wywiady

Wiem, że czekają mnie pracowite i piękne chwile

W listopadzie ubiegłego roku odbył się koncert w rzeszowskim Ratuszu w ramach Międzynarodowej Konferencji Naukowej „Musica Galiciana”, podczas którego szczególnie zachwycił mnie niezwykłej urody głos sopranowy Justyny Bluj – studentki ostatniego roku studiów magisterskich w Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie dr hab. Olgi Popowicz.
Nie było wówczas czasu na dłuższą rozmowę i dlatego bardzo się ucieszyłam, kiedy pani Olga Popowicz zaproponowała występy swoich studentek na Podkarpaciu i wspaniałe koncerty zatytułowane „Arie i duety operowe” odbyły się 22 kwietnia na Zamku Kazimierzowskim i 23 kwietnia w Sali kameralnej Filharmonii Podkarpackiej. Z towarzyszeniem pianistki Dominiki Peszko wystąpiły sopranistki: Paulina Bielarczyk, Justyna Bluj, Mariana Poltorak i mezzosopranistka Agata Rumińska.
Rozmowa z Justyną Bluj została zarejestrowana po koncercie w Filharmonii Podkarpackiej.

        Zofia Stopińska: Rozmawiamy po wspaniale przyjętym przez publiczność koncercie w Rzeszowie, słyszałam, że równie entuzjastycznie został przyjęty wczoraj Wasz występ w Przemyślu. To Pani rodzinne miasto, w którym rozpoczęła Pani swą przygodę z muzyką.
        Justyna Bluj: Tak, wszystko zaczęło się w Przemyślu. Muzyka towarzyszyła mi od najmłodszych lat, już w szkole podstawowej tańczyłam w zespole ludowym i śpiewałam w różnych chórach. Jeden z nich prowadziła Pani Prof. Olga Popowicz, która zachęciła mnie do nauki śpiewu solowego.
Nigdy nie myślałam o tym, żeby zostać śpiewaczką i występować z repertuarem operowym. Miałam koleżanki i kolegów, którzy uczyli się w mojej szkole, a po południu uczęszczali na zajęcia w szkole muzycznej. Łącząc dwie szkoły, cały dzień poświęcali na naukę. Sądziłam, że to nie jest dla mnie.
W podjęciu decyzji pomogła mi rozmowa z moją przyjaciółką, która była studentką Akademii Muzycznej, przekonały mnie jej jakże proste słowa: „Spróbuj, jak ci się nie spodoba, to zawsze możesz zrezygnować”. Było już po egzaminach wstępnych do Państwowej Szkoły Muzycznej w Przemyślu, ale okazało się, że we wrześniu był jeszcze dodatkowy nabór na wydział wokalny, więc postanowiłam przystąpić do egzaminu. I tak w 2009 roku rozpoczęłam naukę w Państwowej Szkole Muzycznej w Przemyślu w klasie śpiewu prof. Olgi Popowicz. Zaraz po ukończeniu szkoły i zdaniu matury zdecydowałam się przystąpić do egzaminów w Akademiach Muzycznych zarówno w Warszawie jak i Krakowie.

        Pewnie pod kierunkiem pani Olgi Popowicz przygotowywała się Pani do tych egzaminów.
        - Tak, wspólnie opracowałyśmy utwory, z którymi pojechałam na swój pierwszy egzamin do Warszawy. W pierwszych etapach wykonałam przygotowane utwory i teksty literackie, a w następnym, gdy znalazłam się przed komisją egzaminacyjną, po krótkiej rozmowie otrzymałam dość wymagające zadanie, bo musiałam się przeistoczyć w XIII-wieczną królewnę i stworzyć scenkę połączoną z tańcem współczesnym.
Pomyślałam, że wykonam to zadanie i najwyżej na tym zakończy się moja muzyczna przygoda. Ku mojemu zaskoczeniu przeszłam przez wszystkie etapy i zostałam przyjęta.
Tydzień później zdawałam egzaminy wstępne w Krakowie i bardzo się ucieszyłam, gdy kolejny raz znalazłam swoje nazwisko na liście przyjętych. W tamtym momencie uważałam, że jeśli człowiek ma talent i będzie pracować, to w każdym mieście będzie w stanie się rozwijać. Zostałam studentką Akademii Muzycznej w Krakowie.

        Brała Pani udział w konkursach muzycznych, kursach i warsztatach pod kierunkiem znakomitych śpiewaków polskich i zagranicznych.
        - Tak, zgadza się. Chciałabym powiedzieć, że do niedawna cała moja praca nad rozwojem umiejętności wokalnych była serią przypadków. Owszem, uczestniczyłam w konkursach będąc jeszcze uczennicą szkoły średniej, ale nie nastawiałam się na wielkie sukcesy w dziedzinie śpiewu klasycznego. Pierwszym moim konkursem były Przesłuchania Makroregionalne a później Ogólnopolskie, organizowane przez Centrum Edukacji Artystycznej, na których udało mi się zostać laureatką i zdobyć I miejsce. Przeżyłam wtedy ogromny szok.
W 2013 roku pojechałam na IX Ogólnopolski Konkurs Wokalny im. Ludomira Różyckiego - wygrałam go. Słuchając wypowiedzi wielkich osobistości, które zasiadały w jury – takich jak pani Urszula Kryger i maestro Wiesław Ochman, zrozumiałam, że skoro tak wielcy artyści mówią dobrze o moim śpiewaniu, to wszystko idzie w odpowiednim kierunku i trzeba nadal kontynuować studia.

        W jaki sposób trafiła Pani do Akademii Operowej Teatru Wielkiego – Opery Narodowej, bo to było bardzo ważne w Pani rozwoju artystycznym.
        - To był przełomowy moment w moim rozwoju, bo kończąc licencjat, straciłam zapał do dalszej pracy i nauki. Wydawało mi się, że nie osiągam oczekiwanych efektów i chociaż mówiono mi, że wszystko idzie w dobrym kierunku, to traciłam nadzieję, że zostanę dobrą śpiewaczką i moje występy będą sprawiały przyjemność publiczności. W tym czasie Dominika Peszko – pianistka o niesamowitej wrażliwości i świadomości muzycznej, z którą pracuję i rozwijam się już od pięciu lat, była uczestniczką Akademii Operowej. Z Warszawy zawsze wracała z fantastycznymi wokalnymi pomysłami, które inspirowały i wzbogacały naszą współpracę. Wiedziałam, że jest to bardzo prestiżowa Akademia i postanowiłam spróbować tam swoich sił, pomimo, że przyjmowane są tam tylko jednostki.
Przystępując do przesłuchań byłam przestraszona, bo nie wiedziałam, czy uda mi się sprostać wymaganiom doświadczonych, uczących tam pedagogów. Miałam szczęście, dostałam się i wydarzenie to, było dla mnie ogromną zachętą do dalszej pracy. Mając 18 lat byłam już po maturze, o przyjęcie do Akademii Operowej starałam się mając 21 lat, a wśród zdających przeważały osoby bardziej doświadczone, w większości już absolwenci akademii muzycznych. Akademia Operowa stała się dla mnie „oknem na świat”.

        W Akademii Operowej uczą znakomici pedagodzy występujący na największych estradach świata.
        - To prawda, uczą nas znakomici pedagodzy, są to m.in.: Izabella Kłosińska, Olga Pasiecznik, Eytan Pessen czy Matthias Rexroth.
Ja pracuję głównie pod kierunkiem Eytana Pessena, który jest nie tylko wielką osobowością w świecie wokalistyki, ale także cudownym człowiekiem, który podchodzi do wszystkich z „sercem na dłoni”. Eytan Pessen posiada ogromne doświadczenie i wiedzę, a przede wszystkim jest wspaniałym profesorem śpiewu, który potrafi każdemu otworzyć umysł na to, jak można naturalnie i poprawnie śpiewać.

        Pani prof. Olga Popowicz z powodzeniem zabiega o to, aby jej studentki jak najczęściej występowały na różnego rodzaju koncertach, ale Pani brała udział także w spektaklach operowych i to na deskach Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. Zawdzięcza to Pani Akademii Operowej?
        - Tak, Akademia Operowa dała mi dużo możliwości, sama obserwacja życia teatralnego, uczestnictwo w próbach czy spotkania z zawodowymi artystami dostarczają wiele doświadczeń.
W Teatrze Wielkim – Operze Narodowej zadebiutowałam w operze „Krakowiacy i Górale” J. Stefaniego w roli Góralki. Piękne, zachwycające kolorami stroje sprawiały, że chciało się je nosić.
Polecam Państwu ten spektakl, bo jest zrobiony wyśmienicie.

Nasza koleżanka z Akademii Operowej, która też jest śpiewaczką, stworzyła adaptację „Czarodziejskiego fletu” W.A. Mozarta dla dzieci. W tym spektaklu zaproponowano mi rolę I Damy, co było dla mnie wielkim wyzwaniem i oczywiście wielką radością.
Często zdarza się, że po spektaklach czy koncertach większość artystów nie potrafi „wyłączyć się” zaraz po zejściu ze sceny. Analizujemy i przeżywamy, zastanawiamy się, które arie lub ansamble wyszły dobrze, a które można było wykonać lepiej i co należy poprawić.

        Rozmawiamy w Rzeszowie, gdzie występuje Pani nie po raz pierwszy, a wczoraj śpiewała Pani w swoim mieście – Przemyślu. Jak się koncertuje w rodzinnych stronach?
        - Myślę, że trudniej. Występ w rodzinnym mieście obarczony jest większym stresem i odpowiedzialnością. Przemyślanie słyszeli mnie już nie raz, dlatego zawsze chcę zaprezentować się osobom, które przyszły na koncert na jak najwyższym poziomie i pokazać, że cały czas się rozwijam.
Na 29 kwietnia mam zaplanowany recital w Niemczech i wybieram się tam z innym nastawieniem. Wiem, że obecni na koncercie melomani usłyszą mnie pierwszy raz i sami zadecydują, czy będą dalej śledzić moje losy zawodowe.
W czasie występów w Polsce wielkim moim wsparciem są rodzice, którzy, jeśli tylko mogą, przyjeżdżają na moje koncerty, zarówno na Podkarpaciu, w Krakowie, jak i w Warszawie. Jeśli mogą, to jadą także na moje zagraniczna koncerty i to jest dla mnie cudowne.

        W tym roku kończy Pani studia w Akademii Muzycznej w Krakowie. Jakie ma Pani plany na przyszłość?
        - W dobrym dniu Pani pyta, bo dzisiaj otrzymałam informację, że zostałam przyjęta do Studia Operowego w Zurychu na sezon 2018/2019. Przede mną bardzo duże wyzwanie i mam nadzieję, że sobie poradzę. Wiem, że czekają mnie pracowite i piękne chwile.
        Uczestniczę też w spektaklu operowym „Ognisty anioł” S. Prokofiewa w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Serdecznie zapraszam na premierę, która odbędzie się 13 maja, a później wybieramy się z tym spektaklem do Francji na Festiwal Operowy Aix en Provence. Przez cały czas w moim życiu coś będzie się działo.

        Czy może Pani zdradzić kolejność tych wydarzeń?
        - Po premierze „Ognistego anioła” w Warszawie muszę znaleźć czas na recital dyplomowy i obronę pracy magisterskiej w Akademii Muzycznej w Krakowie. Później jeszcze jadę do Anglii na kursy, a po powrocie z Anglii na miesiąc wyjeżdzamy do Francji.

        Życzę powodzenia i trzymam kciuki. Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że będzie nas Pani informować o wszystkich wydarzeniach, a niedługo, przy okazji pobytu na Podkarpaciu, będzie także czas na rozmowę.

Z młodą śpiewaczką Justyną Bluj rozmawiała Zofia Stopińska 23 kwietnia 2018 roku w Rzeszowie.

Wieczór pieśni w mistrzowkich kreacjach Tomasza Koniecznego i Lecha Napierały

        Zofia Stopińska: Z Panem Lechem Napierałą – znakomitym polskim pianistą, który w trakcie 57. edycji Muzycznego Festiwalu w Łańcucie towarzyszy Tomaszowi Koniecznemu podczas mistrzowskiego recitalu, spotykamy się po południowej próbie w dniu koncertu. Od wielu lat pilnie śledzę życie koncertowe na Podkarpaciu i nie zapamiętałam Pana koncertu. Po raz pierwszy występuje Pan w Łańcucie?

        Lech Napierała: To prawda, w Łańcucie nigdy jeszcze nie koncertowałem, ale wystąpię w Sali balowej Zamku dzisiaj i po raz drugi będę tutaj w czasie wakacji, podczas Międzynarodowych Kursów Muzycznych będę towarzyszył skrzypaczce pani prof. Magdalenie Szczepanowskiej, która będzie także prowadziła zajęcia na tych Kursach.

        Po ukończeniu studiów pianistycznych w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, wyjechał Pan na dalsze studia do Wiednia i tam już Pan pozostał na stałe.

        - Owszem, mieszkam tam i prowadzę działalność artystyczną, ale także regularnie występuję w Polsce, ponieważ od 2013 roku prowadzę także klasę kameralistyki Akademii Muzycznej w Krakowie.
Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że bardzo dużo tych występów w Polsce jest, chociaż mieszkam w Wiedniu. Nie potrafię też powiedzieć, czy zostanę tam na stałe.

        Wykonuje Pan przede wszystkim muzykę kameralną i myślę, że robi to Pan z wyboru.

        - Tak, zawsze kochałem muzykę kameralną i byłem jej fanem od początku. Zawsze lubiłem grać muzykę kameralną i najlepiej się w tej formie muzykowania odnajdywałem, chociaż jestem także zapraszany do wykonywania recitali solowych, a nawet nagrałem płytę z mazurkami Chopina, Szymanowskiego i Maciejewskiego. Tych epizodów solistycznych też było sporo. Zdarza się też łączyć jedno z drugim, bo nie dalej jak tydzień temu, z fantastyczną pianistką Justyną Danczowską dokonaliśmy połącznia działalności solistycznej i kameralnej, bo wykonaliśmy w Filharmonii Krakowskiej Koncert na cztery ręce i orkiestrę Carla Czernego – solistycznie i kameralnie zarazem.

        Bardzo bliskie Pana sercu są pieśni i stąd dużo Pan koncertuje ze śpiewakami.

        - W pewnym momencie zaczęło mnie ciągnąć do śpiewaków i do pieśni. Mogę powiedzieć, że tym był podyktowany wyjazd do Wiednia. Chciałem najpierw studiować , a później realizować się w wykonywaniu pieśni. W Polsce nie były możliwe takie kierunkowe studia i znalazłem w Uniwersytecie Muzycznym w Wiedniu klasę akompaniamentu wokalistom, którą prowadził prof. David Lutz. Rozpocząłem studia u tego wspaniałego pedagoga, bardzo dużo się nauczyłem i do dzisiaj współpraca z wokalistami stanowi główną formę mojej działalności kameralnej.

        Partneruje Pan na scenie śpiewakom polskim i zagranicznym.

        - Na przestrzeni lat to się zmienia. Ostatnio mam, można powiedzieć, stały krąg osób, z którymi występuję, ale są także koncerty okazjonalne, kiedy gram z kimś jednorazowo. Dzisiaj wystąpimy wspólnie z Tomaszem Koniecznym, z którym pracujemy od czterech lat i często koncertujemy, a także nagraliśmy w zeszłym roku płytę. Działamy bardzo prężnie, co sprawia, że spędzamy razem dużo czasu.

        Pan Tomasz Konieczny udzielając mi wywiadu wspomniał, że śpiewa recitale dzięki Pana namowom.

        - Tak się złożyło, że faktycznie pojawiła się pewna propozycja, z którą zwróciłem się do Tomasza, żebyśmy razem wystąpili. Bardzo szybko dostałem odpowiedź z propozycją spotkania i dwa dni później spotkaliśmy się w kawiarni obok Opery Wiedeńskiej, i współpraca się nawiązała. To było w maju 2014 roku, a już niecałe pół roku później, bo w listopadzie, mieliśmy recital w Filharmonii Krakowskiej. Tomasz także miał wielką ochotę na śpiewanie pieśni już dawno, ale ilość występów w teatrach operowych nie pozwalała mu na to i dopiero jak pojawiła się konkretna propozycja, to chętnie się zgodził. Nasza współpraca rozwija się bardzo dobrze i sprawia nam wielką przyjemność - dlatego to kontynuujemy.

        Prowadząc działalność w dwóch nurtach – pedagogicznym i koncertowym, musi Pan wszystko bardzo dokładnie planować.

        - To prawda, bo do tego dochodzą jeszcze obowiązki taty i męża. Mam półtoraroczną córeczkę i bardzo chciałbym uczestniczyć w jej wychowaniu, patrzeć jak rośnie i rozwija się. Staram się wszystko jakoś godzić – być głową rodziny, prowadzić działalność koncertową i uczyć, bo praca pedagogiczna dużo mi daje. Mam bardzo zdolnych studentów i lubię z nimi pracować.

        To są młodzi ludzie, którzy chcą iść w Pana ślady?

        - Jestem przekonany, że część z nich będzie grać muzykę kameralną, ale to nie jest ich główny kierunek studiów. Proponujemy, żeby także wzorem wiedeńskiego Uniwersytetu Muzycznego utworzyć w Polsce kierunek dla specjalizujących się w wykonawstwie pieśni, ale na razie nie udało się tego zrealizować i wykładam kameralistykę ogólną, ale staram się w jak najszerszym zakresie wprowadzać pieśń, bo mam sporo wiedzy, którą zdobyłem w czasie studiów i koncertów ze śpiewakami.

        Dzisiejszy koncert wypełnią pieśni Ryszarda Straussa i Siergieja Rachmaninowa.

        - Tak, to repertuar, od którego rozpoczynaliśmy współpracę i ostatnio do niego wracamy, w międzyczasie dużo innego repertuaru wykonaliśmy, ale też będzie dzisiaj akcent polski – wykonamy cykl Romualda Twardowskiego – Trzy Sonety do Don Kichota - kapitalny utwór, rzadko wykonywany.

        Dobrze się Pan poczuł w akustyce Sali balowej w Łańcucie?

        - Nawet bardzo dobrze, bo jest tu akustyka podobna do krakowskiej Florianki. Przy pustej Sali pogłos jest dość duży, ale jak wypełni ją publiczność, to akustyka będzie bardzo dobra.

        Miejmy nadzieję, że wyjadą Panowie z Łańcuta usatysfakcjonowani przyjęciem dzisiejszego koncertu przez publiczność i pod wrażeniem tego pięknego pałacu oraz jego otoczenia.

        - Jestem pod wrażeniem, że publiczność licznie uczestniczy w festiwalowych wydarzeniach, bo wczoraj, zaraz po przyjeździe, byliśmy na fragmencie plenerowego wystawienia „Skrzypka na dachu” i ilość publiczności była naprawdę imponująca - tylko pogratulować organizatorom takich sukcesów. Cieszę się, że już w lipcu tego roku ponownie zagram w Sali balowej i będę miał więcej czasu na podziwianie pałacowych wnętrz i rozległego parku, który go otacza.

Z wyśmienitym pianistą - Panem Lechem Napierałą rozmawiała Zofia Stopińska 21 maja w Łańcucie.

        To był wspaniały wieczór, pełen niezapomnianych wrażeń. Na pierwszą część recitalu złożyło się 12 pieśni Ryszarda Straussa, których teksty zamieszczone zostały w programie koncertu zarówno w języku niemieckim, jak w polskim przekładzie, co z pewnością ułatwiało odbiór. Część drugą rozpoczęły Trzy Sonety do Don Kichota – Romualda Twardowskiego, oraz 11 pieśni Siergieja Rachmaninowa i Cavatina Aleko z opery Aleko „Wies Tabor Spit”.
        Tomasz Konieczny i Lech Napierała tworzyli niezwykle zgrany duet. Trudno słowami opisać urodę bohaterskiego barytonu Tomasza Koniecznego, który w połączeniu z wielkimi umiejętnościami wokalnymi i aktorskimi stawia go w ścisłej czołówce światowej. Pianista w mistrzowski sposób podążał za solistą i wspólnie budowali nastrój każdego z wykonywanych utworów. Lech Napierała jest mistrzem w operowaniu barwami dźwięku na fortepianie, co jest niezwykle trudne – szczególnie w piano i pianissimo. Trudno się dziwić publiczności, że nie pozwoliła, aby koncert zakończyła po mistrzowsku wykonana Cavatina z opery Aleko. Wszyscy wstali i bili brawo dotąd, dopóki wykonawcy nie zdecydowali się na bis. Tomasz Konieczny po długim, wyczerpującym recitalu zdecydował się na dwa bisy – najpierw zachwycił rewelacyjnym wykonaniem „Pieśni do gwiazdy” z opery Tannhäuser Richarda Wagnera, a później wspaniałym wykonaniem arii buffa „Il dottore pomodoro” (U doktora pomidora) – Henryka Czyża.

Recital Tomasza Koniecznego z towarzyszeniem pianisty Lecha Napierały był wielkim wydarzeniem 57. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

Należy znaleźć klucz do wykonawstwa muzyki dawnej

        Zofia Stopińska: Z Panem prof. Radosławem Marcem z Akademii Muzycznej w Bydgoszczy rozmawiamy w trakcie trwania seminarium i warsztatów, które odbywają się dzięki wsparciu Centrum Edukacji Artystycznej w Zespole Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie, a organizuje je Sekcja Fortepianu i Organów kierowana przez mgr. Grzegorza Łobazę.
Przed chwilą wysłuchaliśmy krótkiego koncertu w Pana wykonaniu. Instrument znajdujący się w auli Zespołu Szkół Muzycznych jest niewielki, ale jak się przekonaliśmy, sporo można z niego wydobyć.
        Radosław Marzec:
To prawda i dodam, że w szkołach muzycznych większe instrumenty nie są koniecznością. Owszem, byłoby dobrze, gdyby był większy instrument, ale ważniejsze jest to, że mamy tutaj instrument mechaniczny o wiatrownicach zasuwowo-klapowych. To jest kluczowa sprawa do zrozumienia, czym jest kształtowanie dźwięku na organach, ponieważ, niestety, świadomość nawet muzyków, bo o słuchaczach nie wspomnę, gdyż oni mają prawo nie mieć tej świadomości – większość jest przekonana, że na organach nie kształtujemy dźwięku, tylko naciskamy klawisz palcem i mamy dźwięk. Nie do końca tak jest, bo to kształtowanie następuje – oczywiście ono jest o wiele subtelniejsze niż na klawiaturach dynamicznych, takich jak prezentuje na przykład fortepian, gdzie słyszymy wyraźnie te różnice, natomiast w organach zasuwowo-klapowe wiatrownice umożliwiają kształtowanie dźwięku poprzez odpowiedni atak i zamknięcie klapy. Wyraźnie słyszymy zróżnicowanie i ta wykonywana muzyka zaczyna być muzyka żywą, artykulacja nabiera zupełnie innego kolorytu. Mamy do czynienia z niezłym instrumentem, chociaż już trochę leciwym i z pewnością przydałby mu się remont, natomiast ma on możliwości kształtowania dźwięku, co jest najważniejsze dla dydaktyki, ale także dla odsłuchu koncertowego i mam nadzieję, że Państwo mogli to docenić.

        Ten instrument mieści się bardzo dobrze w akustyce niewielkiej auli i z pewnością został specjalnie do tego wnętrza zbudowany.
        - Postawienie większego instrumentu w tej sali nie miałoby sensu, byłoby to trudne i poniesione z tego tytułu koszty zostałyby zmarnowane. Organy buduje się zawsze do konkretnych pomieszczeń, przez co rozpatrując akustykę, jaką się zastaje, dopasowuje się intonację piszczałek, ilość głosów i ich rodzaj. Tutaj mamy do czynienia z bardzo dobrym instrumentem, na którym wiele rzeczy można wykonywać.

        Seminarium, które Pan prowadzi, poświęcone jest muzyce Johanna Sebastiana Bacha, i trudno byłoby znaleźć bardziej kompetentną osobę, bo odbył Pan gruntowne studia nad tą muzyką i efektem końcowym jest książka „Interpretacja utworów organowych Jana Sebastiana Bacha w świetle źródeł XVIII wiecznych” Pana autorstwa.
        - Ta książka jest sumą moich poszukiwań, również wiedzy i doświadczenia. W dzisiejszych czasach nie możemy sobie pozwolić na wykonawstwo nie zorientowane historycznie. Chodzi o to, aby wszelkie aspekty możliwe do realizacji na dzisiejszych instrumentach, przez dzisiejszych ludzi, zrealizować na podstawie tekstów, które do nas dotarły z tamtych czasów, możliwie najbliższych kompozytorowi – w tym przypadku Bachowi, jego środowisku, jego regionowi, jego instrumentom, no i jego muzyce. Tutaj mamy pewne problemy, ponieważ Bach pisząc mnóstwo cudownej, genialnej muzyki, nie napisał żadnych tekstów teoretycznych na temat, jak tę muzykę należałoby wykonywać.
To nie było aż tak powszechne w tamtym czasie, natomiast spora ilość twórców, kompozytorów takie teksty napisała, kierując je głownie do uczniów, ponieważ nikt nie przewidywał, że te teksty będziemy czytać za 300 lat, bo to mniej więcej tyle czasu minęło, chodziło o uczniów tu i teraz. Bach nie był teoretykiem, był stricte praktykiem. Na szczęście pozostały relacje jego uczniów, jego następców, jego rówieśnych twórców-kompozytorów. Mamy sporo materiałów, na których podstawie możemy wnioskować, jak Bach czy jego synowie – bo dla synów napisał sporo utworów dydaktycznych – dydaktycznych w nazwie, ale tak naprawdę są to arcydzieła, które gra się na koncertach, wykonywali muzykę. Na tych podstawach możemy dojść pewnej prawdy, aczkolwiek trzeba mieć też świadomość, że każde dojście do prawdy tego typu jest tylko kolejnym przybliżeniem. Należy znaleźć klucz do wykonawstwa muzyki dawnej, ponieważ jest ona na tyle odległa od tego, co robią dziś twórcy i wykonawcy, że nie możemy sobie, tak jak już wspomniałem, pozwolić na tylko i wyłącznie radosne granie. Musimy dużo rzeczy wiedzieć i na podstawie tej wiedzy zbudować swój aparat wykonawczy, kształtować odtwórstwo muzyczne.

        Dzisiaj wykonał Pan jedną z sonat triowych Johanna Sebastiana Bacha. Te utwory są w programach szkół muzycznych II stopnia i to wykonanie jest pewnym wzorem dla uczestników. Wiele na temat tych utworów mogą się dowiedzieć także podczas seminarium i warsztatów.
        - Mam nadzieję, że przysłużę się młodym ludziom pełnym zapału, bo przyjeżdżając tu widzę sporo ludzi, którzy chcą grać na organach, i co też jest ważne, robią to całkiem nieźle. Jeżeli mogę im pomóc, to jestem szczęśliwy.

        Pomaga im Pan zarówno w zakresie techniki gry, jak w doborze odpowiednich rejestrów.
        - Słusznie Pani zwraca uwagę na temat techniki, czy też szerzej pojętego aparatu gry, dlatego, że to są młodzi ludzie, którzy się dopiero kształtują. Wprawdzie mają świetnych pedagogów, ale dobrze jest zawsze konsultować swoją wiedzę czy umiejętności z kimś, kto ma duże doświadczenie. Ja sam również to robię, bo muzyk uczy się przez całe życie na różna sposoby – z nagrań, z tekstów i od innych muzyków. Jeżeli zaprzestanie to robić, to właściwie przestaje być muzykiem, bo ta droga właściwie nie ma końca.

        Ośrodek, w którym działa Pan jako pedagog i najczęściej jako artysta, jest dosyć odległy, bo jest to przede wszystkim prężnie działająca Akademia Muzyczna w Bydgoszczy.
        - Rozmawiamy o organach i chcę powiedzieć, że mamy w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy trójkę uczących – prof. Piotr Grajter (u którego ja kończyłem studia), mamy doktoranta, który, miejmy nadzieję, zwiąże się z naszą Akademią, jestem ja i wszyscy mamy co robić, bo studentów jest sporo.

        Oprócz pracy pedagogicznej prowadzi Pan ożywioną działalność artystyczną. Gra Pan zarówno dużo recitali, jak i muzyki kameralnej.
        - Właściwie pedagogika jest pochodną gry. Jeżeli tak się nie dzieje, to ta pedagogika przestaje być pedagogiką praktyczną. Zaczyna być teorią, co w większości przypadków kończy się źle. Muzyk wychodzi na scenę i wykonuje muzykę – to w założeniu jest proste. Natomiast w detalach oczywiście pracuję nad sobą, gram recitale i wykonujemy też koncerty kameralne z żoną, Renatą Marzec – wiolonczelistką, która również jest profesorem bydgoskiej Akademii Muzycznej. Mamy to szczęście razem pracować, razem grać i razem mieszkać pod jednym dachem. Mam nadzieję, że moi studenci przejmują ode mnie te doświadczenia i wiedzę, którą nabywam podczas mojej działalności koncertowej. Oprócz tego również zapraszam znakomitych pedagogów i świetnych wykonawców do naszej klasy, aby oprócz zagrania koncertu, poprowadzili jeszcze kurs mistrzowski dla moich studentów i udaje nam się do tej pory zdobyć fundusze na zaproszenie każdego roku trzech wybitnych zagranicznych wykonawców – specjalistów z jakiejś dziedziny muzyki, najczęściej muzyki dawnej, bo ta stwarza najwięcej dylematów. Ważna jest także znajomość instrumentów z epoki, znajdujących się w konkretnych regionach, to jest rzecz nie do przecenienia – bez tej znajomości umiejętności nie są dyskwalifikujące, ale są niepełne. Staram się na wszelkie sposoby dojść do tej prawdy.

        Wspomniał Pan, że uczestnicy warsztatów w Rzeszowie są zafascynowani organami, pracowici, i jest okazja, aby zapytać, jak to było w Pana przypadku. Kiedyś także Pana musiały zafascynować organy.
        - Tak było, z tym, że mój przypadek nie jest linią prostą. Najczęściej się zdarza, że w szkole I stopnia ktoś uczy się grać na fortepianie, później dopiero są organy. Ja zostałem wysłany przez rodziców do szkoły I stopnia na akordeon, bo to było marzenie taty. Skończyłem także średnią szkołę na akordeonie, ale już w trakcie szkoły II stopnia rozpocząłem uczyć się gry na organach i wiedziałem, że to będzie mój instrument.

        Ukończył Pan studia w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy w klasie organów prof. Piotra Grajtera, uzyskując dyplom z wyróżnieniem. Później studiował Pan za granicą u różnych pedagogów.
        - Miałem to szczęście, że po studiach w Bydgoszczy doskonaliłem swoje umiejętności w Konserwatorium Muzycznym w Strasbourgu we Francji w klasie znakomitego, niestety już nieżyjącego, mistrza prof. André Strickera. Alzacja jest w ogóle przepięknym regionem, również ze względu na instrumenty. Tam żył i budował organy Andreas Silbermann – brat Gottfrieda Silbermanna – Saksończyka, który budował nieco inne instrumenty niż jego brat w Niemczech. Organy Andreasa Silbermanna były na granicy estetyki francuskiej i niemieckiej. Według mnie są to instrumenty lepsze i ciekawsze. Możliwe jest na nich wykonywanie muzyki francuskiej XVII i XVIII wieku, a także niemieckiej tamtych czasów, także mamy pewne połączenie – syntezę sztuk z dwóch regionów dokonaną przez jednego człowieka w Alzacji – Andreasa Silbermanna. Mogłem grać na tych instrumentach i to było fantastyczne doświadczenie. Miałem także na takim instrumencie lekcje i na jednym z nich zdawałem końcowy egzamin w ramach studiów podyplomowych. To był czas bardzo ważny i cenny w moim życiu. Później powróciłem do Polski.

        Radzi Pan zawsze młodym ludziom, aby wyruszali w świat.
        - Tak, jeżeli tylko ta dziedzina ich interesuje i pociąga, to właściwie jest to niezbędne w przypadku organisty. Grając koncerty na instrumentach historycznych na terenie całej Europy i nie tylko, bo dwukrotnie byłem w Meksyku, przez cały czas się uczę. Podkreślę, że mówimy tu wyłącznie o instrumentach historycznych, bo współczesne organy są dosyć zbliżone stylistycznie.
Na szczęście, kiedy przyjeżdżam na recital do Włoch, Hiszpanii, Portugali czy Meksyku – jest sporo czasu na kontakt z instrumentem przed koncertem. Dla mnie ważny jest szerszy kontakt, abym mógł się zapoznać z instrumentem, spojrzeć na pewne rozwiązania, na jego brzmienie i wiele, wiele elementów.

        Wprawdzie organista zawsze dostaje wcześniej dyspozycję instrumentu i na tej podstawie dobiera program, ale „chwila prawdy” jest, kiedy się zasiada do instrumentu, bo zawsze zasiada się przy organach, ale każdy instrument jest właściwie inny.
        - To prawda, do tego stopnia inny, że te same głosy, o tej samej nazwie brzmią zawsze nieco inaczej. Dlatego czasami trzeba modyfikować pewien dobór, który już się utrwalił jako schemat, bo to nigdy nie jest działanie rutynowe i to jest też bardzo ciekawe w wykonawstwie organisty.

        Po raz pierwszy jest Pan w Rzeszowie i na Podkarpaciu?
        - Jestem tu po raz drugi, ale po raz pierwszy byłem tu dość dawno i też na zaproszenie pana Grzegorza Łobazy, który jest jednym z moich najlepszych absolwentów, a także teraz już kolegą.

        Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że przyjedzie Pan na Podkarpacie z koncertami, bo jest parę instrumentów na Podkarpaciu, na których można koncertować. Sądzę, że także po zakończeniu seminarium wyjedzie Pan zadowolony ze współpracy z uczniami naszych szkół muzycznych, którzy pragną zostać organistami.
         - Ja już mam bardzo dobre zdanie o tych młodych ludziach, a także o ich pedagogach, bo poziom, który uczniowie prezentują, jest w znacznej mierze zasługą pedagogów. Mam nadzieję, że wszyscy uczestnicy skorzystają podczas tych zajęć i wezmą coś ode mnie. Bardzo mi na tym zależy.

Z prof. dr hab. Radosławem Marcem rozmawiała Zofia Stopińska 26 kwietnia 2018 roku w Rzeszowie.

   

 

   

Festiwalowy wieczór z Gwiazdami

 

        Wielkim wydarzeniem tegorocznej edycji Muzycznego Festiwalu w Łańcucie będzie z pewnością koncert, który odbędzie się 23 maja w Sali koncertowej Filharmonii Podkarpackiej. Z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Wojciecha Rajskiego usłyszymy operowe gwiazdy światowego formatu – Aleksandrę Kurzak i jej męża, Roberto Alagnę.
        W trzydziestoletniej karierze francusko-sycylijski tenor włączył do swojego repertuaru ponad sześćdziesiąt ról. Wspaniałe kreacje uczyniły go najsłynniejszym francuskim tenorem na świecie. Roberto Alagna jest gorąco przyjmowany zarówno w teatrach operowych, salach koncertowych, jak i na festiwalach.
        Aleksandra Kurzak zadebiutowała w wieku 21 lat na scenie Opery Wrocławskiej jako Zuzanna w „Weselu Figara”. Jej matka i nauczycielka, wspaniała śpiewaczka Jolanta Żmurko, grała wtedy rolę Hrabiny.
        Sześć lat później Aleksandra Kurzak pojawiła się na dwóch najbardziej prestiżowych scenach operowych na świecie.
Na początku grudnia 2004 roku, po debiucie w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, Verena Dobnik tak napisała w recenzji zamieszczonej w Associated Press: „W obsadzie wznowionych „Opowieści Hoffmana” nie było słabych punktów (...), a najjaśniej błyszczała debiutantka, 27-letnia Polka Aleksandra Kurzak w roli Olimpii. Taką diabelską, wokalną pirotechniką mogły się kiedyś pochwalić Joan Sutherland czy Beverly Sills... Kurzak sięgała wysokiego „c”, jakby podrzucała piłeczkę pingpongową, celnie i radośnie”.
O tym samym debiucie w „The New York Times” napisał Bernard Holland między innymi te słowa:
„... partię Olimpii śpiewa Aleksandra Kurzak. Dysponuje koloraturą silną i nieskazitelną, a w roli mechanicznej lalki sprawia, że dajemy zwieść się jej sztuczkom”.
         Równie gorąco został przyjęty w tym samym sezonie jej debiut w roli Aspazji w „Mitrydasie, królu Pontu” w Royal Opera House Covent Garden.
Od tej pory często jest zapraszana zarówno do Metropolitan Opera, jak i Covent Garden oraz do innych prestiżowych teatrów operowych na świecie.
        Kiedy w życiu Aleksandry Kurzak pojawił się Roberto Alagna i córeczka Malena – Artystka ma wypełnioną każdą godzinę, ale zgodziła się na krótki wywiad.

        Zofia Stopińska: Talent muzyczny odziedziczyła Pani po rodzicach. Pani mama, to znakomita sopranistka Opery Wrocławskiej Jolanta Żmurko, tata Ryszard Kurzak – pierwszy waltornista Opery Wrocławskiej i wykładowca wrocławskiej Akademii Muzycznej. Podobno całe dzieciństwo spędziła Pani w kulisach Opery – jako malutka dziewczynka była świadkiem wszystkich prób i spektakli, w których mama uczestniczyła. Słuchając mamy występującej na scenie, uczyła się Pani jej ról – podobno nauczyła się Pani na pamięć całej „Traviaty”. Czy można powiedzieć, że był to początek Pani edukacji muzycznej?

        Aleksandra Kurzak: Tak, na pewno, i pewnie dlatego już od pierwszej klasy poszłam do szkoły muzycznej i zaczęłam naukę gry na skrzypcach.

        Była Pani bardzo utalentowaną i pilną uczennicą. W domu ćwiczyła Pani pod okiem taty i szybko robiła Pani postępy - wszystko wskazywało na to, że będzie Pani bardzo dobrą skrzypaczką. Marzyła Pani także o karierze baletnicy, ale ostatecznie poszła Pani w ślady mamy. Jak to się stało, że jednak została Pani śpiewaczką?

         - Nie wiem. Nie po raz pierwszy ktoś zadaje mi to pytanie, a ja nie pamiętam momentu, kiedy podjęłam taką decyzję. To przyszło jakoś bardzo naturalnie.

        Odziedziczyła Pani po mamie talent i głos, bo Wasze soprany mają podobną barwę oraz podejście do zawodu. Postanowiła Pani także uczyć się śpiewu pod kierunkiem mamy. Jak to jest uczyć się u mamy?

         - Nie jest łatwo. Zawsze łatwiej pokłocić się z rodzicami niż z panią w szkole, więc lekcje czasami były burzliwe. Ale podkreślam, że z mojej winy.

        Była już Pani słynną na całym świecie śpiewaczką, o którą zabiegały tak prestiżowe sceny operowe jak Metropolitan Opera i Covent Garden, kiedy miałam przyjemność rozmawiać z Panią dwukrotnie: na początku października 2012 roku, po recitalu w ramach Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku (cudownie zaśpiewane pieśni w pierwszej części i słynne arie sopranowe w drugiej) oraz 3 maja 2013 roku przed koncertem na Rynku w Rzeszowie, podczas którego śpiewała Pani ulubione arie. Ciągle jestem pod wrażeniem tych spotkań, bo wiele się mówi i pisze o kaprysach wielkich gwiazd, a spotkałam cudowną śpiewaczkę, która jest bardzo miłą osobą. Czy jest Pani gwiazdą bez kaprysów?

        - Chyba sama Pani już sobie odpowiedziała na to pytanie.

         O ile dobrze pamiętam, w 2015 roku ukazała się książka „Si, Amore”. Jest to tak naprawdę „wywiad-rzeka”, który przeprowadził z Panią znany dziennikarz i tłumacz Aleksander Laskowski. To bardzo interesująca książka, w której opowiada Pani o swoim dzieciństwie, rodzinie, karierze, ale także o kobiecie, która wie czego chce, ciężko pracuje i będąc wielką artystką potrafi prowadzić dom oraz podejmuje bardzo ważne życiowe decyzje. Jak powstawała ta książka?

        - Aleksander zadzwonił do mnie z taką propozycją. Spotkaliśmy się pierwszy raz w Wiedniu. Zaczęliśmy rozmawiać przy obiedzie i tak się zaczęło. Potem spotykaliśmy się na skypie, bo ciężko za mną nadążyć.

        Swego męża Roberto Alagnę poznała Pani podczas wspólnego występu w Covent Garden, z informacji, które znalazłam, wynikało, że zastępowała Pani inną śpiewaczkę. Partner sceniczny stał się partnerem w życiu. Wierzy Pani w przeznaczenie?

        - To było trochę inaczej. Nie zastępowałam innej śpiewaczki! To był mój kontrakt. Owszem, miałam propozycję zastępstwa, co wiązało się z rezygnacją z tego kontraktu, ale nie podjęłam tej decyzji, bo chciałam raz zaśpiewać z Alagną.
Przeznaczenie...

        Pewnie to nie przypadek, że ostatnio często występujecie Państwo wspólnie? Czy zabieracie ze sobą córeczkę?

        - Tak, Malena jest zawsze z nami, dlatego występujemy razem. Jest to dla nas bardzo ważne.

        Jest Pani pierwszą polską śpiewaczką operową, która podpisała ekskluzywny kontrakt z wytwórnią Decca i nagrane w ramach tego kontraktu płyty sprzedawane były w takich ilościach, że otrzymywały status platynowej lub złotej płyty. W tym roku podpisała Pani nową ekskluzywną umowę z wytwórnią Sony Classical. Czy może nam Pani powiedzieć o planach nagraniowych?

        - Pierwsza płyta została już nagrana. Jej premiera będzie w październiku. Są na niej duety z Roberto. Latem będę nagrywała moją płytę solową.

        Na całym świecie coraz to częściej organizowane są w wielkich salach i w urokliwych miejscach w plenerze koncerty muzyki operowej i przychodzą na nie tłumy. Czy jest to dobra forma popularyzowania opery?

        - Takie koncerty zawsze były organizowane i zawsze przychodziły na nie tłumy. Z pewnością dlatego Opera jest dziś popularna bardziej niż kiedykolwiek.

        23 maja będziemy oklaskiwać Panią i Pana Roberto Alagnę w Sali koncertowej Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie. Bardzo się na ten wieczór cieszymy.

        - My także! Serdecznie zapraszamy!!!

  

Nie chcę "produkować" utworów, tylko pisać coś, z czego będę później zadowolony


        Zofia Stopińska: Z panem Maciejem Zimką – akordeonistą i kompozytorem spotykamy się podczas XX Międzynarodowych Spotkań Akordeonowych „Sanok 2018”, a w stałym kontakcie jesteśmy od roku, bo w ubiegłym roku brał Pan udział w VIII Międzynarodowym Konkursie Kompozytorskim na Kompozycję Akordeonową „Sanok 2017” i otrzymał Pan Grand Prix za Sonatę na akordeon i gitarę. Gratuluję serdecznie!
        Maciej Zimka: Bardzo dziękuję.

        Nie po raz pierwszy brał Pan udział w tym konkursie i odnosił sukcesy.
        - Faktycznie, na ten konkurs zawsze wysyłam swoje kompozycje akordeonowe, ale pamiętajmy, że tworzę także utwory na inne instrumenty. W sanockim konkursie biorę udział od 2008 roku - w tej edycji po raz pierwszy udało się zdobyć Grand Prix. W ogóle ubiegły rok był dla mnie bardzo dobry, bo powstało dużo utworów, również obejmujących zamówienia kompozytorskie. Oprócz tego nagrodzonego utworu powstały m.in.: Sonata na fortepian, która również zdobyła laury w Ogólnopolskim Konkursie Kompozytorskim „...Kiedy myślę Ryszard Bukowski...” we Wrocławiu, czy „Słowik i kruk” do słów Bożeny Boby-Dygi na głos żeński z towarzyszeniem fortepianu, utwór, który został nagrodzony na XXV Otwartym Konkursie Kompozytorskim im. Adama Didura w Sanoku. Skomponowałem także, moim zdaniem bardzo ciekawy i udany, Koncert na akordeon i smyczki – mam nadzieję, że uda mi się go jeszcze gdzieś zaprezentować. Ten utwór został napisany na zamówienie Akademii Muzycznej w Gdańsku, a podczas prawykonania na akordeonie grał Paweł Zagańczyk.

        Kiedy zaczął Pan komponować?
        - Zainteresowany komponowaniem byłem od dzieciństwa. Jako mały chłopiec zacząłem tworzyć swoje melodie, które wykonywałem na domowym pianinie. Interesowały mnie również biografie i twórczość kompozytorów, dlatego wiele na ich temat czytałem. Po tej chwilowej fascynacji bardziej zająłem się wykonawstwem – instrumentalistyką. A do komponowania wróciłem, jak byłem już nastolatkiem, i tym razem na poważnie. Od tego czasu mam w dorobku już ponad 50 kompozycji, z których duża część zdobyła nagrody na konkursach kompozytorskich.

        W Pana twórczości przeważają kompozycje na akordeon?
         - Sporo napisałem na akordeon i ciągle są oczekiwania, że będę tworzył nowe utwory na ten instrument, ale mam też sporo zamówień na różne inne obsady, a jeszcze więcej pomysłów – czuję, że mogę w tym kierunku rozwijać skrzydła. Wszystko jednak wymaga czasu. Staram się nie tworzyć zbyt wiele utworów w ciągu roku - zanim powstanie kompozycja, muszę dokładnie wcześniej przemyśleć jej formę i mieć pomysł na całość narracji, dopiero później zaczyna się proces tworzenia.
Nie chcę „produkować” utworów, tylko pisać coś, z czego będę później zadowolony. Zawsze tak robię.

        Jest Pan także cenionym instrumentalistą i wiadomo, że trzeba dużo czasu poświęcać na ćwiczenie.
        - Faktycznie, zajmuję się jeszcze instrumentalistyką, często występuję zarówno solo, jak i z różnymi instrumentami. Z wiolonczelistką Aleksandrą Lelek tworzymy „Duo Ardente” i niedługo, bo 29 czerwca, wystąpimy w Krośnie w ramach „Smyczków na Wojciechu”, a 15 lipca wystąpimy w pięknej cerkwi niedaleko Biecza, w miejscowości Owczary na festiwalu „Muzyka Zaklęta w Drewnie”. Podczas koncertów wykonamy m.in. Sonatę gambową D-dur J. S. Bacha i Sonatę op. 123 F-dur C. Saint-Saënsa. To wspaniała muzyka i serdecznie na te koncerty zapraszam.

        Niedawno występował Pan w Krakowie.
        - Tak, to był koncert na 75-lecie powstania w getcie warszawskim, podczas którego wykonałem utwory muzyki klasycznej, a także wspólnie z Bożeną Boba-Dygą, z którą tworzymy formację „Quasi Una Fantasia”, zaprezentowaliśmy utwory do tekstów krakowskich poetów w naszym opracowaniu oraz kołysanki jidysz. Ten duet działa bardzo prężnie i często koncertujemy, również poza granicami kraju – w grudniu 2017 wystąpiliśmy z trasą koncertową w Izraelu. Graliśmy również na Podkarpaciu w ubiegłym roku podczas „Nocy muzeów” w Muzeum Podkarpackim w Krośnie. Ostatnio występowałem także w Londynie na festiwalu „Polish Summer” wraz z wspomnianą wcześniej Aleksandrą Lelek. Stamtąd udałem się prosto do Sanoka - dzisiaj występuję z Wiesławem Ochwatem, z którym także regularnie współpracuję i wykonujemy różne utwory, a obecnie głównie skupiamy się na transkrypcjach muzyki orkiestrowej, w naszym repertuarze znajduje się na przykład Suita „Peer Gynt” Edwarda Griega lub „Pietruszka” Igora Strawińskiego. Ostatnio postanowiliśmy opracować również Koncert brandenburski nr 3 G-dur Johanna Sebastiana Bacha, który okazał się bardzo trudnym utworem, wymagającym niesamowitej precyzji artykulacyjnej i technicznej przy eksponowaniu tematów. Było to dla nas nie lada wyzwanie.

        Wczoraj podczas koncertu zabrzmiała między innymi Pana kompozycja, która otrzymała Grand Prix na ubiegłorocznym Międzynarodowym Konkursie Kompozytorskim na Kompozycję Akordeonową.
        - Tak, wczoraj z Miłoszem Mączyńskim wykonaliśmy Sonatę na akordeon i gitarę. Jest to czteroczęściowy utwór, będący sumą pewnych moich pomysłów, umieszczonych w quasi klasycznej formie. Część pierwsza jest utrzymana w formie Allegra sonatowego, później mamy wielobarwne Scherzo, w którym oba instrumenty łącza się w jeden organizm, trzecia część jest kontrastowa i tutaj instrumenty przeciwstawiają się sobie, natomiast część czwarta jest sumą poprzednich ogniw – zastosowałem perpetum mobile, tworząc ciekawe rozwiązania fakturalne w stosunku do obsady gitara-akordeon.

        Z Sanoka jest niedaleko do Krosna – Pana rodzinnego miasta – Krosna, w którym rozpoczęła się Pana przygoda z muzyką i tu do ukończenia szkoły muzycznej II stopnia Pan mieszkał.
        - To wszystko prawda. Ale Sanok też jest mi bliski, bo tutaj przejeżdżałem na lekcje do pana Andrzeja Smolika – dyrektora Międzynarodowych Spotkań Akordeonowych. W Szkole Muzycznej w Sanoku uczyłem się także gry na organach. Krosno i Sanok to miasta, w których się wychowałem, dorastałem i stawiałem pierwsze kroki zarówno jeśli chodzi o kompozycję, jak i na scenie.

        Jako dziecko marzył Pan o nauce gry na akordeonie?
        - W dzieciństwie zafascynował mnie przede wszystkim miech akordeonu, który składał się w różne strony i chociaż grałem trochę również na fortepianie, to właśnie akordeon od początku był dla mnie bardziej interesującym instrumentem. Tak jest do dzisiaj. Należę również do osób, które starają się promować akordeon w Polsce. Środowisko akordeonowe od lat prężnie działa i robi wszystko, aby akordeon stał się pełnoprawnym instrumentem, bo ciągle wielu ludziom akordeon kojarzy się wyłącznie z muzyką ludową bądź też graną do tzw. „ kotleta”.
Na szczęście sytuacja się powoli zmienia. Zespołem akordeonowym, który zawojował rynek muzyczny, jest „Motion Trio”, z autorskimi utworami z pogranicza muzyki rozrywkowej. Podobnie jak Marcin Wyrostek. Niestety, akordeon ciągle nie jest powszechnie kojarzony z wykonaniem muzyki klasycznej i współczesnej. Po wysłuchaniu koncertu z taką muzyką, zazwyczaj do wykonawców-akordeonistów podchodzi wiele osób, które są zachwycone i mówią, że to fascynujący instrument. To nie dotyczy tylko Polski. Podobnie jest w innych europejskich ośrodkach muzycznych. Niedawno koncertowaliśmy z Olą Lelek w Brukseli i Londynie. Publiczność dopisała, ale początkowo słuchała nas z rezerwą, dopiero później z zachwytem. Taka nieufność w stosunku do akordeonu bierze się po prostu z niewiedzy, co na tym instrumencie można wykonać i jak można grać. W Polsce i na świecie jest wielu znakomitych muzyków, a akordeon, jak zauważyłem, potrafi zaczarować odbiorców.
W końcu, jak powiedział Zbigniew Bargielski: „Akordeon jest jak kameleon” - można na nim wiele dokonać, a w muzyce kameralnej, jak żaden inny, potrafi dostosować się do barwy innych instrumentów.

        Chcę jeszcze podkreślić, że jest to instrument bardzo trudny i aby grać na nim bardzo dobrze, to trzeba poświęcić mu dużo czasu.
         - Owszem, akordeon jest instrumentem bardzo trudnym. Mam porównanie, bo przecież grałem także np. na fortepianie. Akordeon jest bardziej skomplikowany, składa się z trzech różnych części. Mamy lewą część korpusu z malutkimi guziczkami (barytony), i wcale nie jest łatwo trafiać w te właściwe. Prawą ręką mamy jeszcze więcej guzików do opanowania, a do tego dochodzi odpowiedni sposób pracy miechem, od którego zależy frazowanie, nie wspominając o artykulacji. Te czynniki, które trzeba skoordynować, powodują, że niełatwo jest akordeon opanować, szczególnie w stopniu mistrzowskim.
Poza tym akordeoniści, jak już powiedziałem, nie są doceniani przez organizatorów koncertów czy festiwali. Dzieje się tak dlatego, że nawet w środowisku muzycznym ten instrument jest mało znany.
Nie dość, że instrument trudny, to jeszcze rynek muzyczny mu nie sprzyja.

        Podobnie jak wszyscy młodzi utalentowani muzycy stawał Pan w szranki konkursowe i bardzo często wracał Pan z nagrodami – zanotowałam tylko konkursy, podczas których jurorzy przyznali Panu I nagrody: XIII Międzynarodowy Festiwal Muzyki Akordeonowej w Przemyślu (2004), I Międzynarodowy Konkurs Akordeonowy w Wilnie (Litwa, 2005), XLII Międzynarodowy Konkurs Akordeonowy w Klingenthal (Niemcy, w duecie Cord AniMa z Anną Trólką - skrzypce, 2010), VII Międzynarodowy Konkurs Akordeonowy w Popradzie (Słowacja, w duecie Cord AniMa, 2012).
        - Były jeszcze konkursy, na których byłem w gronie laureatów lub otrzymywałem nagrody specjalne, ale aktualnie już raczej nie startuję w konkursach i skupiam się na działalności artystycznej. Być może laury konkursowe trochę mi pomagają w aktywnej karierze koncertowej, ale przede wszystkim to my, wykonawcy, musimy ciekawie przedstawić ofertę dla organizatorów wydarzeń. Wygrane konkursy na pewno trochę w tym pomagają, ale nie są czynnikiem decydującym o sukcesie artystycznym. Trzeba przede wszystkim mieć osobowość, być charyzmatycznym zarówno na scenie, jak i w kontakcie z ludźmi. I to się liczy – żeby zaciekawić i „grać pięknie”.

        Dba Pan także o własny rozwój, bo w ciągu trzech lat od ukończenia z wyróżnieniem studiów w krakowskiej Akademii Muzycznej w klasie akordeonu ad. Janusza Patera – obronił Pan doktorat na tejże uczelni. Szybko się Pan uwinął z tym doktoratem.
        - Właściwie tak. Zainteresowała mnie postać Zbigniewa Bargielskiego i jego utwory kameralne. Postanowiłem, że poszukam pola nie tylko do eksploatacji artystycznej, ale także naukowej – co i jak należy zrobić, żeby akordeon brzmiał jak kameleon – tak jak mówił prof. Zbigniew Bargielski.

        Działa Pan także jako organizator życia muzycznego w Krakowie, gdzie Pan mieszka.
        - Wraz z Bożeną Boba-Dygą, która jest kopalnią pomysłów, jeżeli chodzi o wymyślanie wydarzeń i koncertów, i Fundacją Art Forum, w której działamy, organizujemy wiele wydarzeń artystycznych. Głównym z nich jest Krakowski Festiwal Akordeonowy i odbywa się w cyklu dwuletnim. Natomiast co roku odbywa się Koncert Prawykonań Utworów Akordeonowych, który ma za zadanie nie tylko pokazywanie nowych utworów skomponowanych na ten instrument, ale także ciągłe wzbogacanie literatury akordeonowej.
Podczas Festiwalu przedstawiamy akordeon w wielu aspektach. W poprzedniej edycji w 2016 roku z Wiesławem Ochwatem opracowaliśmy muzykę do filmu „Brzdąc” i podczas projekcji filmu wykonywaliśmy tę muzykę na żywo. Odbył się także koncert, podczas którego wystąpili akordeonista Jacek Kopiec z Piotrem Orzechowskim „Pianohooligan” - Rhodes Piano i wykonali „Wariacje sonorystyczne” w aranżacji Piotra. Był to wspaniały wieczór, bo Piotr jest genialnym muzykiem i improwizatorem, a Jacek także bardzo ciekawie pokazał wielkie możliwości akordeonu. Odbyły się również niezwykle ciekawe koncerty Jarosława Bestera z Grażyną Auguścik, Zagan Acoustic, Maćka Frąckiewicza i Łukasza Kuropaczewskiego, Koncert Prawykonań, Koncert Grzegorza Palusa, Aleny Budzinakovej – Palus i Airis Quartet, Magda Brudzińska Klezmer trio oraz duży intermedialny projekt Bożeny Boba-Dygi – Muzyka Sfer, w którym wzięli udział m.in. Olga Szwajgier czy Marek Chołoniewski. Podczas festiwalu odbyły się również wydarzenia towarzyszące – warsztaty, wystawy i konkurs filmowy. A w tym roku zapraszamy m.in. zespół grający tango.

        Kiedy będzie najbliższa edycja Krakowskiego Festiwalu Akordeonowego?
        - W tym roku w październiku, w różnych miejscach odbędą się koncerty. Oprócz wspomnianego koncertu z tangiem w roli głównej planujemy projekt intermedialny, polegający na współpracy muzyki z tańcem i plastyką – sztukami wizualnymi. Z pewnością odbędzie się „Koncert Prawykonań Utworów Akordeonowych”, podczas którego wystąpi m.in. Maciej Frąckiewicz i będzie wiele ciekawych utworów. Nie chcę dziś zdradzać wszystkich naszych planów.

        Z pewnością organizacja tak dużej imprezy wymaga dokładnego zaplanowania jej oraz zgromadzenia odpowiednich środków finansowych, a to nie jest łatwe.
        - Faktycznie, łatwo nie jest. Organizacja pochłania bardzo dużo czasu, bo najpierw trzeba zebrać pieniądze, a jak już się je ma, to trzeba wszystko dokładnie ustalić i pilnować całego przebiegu imprezy. Pracy jest tak dużo, że każdą minutę mamy zajętą, ale podążając śladami naszych poprzedników - wielkich entuzjastów akordeonu, chcemy pokazywać ten instrument i promować go na różne sposoby.

        Czas szybko biegnie i trzeba kończyć nasza rozmowę, bo wkrótce zaczyna się Koncert Galowy XX Międzynarodowych Spotkań Akordeonowych „Sanok 2018” i musicie się z panem Wiesławem Ochwatem przygotować do występu. Dziękuję za rozmowę.
        - Ja również bardzo dziękuję i zapraszam na wydarzenia, w szczególności na te, które planujemy w Krakowie.

 

Z panem dr Maciejem Zimką - akoreonistą i kompozytorem rozmawiała Zofia Stopińska 28 kwietnia w Sanoku

 

 

Niedługo znowu zaśpiewam na Podkarpaciu - mówi Paweł Skałuba

        15. Święto Paniagi zakończył na Rzeszowskim Rynku koncert „Trzech Polskich Tenorów”: Dariusza Stachury, Krzysztofa Marciniaka i Pawła Skałuby, którym towarzyszyła Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Sławomira Chrzanowskiego.
Licznie zgromadzona publiczność mogła wysłuchać słynnych fragmentów oper i operetek, przebojów z repertuaru Jana Kiepury („Ninon”, „Brunetki, blondynki” czy „Signorina”), były pieśni neapolitańskie, nie zabrakło utworów orkiestrowych – takich jak: Uwertura do opery „Carmen” czy walc z filmu „Noce i dnie”, a na pożegnanie wykonany został utwór „Time to say goodbye” – słynny przebój duetu Sarah Brightman i Andrea Bocelli. To był wspaniały finał tegorocznego Święta Paniagi.
Gorący aplauz publiczności był najlepszym dowodem na to, że takie koncerty, zawierające elementy muzyki klasycznej i rozrywkowej, są bardzo potrzebne. Wiele osób, które omijają sale filharmoniczne i operowe, mogło się przekonać, że muzyka klasyczna jest piękna i warto jej słuchać.
        Przed koncertem miałam okazję porozmawiać z Panem Pawłem Skałubą – jednym z najwybitniejszych polskich tenorów młodego pokolenia, urodzonym w pobliżu Rzeszowa, który w naszym mieście rozpoczął swoją przygodę ze śpiewem operowym.

        Zofia Stopińska: Przyjechał Pan w rodzinne strony na majówkę, ale nie tylko na wypoczynek.
        Paweł Skałuba: Tak, ale przy okazji majówki jest wiele różnych wydarzeń, bo za chwilę zaśpiewam razem z kolegami podczas koncertu plenerowego na Rynku w Rzeszowie – „Trzech Polskich Tenorów” z Filharmonią Podkarpacką pod dyrekcją Sławomira Chrzanowskiego. 1 maja miałem zaszczyt wziąć udział w zjeździe absolwentów z okazji 115-lecia Zespołu Szkół Spożywczych w Rzeszowie. Ta uroczystość odbyła się w Filharmonii Podkarpackiej i w trakcie jej trwania wykonałem kilka utworów z towarzyszeniem fortepianu. Natomiast 6 maja wystąpię z Filharmonią Podkarpacką na Ukrainie.

        Jestem przekonana, że Pana współpraca z Filharmonią Podkarpacką zawsze przebiega w miłej atmosferze.
        - Prawdę mówiąc, przyjeżdżam do Filharmonii Podkarpackiej jak do domu. Z panią dyrektor Martą Wierzbieniec zawsze znajdujemy dogodne dla wszystkich terminy koncertów z odpowiednim wyprzedzeniem. Podczas prób panuje domowa atmosfera i to tylko sprzyja naszej współpracy.

        W programie koncertu znajdą się znane, piękne utwory, które z pewnością pokocha każdy, nawet osoby, które po raz pierwszy przyjdą na koncert śpiewaków operowych i orkiestry symfonicznej.
        - Tak, idea tego koncertu jest podobna do pierwszego wspólnego występu „Trzech Tenorów” w Termach Karakalli – Luciano Pavarottiego, Placida Domingo i Jose Carrerasa. Podczas tego koncertu muzyka poważna pokazana była inaczej, i wielcy śpiewacy udowodnili, że nie jest to muzyka wyłącznie dla słuchaczy sal filharmonicznych i operowych.
My dzisiaj proponujemy równie atrakcyjny repertuar, a do tego oprócz mnie wystąpią moi znakomici koledzy – Dariusz Stachura, Krzysztof Marciniak oraz Sławomir Chrzanowski, który dyryguje w sposób rewelacyjny Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej.

        Nie rozmawialiśmy już dosyć długo, a w tym czasie wiele się w Pana działalności artystycznej zmieniło. Przede wszystkim reprezentuje Pan inny teatr operowy.
        - To prawda. Tak się ułożyło, że po studiach w Akademii Muzycznej w Gdańsku w klasie wybitnego śpiewaka i pedagoga prof. Piotra Kusiewicza pozostałem w Gdańsku i ponad 20 lat byłem wierny scenie Opery Bałtyckiej. Niedawno przeniosłem się do Teatru Wielkiego w Łodzi i to jest teraz już dla mnie teatr nr 1 – jeżeli chodzi o terminy, chociaż z Teatrem Wielkim w Łodzi współpracowałem od dawna. Występowałem tam już wcześniej w „Carmen”, śpiewając partie Don José czy Leńskiego w „Eugeniuszu Onieginie”, Alfreda w „Traviacie”. Śpiewam także na innych scenach – ostatnio śpiewałem na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie w „Goplanie”. Niedawno występowałem w operze „Tosca” w Operze Śląskiej z Bytomiu. Koniecznie chciałem ten teatr odwiedzić ze względu na jego wspaniałą historię, bo to z Bytomia wywodzili się nasi najwięksi śpiewacy. Bardzo długo czekałem na Bytom. Właściwie nie ma teatru operowego w Polsce, w którym nie występowałem.

        Maj i czerwiec zapowiadają się pracowicie, a później będą zasłużone wakacje.
        - Do połowy lipca mam dużo pracy – między innymi czeka mnie nagranie płytowe „Strasznego Dworu” w Gdańsku z udziałem pani Stefanii Toczyskiej w roli Cześnikowej. Nagranie rozpoczyna się 8 maja. Wspomnę także, że jeszcze raz będę miał zaszczyt być w Rzeszowie i zaśpiewać na Rynku, będę też w „swoim” Dynowie z Filharmonią Podkarpacką 15 lipca. Na razie aura sprzyja takim koncertom, chociaż krążące w powietrzu pyłki nie sprzyjają alergikom i trzeba uważać.

        Pana kalendarz na nowe sezony zapełnia się szybko.
        - Właściwie to już jest zapełniony do połowy 2020 roku. Nie jest źle i oby tylko zdrowia starczyło.
Obiecuję, że na stronie portalu „Klasyka na Podkarpaciu” poinformujemy Państwa z odpowiednim wyprzedzeniem o godzinach rozpoczęcia i programach koncertów w Rzeszowie i w Dynowie, ale już dzisiaj zapraszam Państwa serdecznie na te koncerty.

Z panem Pawłem Skałubą - jednym z najwybitniejszych polskich tenorów młodego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 2 maja 2018 roku w Rzeszowie

Ja po prostu kocham swoją pracę.

 

 

        Sala balowa łańcuckiego Zamku  od samego początku jej głównym miejscem wydarzeń wszystkich edycji Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Pierwszy koncert w tym roku, który odbędzie się w tej Sali 21 maja wypełnią pieśni R. Straussa i S. Rachmaninowa, a zaśpiewa je Tomasz Konieczny – światowej sławy basbaryton, którego usłyszeć można na tak znakomitych scenach jak: Opera Wiedeńska, Opera w Monachium, Metropolitan Opera w Nowym Jorku, La Scala w Mediolanie, Teatr Wielki Opera Narodowa w Warszawie, i wielu innych wiodących scenach operowych świata. Artyście towarzyszyć będzie Lech Napierała - znakomity polski pianista występujący od lat w prestiżowych salach koncertowych na świecie. Przed tym wyjątkowym wydarzeniem zapraszamy na spotkanie z Tomaszem Koniecznym.

         Zofia Stopińska : O czym Pan marzył, będąc bardzo młodym człowiekiem?  Może wytłumaczę skąd to pytanie – studiował Pan w PWSF Tv i T w Łodzi,  odnosił Pan wiele sukcesów jako aktor i czasami jako reżyser, ale został Pan śpiewakiem, który najpierw studiował śpiew solowy w AM w Warszawie, a później ukończył studia wokalne w Dreźnie.

 Pamiętam, że był Pan kiedyś na Kursie Wokalnym w Przemyślu u prof. Christiana Elßnera, (organizowanym przez panią Olgę Popowicz) i podczas koncertu na zakończenie śpiewał Pan basem, o ile dobrze pamiętam. To było podczas studiów w Dreźnie?

         Tomasz Konieczny: To niezwykle miłe, że pamięta Pani czasy kursów wokalnych profesora Christiana Elßnera. To był wspaniały, wielki pedagog. Gdyby nie Profesor, prawdopodobnie nie wylądowałbym w Dreźnie na studiach wokalnych w jego klasie śpiewu solowego, a co za tym idzie, nie zadebiutowałbym w Operze Lipskiej jako Kecal w „Prodanej Nevescie“ Bedřicha Smetany rok później.

         Rzeczywiście zaczynałem jako bas. Śpiewałem takie partie operowe, jak Skołuba, Osmin, Sarastro, Król Marek czy Procida w „Nieszporach Sycylijskich“ Verdiego. Jednak żyłka dramatyczna i bohaterska była we mnie zawsze. No i głos chciał trochę „do góry“. Tak zostałem basbarytonem czy, jak to Niemcy mówią, barytonem bohaterskim.

         O czym marzyłem jako młody człowiek? Myślę, że najczęściej marzyłem o teatrze, o jego magii i atmosferze. Już jako bardzo młody człowiek brałem udział w wielu wydarzeniach parateatralnych i sam takie, jako drużynowy w harcerstwie, organizowałem. Wyobraźnia chciała mi wręcz wybuchnąć, tyle było pomysłów, snów i marzeń…

           Pana światowa kariera rozpoczęła się w Wiedniu, do którego często Pan wraca, i chyba dlatego niektórzy do dzisiaj uważają Pana za solistę Opery Wiedeńskiej.

         - Ja też siebie postrzegam, jako solistę Opery Wiedeńskiej, choć nigdy nie byłem w niej na stałe zaangażowany. Zawsze śpiewałem tu główne role w charakterze gościa. Mimo to Opera Wiedeńska to moja artystyczna ojczyzna, mój ukochany teatr i ukochana publiczność. Gdy wracam do Wiednia, serce mi się śmieje. Tu zadebiutowałem w wielu rolach i tu rozpoczęła się moja międzynarodowa kariera. Mam w Wiedniu małe mieszkanko. Wiedeń kojarzy mi się z pięknem i ze sztuką. Do tego Wiedeńscy Filharmonicy, Wiedeńczycy, których nie da się porównać z nikim innym, doskonały Tafelspitz, wiedeński sznycel, góra Kalenberg, Katedra św. Stefana i ciągle na nowo Opera Wiedeńska – Wiener Staatsoper – moja artystyczna ojczyzna…

          Bardzo często zapraszany jest Pan do wykonywania partii w operach Ryszarda Wagnera, mówi się nawet, że jest Pan „Wagnerzystą”. Jaki głos trzeba mieć aby śpiewać Wagnera?

         - Przede wszystkim należy mieć odpowiedni temperament i „krzepę“. Opery Wagnera są długie i wymagają wiele wysiłku. Należy też mieć odpowiedni głos. Głos o odpowiedniej barwie i sile. No i jest ta jedna sprawa, bez której Wagnera rzeczywiście nie da się wykonywać. Wagnera po prostu trzeba kochać. Z pewnością znacie Państwo ludzi, tych szczególnych, których albo się kocha, albo nienawidzi. Podobnie jest z Wagnerem. Albo się go kocha, albo nienawidzi. No i tu dochodzimy do tej mojej drugiej artystycznej miłości – do Wagnera. 

         Śpiewa Pan również muzykę włoską (szczególnie opery Pucciniego)?

         - Zaśpiewałem w życiu kilka partii włoskich. Moim debiutem był Figaro w „Weselu Figara“ Mozarta. No ale tu można by się oczywiście sprzeczać, czy Mozart to muzyka włoska czy niemiecka… Potem był Procida w „Nieszporach Sycylijskich“ Verdiego. Partia basso cantante, którą bardzo lubiłem. Śpiewałem też Ramphisa w „Aidzie”, Colline w „Cyganerii“ Pucciniego, Melitone w „Mocy przeznaczenia“ Verdiego, a ostatnio, już w Operze Wiedeńskiej, Szeryfa Rance´a w „Dziewczynie z Dalekiego Zachodu” oraz Scarpia w „Tosce” – obie opery Pucciniego. Wielka frajda! Dla śpiewaka śpiewającego na co dzień muzykę niemiecką - kapitalna odskocznia. To jak nabranie dystansu, spojrzenie na siebie, swój rozwój, swoje osiągnięcia z tej „drugiej strony“. Bardzo lubię śpiewać po włosku, francusku (właśnie wróciłem z Tokyo, gdzie po raz kolejny śpiewałem Cztery Wcielenia Złego w „Opowieściach Hoffmanna“ Offenbacha) czy rosyjsku. Po rosyjsku śpiewam wiele pieśni. Właśnie w Łańcucie wykonamy parę pięknych pieśni S. Rachmaninova, które bardzo kocham…

          W tworzeniu spektaklu operowego najwięcej do powiedzenia ma reżyser . Ostatnio  jest moda na zaskakiwanie publiczności: współczesną reżyserią, przenoszeniem akcji do innej epoki i drobnymi zmianami libretta. Czy chętnie Pan występuje w takich spektaklach?

         - W tworzeniu dobrego spektaklu operowego swój udział mają różni artyści. Jeśli reżyser ma silną osobowość, to oczywiście ma duże możliwości sprawcze, ale i tu osoba scenografa odgrywa rolę bardzo ważną, jeśli nie kapitalną. Podobnie jak osobowość dyrygenta, który naprawdę jest w stanie kompletnie zmienić charakter wykonania, jeśli skłania się ku jakiejś szczególnej interpretacji. No i my – artyści występujący na scenie. Należę do tych spośród nich, którzy czynnie uczestniczą w procesie tworzenia inscenizacji. Tego nie należy się bać! Trzeba dociekać, dyskutować, pytać, dopominać się, blokować ewidentne durnoty wymyślone przez szalonego reżysera, jeśli taki się właśnie trafi. To jest nasza rola i nasza bardzo ważna część składowa spektaklu. To my będziemy potem na scenie „świecić przed publicznością oczami“. Nie należy się bać. Trzeba czynnie uczestniczyć w procesie twórczym. Taka jest konkluzja wynikająca z mojego wieloletniego doświadczenia scenicznego.

         To, czy inscenizator zmienia czas, wystrój, epokę, nie ma większego znaczenia. Teatr posługuje się swoim teatralnym, ponadczasowym i ponad kulturowym językiem. Warunkiem powodzenia spektaklu jest to, by ten teatr, ten język były na poziomie, by był to po prostu DOBRY TEATR, a nie szmira, kicz, publicystyka czy skandal w swoim założeniu. Teatr musi budzić w ludziach emocje. Taka jest rola teatru. To, czy akcja rozgrywa się w epoce opisanej przez autora dzieła, ma w tej perspektywie naprawdę drugorzędne znaczenie.

          Nie wiem, czy mam rację, ale uważam, że „40 +” – to początek najlepszych lat na śpiewanie basbarytonem i miejmy nadzieję, że dobra forma potrwa długo.

         - Też mam taką nadzieję, bo mój zawód z wiekiem coraz bardziej mi się podoba i wciąga jak narkotyk. Rzeczywiście 40+ to dla basbarytona TEN WIEK. Zobaczymy.

           W Pana pracy piękny głos jest najważniejszy. Jak Pan o niego dba?

          - Sport, sen, techniki nauki partii, które głos chronią, nie nadwyrężają, pozwalają głosowi ochłonąć. Nie palę, pracuję długo nad partiami. Nie uczę się ich z dnia na dzień. Poziom stresu należy po prostu ograniczać na tyle, na ile się da. Bardzo ważna jest systematyczność. Jeśli wiem, że muszę się jakiejś partii nauczyć, to staram się powtarzać ten materiał codziennie. Wtedy głosu nie potrzebuję w ciągu każdego dnia zbyt długo eksploatować. No i co mam zrobić jutro, staram się zrobić dziś. Ograniczać sytuacje podbramkowe”. Praca głosem przypomina trochę pracę sportowca. Korzystamy podobnie jak sportowcy z minerałów, witamin, dobrej diety. Po prostu staramy się o siebie dbać.

           Życie śpiewaka, pewnie nie tylko mnie, często kojarzy się z rankingami podobnymi do rankingów sportowców. Zarządzający teatrami operowymi mają listy z nazwiskami artystów i ich notowaniami. Pana nazwisko jest bardzo wysoko na liście basbarytonów, bo propozycji z różnych stron świata ma Pan dużo.

         - Rzeczywiście, podobnie jak sportowcy jesteśmy przypisani do różnych  „lig” i „stajni” (agencji). Nie narzekam na brak propozycji, a to jeszcze bardziej mnie motywuje do pracy. Ja po prostu kocham swoją pracę.

          Śpiewacy i aktorzy bywają przesądni. Jest wiele obyczajów z tym związanych ( znam tylko nadepnięcie na nuty, które przypadkowo znajdą się na podłodze i wejście na estradę lewą nogą). Przywiązuje pan wagę do takich spraw?

         - Jako młody adept sztuki teatralnej, jeszcze będąc w Szkole Filmowej w Łodzi, poznawałem wiele obyczajów teatralnych. Przestrzeganie obyczajów należało do kanonu, można powiedzieć do dobrego wychowania młodego aktora. Rzeczywiście, nie lubię na przykład gwizdania (to obyczaj pochodzący jeszcze z czasów, gdy nie było elektryczności, oświecało się lampami gazowymi, które wydawały charakterystyczny dźwięk, gdy zgasły -„gwizdały”. Żeby to ostrzeżenie usłyszeć, nie można było samemu gwizdać w teatrze. Więc nie lubię gwizdania). Nie wchodzi się na scenę w okryciu wierzchnim itd... Są także obyczaje nie związane z przesądami, lecz po prostu z dobrym wychowaniem. Na przykład nie wchodzi się na scenę w odkrytych butach i z gołymi nogami. To nieładne i niefajne…

Lista obyczajów teatralnych jest długa…

          Wszelkimi sprawami związanymi z Pana kalendarzem koncertowym zajmuje się agent. Kto ostatecznie decyduje o tym, gdzie, kiedy i z kim Pan wystąpi?

         - O tym, gdzie wystąpię, decyduję tylko ja. Rolą agenta jest przygotowanie propozycji, doradztwo, negocjacja gaży. Decyzję podejmuję autonomicznie ja.

          Całe zawodowe życie mieszka Pan na stałe w Niemczech. Pewnie nie tylko dlatego, że kocha Pan niemiecką muzykę, ale dlatego, że znalazł Pan odpowiednie miejsce na dom dla siebie i rodziny.

         - Po prostu Niemcy ze swoimi 100 teatrami operowymi, utrzymującymi ciągle jeszcze stałe zespoły operowe, są wymarzonym krajem dla rozwoju młodego śpiewka operowego, który musi zbudować swój repertuar. Wykorzystałem tę możliwość, kiedy mi się przytrafiła. Poza tym w Niemczech żyje się nieźle. Jakość życia jest wysoka. Społeczeństwo dba o swoje środowisko, o swoje gminy i miasta, nie trzeba się bać na ulicy, że się dostanie w skórę za inny wygląd czy język. Ja tęsknię za moją Ojczyzną bardzo. Tęsknię od lat za Polską. Można powiedzieć, im dalej, tym bardziej tęsknię, ale czy potrafiłbym teraz w Polsce mieszkać? Nie wiem… Stałem się, podobnie jak moi zacni koledzy, robiący kariery za granicą, po trosze obywatelem świata, takim ambasadorem polskości za granicą. Dzieci uwielbiają do Polski przyjeżdżać i mnie marzy się więcej w Polsce występować. Problem w tym, że to nie takie proste. Polskie instytucje kulturalne planują swoje programy bardzo późno. My już wtedy jesteśmy zajęci i po trosze trzeba te terminy na koncerty i występy w Polsce „wydzierać” ze swoich kalendarzy. Należę do tych patriotycznie nastawionych artystów, więc staram się za wszelką cenę godzić moje plany z propozycjami z Polski. Dzięki temu możemy z Lechem Napierałą wystąpić w Łańcucie.

           Bardzo się cieszę, że podczas 57. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie wystąpi Pan w Sali balowej Muzeum Zamku w Łańcucie z recitalem pieśni  R. Straussa i S. Rachmaninowa. Czy często śpiewa Pan recitale i czy Pan lubi występować jedynie z pianistą na scenie?

         - Recitale śpiewam od kilku lat dzięki mojemu pianiście Lechowi Napierale. To on przed paru laty napisał do mnie maila z zapytaniem, czy nie miałbym ochoty pośpiewać z nim pieśni. Zaraz po tym spotkaliśmy się w kawiarni nieopodal Opery Wiedeńskiej i formalnie omówiliśmy nasz pierwszy recital. Jestem mu za to bardzo wdzięczny. Wcześniej śpiewanie pieśni zawsze schodziło na plan dalszy z uwagi na brak czasu. Kilka lat temu zawzięliśmy się wraz z Lechem i przygotowaliśmy ogromnym wysiłkiem recital, który właśnie w tym roku w Łańcucie po raz kolejny wykonamy. Bardzo się cieszę, że do naszego spotkania z Lechem Napierałą wtedy doszło. Od tamtego spotkania przed laty w Wiedniu nagraliśmy już „Podróż Zimową” Barańczaka/Schuberta na płytę, wykonywaliśmy pieśni Mahlera, Bairda, Pendereckiego, Straussa, Rachmaninowa, Mussorgskiego, Czyża, Twardowskiego w Polsce, Niemczech, Japonii. 

          Dziękuję za poświęcony mi czas. Czekamy niecierpliwie na koncert w Sali balowej łańcuckiego Zamku, gdzie będziemy Pana oklaskiwać 21 maja.                           

         - Zapraszam Serdecznie!

 

 

SPOTKANIE Z MISTRZEM

        Zofia Stopińska: Zapraszam na spotkanie z Panem Pawłem Gusnarem – saksofonistą, kameralistą, pedagogiem, profesorem warszawskiego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina, a od września 2016 roku prorektorem tej uczelni. Spotykamy się w Rzeszowie, przed koncertem, podczas którego wystąpi Pan w roli solisty z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej. Utwory, które Pan wykona, nie są znane szerokiemu gronu publiczności. Proszę nam je przybliżyć.
        Paweł Gusnar: Wykonam dwie rapsodie na saksofon. Jako pierwszy zabrzmi utwór wybitnego francuskiego kompozytora Claude’a Debussy’ego – w tym roku obchodzimy setną rocznicę jego śmierci. Utwór pochodzi z roku 1903, ale mało kto wie, że światowej premiery doczekał się dopiero w roku 1918. Podczas prawykonania dyrygował nim inny znany francuski kompozytor i dyrygent, André Caplet. Świat musiał czekać kilkanaście lat, aby usłyszeć dzieło, które wyszło spod pióra Debussy’ego. Warto zatem podkreślić, że mija nie tylko setna rocznica śmierci kompozytora, ale również pierwszego światowego wykonania „Rapsodii” na saksofon.
        Drugi utwór, który wykonam z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, również ma formę rapsodii, tym razem cyklicznej – trzyczęściowej; jego twórcą jest zmarły trzy lata temu belgijski kompozytor André Waignein. Jest to dzieło współczesne, bo powstało już w XXI wieku – Waignein skomponował „Rapsodię” w 2010 roku na zamówienie innego belgijskiego kompozytora, saksofonisty i pedagoga, Alaina Crepina, jako utwór obowiązkowy dla finalistów V Międzynarodowego Konkursu Saksofonowego w Dinant w Belgii. Jest to jeden z najbardziej prestiżowych konkursów saksofonowych na świecie. „Rapsodia” André Waigneina jest coraz częściej wykonywana zarówno w wersji kameralnej (z fortepianem), jak i z dużą orkiestrą symfoniczną, można więc śmiało powiedzieć, że wchodzi do kanonu literatury saksofonowej.

        Przywiózł Pan jeden saksofon czy saksofony, bo często na koncerty zabiera Pan kilka saksofonów.
        - Obydwa utwory zostały napisane oryginalnie na saksofon altowy, dlatego zabrałem tylko jeden instrument.

        Jeśli podczas koncertu gra się na kilku saksofonach, czy trudno się przestawić i grać na saksofonie sopranowym, a zaraz potem na saksofonie tenorowym?
        - Dla muzyka profesjonalnego nie stanowi to trudności. Nawet uczniowie szkół średnich, oprócz głównego instrumentu, na którym kształci się młodych adeptów gry na saksofonie – czyli jego altowej odmianie, w zespołach kameralnych coraz częściej używają saksofonu sopranowego, tenorowego i barytonowego. Nie stanowi to większej trudności, aczkolwiek trzeba posiąść tę umiejętność. Sam sposób wydobycia dźwięku na różnych saksofonach nie odbiega w znaczącym stopniu od gry na saksofonie altowym, podobnie jest z aplikaturą, natomiast różna jest wielkość instrumentu, inny strój, wielkość samego ustnika, stroików – to wymaga przestawienia.

        Należy Pan do nielicznych saksofonistów łączących na równie wysokim poziomie działalność na polu muzyki klasycznej, jazzowej i rozrywkowej. Podziwiam Pana wszechstronność i sądzę, że nie jest łatwo swobodnie grać różne gatunki muzyki.
        - Faktycznie, bywa to trudne, dla większości muzyków klasycznych wręcz niemożliwe jest łączenie tych gatunków. Ja lubię to robić i nikt mnie do tego nie zmusza. Z wykształcenia jestem muzykiem klasycznym i głównym obszarem mojej działalności artystycznej jest wykonywanie klasycznego repertuaru, ale jestem również członkiem orkiestr jazzowych i często gram także muzykę rozrywkową.

        Jest Pan solistą, kameralistą, ale zdarza się Panu również grać w orkiestrach. Każdy dzień ma Pan wypełniony pracą.
        -  Faktycznie tak jest, a odkąd mam zaszczyt pełnić funkcję prorektora Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina i łączyć obowiązki dydaktyczne na dwóch uczelniach – w Warszawie i na Akademii Muzycznej w Łodzi, czasu na koncertowanie, a tym bardziej na pracę z zespołami orkiestrowymi, jest coraz mniej. Moją główną działalność artystyczną stanowią występy solowe i kameralne, ale jeśli jest potrzeba i saksofon gości w składzie orkiestr symfonicznych, głównie warszawskich: Sinfonii Varsovii, Filharmonii Narodowej czy Polskiej Orkiestry Radiowej, to z wielką przyjemnością siadam również przy pulpicie w orkiestrze i wykonuję partie saksofonu.

        Sporo Pan także podróżuje. Dzisiaj spotykamy się w Rzeszowie, a niedawno był Pan w Republice Czeskiej, gdzie grał Pan, podobnie jak jesienią ubiegłego roku w Iwoniczu Zdroju, z towarzyszeniem organów.
        - Zgadza się, miałem przyjemność wystąpić razem z moim serdecznym przyjacielem, znakomitym organistą Bartoszem Jakubczakiem, na koncertach w ramach prestiżowej imprezy o nazwie Svatováclavský Hudebni Festival. Każdego roku w ramach tego festiwalu odbywa się mnóstwo koncertów.

         Najczęściej występuje Pan w Europie, ale zdarzają się także bardzo dalekie tournées – do Chin, do Korei.
         - Już w maju wyjeżdżam na koncerty oraz kurs mistrzowski do Korei Południowej, do uczelni partnerskiej z naszym UMFC – Keimyung University w Daegu, gdzie będę miał przyjemność dwukrotnie wystąpić na koncertach z orkiestrą symfoniczną i będę tam wykonywał m.in. „Rapsodię” André Waigneina, kameralny koncert z naszym Rektorem, akordeonistą Klaudiuszem Baranem, a także, jak już wspomniałem, poprowadzę kurs mistrzowski dla tamtejszego uniwersytetu.

        Pana gra inspiruje wielu kompozytorów i utworów skomponowanych dla Pana jest dużo – ukazuje się nawet seria płyt zatytułowana „Saxophone Varie”, zawierająca te utwory.
        - Faktycznie, to był mój pomysł, aby utwory dedykowane mi przez kompozytorów zarejestrować i wydać na płytach oraz drukiem jako partytury. Tych utworów w ostatnich latach powstało naprawdę sporo, bo naliczyłem ich już ponad siedemdziesiąt. Te, które mogą stanowić interesującą literaturę muzyczną dla saksofonistów – zarówno jeszcze studiujących, jak i dla muzyków profesjonalnych –zostały wydane. W 2013 roku ukazał się pierwszy album zatytułowany „Saxophone Varie” z utworami polskich kompozytorów. Płyta ta została uhonorowana Fryderykiem 2014 w kategorii Album Roku – Muzyka Kameralna oraz była nominowana jako najwybitniejsze nagranie muzyki polskiej. W 2016 roku ukazała się część druga, a obecnie finalizuję trzeci album „Saxophone Varie” – tym razem dwupłytowy, na którym znajdują się utwory na same saksofony – od kwartetu po sekstet oraz utwory na saksofon z towarzyszeniem klawesynu, akordeonu z wiolonczelą i fortepianu.

        Możemy powiedzieć, że zarówno saksofon, jak i polska muzyka naszych czasów ma się dobrze.
        - Muzyka naszych czasów to bardzo dobra nazwa na określenie nowych utworów, żeby nikogo nie odstraszać muzyką współczesną. Jest to muzyka, która powstaje w naszych czasach i naprawdę jest przystępna. Ludzie chcą słuchać najnowszej muzyki saksofonowej, interesują się nią i coraz więcej muzyków sięga po utwory polskich kompozytorów.

        Czy za granicą jest również zainteresowanie utworami kompozytorów polskich?
        - Zawsze, kiedy występuję za granicą, w repertuarze „przemycam” co najmniej jeden utwór polskiego kompozytora, a czasami gram recitale złożone wyłącznie z rodzimych utworów. Cieszy mnie również fakt, że na najbliższym Światowym Kongresie Saksofonowym, który odbędzie się już w lipcu, cały muzyczny świat usłyszy „Koncert saksofonowy” Krzysztofa Pendereckiego, który będę miał zaszczyt wykonać z Orkiestrą Filharmonii w Zagrzebiu.

         Niedawno przeczytałam, że wydał Pan około 50 płyt, ale nie jestem pewna, czy to była aktualna informacja.
         - Przyznam się szczerze, że dokładnie nie liczę płyt. Samych solowych jest już prawie dziesięć, natomiast na innych występuję jako kameralista, artysta gościnny, członek orkiestr jazzowych lub rozrywkowych. Tych płyt jest na pewno kilkadziesiąt.

        Na jakich instrumentach Pan gra?
        - Gram na instrumentach firmy Yamaha, używam akcesoriów i stroików do saksofonów firmy D’Addario oraz firmy BG, która też produkuje akcesoria i wspaniałe ligatury.

        Proszę powiedzieć – kiedy i jak Pan wypoczywa, bo czasami trzeba odejść od muzyki i zająć się czymś innym.
        - Zgadzam się, że trzeba odpocząć. Pytanie nie jest zbyt dobre, bo obecny sezon artystyczny mam wyjątkowo trudny i na razie nie mam czasu nawet pomyśleć o odpoczynku. Dopiero w sierpniu będę miał chwilę dla siebie. Koniec sezonu nie będzie łatwy, bo w lipcu mam kursy, koncerty, nagrania oraz Światowy Kongres Saksofonowy w Zagrzebiu, podczas którego będę reprezentował Polskę, wystąpię też na festiwalach w Czechach i Niemczech – taki mam plan na pierwszy miesiąc wakacji.

        Mam nadzieję, że wyjedzie Pan z Rzeszowa zadowolony zarówno ze współpracy z orkiestrą, jak i z przyjęcia publiczności, i zechce Pan przyjąć kolejne zaproszenie na występ w naszym mieście.
        - Zawsze z wielką przyjemnością. Podkreślę, że nie jest to mój pierwszy występ z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej. W 2012 roku występowałem w Rzeszowie pod batutą Rubena Silvy, dwa lata temu brałem udział w Muzycznym Festiwalu w Łańcucie, ale w innej roli, bo jako członek Orkiestry Kukla-Band – Zygmunta Kukli, który pochodzi z Rzeszowa. Graliśmy wówczas koncert muzyki filmowej. Tym razem powracam do Rzeszowa z utworami Debussy’ego i Waigneina.

Z prof. Pawłem Gusnarem – saksofonistą, kameralistą i pedagogiem, Zofia Stopińska rozmawiała 19 kwietnia 2018 roku w Rzeszowie.

Występ Pawła Gusnara z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej na długo pozostanie w pamięci publiczności, która wypełniła salę koncertową 20 kwietnia. Artysta udowodnił nam, że saksofon jest pełnoprawnym instrumentem koncertowym, wykonując bardzo interesujące i piękne dzieła. Zachwycił publiczność mistrzowską grą oraz przepięknym brzmieniem saksofonu altowego. Wspaniały występ został nagrodzony długimi i gromkimi brawami.

Chór "Magnificat" to liczna rodzina

        Zofia Stopińska : Trwają ostatnie przygotowania do uroczystego koncertu, który odbędzie się 30 kwietnia w bazylice archikatedralnej w Przemyślu staraniem Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie i Archidiecezjalnego Chóru „Magnificat” z Przemyśla. Aby przybliżyć Państwu to wydarzenie oraz działalność chóru „Magnificat”, poprosiłam o rozmowę panią Monikę Maziarz, która od wielu lat jest członkiem tego zespołu. Kiedy powstał pomysł uczczenia w ten sposób dwóch bardzo ważnych rocznic?
        Monika Maziarz : Pomysł narodził się pod koniec ubiegłego roku, kiedy wiadomo było już, że decyzją Sejmu RP rok 2018 będzie rokiem obchodów 100-lecia odzyskania niepodległości przez Polskę oraz 100-lecia urodzin ks. abp. Ignacego Tokarczuka. Podczas jednej z rozmów dyrygenta chóru „Magnificat” ks. Mieczysława Gniadego z dyrektor Filharmonii Podkarpackiej prof. Martą Wierzbieniec okazało się, że jest możliwość wspólnego koncertu chóru i orkiestry w ramach projektu realizowanego przez Filharmonię pod nazwą „Przestrzeń otwarta dla muzyki”. Wtedy też ustalono datę i miejsce koncertu, które jest nieprzypadkowe, bowiem abp Tokarczuk jako ordynariusz diecezji przemyskiej był związany z bazyliką archikatedralną w Przemyślu, w jej podziemiach został też pochowany. Dla nas, chórzystów, ważne jest także to, że był wielkim przyjacielem chóru i wspierał jego działalność. Nie mogliśmy więc nie uczcić jego pamięci. Arcybiskup był również wielkim patriotą i dlatego nasz koncert chcieliśmy zadedykować także Niepodległej. Zresztą od samego początku naszej działalności uświetniamy uroczystości patriotyczne, robiliśmy to jeszcze w czasach, gdy obchody 11 listopada były zakazane przez władze. Dziś na szczęście możemy się cieszyć wolnością i świętować oficjalnie. Bardzo się cieszymy, że wraz z nami świętować będzie też Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej.

        Proszę nam przybliżyć program i wykonawców tego wieczoru, który wypełnią muzyka i słowo.
        – Rzeszowskich filharmoników chyba nie trzeba przedstawiać. To znakomity zespół, który ma na swoim koncie wiele sukcesów artystycznych w kraju i za granicą. Kilka miesięcy temu występował w Chinach, gdzie został wspaniale przyjęty zarówno przez tamtejszą publiczność, jak i krytyków muzycznych. Archidiecezjalny Chór „Magnificat”, w którym mam przyjemność śpiewać od 20 lat, to z kolei zespół amatorski, ale także z dużym dorobkiem artystycznym. Naszą siedzibą jest Przemyśl, gdzie uświetniamy uroczystości kościelne i patriotyczne i gdzie najczęściej koncertujemy.
        W trakcie poniedziałkowego koncertu te dwa zespoły połączą siły, by uczcić dwie wyjątkowe rocznice i zarazem dostarczyć – mam nadzieję – pięknych estetycznych doznań naszym słuchaczom. Wierzymy bowiem, że muzyka jest doskonałym środkiem do wyrażania emocji, także tych wzniosłych, związanych z pamięcią i historią.
        Podczas koncertu zabrzmią piękne kompozycje muzyki sakralnej, zarówno polskiej, jak i światowej, dedykowane śp. abp. Ignacemu Tokarczukowi. W programie znajdą się m.in. „Ojcze nasz” i „Vide humilitatem” S. Moniuszki, „Ecce sacerdos magnus” J.B. Singenbergera oraz „Ave verum” W.A. Mozarta czy „Alleluja” z oratorium „Mesjasz” G.F. Händla. Co ciekawe, prawdopodobnie po raz trzeci od prawie 200 lat zostanie też wykonany utwór „Ave Maria”, będący częścią niemal nieznanej na świecie „Missa solemnis h-moll” wiedeńskiego kompozytora przełomu XVIII i XIX wieku, Ignaza Rittera von Seyfrieda.
        W drugiej odsłonie koncertu usłyszymy utwory o tematyce patriotycznej, takie jak: „Gaude Mater Polonia”, „Rota” F. Nowowiejskiego czy polonezy „Pożegnanie Ojczyzny” M.K. Ogińskiego i „Wyleć, orle” O.M. Żukowskiego. Przy pulpicie dyrygenckim stanie ks. prał. dr Mieczysław Gniady, który zaaranżował większość tych utworów na orkiestrę symfoniczną. Oczywiście znajdzie się też miejsce dla kompozycji instrumentalnych w wykonaniu Orkiestry. Części muzyczne, jak Pani Redaktor wspomniała, będą przeplatane słowem. Specjalne refleksje poetyckie na tę okazję przygotował znany przemyski kaznodzieja i redaktor naczelny „Niedzieli Przemyskiej” ks. prał. Zbigniew Suchy. Będzie można też posłuchać 12-letniego przemyślanina Aleksandra Zarębińskiego, który zaprezentuje swój niezwykle dojrzały wiersz pt. „Ojczyzna”, włączony do współczesnych zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego. Całość poprowadzi zaś red. Grzegorz Boratyn, znany z anteny TVP Rzeszów. Mamy nadzieję, że koncert się uda i zostanie ciepło przyjęty przez publiczność.

        Archidiecezjalny Chór „Magnificat” działa już ponad 30 lat – z moich wyliczeń wynika, że zbliża się niedługo 35-lecie zespołu, a ta rozmowa jest dobrą okazją do przypomnienia jego narodzin i działalności.
        – Chór powstał w 1984 r. z inicjatywy ks. Mieczysława Gniadego. Od początku istnienia upowszechnia muzykę religijną i patriotyczną poprzez oprawę uroczystości kościelnych i państwowych oraz działalność koncertową. Jest stale obecny w pejzażu kulturalnym Przemyśla. Naszą tradycją stały się noworoczne koncerty kolęd, organizowane w bazylice archikatedralnej, które zawsze gromadzą wielką publiczność. Od dawna chór tworzy także oprawę Mszy świętych w ramach miejskich obchodów rocznic uchwalenia Konstytucji 3 maja i odzyskania niepodległości. W repertuarze mamy blisko 400 utworów: dzieła muzyki klasycznej, głównie sakralnej, ale też kompozycje ludowe i patriotyczne. Pośród utworów, które wykonujemy, mamy też prawdziwe perełki.

        Pięć lat temu nasz repertuar wzbogacił się o nieznane na świecie dzieło „Missa solemnis h-moll”, skomponowane w 1831 r. przez wspomnianego już Ignaza Rittera von Seyfrieda. Wykonaliśmy je wraz z chórem kameralnym „A cappella Leopolis” ze Lwowa i Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej 5 listopada 2012 r. w bazylice archikatedralnej w Przemyślu. Oczywiście całością dyrygował ks. Mieczysław Gniady. Być może zabrzmi to nieskromnie, ale było to wydarzenie na skalę światową, ponieważ utwór ten został wykonany po raz pierwszy od niemal 200 lat. Koncert poprzedziła wielomiesięczna żmudna praca ks. Gniadego nad opracowaniem jego rękopisu, połączona z poszukiwaniem źródeł na temat Seyfrieda, który – jak się okazało – był cenionym w środowisku muzycznym Wiednia dyrektorem opery, dyrygentem i kompozytorem z ogromnym dorobkiem dzieł scenicznych i sakralnych, a także uczniem Mozarta i bliskim współpracownikiem Beethovena. Ta niezwykła, choć właściwie nieznana postać zainteresowała naszego Dyrygenta na tyle, że postanowił opracować inny jego utwór – „Te Deum”. Doprowadził także do prawykonania tej kompozycji 14 maja 2017 r. w Krasiczynie, na koncercie w ramach obchodów 150 rocznicy urodzin kard. Adama Stefana Sapiehy. Muszę powiedzieć, że to, iż jako chórzyści możemy brać udział w światowych prawykonaniach, jest dla nas bardzo rozwijające i daje nam ogromną satysfakcję.

        Systematyczne próby, praca nad nowymi utworami i wysoko postawiona przez ks. prał. dr. Mieczysława Gniadego poprzeczka sprawiły, że chór „Magnificat” cieszy się wielkim uznaniem nie tylko w Przemyślu. Uświetniacie swoim śpiewem nie tylko uroczystości, które odbywają się w przemyskiej archikatedrze, ale także występujecie z koncertami w innych świątyniach.
        - Rzeczywiście, można nas usłyszeć nie tylko w Przemyślu. Do tej pory wystąpiliśmy ponad 1000 razy, głównie w województwie podkarpackim, ale także w innych regionach kraju oraz za granicą: w Austrii, Belgii, we Francji, w Niemczech, na Ukrainie i we Włoszech. Do naszych ważniejszych osiągnięć należy dwukrotna oprawa muzyczna wizyt papieża Jana Pawła II na Podkarpaciu oraz Mszy świętej na placu Świętego Piotra w Rzymie w 2003 r. z okazji jubileuszu 25-lecia pontyfikatu Ojca Świętego, z udziałem dostojnego Jubilata. Wszędzie jednak, gdzie się pojawiamy, czy to w dużym ośrodku, czy też w małej miejscowości, zawsze staramy się stanąć na wysokości zadania i dać z siebie jak najwięcej. Jesteśmy chórem amatorskim, ale robimy, co w naszej mocy, aby ciągle się doskonalić. Mamy to szczęście, że możemy pracować pod okiem Człowieka, który wiele od nas wymaga, ale trzeba przyznać, że jest też bardzo cierpliwym nauczycielem. (śmiech)

        Z pewnością Chór tworzą osoby, które na co dzień wykonują różne zawody, ale będąc na próbie, zauważyłam, że panuje w zespole bardzo dobra, przyjazna atmosfera, która sprzyja pracy.
        - Tak, w chórze śpiewają ludzie różnych profesji, ale też w różnym wieku. Kiedy dołączyłam do zespołu, miałam tylko 16 lat i byłam najmłodsza wśród chórzystów, ale zostałam wówczas bardzo ciepło przyjęta zarówno przez młodzież, jak i osoby sporo ode mnie starsze. Właściwie w naszym chórze nie ma czegoś takiego jak konflikt pokoleń. Młodzi bardzo dobrze dogadują się ze starszymi, a starsi z młodszymi. Tę atmosferę czuć nie tylko na próbach, ale na przykład podczas naszych spotkań przy ognisku czy w trakcie wyjazdów na koncerty. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że ta przyjazna atmosfera właściwie się nie zmienia.               Oczywiście zmieniają się czasy, zmienia się też skład chóru, jedni przychodzą, inni odchodzą, często z powodu wyjazdów na studia, ale większość byłych chórzystów utrzymuje kontakt z zespołem, a niektórzy występują z nami okazjonalnie, na przykład kiedy przyjeżdżają do domów na święta. W ciągu niemal 35 lat działalności chóru przez jego szeregi przewinęło się około 300 osób. Jesteśmy więc całkiem liczną rodziną. (śmiech) W tym czasie zawiązywały się przyjaźnie, które trwają po dziś dzień, a nawet małżeństwa. Nie wiem, czy to specyfika tylko naszego zespołu, ale życzyłabym wszystkim chórom takich trwałych i autentycznych relacji.

        Chór „Magnificat” ma na swoim koncie sporo nagród i wyróżnień – proszę wymienić najważniejsze.
        - Myślę, że jedną z tych ważniejszych jest Doroczna Nagroda Miasta Przemyśla, którą otrzymaliśmy kilka lat temu z rąk prezydenta Przemyśla Roberta Chomy w dowód uznania za krzewienie kultury w mieście. To dla nas tym cenniejsze wyróżnienie, że zostaliśmy docenieni w miejscu nam bliskim, gdzie na co dzień żyjemy, spotykamy się i wspólnie muzykujemy. Cieszy nas też nagroda od Zarządu Województwa Podkarpackiego. Pośrednim sukcesem chóru jest też to, że kilka miesięcy temu nasz Dyrygent został przedstawicielem ministra kultury i dziedzictwa narodowego prof. Piotra Glińskiego w Radzie Artystyczno-Programowej Filharmonii Podkarpackiej.
        W czasie niemal 35-letniej działalności chóru sporo było też nagród i wyróżnień na festiwalach i przeglądach muzycznych, gdzie oceniali nas eksperci, ale jeśli mam wymienić ten najważniejszy laur, to bezsprzecznie muszę powiedzieć o Złotym Orfeuszu, który w 2016 r. francuska Akademia Fonograficzna przyznała nam oraz pozostałym wykonawcom premierowego nagrania „Missa solemnis h-moll” Seyfrieda. To bardzo zaszczytna, międzynarodowa nagroda, jedna z najważniejszych nagród muzycznych na świecie, w środowisku nazywana „muzycznym Oscarem”. Proszę więc sobie wyobrazić, jak ogromne było nasze zaskoczenie na wieść, że zostaliśmy jej laureatami. Oczywiście nie należy ona tylko do nas, w nagraniu oprócz chóru „Magnificat” wzięli udział soliści Warszawskiej Opery Kameralnej, Chór Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, ale z racji tego, że za całe to przedsięwzięcie muzyczne odpowiedzialny był ks. Mieczysław Gniady, bardzo się z nią identyfikujemy i się do niej przywiązaliśmy (śmiech).

        To wielkie wydarzenie z pewnością miało wpływ na dalszą współpracę pomiędzy chórem „Magnificat” i Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej.
        – To prawda, czego dowodem jest ubiegłoroczny koncert w Krasiczynie oraz ten, który już za parę dni. Ale mieliśmy to szczęście, że z rzeszowskimi filharmonikami mogliśmy współpracować już dużo wcześniej, bo w 1995 r., a następnie w 2009 r., kiedy to wspólnie wystąpiliśmy w przemyskiej bazylice archikatedralnej na koncercie z okazji 25-lecia chóru „Magnificat”. To dla nas wielki zaszczyt, że jako amatorski zespół możemy współpracować z tak znakomitymi artystami, a przy tym po prostu wspaniałymi i ciepłymi ludźmi. Marzą nam się kolejne wspólne przedsięwzięcia muzyczne. Być może najbliższą okazją ku temu będzie jubileusz naszego 35-lecia.

        30 kwietnia o godz. 19.00 zapraszamy na koncert do bazyliki archikatedralnej w Przemyślu.

Z panią Moniką Maziarz, która od 20 lat śpiewa w Archidiecezjalnym Chórze "Magnificat" w Przemyślu Zofia Stopińska rozmawiała 25 kwietnia 2018 roku.

To był bardzo ważny etap w życiu Kilara

       Staraniem Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Rzeszowie oraz działającej w jej strukturach Wypożyczalni Muzycznej, 12 kwietnia odbyło się przy ulicy Żeromskiego 2 (w siedzibie Wypożyczalni Muzycznej) spotkanie z Panią Maria Wilczek-Krupą – autorką biografii „Kilar. Geniusz o dwóch twarzach”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak w Krakowie w 2015 roku.
      Maria Wilczek-Krupa ukończyła teorię muzyki w krakowskiej Akademii Muzycznej, jest dziennikarką prasową i radiową, związaną m.in. z „Dziennikiem Polskim”, „Kinem”, „RMF Classic”. Autorka przygotowując rozprawę doktorską na temat muzyki filmowej Wojciecha Kilara, przeprowadziła z nim wielogodzinne rozmowy, dzięki którym mamy pierwszą tak obszerną biografię jednego z największych polskich kompozytorów naszych czasów.
      Tak jak przewidywali organizatorzy, zainteresowanie książką o Wojciechu Kilarze w Rzeszowie jest duże i w spotkaniu uczestniczyło sporo osób w różnym wieku. Honory gospodyni pełniła pani Barbara Chmura – dyrektor Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Rzeszowie, a prowadził je pan Adrian Ślęczkamuzykolog, pedagog Zespołu Szkół Muzycznych nr 2 im. Wojciecha Kilara w Rzeszowie. Na zakończenie był czas na pytania i wypowiedzi uczestników spotkania. Sporo dowiedzieliśmy się o bohaterze spotkania z wypowiedzi pani Bogumiły Płanety, która przez długie lata była dyrektorką ZSM nr 2 w Rzeszowie i za jej kadencji patronem szkoły został Wojciech Kilar. Wypowiadały się osoby, które znały kompozytora osobiście, jak i młodzież zafascynowana tą postacią i jego twórczością. Było to bardzo interesujące, długie i bardzo potrzebne spotkanie.
      Wszystkich, którzy jeszcze nie zapoznali się z książką „Kilar. Geniusz o dwóch twarzach”, zachęcam, aby to zrobili, bo jest ona fascynująca i świetnie napisana. Jest to pierwsza pełna biografia niepokornego kompozytora i, jak mówią słowa Leszka Możdżera zamieszczone na okładce – „Barwna, mocno wciągająca opowieść”.
Z nadzieją, że zainteresuje Państwa, zarejestrowana po spotkaniu rozmowa z Panią Maria Wilczek-Krupą – autorką biografii, zapraszam do przeczytania jej.

      Zofia Stopińska: Rozmawiamy po zakończeniu spotkania i bardzo mnie interesuje, jak powstała ta biografia, bo podczas spotkań z Wojciechem Kilarem nie myślała Pani o pisaniu książki.
      - Maria Wilczek-Krupa: To prawda, że nie zamierzałam pisać książki, która powstawała już po śmierci Wojciecha Kilara, ale przystępując do pisania byłam przekonana, że prawie wszystko o kompozytorze wiem i mam już gotowy materiał. To był błąd, bo nagle się okazało, że podczas rozmów z osobami, które znały lub przyjaźniły się z Wojciechem Kilarem, dowiadywałam się o ciekawych epizodach z jego życia, mało tego – oni kierowali mnie do kolejnych ludzi, którzy opowiadali o kolejnych faktach. Ten las gęstniał z miesiąca na miesiąc, aż w pewnym momencie trzeba było powiedzieć stop, bo do dzisiaj zbierałabym materiały.
Podczas takich spotkań, jak dzisiejsze, zawsze ktoś mówi o nowych faktach, bo Kilar miał mnóstwo fanów, przyjaciół i współpracowników. Proszę sobie wyobrazić, że już po publikacji książki zgłosił się do mnie jego kolega z podwórka, ze Lwowa. Bardzo żałowałam, że nie stało się to wcześniej, ale nic nie wiedziałam o jego istnieniu. Napisał do mnie mail, że przeczytał książkę i jest bardzo wzruszony, wrócił pamięcią do tych wspólnych lat lwowskich i dopiero od niego dowiedziałam się, że małżeństwo rodziców Wojciecha Kilara nie rozpadło się dopiero podczas wojny, jak wyjeżdżali ze Lwowa, tylko o wiele wcześniej. Nie mogłam już nic dodać o tych lwowskich czasach, bo książka już była wydana.

      Ilość zebranego materiału, który podczas pisania powiększał się, nie ułatwiały Pani pracy.
      - Książka powstawała w dużych bólach, bo musiałam ten gąszcz materiałów selekcjonować. Z tego „huraganu wiedzy” musiała powstać książka.

      Nie było łatwo pewnie na początku namówić pana Wojciecha Kilara do zwierzeń. Mistrz zwykle nie potrafił stanowczo odmówić kobiecie i dlatego na jedno lub dwa spotkania mógł się zgodzić, a później, po poznaniu Pani, te rozmowy stały się dla niego interesujące.
      - Tak było. Spotykaliśmy się jak mistrz z uczniem, ale w zasadzie on mnie niczego nie uczył. Powiedział, że „fajnym językiem piszę”. Niektórzy zarzucali mi, że pisałam Wojtek o nim, a on się najbardziej z tego cieszył, kiedy pisałam: Wojtek, Basia, a nie Barbara czy pan Wojciech – to go drażniło. Znalazł w tych spotkaniach przyjemność, bo miał pretekst do wspominania. Ważne było także to, że pisałam doktorat o muzyce filmowej. To wszystko złożyło się z czasem na bliższą znajomość.

      Dopiero podczas dzisiejszego spotkania uświadomiłam sobie, jak dużo muzyki dla potrzeb filmu skomponował Wojciech Kilar, kilka razy próbowałam sprowokować dłuższą rozmowę na ten temat – niestety, bez rezultatów. Wiele lat temu, podczas pierwszego naszego spotkania w Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie, odpowiedział jednym zdaniem: „Muzyka filmowa jest po to, żeby wyżywić kompozytora”. Kilka lat temu powiedział lekceważąco: „Niewiele pozostało z mojej muzyki filmowej. To, co ważne, zmieściło się na jednej płycie”.
      - Używał też określenia bankomat. Mnie także powiedział, że gdyby zebrać jego muzykę filmową, to może godzina dobrej muzyki by wyszła.

      Spotkanie jest poświęcone książce, której nie ma na półkach w księgarniach. Biografię „Kilar. Geniusz o dwóch twarzach” możemy na razie tylko wypożyczyć w bibliotekach.
      - To prawda, bo nakład się wyczerpał, był dodruk, który także został wykupiony. Ja się z jednej strony cieszę, ale z drugiej – chciałabym, żeby książka była dostępna. Będzie kolejny dodruk. Jak będę wydawała biografię Henryka Mikołaja Góreckiego, to wydawca obiecał mi, że wydrukuje również biografię Kilara.

      Czy to oznacza, że z postacią Wojciecha Kilara już się Pani rozstała i nic nowego o nim Pani nie napisze?
      - Ja się z nim nie rozstaję nigdy, ponieważ jego muzyka jest dla mnie fascynująca i często muszę do niej wracać, tak samo, jak do niektórych filmów. Będę także o nim pisać, bo dlaczego miałabym nie pisać, ale nie biorę na razie pod uwagę pisania kolejnej książki o Kilarze. W tej chwili finalizuję pracę nad biografią Henryka Mikołaja Góreckiego. To jest ogromnie trudna praca, bo miał, jak Pani wie, bardzo trudne życie. Zrobić dobrą książkę na jego temat nie jest łatwo. To jest też pokrewna postać, bo Kilar występuje w biografii Góreckiego częściej niż Górecki w biografii Kilara.
Z Wojciechem Kilarem pewnie nigdy się nie pożegnam.

      Kilka lat temu zastanawialiśmy się z mistrzem Jerzym Maksymiukiem, które utwory polskich kompozytorów naszych czasów przejdą do historii muzyki – jednym z kilku utworów, które wymienił, była „Orawa” Wojciecha Kilara.
      - Kilar byłby zadowolony, że tak powiedział, bo Kilar bardzo „Orawę” lubił. Ja także bym się do tego skłaniała, bo „Orawa” wchodzi w ucho. Starczy posłuchać i popatrzeć, co się dzieje na koncertach zespołu „Motion Trio” po wykonaniu „Orawy”. Zawsze publiczność nagradza to opracowania na trzy akordeony długą owacją. Ten utwór wszedł już do kanonu muzyki popularnej.

      Powracając do Pani znajomości z Wojciechem Kilarem – być może połączył was Śląsk. Pani pochodzi z tamtych stron, a on kochał Śląsk. Wcześniej jednak, po wyjeździe ze Lwowa, przez dwa lata mieszkał w Rzeszowie i były to bardzo ważne lata.
      - To były chłopięce, szczenięce lata, ale to tutaj po raz pierwszy trafił do szkoły muzycznej, miał pierwszych wielkich przyjaciół, został laureatem pierwszego konkursu muzycznego, skomponował samodzielnie pierwszy utwór i miał mistrza z prawdziwego zdarzenia. To był bardzo ważny etap w jego życiu i on to podkreślał.

      Młodzieńcza przyjaźń Wojciecha Kilara z Adamem Harasiewiczem i Tadeuszem Wojturskim trwała do końca ich dni. Pamiętam, jak podczas jednego z pobytów w Rzeszowie, nie wiedząc o śmierci Tadeusza Wojturskiego, przed koncertem spoglądał na zegarek, mówiąc: „Z Adamem rozmawiałem telefonicznie i obiecał, że przyjdzie z żoną 10 minut przed rozpoczęciem, zaraz powinien zjawić się Tadzio”. Bardzo się zasmucił, kiedy mu powiedziałam, że Tadeusz nie żyje – nawet rzeszowskie prawykonanie jego nowego utworu przestało go interesować.
      - Wiele razy wspominał o Wojturskim, bo bardzo się lubili, a z Harasiewiczem utrzymywał kontakt do końca swojego życia. Bardzo sobie cenił tę przyjaźń, chociaż była czasami burzliwa. Proszę zauważyć, ile ważnych rzeczy wydarzyło się w Rzeszowie.

      Kilka razy cytował mi słowa profesora fortepianu Kazimierza Mirskiego: „Co tam granie, jak ty możesz komponować”.
      - Ktoś mu to wreszcie powiedział, że może, i był to mistrz z prawdziwego zdarzenia. Tutaj Kilar zetknął się po raz pierwszy z wielkim światem, z Europą, bo Mirski był „światowym człowiekiem”. To był bardzo ważny etap w życiu Kilara.

      Na zakończenie spotkania proszę powiedzieć, kiedy możemy się spodziewać biografii „Kilar. Geniusz o dwóch twarzach” znowu na półkach księgarń?
      - Może jesienią. Czekam jeszcze na autoryzację przez rodzinę biografii Góreckiego. To są bardzo czasochłonne prace, bo wszyscy muszą to, co napisałam, przeczytać i zgłosić swoje uwagi. Rodzina Henryka Mikołaja Góreckiego jest większa od rodziny Wojciecha Kilara – jest żona, są dzieci, wnuki – wszyscy muszą wyrazić zgodę.

      Może wówczas gospodarze dzisiejszego spotkania zorganizują następne i będzie okazja do kolejnej rozmowy.
      - Bardzo chętnie przyjadę. Dziękuję za rozmowę.

Z Panią Marią Wilczek-Krupą, autorką biografii „Kilar. Geniusz o dwóch twarzach”, rozmawiała Zofia Stopińska 12 kwietnia 2018 roku w Wypożyczalni Muzycznej przy ul. Żeromskiego 2 w Rzeszowie.

Subskrybuj to źródło RSS