Grał na skrzypcach, marzył o matematyce, a został śpiewakiem
prof. dr. hab. Robert Cieśla - tenor, fot.. ze zbiorów prof. dr hab. Roberta Cieśli

Grał na skrzypcach, marzył o matematyce, a został śpiewakiem

      Dokładnie trzy lata temu, również w maju, miałam przyjemność rozmawiać w Rzeszowie z prof. Ryszardem Cieślą i po publikacji tego wywiadu otrzymałam kilka próśb o przedstawienie drugiego ze śpiewających „Braci Cieślów” – prof. Roberta Cieśli.
      Nie udało mi się wywiązać z obietnicy do tej pory, bo wkrótce nastał czas pandemii i kontakty były utrudnione. Sądziłam, że uda się znaleźć czas na spokojną rozmowę w lutym tego roku w czasie I Mistrzowskiego Kursu Wokalnego dr hab. Jolanty Janucik prof. UMFC – „ZIMA W JAROSŁAWIU”, podczas którego jednym z wykładowców był prof. dr hab. Robert Cieśla, ale czas na to nie pozwolił.
Pan Profesor obiecał, że z pewnością uda nam się porozmawiać przed zakończeniem roku akademickiego i słowa dotrzymał.

       Rozpoczynam od pytania o czas dzieciństwa i wczesnej młodości, który upłynął w Rzeszowie.

       Tak, bo moi rodzice przeprowadzili się do Rzeszowa na krótko przed moim urodzeniem, ale z Tyczynem, gdzie mieszkali wcześniej, byłem związany z racji moich dziadków, a niedaleko, bo w Lasku oddalonym zaledwie dwa kilometry od Tyczyna, mieszkali dziadkowie - rodzice ze strony mojej mamy. Tam także często przebywaliśmy.

       Rodzice bardzo dbali o to, aby synowie otrzymali wszechstronne wykształcenie. W domu rodzinnym dzieci słuchały muzyki i jak się okazało, że są utalentowane, rodzice posłali je do szkoły muzycznej. Podobno będąc małym chłopcem chciał Pan zostać pianistą.

       Moja mama była utalentowana teatralnie, ale nic z tego nie wyszło, bo jej rodzice uważali, że musi mieć zawód, z którego można żyć i została wysłana do liceum ekonomicznego. Jednak marzenia o szkole teatralnej pozostały i będąc uczennicą zawsze brała udział w różnych uroczystościach, najczęściej recytując wiersze. Dlatego też posłała nas do szkoły muzycznej. Ja chciałem uczyć się grać na fortepianie, ale komisja stwierdziła, że powinienem grać na skrzypcach. I tak się też stało, rozpocząłem naukę gry na tym instrumencie.

       Grał Pan na skrzypcach, a został Pan śpiewakiem (śmiech).

       Stało się tak zupełnie przypadkowo, bo byłem już w szkole muzycznej II stopnia w klasie skrzypiec i powinienem obowiązkowo grać w szkolnej orkiestrze, a ponieważ zdarzało mi się często opuszczać te zajęcia, za karę wysłano mnie na chór, abym odrobił opuszczone zajęcia z orkiestry.
       Pani, która prowadziła zajęcia z emisji głosu powiedziała : „A może chciałbyś rozpocząć naukę w klasie śpiewu?” Chętnie się na to zgodziłem, zacząłem robić postępy i bardzo mi się nauka śpiewu podobała, ale dość długo nie myślałem poważnie o śpiewie. Równolegle uczęszczałem do IV Liceum Ogólnokształcącego i byłem przekonany, że po ukończeniu szkoły średniej będę studiował matematykę. Z tym wiązałem swoje życiowe plany, które zostały zweryfikowane, kiedy zacząłem jeździć na lekcje do prof. Kazimierza Pustelaka.
Profesor stwierdził, że talent wokalny we mnie drzemie i namówił mnie, abym zdawał egzamin do Akademii Muzycznej w Warszawie na Wydział Wokalno-Aktorski. Zostałem przyjęty i rozpocząłem studia.

       Profesor Kazimierz Pustelak przyjął Pana do swojej klasy. Ciekawa jestem, jakim był nauczycielem?

       Był znakomitym pedagogiem. Do dzisiaj wspominam Profesora bardzo dobrze i ciepło. Był niezwykle wymagającym pedagogiem, ale miał podejście ojcowskie i muszę przyznać, że ta sfera była nie do przecenienia. Jego uwagi zarówno od strony wokalnej, jak i muzycznej były bezcenne, co więcej, doskonale wiedział, co danemu studentowi jest potrzebne i mogę o jego umiejętnościach mówić wyłącznie w superlatywach. Wielokrotnie byłem w jego domu – czasami miałem tam lekcje, ale najczęściej zapraszał mnie w charakterze gościa. Można powiedzieć, że od początku traktował mnie jak syna. Łączyła nas serdeczna przyjaźń w czasie studiów i po studiach. Kiedy pracowałem za granicą, to rzadko odwiedzałem Profesora, ale jak wróciłem na stałe do Polski, znowu dosyć często go odwiedzałem. Obdarzał mnie i mojego brata Ryszarda swoją przyjaźnią do końca życia.

       Już w czasie studiów z powodzeniem uczestniczył Pan w konkursach muzycznych, a po ukończeniu z wyróżnieniem studiów u prof. Kazimierza Pustelaka, wyjechał Pan na studia podyplomowe do Zurichu.

       Wyjechałem do Studia Operowego działającego przy Operze w Zurichu na specjalne zaproszenie.
Będąc na studiach rozpocząłem współpracę z Teatrem Wielkim, a jak wyjechałem na przesłuchania do Gütersloh usłyszał mnie Marc Belfort ówczesny szef Międzynarodowego Studia Operowego i już po pierwszym przesłuchaniu zaprosił mnie do Studia Operowego. Musiałem tam tylko pojechać na przesłuchanie i od września rozpocząłem zajęcia.
       Zacząłem zupełnie inne życie studenckie, bo z jednej strony mieliśmy realizację programów w Studio operowym, a już właściwie po 10 dniach od przyjazdu stałem na scenie i śpiewałem w premierze „Czarodziejskiego fletu” Mozarta. Uczestniczyliśmy w wielu produkcjach w Opernhaus Zürich, a oprócz tego studiowaliśmy i występowaliśmy z koncertami organizowanymi przez Studio Operowe.
        Jednocześnie szukałem pracy i dostałem dwie propozycje do Staatstheater Karlsruhe oraz do Theater Dortmundu i musiałem wybierać. Na pracę w Dortmundzie musiałbym poczekać jeden rok, a w Karlsruhe praca na mnie czekała i dlatego przyjąłem tę propozycję. To było moje pierwsze miejsce pracy.

        Na długo pozostał Pan za granicą i tylko czasami gościł Pan na scenach w Teatrze Wielkim w Warszawie lub w Operze Wrocławskiej.

        Tak, śpiewałem przede wszystkim w czołowych teatrach Niemiec, ale też występowałem w Szwajcarii, Austrii, Francji, Belgii, Luksemburgu i wielu innych miejscach. Cały czas mieszkałem wtedy w Niemczech.
W tym czasie pojawiłem się na zaproszenie dyrektora Teatru Wielkiego w Warszawie i śpiewałem w „Cyganerii” Giacoma Pucciniego. Natomiast we Wrocławiu śpiewałem „Traviatę” i „Rigoletto” Giuseppe Verdiego. Byłem także zaproszony przez Teatr Wielki do udziału w „Balu maskowym” Vedriego, ale nie mogłem wtedy przyjechać, bo w moim teatrze przygotowywałem się do innej opery Verdiego „Luizy Miller”.

       Śpiewał Pan w wielu europejskich teatrach operowych, ale wiem, że z wielkim sukcesem śpiewał Pan partie Stefana w „Strasznym Dworze” Stanisława Moniuszki w Stanach Zjednoczonych.

        To była pierwsza produkcja, która realizowana była w Chicago na zaproszenie tamtejszego Towarzystwa Muzycznego przez mojego brata, i to on zaproponował mi udział w roli Stefana w „Strasznym dworze”. 10 i 11 lutego 2007 wystąpiliśmy w Rosemont Theatre in Chicago-Rosemont. Zostaliśmy tam bardzo gorąco przyjęci nie tylko przez Polonię, ale także przez melomanów amerykańskich. Już po powrocie do Polski otrzymaliśmy pismo z Kongresu Stanów Zjednoczonych, iż te spektakle były tak istotne, że zostały wpisane jako wydarzenia tworzące historię Stanów Zjednoczonych.

       Wtedy już na stałe mieszkał Pan w Polsce.

        To prawda, bo wróciłem w 2004 roku, byłem już po doktoracie i rozpocząłem pracę w Instytucie Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, a także od 2008 w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie na Wydziale Wokalno-Aktorskim. W następnym roku przeprowadziłem przewód habilitacyjny w Akademii Muzycznej w Łodzi.
Niedługo rozpoczęły się moje dłuższe wyjazdy z produkcjami do Chin. Pierwsze wielkie tournée odbyliśmy w 2013 roku we współpracy z Telewizją Chińską. Rozpoczęliśmy je w Warszawie, później pojechaliśmy do Berlina, a potem do Chin.
        Wkrótce zaczęły się produkcje „Traviaty”, w których brałem czynny udział. Było ich mnóstwo, m.in. w Pekinie i Wuhan, a nawet występowaliśmy w Changsha i to był pierwszy spektakl „Traviaty” w tym regionie w historii Chin. Pamiętam, że na tym wydarzeniu zjawili się nawet dziennikarze z Nowego Jorku.
Były też w 2017 roku produkcje „Traviaty” w międzynarodowej obsadzie w Barcelonie. Śpiewałem też z towarzyszeniem pianisty Roberta Morawskiego sporo koncertów i prowadziliśmy klasy mistrzowskie w Austrii, Włoszech i Chinach, ale zatrzymała nas w tych działaniach pandemia. Świat sztuki nagle się zatrzymał i nadal nie powrócił na dawne tory. Zobaczymy, co życie nam przyniesie.

        Po powrocie do Polski bardzo aktywnie zaczął Pan działać jako pedagog. Zastanawiam się nawet, jak Pan łączył ten wymagający nurt z podróżami artystycznymi. W tym czasie jeszcze ukończył Pan inne studia.

        Faktycznie, jednocześnie robiłem habilitację i studiowałem psychologię kliniczną. Wtedy naprawdę intensywnie pracowałem i wszystko się udało. Natomiast działalność pedagogiczną rozpocząłem od Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego i bardzo dobrze wspominam te lata. Po ukończeniu habilitacji otrzymałem propozycję pracy w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.
W ten sposób zaczęła się inna praca, wymagająca umiejętności roli służebnej, ponieważ w stosunku do studentów powinniśmy być bardzo służebni, dlatego, że to ich talent rozwijamy i oni powinni być na pierwszym miejscu.
Uważam, że udało mi się godzić pracę artystyczną z obowiązkami pedagogicznymi.

        Dzięki wyjazdom artystycznym nawiązał Pan współpracę z młodymi chińskimi śpiewakami, którzy przyjeżdżają do Warszawy, aby studiować w Pana klasie. Często są to studia podyplomowe i doktoranckie. O tym, że są bardzo utalentowani i pracowici, miałam okazję przekonać się podczas Mistrzowskiego Kursu Wokalnego w Jarosławiu. Podczas koncertu na zakończenie śpiewali przepięknie. Pomimo trudnych czasów, ciągle biorą udział w różnych konkursach i w ostatnich miesiącach może się Pan naprawdę pochwalić osiągnięciami swojej klasy.

        Bardzo się cieszę z tych osiągnięć, ale moi studenci wiedzą, czego chcą, bardzo dużo pracują, są bardzo aktywni i sami szukają konkursów, w których mogą uczestniczyć. Fakt, że zdobywają nagrody, jest dodatkowym elementem, który ich mobilizuje do pracy. Cieszę się także, że moim wychowankom, którzy ukończyli już studia, dobrze się wiedzie.
Ostatnio rozmawiałem z niedawnym absolwentem, który jest już na stałe zatrudniony jako solista w Niemczech. To są miłe informacje dla pedagoga, bo to znaczy, że mała część mojej pracy w rozwoju ich talentu przyniosła konkretne wyniki.

        Kilka lat temu napisał Pan program rehabilitacji pacjentów kardiologicznych, przy użyciu ćwiczeń oddechowo-wokalnych. Pisząc robił Pan badania, które dały bardzo dobre efekty. Czy ten program stosowany jest w leczeniu?

        Zainteresowałem się tym problemem z racji swojego drugiego wykształcenia. Opracowując program dla pacjentów z chorobą niedokrwienną serca, współpracowałem ze Szpitalem Rehabilitacji Kardiologicznej w Konstancinie przez półtora roku. Pozwala on usprawnić osoby, które mają ograniczenia fizyczne i nie mogą ćwiczyć na bieżni, siadać na rowerze czy biegać. Kontaktowałem się z rektorem Uniwersytetu Medycznego w Warszawie i ówczesny rektor wyraził chęć, aby realizować ten program, wystąpić o wielki grant finansowy. Mnie zatrzymała ilość pacjentów. W klinice w Konstancinie miałem około 100 pacjentów, a w szpitalu przy ul. Banacha jest ich dwa i pół tysiąca. Musiałbym zrezygnować z pracy artystycznej i pedagogicznej, i zająć się tylko tym.
        Nie zdecydowałem się na to, ponieważ jestem artystą i nie mógłbym także zrezygnować z pracy pedagogicznej. Ciągle mam wiele pytań o ten program od naukowców i lekarzy. Może nam się uda coś wymyślić i zadziałać w tej kwestii, ale nie mogę powiedzieć, czy to się uda. Nie wiem, czy uda mi się wygospodarować czas, aby zająć się jeszcze inną niż na kierunku muzycznym pracą naukową.

        Obowiązków ma Pan mnóstwo, bo nie powiedzieliśmy, że jest Pan dziekanem Wydziału Wokalno-Aktorskiego w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, na co także potrzebny jest czas i zaangażowanie.

        W 2020 roku rektor prof. dr hab. Klaudiusz Baran powierzył mi to stanowisko i w tym trudnym okresie wiele rzeczy udaje się zrealizować. Ostatnio pracowaliśmy nad gigantyczną produkcją, która okazała się wielkim sukcesem. Z Teatrem Wielkim – Operą Narodową wystawiliśmy dwie jednoaktówki Giacomo Pucciniego - „Suor Angelica & Gianni Schicchi”. Wydarzenie to było w pełni profesjonalne i wzbudziło ogromne zainteresowanie. Wykonawcami byli studenci Wydziału Wokalno-Aktorskiego i Orkiestra Symfoniczna UMFC pod dyrekcją Rafała Janiaka.
Czas na przygotowanie zbiegał się z ograniczeniami pandemicznymi, ale jestem bardzo zadowolony, że trud został okraszony sukcesem studentów.
Mam nadzieję, że już bez przeszkód można będzie organizować różne koncerty i przygotowywać kolejne spektakle, bo to bardzo ważna część edukacji dla studentów.

        Ma Pan wspaniałą rodzinę, czy dzieci pójdą w Pana ślady i zostaną muzykami?

        Wszystko wskazuje na to, że żadne z moich dzieci nie będzie muzykiem, chociaż są muzycznie uzdolnione. Najstarszy syn, oprócz tego, że kończy prawo, to jest także na studiach pilotażu i zamierza być pilotem. Drugi syn studiuje na Uniwersytecie Warszawskim i widzi siebie w logistyce. Najmłodsze dziecko zostało laureatem olimpiady informatycznej i w trzeciej klasie liceum ma indeks na kontynuowanie tego kierunku na większości uczelni. Żadne z muzyką nie wiąże przyszłości.

        Gratuluję Panu tak wielu sukcesów artystycznych oraz pedagogicznych, których jest ostatnio tak dużo i sprawiają Panu wiele radości. Wiem, że już musimy kończyć to spotkanie, ale liczę na to, że niedługo będzie Pan miał więcej czasu. Może w czasie wakacji przyjedziecie w rodzinne strony?

        Jestem pewien, że będziemy jak najczęściej się zjawiać, aby odwiedzać mamę. Może faktycznie w czasie wakacji przyjedziemy na dłużej. Wtedy będzie czas na dłuższe spotkanie.

Zofia Stopińska