwalu mogę zaprezentować moich wspaniałych przyjaciół z Krakowa. Mówię tak, bo pomimo, że od trzech lat jestem dyrektorem tego wspaniałego zespołu, ciągle mogę mówić, że są to moi muzyczni przyjaciele. Nie są to typowi muzycy orkiestrowi, ale wspaniali kameraliści i znakomicie, wszechstronnie wykształcone osoby, z którymi świetnie się muzykuje i dialoguje muzycznie na scenie. Wykonamy tutaj piękny program. Pierwszą część wypełnią utwory Gustava Mahlera, a rozpoczniemy Adagiettem z V Symfonii, które jest wspaniałą intymną rozmową z przyjaciółmi, a ponieważ mam zaszczyt być muzykiem Filharmonii Wiedeńskiej, która jest równocześnie orkiestrą Wiener Staatsoper czyli Opery Wiedeńskiej i tam współpracuję z Ulriką Helzel zarówno jako muzyk orkiestrowy siedząc w kanale i grając na kontrabasie, a także jako dyrygent – obecnie przygotowuję wznowienia „Kinder Ring” Wagnera z Ulrike Helzel, która jest wspaniałą interpretatorką muzyki niemieckiej, w tym muzyki Mahlera. W Sanoku Ulrike Helzel wykona kameralną wersję przeznaczoną na głos, orkiestrę smyczkową i harfę „Rückert-Lieder” Gustava Mahlera – przepiękna poezja, która z pewnością państwa zachwyci.

Z. S.: Z powodzeniem łączy Pan dwa nurty swojej działalności – kontrabasisty i dyrygenta, ale jeśli coraz więcej będzie Pan dyrygował, to kontrabas będzie coraz częściej w futerale.

J. D.: To bardzo trudna decyzja, która właściwie powinna być podjęta już kilka lat temu, ale każdemu muzykowi trudno jest rozstać się ze swoim instrumentem. Trudno także się rozstać z Orkiestrą Filharmonii Wiedeńskiej i z Operą Wiedeńską, gdzie przez cały czas wiele się uczę, a przede wszystkim uczę się pokory siedząc w kanale orkiestrowym w Operze. Wiele uczę się od wspaniałych mistrzów batuty, który nami dyrygują, od śpiewaków, z którymi mogę obcować słuchając ich kunsztu ze sceny, czy też solistów, którzy występują z Orkiestrą Filharmonii Wiedeńskiej, ale również od kolegów. Oczywiście te doświadczenia zdobywam kosztem dodatkowej pracy, czasu wolnego i wielu podróży, a czasem nawet spania w samochodzie na stacjach benzynowych, kiedy po przedstawieniu w Wiedniu muszę natychmiast jechać, aby rano poprowadzić próbę z Sinfoniettą Cracovią – lub odwrotnie. Do tego dochodzą obowiązki związane z kierowaniem Sinfoniettą Cracovią, bo wprawdzie mam wspaniałe biuro, ale pracy jest naprawdę dużo, bo w dzisiejszych czasach sposób zarządzania orkiestrą musi być przemyślany i perfekcyjny. Z moimi wspaniałymi kolegami mamy sukcesy na tym polu, bo jak przejmowałem Orkiestrę, to grała od 12 do 16 koncertów rocznie i nie był to dla zespołu najlepszy czas. Podkreślić trzeba, że Sinfonietta Cracovia odnosiła wiele sukcesów wcześniej pod dyrekcją Roberta Kabary i wielu innych znakomitych mistrzów batuty. Obecnie gramy około 80 koncertów rocznie, czyli więcej niż niejedna filharmonia. Nasz repertuar jest różnorodny i wymagający często większego składu. Część koncertów gramy w smyczkowym kameralnym składzie, część w składzie orkiestry mozartowskiej. Wprowadziliśmy nowe cykle, m.in. „Muzyka bez poklasku” z muzyka współczesną w Galerii Sztuki Nowoczesnej – MOCAK w Krakowie, gdzie nie ocenia się utworów oklaskami. Prezentujemy sztukę nową, czyli różne nurty muzyki współczesnej. Wprowadziliśmy cykl dla dzieci „Sinfonietka”, inny cykl to „Gwiazdy z Sinfoniettą” – udało się zaprosić Rafaela Payare’a , wspaniałego dyrygenta wenezuelskiego, który dyryguje takimi orkiestrami, jak filharmonie: Berlińska, Wiedeńska czy Nowojorska, będąc na stałe szefem w Szwecji. Rafael Payare jest naszym gościnnym dyrygentem i już mamy kilka wspólnych koncertów za sobą. Planujemy świętować razem jubileusz Krzysztofa Pendereckiego w przyszłym roku – ja poprowadzę jedną część koncertu, a Rafael drugą, a solistami będą koncertmistrz Filharmonii Wiedeńskiej oraz pierwszy altowiolista Filharmonii Berlińskiej. „Wiedeńczycy z Sinfoniettą” to jeden z naszych cyklów w Krakowie, na który serdecznie zapraszam, a w roli solistów występują muzycy z Filharmonii Wiedeńskiej lub inni znakomici muzycy związani ze światem muzycznym Wiednia. Mamy wiele ciekawych projektów z różnych dziedzin sztuki muzycznej.

Z. S.: Koncertujecie głównie w Krakowie?

J. D.: Około 75% koncertów odbywa się w Krakowie, ale ostatnio także dużo wyjeżdżamy i ten sezon będzie pod tym względem rekordowy. Trzy dni temu wróciliśmy z Francji, gdzie w przepięknym miejscu – we Flers graliśmy koncert poświęcony Polsce, gdyż tam w czasie II wojny światowej stacjonowała armia generała Maczka. Polscy żołnierze bardzo dobrze wspominani są przez tamtejszych mieszkańców, którzy każdego roku organizują jakąś imprezę poświęconą Polsce. My zostaliśmy zaproszeni w tym roku i zaprezentowaliśmy Koncert na klarnet Krzysztofa Pendereckiego i Suitę Paderewskiego. Bardzo sympatycznie został nasz koncert przyjęty. Teraz jesteśmy w Sanoku, skąd pojedziemy prosto na „Międzynarodowy Festiwal im. Krzysztofa Pendereckiego - poziom 320” w Zabrzu, który mam zaszczyt od pięciu lat prowadzić. Inauguracja odbyła się w kopalni „Guido” - 320 metrów pod ziemią, a na finał koncert plenerowy - „Siedem bram Jerozolimy” - ponad 200-tu wykonawców na scenie – narrator, pięciu solistów, chór i duży skład orkiestry z tubafonami i Krzysztof Penderecki w roli dyrygenta. Mistrz Krzysztof Penderecki był jedną z osób, które przyczyniły się do powstania Sinfonietty Cracovii i nadal jest z nami bardzo blisko związany. Do wykonania „Siedmiu Bram Jerozolimy” Sinfonietta Cracovia została wzmocniona wieloma naszymi przyjaciółmi z różnych orkiestr w całej Polsce. Z Zabrza Jedziemy prosto do Warszawy, żeby wystąpić na „Szalonych Dniach Muzyki” na zaproszenie Sinfonii Varsovii zagrać dwa koncerty. W tym roku ten festiwal zatytułowany jest „La Danse”, stąd podczas jednego koncertu wykonamy tańce polskie, a drugi z „Porgy and Bess” w przepięknej aranżacji na klarnet i orkiestrę smyczkową. Prosto z Warszawy Sinfonietta (już beze mnie) jedzie do Lublina, gdzie odbędzie się koncert poświęcony Zygmuntowi Koniecznemu.

Z. S.: Faktycznie, macie bardzo dużo pracy.

J. D.: To prawda, ale jest to wyjątkowa Orkiestra, którą tworzą wyjątkowi muzycy. Lubią koncertować, ale prawie każdy z nich prowadzi jeszcze działalność pedagogiczną, dwie skrzypaczki są członkiniami sławnego Kwartetu Dafo, wielu muzyków prowadzi inne zespoły i występuje solo - jak na przykład nasz koncertmistrz Maciej Lulek. Każdy z nich ma jeszcze życie prywatne, ale zawsze jak uda nam się taki napięty grafik ułożyć, to wszyscy bardzo się cieszą. Staram się często zapraszać gościnnych dyrygentów, którzy wzbogacają orkiestrę. Czasem są to znakomici instrumentaliści dyrygujący - tak jak Dymitr Sitkowiecki, który także wystąpił na otwarciu Festiwalu w Zabrzu. Praca w Sinfoniettcie jest ciężka ale wielobarwna. Wszyscy pracujemy na sukces, ale satysfakcja z udanego koncertu jest ogromna.

Z. S.: Podczas naszej rozmowy wiele osób usiłowało się z Panem skontaktować.

J. D.: Tak, bo staramy się perfekcyjnie załatwić wszystko, co ma się wydarzyć w listopadzie. Jedziemy na osiem koncertów do Chin, później mamy jeden koncert w Moskwie, wracamy na koncert do Krakowa i wyjeżdżamy do Korei Południowej na dwa koncerty z muzyką Beethovena, Mendelssohna, ale też w programach znajdzie się Fryderyk Chopin i Franciszek Lessel, który jest mało znanym kompozytorem, uczniem Józefa Haydna. Staram się od lat promować piękną muzykę tego wybitnego polskiego klasyka.

Z. S.: Czy polscy kompozytorzy, polska muzyka znana jest na świecie?

J. D.: Może nie tak bardzo, jak powinna być znana, ale jest z tym coraz lepiej i przyczyniamy się walnie do propagowania polskiej muzyki, a najlepszym przykładem jest nagrana dla Sony Classical płyta ze wspaniałym trębaczem Gáborem Boldoczki, która otrzymała już wiele nagród, a wśród nich International Classical Music Award. Jest na tym krążku także Koncert na trąbkę Krzysztofa Pendereckiego. Także wspaniałym wydawnictwem jest płyta nagrana dla DUX z dwoma koncertami Fryderyka Chopina i Szymonem Nehringiem. Jednym koncertem dyrygował Krzysztof Penderecki, a drugim ja. Dla nas to wielki zaszczyt, a dla mnie w szczególności, znaleźć się na jednym krążku z tak wielkim mistrzem

Z. S.: Gdzie Pan ma dom - w Wiedniu, w Krakowie?

J. D.: Domów jest wiele, ale moja najbliższa rodzina – czyli żona i dwójka dzieci, mieszkamy wspólnie w Wiedniu, ale również ze względu na swoją pracę w Krakowie cały czas kursuję pomiędzy tymi miastami. Prawie co drugi weekend dzieci spędzają w Polsce, najczęściej na Śląsku, z którego pochodzę, ale też w Krakowie. W czasie wakacji zawsze jesteśmy w Polsce. Trudno powiedzieć, gdzie jest ten dom, a poza miejscami, gdzie przebywają najbliżsi, paradoksalnie dobrze się czuję w hotelu. Każdy hotel jest moim domem, bo przychodzę do pokoju, kładę się do wygodnego łóżka i wiem, że mogę się porządnie wyspać. To chyba jest takie „skrzywienie zawodowe”.

Z. S.: Mam nadzieję, że wyjedziecie z Sanoka zadowoleni i kiedyś zechcecie tutaj powrócić.

J. D.: Pierwsze wrażenia są wspaniałe i chętnie powrócimy, aby wystąpić ponownie na słynnym Festiwalu im. Adama Didura.

Z panem Jurkiem Dybałem – znakomitym kontrabasistą i dyrygentem rozmawiała Zofia Stopińska 25 września 2017 roku w Sanoku przed koncertem.

Pragnę dodać, że koncert Ulrike Helzel i Orkiestry Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa Sinfonietta Cracovia pod dyrekcją Jurka Dybała udał się nadzwyczajnie. Sala Sanockiego Domu Kultury wypełniona była publicznością, która gorąco oklaskiwała wykonawców. Pan Jerzy Dybał w kilku zdaniach przybliżał publiczności utwory i dzięki temu kontakt wykonawców z publicznością był jeszcze lepszy. Muzyka Gustava Mahlera bardzo się spodobała, ale trzeba podkreślić, że były to wyjątkowo piękne kreacje. Znakomitym wprowadzeniem do "Rückert-Lieder" było Adagietto z V Symfonii. Cykl pięciu pieśni Gustava Mahlera do wierszy Friedricha Rückerta - to po prostu przepiękna, pełna różnych barw muzyka. Pozwolę sobie podać wolne tłumaczenie tytułów tych utworów: „Nie patrz na moje piosenki”, „Oddychasz delikatny zapach”, „Stracę świat”, „O północy”, „Jeśli kochasz dla piękna”. Oczywiście podczas koncertu pieśni wykonane zostały w języku niemieckim, ale Ulrike Helzel śpiewała je doskonale i żadne tłumaczenie nie było potrzebne – wystarczył dźwięczny mezzosopranowy głos i wspaniała interpretacja. Trzeba jeszcze podkreślić, że bardzo dobrze towarzyszyła solistce orkiestra prowadzona z wielkim wyczuciem przez Jurka Dybała. W części drugiej wysłuchaliśmy Serenady E-dur op. 22 Antona Dvoraka i tym utworem Sinfonietta Cracovia i Jurek Dybał oczarowali publiczność. Gorące brawa i owacja na stojąco zaowocowały bisami – najpierw wysłuchaliśmy „Orawy” – Wojciecha Kilara, a później „Gliss Dance” – Adama Wesołowskiego, młodego kompozytora, który w poprzednich edycjach Ogólnopolskiego Otwartego Konkursu Kompozytorskiego im. Adama Didura najpierw zdobył wyróżnienie (2000 r.), a następnie I nagrodę (2004 r.)
To był wspaniały niezapomniany wieczór.

Grać tak aby poruszyć czułe struny u odbiorców

W „Klasyce na Podkarpaciu” staram się informować o wydarzeniach muzycznych, które odbywają się w jednym z najpiękniejszych regionów Polski - czyli na Podkarpaciu. Wiele uwagi poświęcam wspaniałym artystom, którzy w tym regionie występują, a szczególnie muzykom wywodzącym się z Podkarpacia.Postaram się także częściej przedstawiać znakomitych muzyków, którzy tutaj rozpoczynali muzyczną edukację, mają na swoim koncie wiele sukcesów, ale po ukończeniu studiów postanowili powrócić w rodzinne strony i nie rezygnując z koncertów w różnych ośrodkach muzycznych w Polsce i za granicą, dzielą się swą wiedzą i talentem z mieszkańcami naszego regionu. Dzięki nim na Podkarpaciu odbywa się wiele koncertów, a młodzi utalentowani muzycznie ludzie mogą rozwijać swoje zainteresowania.
Jedną z takich osób jest świetna pianistka dr hab. Agnieszka Hoszowska-Jabłońska, którą poznałam jako wyróżniającą się uczennicę Szkoły Muzycznej I stopnia i do dzisiaj obserwuję jej rozwój, czasami także mam przyjemność słuchać jej gry. Zapraszam na spotkanie z tą Artystką, która jest także cenionym pedagogiem Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie.

Zosia Stopińska: Z Panią dr hab. Agnieszką Hoszowską-Jabłońską rozmawiamy na początku roku szkolnego, przed inauguracją roku akademickiego. Po pracowitym poprzednim roku wakacje szybko minęły i znowu trzeba tak planować czas, aby wszystkie obowiązki można było pogodzić.

Agnieszka Hoszowska-Jabłońska: Pracy jest z roku na rok coraz więcej. Tempo życia w minionym roku akademickim bardzo mi wzrosło, ale był to owocny rok i mam powody do radości.

Z. S.: W mojej ocenie największym Pani osiągnięciem w ubiegłym roku był fakt, że nagrana przez Panią i znakomitych śpiewaków: mezzosopranistkę Annę Radziejewską i tenora Karola Kozłowskiego płyta z kompletem pieśni Ignacego Jana Paderewskiego otrzymała nominację do „Fryderyka” i prawdę mówiąc liczyłam, że otrzymacie tę nagrodę, bo są to nagrania na najwyższym poziomie pod każdym względem, ale sama nominacja jest także bardzo ważna.

A. H. J.: Każdy, kto wydał płytę, marzy o otrzymaniu „Fryderyka”. Sama nominacja do tej nagrody jest jednak również wielkim osiągnięciem - nie każda płyta ma szansę znaleźć się wśród tych pięciu wyróżnionych. Cieszę się, że na docenionym przez Akademię Fonograficzną krążku znalazły się utwory Ignacego Jana Paderewskiego, bo jego muzyka jest mi szczególnie bliska. Do realizacji płyty udało mi się zaprosić dwoje wspaniałych wykonawców i cieszę się, że nasza praca zaowocowała nominacją do nagrody „Fryderyk” w kategorii - Album roku, muzyka kameralna. W tej kategorii spośród kilkudziesięciu wyłoniono tym razem sześć płyt, a nie jak dotychczas pięć, gdyż dwie płyty zdobyły tę samą ilość głosów. Wśród wykonawców byli tacy artyści jak: Bartłomiej Nizioł, Paweł Giliłov, Ivan Monighetti, Anna Lubańska, Robert Gierlach czy Kwartet Wilanów - nie sposób wszystkich wymienić, ale znaleźliśmy się gronie wspaniałych wykonawców. Konkurencja była ogromna - z takimi sławami nie wstyd przegrać.

Z. S.: Wszyscy wykonawcy nominowanych krążków zaproszeni byli na uroczystość wręczenia nagród, która odbyła się 24 kwietnia 2017 r. w Studiu Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie. Czy naprawdę o tym, kto otrzyma nagrodę dowiedzieliście się podczas uroczystej Gali - nic nie było wiadomo wcześniej?

A. H. J.: Tajemnica została dochowana. Wyniki poznaliśmy dopiero w momencie ich ogłoszenia podczas uroczystości. Gala wręczenia Fryderyków była świetnie przygotowana, a towarzyszący jej koncert niezwykle ciekawy i różnorodny. I jak się Pani domyśla, było dużo emocji.

Z. S. : W Filharmonii Podkarpackiej odbył wspaniały koncert promujący tę płytę w wykonaniu Anny Radziejewskiej i Pani. Do dzisiaj wspominam ten koncert bardzo ciepło, emocje powracają.

A. H. J.: Miło mi to słyszeć, bo jest ogromna różnica pomiędzy nagrywaniem płyty a koncertem. Bardzo lubię koncerty na żywo - są zawsze niepowtarzalne, pełne emocji, zarówno z mojej strony, jak i ze strony słuchaczy. Podczas koncertów zawsze staram się grać tak, aby poruszyć czułe struny u odbiorców, uwrażliwić ich na piękno wykonywanej muzyki. Podczas wspomnianego koncertu, przenosząc słuchaczy w cudowny świat muzyki I. J. Paderewskiego, miałyśmy razem z Anią możliwość pobudzenia różnorodnych emocji oraz wykreowania wielu barwnych obrazów muzycznych. Miło mi usłyszeć, że cały czas te emocje i obrazy pozostały w pamięci. To znaczy, że koncert był udany.

Z. S.: Podczas nagrania brak jest publiczności, która jest odbiorcą Waszych emocji i zupełnie inaczej się wtedy pracuje.

A. H. J.: Publiczność reaguje emocjonalnie na nasze propozycje interpretacyjne. Niezwykła cisza, oznaczająca zasłuchanie, fantastycznie mobilizuje. Gromkie oklaski po skończonych utworach dają wielką satysfakcję. Podczas koncertu czujemy fluidy, które unoszą się w powietrzu pomiędzy wykonawcami a słuchaczami. Do tego koncert jest kuźnią nowych pomysłów interpretacyjnych oraz interakcji pomiędzy samymi wykonawcami. To fascynująca, wciągająca strona koncertów na żywo. Dlatego każdy koncert jest niepowtarzalny. Praca nad płytą jest dużo trudniejsza i w danym momencie mniej satysfakcjonująca niż koncert z publicznością. Na efekt końcowy nagrań musimy poczekać dwa, trzy miesiące, czasem dłużej. Informację zwrotną, czy nasza interpretacja przypadła słuchaczom do gustu również otrzymujemy później. Z jednej strony współczesna fonografia daje możliwość zbliżenia się do ideału, uzyskania doskonałej interpretacji, z drugiej strony oddala moment satysfakcji, na który czeka każdy muzyk.

Z. S.: W czasie nagrania wiele zależy od reżysera, który ma także swoją koncepcję, od której także zależy ostateczny kształt płyty.

A. H. J.: Ma pani rację. Mieliśmy szczęście pracować z panią Małgosią Polańską, która jest fantastycznym reżyserem, to ona pilnuje obrazu całości. Zwraca także uwagę na różne pozamuzyczne efekty - nie może być szelestu kartek czy skrzypienia podłogi. To eliminuje nawet bardzo dobrze wykonany fragment dzieła i trzeba go powtórzyć.

Z. S.: Realizacja wszystkich pieśni Ignacego Jana Paderewskiego na jednym krążku przez dwoje śpiewaków - to Pani pomysł.

A. H. J.: Naszym celem było jak najwierniejsze oddanie zamysłu kompozytora. Wykonanie całego cyklu przez jednego śpiewaka wymusza transponowanie części utworów do skali głosu wykonawcy. To powoduje jednak zmianę barwy, kolorytu. Aby tego uniknąć, pieśni zostały wykonane przez Annę Radziejewską - mezzosopran i Karola Kozłowskiego - tenor. Czynnikiem spajającym całość jest osoba pianisty, występująca w każdym z utworów. Efekt jest bardzo ciekawy. Pieśni Paderewskiego są bardzo zróżnicowane, chociażby patrząc przez pryzmat partii fortepianu. Na przykład fortepian we wczesnych pieśniach ma ograniczoną formę wypowiedzi, stanowi tło i uzupełnienie głosu wokalnego. Przejrzysta faktura z małą ilością nut powoduje przeniesienie ciężaru interpretacji na jakość i gatunek dźwięku, sposób prowadzenia frazy. Natomiast pieśni do tekstów Catulle Mendesa w języku francuskim są dla mnie fenomenalne, jakby z innego świata, wyprzedzające epokę. Jest w nich zupełnie inna harmonia i całkowicie odmienne współbrzmienia. Partia fortepianu jest rozbudowana, zróżnicowana technicznie i muzycznie oraz równorzędna. W każdym z utworów głos i fortepian tworzą samodzielne, tak samo ważne, indywidualne obrazy, które zestawione razem stają się całością. Wszystkie pieśni Paderewskiego, zarówno te w duchu romantycznym, jak i późniejsze, nowatorskie są bardzo wymagające dla wykonawców. Myślę jednak, że udało nam się sprostać tym wymaganiom i pokazać niezwykłe walory pieśni.

Z. S.: Wspominała Pani, że postać i muzyka Ignacego Jana Paderewskiego są Pani bliskie. Kiedy pokochała Pani utwory tego kompozytora?

A. H. J.: Dosyć późno, bo już po ukończeniu Liceum Muzycznego. Stało się to podczas jednego z koncertów, który organizowała Pani w studiu kameralnym w Polskim Radiu Rzeszów. Wykonawcą był doskonały pianista pan Adam Wodnicki, który przez prawie półtorej godziny grał wyłącznie utwory Ignacego Jana Paderewskiego. Zakochałam się w tej muzyce podczas tego jednego wieczoru i od tej pory staram się często wykonywać muzykę Paderewskiego, nie tylko solową, ale także kameralną. Często również sięgam po pamiętniki Mistrza, pełne różnych wspomnień. Ten wybitny polski pianista i kompozytor był człowiekiem niezwykle skromnym i opisywał swoje sukcesy, a także porażki. Z wielką determinacją dążył do celu, pokonując często ogromne trudności. Paderewski pomimo wielu przeciwności, jakie napotkał w swoim życiu, został fenomenalnym pianistą i kompozytorem a także wielkim patriotą i mężem stanu. Podziwiam go także jako człowieka.

Z. S.: Pewnie dlatego postać Ignacego Jana Paderewskiego i jego muzyka miały tak wielki wpływ na Pani działalność i rozwój zawodowy.

A. H. J.: To prawda, od wspomnianego koncertu muzyka Paderewskiego często pojawiała się w moim życiu zawodowym. Swego czasu nie odgrywała jeszcze wielkiej roli, potem coraz większą i jak widać po ostatnich wydarzeniach, w końcu przyniosła mi sukces. Połączyły się tu dwa nurty moich zainteresowań: fascynacja muzyką Paderewskiego oraz zamiłowanie do pracy z wokalistami. Praca ze śpiewakami sprawia mi wielką radość i przynosi obopólne korzyści. Głos ludzki ma wielki wpływ na partie fortepianu, a także na moje solowe interpretacje. Uważam, że głos jest instrumentem doskonałym, ideałem, do którego my, instrumentaliści powinniśmy dążyć. Im bardziej się do niego zbliżymy, tym piękniej zabrzmi nasz instrument, jestem o tym przekonana.

Z. S.: Jeszcze w latach 90-tych ubiegłego stulecia rozpoczęła Pani pracę pedagogiczną z Zespole Szkół Muzycznych nr 1 oraz w Katedrze Wychowania Muzycznego Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rzeszowie - obecnie jest to Wydział Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Prowadząc równolegle działalność artystyczną i pedagogiczną, dba Pani o swój rozwój. W kwietniu 2000 roku, w wyniku przeprowadzonego przewodu artystycznego w Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi, uzyskała Pani kwalifikacje I stopnia sztuki muzycznej w zakresie Instrumentalistyki. Pani promotorem był prof. Tadeusz Chmielewski. Kolejny etap zakończył się pod koniec czerwca b.r.

A. H. J.: Nie rozmawiałyśmy na ten temat, ale Pani już wszystko wie. Płyta z kompletem nagrań wszystkich zachowanych pieśni Ignacego Jana Paderewskiego, nagrana razem z Anną Radziejewską i Karolem Kozłowskim stała się moją pracą habilitacyjną. Końcem czerwca b.r. uzyskałam stopień doktora habilitowanego sztuk muzycznych w dyscyplinie artystycznej instrumentalistyka.

Z. S.: Wiem także, że Pani praca i dorobek ocenione zostały bardzo wysoko i serdecznie gratuluję. Zastanawiam się ciągle, jak Pani godzi te dwa nurty - pracę pedagogiczną i działalność koncertową.

A. H. J.: Najlepiej by było, gdyby dzień miał 48 godzin. Wówczas wszystko można byłoby zrobić spokojnie. Ale ponieważ tak nie jest, często muszę wybierać, co w danym momencie jest najważniejsze. Na razie udaje mi się łączyć pracę zawodową i koncerty z życiem rodzinnym i opieką nad dziećmi. Być może w życiu jest tak, że im więcej człowiek pracuje, tym pracuje owocniej.

Z. S.: Wszyscy liczymy na rozwój Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, gdzie pracuje Pani w Zakładzie Gry Fortepianowej.

A. H. J.: Wydział Muzyki powstał w 2014 roku w wyniku przekształcenia Instytutu Muzyki UR. Prowadzimy zajęcia na kierunkach Edukacja artystyczna w zakresie sztuki muzycznej (studia I i II stopnia), Jazz i muzyka rozrywkowa oraz Instrumentalistyka. Bardzo chcemy, aby te kierunki się prężnie rozwijały, bo jest taka potrzeba na Podkarpaciu. Studenci są i chcą się kształcić.

Z. S.: Jesień już się zaczyna, wieczory są coraz dłuższe i można je spędzać na słuchaniu muzyki i polecamy płytę z pieśniami Ignacego Jana Paderewskiego, w wykonaniu Anny Radziejewskiej - mezzosopran, Karola Kozłowskiego - tenor i Agnieszki Hoszowskiej-Jabłońskiej - fortepian. Podkreślę jeszcze, że wszystkie pieśni zostały nagrane w Sali Koncertowej Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie.

A. H. J.: W tym miejscu chcę podziękować Filharmonii Podkarpackiej i jej dyrektorowi – pani prof. Marcie Wierzbieniec za udostępnienie znanej ze świetnej akustyki Sali Koncertowej jak również dziękuję Uniwersytetowi Rzeszowskiemu za wsparcie finansowe.

Z dr hab. Agnieszką Hoszowską-Jabłońską rozmawiała Zofia Stopińska 20 września 2017r. w Rzeszowie.

Subskrybuj to źródło RSS