W Filharmonii

Maciej Niesiołowski z batutą i humorem

Zanim zaproszę do przeczytania rozmowy z Maciejem Niesiołowskim - wybitnym polskim dyrygentem, który 24 lutego 2017 r. w Filharmonii Podkarpackiej poprowadził koncert zatytułowany „Z batutą i humorem po świecie” – podam kilka faktów dotyczących Jego działalności artystycznej.

Po uzyskaniu dyplomu na wydziale instrumentalnym grał na wiolonczeli w orkiestrze Filharmonii Narodowej w Warszawie, grał w zespole kameralnym „Con moto ma cantabile” i w Kwartecie Wilanowskim. Maciej Niesiołowski jest także absolwentem Wydziału Dyrygentury Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie w klasie prof. Bohdana Wodiczki. Ukończył również studium managerów sztuki w warszawskiej Szkole Głównej Handlowej.

W 1974 roku rozpoczął pracę na stanowisku dyrygenta Warszawskiej Opery Kameralnej. Przez 10 lat dyrygował w Teatrze Wielkim w Warszawie, 12 lat kierował orkiestrą Akademii Muzycznej w Warszawie, krótko był dyrektorem Teatru Muzycznego w Łodzi. Koncertuje w kraju i za granicą. Ma w swoim dorobku nagrania płytowe, radiowe i telewizyjne.

W Telewizji Polskiej prowadził stałą audycje muzyczną pt. „Z batutą i humorem”, co przyczyniło się do Jego ogromnej popularności – o czym najlepiej świadczy zdobycie w 1990 roku prestiżowej Nagrody Publiczności Wiktor.

Zofia Stopińska : Często dyryguje Pan spektaklami operowymi, operetkowymi, a także koncertami symfonicznymi.

Maciej Niesiołowski : Zgadza się i nawet zdarzało się mi to robić w Rzeszowie. Były to koncerty całkiem poważne. Koncerty mniej poważne zaczęły się od audycji „Z batutą i humorem”, która była emitowana w 1989 roku – to już ponad ćwierć wieku temu. Wtedy zacząłem być postrzegany trochę inaczej i zacząłem mieć trudności natury trochę psychologicznej, bo jak dyrygowałem normalnym koncertem – mam tu na myśli taki program jak: uwertura, koncert solowy, symfonia – po raz pierwszy zdarzyło się to w Bydgoszczy, że po każdej części symfonii Mendelssohna czułem takie wiercenie w plecach – „no powiedz już coś”. Czułem, że jestem znany z tego, iż na szklanym ekranie, po każdym krótkim utworze coś mówiłem. Wkrótce zaczęła się popularność innego typu – proszono mnie o koncerty podobne do programów, które realizowałem w telewizji. Propozycje koncertowe, które otrzymuję w Polsce tyczą się prawie wyłącznie karnawałowego, ja to nazywam promenadowego, repertuaru.

Z. S. : Proszę przypomnieć, jak przebiegała Pana współpraca z Telewizją Polską.

M. N. : Nie pamiętam już dobrze, ale chyba wszystko zaczęło się od początku 1989 roku. Realizowaliśmy te programy przez pół roku, do końca czerwca. Później była przez dwa miesiące przerwa wakacyjna, ale w programie drugim Telewizji Polskiej, powtarzano audycje, które miały swoją premierę kilka miesięcy wcześniej. Nawet ja byłem zaskoczony tymi powtórkami, bo wówczas w programach telewizyjnych ukazywały się tylko premiery. Po wakacjach zaczęliśmy nagrywać nowe programy do grudnia. W grudniu zdarzyło się coś, co zaważyło na dalszej realizacji. Miałem przygotowany projekt programu – wybrane utwory, zamówionych aktorów, solistów i orkiestrę. Zadzwoniła pani reżyser Terenia i powiedziała: „Maciusiu! Studio mamy 24 grudnia.” Zapytałem – kto mi zapewni muzyków, solistów i aktorów na ten dzień, w wigilię nikt nie przyjdzie na cały dzień do studia. Musimy znaleźć inny termin. Obiecała, że poszuka i nie znalazła. Na tym się skończyło. Sumując – premierowe programy emitowane były wyłącznie w 1989 roku. Później były powtarzane dopóki się kopie nie zniszczyły. Dzisiaj już na pewno nie nadają się do odtworzenia, bo te kopie były bardzo marne. Realizacja obrazu, porównując z dzisiejszymi standardami, była do niczego. Mam te programy, bo przegrałem je dla siebie, na najlepsze taśmy jakie wówczas były, a potem przegrałem je nawet na płyty z magnetowidów telewizyjnych. Ale dzisiaj jesteśmy przyzwyczajeni do innej jakości i po prostu nie da się tego oglądać dłużej. Można tylko odtworzyć jakąś migawkę.

Z. S.: Chyba Pan doskonale wiedział, że te programy gromadziły przed odbiornikami całe rodziny, oglądalność była chyba największa.

M. N. : Tak i nie. Były wówczas dwa programy telewizyjne. Jak się komuś coś nie podobało w jednym programie, to podchodził do telewizora (przecież pilotów nie było), przekręcił gałkę i oglądał program drugi. W Warszawie mieliśmy jeszcze konkurencję w postaci trzeciego programu – dostępna była telewizja rosyjska ( oczywiście w języku rosyjskim). Owszem, prowadzone metodą chałupniczą badania rynku wskazywały na ogromną oglądalność i informowano mnie o tym, ale mówiono o procentach, a ile osób te programy oglądało to nie wiem.

Z. S. : Pamiętam te programy. Były bardzo starannie przygotowywane, a to wiązało się z ogromną pracą i czasem. Wszystko Pan planował, kierował organizacją nagrania, a w trakcie nagrań dyrygował Pan i zapowiadał w sposób zabawny utwory, oraz wykonawców.

M. N. : To nie jest łatwa robota, bo przecież muszę znać cały repertuar muzyczny. Muszę na pamięć znać wszystkie teksty, które mówię. Pierwsze dwie audycje dla telewizji były najtrudniejsze, bo nagrywane były non stop. Wszystko na 100% przez 40 minut. Musiałem znać kolejność utworów, pamiętać gdzie mam przejść usiąść i co powiedzieć, a także dyrygować. To było bardzo trudne. Reżyser siedział w kabinie i właściwie decydował gdzie ustawić kamery, a później krzyczał – magnetowid start! – bo magnetowid był dwie ulice dalej. Taka była fantastyczna technika. Natomiast wszystkim co działo się w studio kierowałem ja i moja siostra Joanna. Opracowywaliśmy wszystkie audycje, dobieraliśmy wykonawców – solistów, aktorów i orkiestrę. Ja decydowałem o utworach, które znajdą się w programie, a później szukaliśmy co do tej muzyki dołożyć. Joanna pracowała nad choreografią, reżyserowała ruch, przynosiliśmy rekwizyty. Często były to całe fragmenty scenografii, bo Telewizja Polska była siermiężna nieprawdopodobnie. Poza pierwszymi, kolejne programy nagrywało się już fragmentami. Mogłem zejść, przypomnieć sobie potrzebny fragment tekstu i nagrywaliśmy następny fragment. To już było troszeczkę łatwiejsze, ale i tak pracy było bardzo dużo.

Z. S. : Kiedy zaczęły się występy w salach koncertowych - dla publiczności?

M. N. : Jeszcze w trakcie realizacji programów dla telewizji zgłosił się do mnie agent, bo to były w Polsce początki, kiedy koncertami zaczęły się prywatne osoby zajmować, a nie firmy państwowe i już wtedy zacząłem z orkiestrą którą miałem, jeździć po Polsce. Później pracowałem w także w teatrach muzycznych. Dwa razy robiłem, z wielkim powodzeniem, tego typu programy w Gliwickim Teatrze Muzycznym. Ten teatr już nie istnieje - został nie wiadomo dlaczego rozwiązany przez władze miejskie, nie rozumiem tej decyzji, bo publiczności tam nigdy nie brakowało. Później przez trzy sezony graliśmy w warszawskim Teatrze „Kwadrat” . Programy nazywały się „Z batutą i Kwadratem”. Trochę się wyspecjalizowałem.

Z. S. : Z publicznością chyba łatwiej jest występować. Nagrywanie w salach do pustych krzeseł i kamer – to chyba nie jest przyjemna praca.

M. N. : I tak i nie. Grając koncerty trzeba również zapanować nad publicznością. Najgorsi są tacy, którzy otrzymali zaproszenia za darmo i przyszli nie zawsze z własnej chęci. Natomiast kiedy czuje się akceptację publiczności, to pracuje się o wiele łatwiej. W studiu, podczas nagrań, przy odrobinie wyobraźni - a ja muszę mieć wyobraźnię, bo bez tego bym nie przeżył - nawet nie zastanawiałem się nad tym, że mówię do kamery. Starałem się mówić do operatorów. Widziałem zwykle uśmiechniętą twarz stojącego obok kamery człowieka i mówiłem do niego. To ułatwiało pracę.

Z. S. : Pana pomysły i sposób realizacji koncertów z nieco lżejszą muzyką cieszy się ogromnym powodzeniem. W Rzeszowie bilety zostały sprzedane z miesięcznym wyprzedzeniem.

M. N. : Cieszę się bardzo z tego powodu, ale jestem już trochę do tego przyzwyczajony, bo rzeczywiście te koncerty mają cały czas wzięcie i nie wiem ile w tym wpływu dobrej pamięci programów telewizyjnych, bo tych którzy je oglądali jest coraz mniej, a na ile pracy, która już trochę trwa, bo prowadzę te koncerty na terenie całej Polski i już jestem znany. Zawsze zapraszam do udziału w tych koncertach świetnych solistów. Wiadomo, że jeśli soliści są bardzo dobrzy – to mnie jest też łatwiej. To także dobrze wpływa na orkiestrę, bo granie dużej ilości krótkich utworów – naprawdę nie jest łatwe. To należy podkreślić. Dobrze grająca orkiestra, dobrzy soliści, odpowiednie stroje, trochę gry aktorskiej i ciekawych rekwizytów na wszystkich robi wrażenie. Filharmonie zapraszając mnie zgadzają się na moje propozycje dotyczące repertuaru i solistów. Zapraszam tylko bardzo dobrych.

Z. S. : Wiele słyszałam o ogromnej ilości utworów, odpowiednio opracowanych, z których Pan wybiera.

M. N. : Materiały nutowe to jest dużo ważniejsza sprawa niż Pani przypuszcza i dzięki nim mam tak wielkie pole manewru, ale też trzeba pracować, aby te materiały mieć.

Z. S.: Koncert był bardzo udany.Bardzo urozmaicony i ciekawy program - od uwertury i arii Mozarta poprzez pieśni a nawet piosenki i utwory instrumentalne bliskie naszym czasom - sprawił, że nikt się nie nudził. Świetnie spisała się Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej, rewelacyjnie grała na gitarze Wiktoria Szubelak, Milena Lange porwała publiczność nie tylko śpiewem, ale także wspaniałymi toaletami, w świetnej formie był także Adam Szerszeń, Pana solówka na prawdziwym kowadle z dwoma młotkami w „Polce Kowalskiej” – Josepha Straussa bardzo się podobała, nie mówiąc już o ciekawych zapowiedziach i mistrzowskiej batucie. Pozwolił nam Pan wzmacniać oklaski kulturalnym tupaniem. Zachwycona publiczność oklaskiwała Was na stojąco. Były bisy. Mam nadzieję, że będzie okazja zachwycać się niedługo kolejnym autorskim koncertem Macieja Niesiołowskiego.

M. N. : Tak proszę pani. Jest coś w tych programach, bo powiem mało skromnie, że często tak się kończą. Pozwolę sobie na małą reklamę. Mam doskonały program z Grupą  MoCarta. To kwartet wspaniałych wirtuozów – smyczkowców, aktorów, śpiewaków, kabareciarzy – wszystko potrafią robić na najwyższym poziomie. Program, który wspólnie oferujemy nazywa się „Z batutą i Mozartem”. Byliśmy z nim w tym sezonie w Zielonej Górze i graliśmy trzy wieczory przy komplecie publiczności. Takie samo zaproszenie mamy na przyszły rok – jest już konkretna data i trzy koncerty – piątek, sobota i niedziela. Chętnie przyjedziemy do Rzeszowa. Dziękuję, także w imieniu solistów, za wspaniałe przyjęcie w Filharmonii Podkarpackiej.

Z Maciejem Niesiołowskim rozmawiała Zofia Stopińska

 

Od bluesa do tarantelli

Tak zatytułowany został koncert kamerlany, który odbędzie sie 28 lutego o 19.00 w sali kameralnej Filharmonii Podkarpackiej

W programie: Maurice Ravel - Sonata na skrzypce i fortepian nr 2 części: Allegro / Blues(Moderato) / Perpetuum Monile ; George Gershwin - arr. Jascha Heifetz  - "3 Preludes", "Selections from Porgy and Bess" ; John Williams - "Devil's Dance" z filmu Czarownice z Eastwick ; Karol Szymanowski - Nokturn i Tarantella op. 28.

Wykonawcami będą ; urodzony w Rzeszowie skrzypek Piotr Szabat i pianistka Natalia Szabat. Artyści prywatnie są małżeństwem i na stałe mieszkają w Niemczech ale ich działalność w duecie rozpoczęła się w 2009 roku w Bernie w Szwajcarii. W krótkim czasie zauważyli, że wspólne muzykowanie stało się czymś więcej niż tylko pasją. Każdy utwór, który wykonują, staje się swoistą obsesją, która nie opuszcza muzyków, aż do momentu koncertu. Każda nuta, każda fraza, którą wykonują, została odtworzona w ich umysłach setki razy, by w końcu znaleźć ujście na scenie. To unikatowe podejście do muzyki zaowocowało wysoką jakością muzyczną, jak i niesamowitym napięciem aż do ostatniej nuty koncertu. Artyści wykonują bardzo różnorodny repertuar - utwory: kameralne, wirtuozowskie, a także koncerty skrzypcowe w wersji na skrzypce i fortepian. Najczęściej występują w Niemczech, Belgii, Polsce oraz Szwajcarii.

 

Z batutą i humorem po świecie

W programie koncertu, który rozpocznie się 24 lutego 2017 roku o 19:00 w Filharmonii Podkarpackiej znajdą się m.in. utwory: J. Straussa, G. Rossiniego, A. Dvoraka, A. Piazzolli i E. Moricone. Głównym bohaterem tego wieczoru będzie Maciej Niesiołowski, uznawany za jednego z najwybitniejszych współczesnych polskich dyrygentów, a jednocześnie znany popularyzator muzyki klasycznej,  który przez wiele lat prowadził cykl telewizyjnych koncertów, wypełnionych zabawnymi anegdotami, przybliżając widzom najwspanialsze dzieła muzyki światowej.

Do udziału w koncercie w Rzeszowie Maestro Maciej Niesiołowski zaprosił wybitnych solistów, wśród których znalazła się Milena Lange - jedna z najbardziej utalentowanych młodych, polskich śpiewaczek. Wystąpią także: baryton Adam Szerszeń - solista Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w Warszawie i Opery Krakowskiej oraz Wiktoria Szubelak - gitarzystka klasyczna, która występowała już na scenach w wielu krajach świata.

Solistom towarzyszyć będzie Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Macieja Niesiołowskiego.

 

Ewelina Szybilska koncertowo

„Brodski Carnival Show” – tak zatytułowany  był koncert, który odbył się 17 lutego w Filharmonii Podkarpackiej.  Wspaniały skrzypek, dyrygent i gospodarz tego wieczoru - Vadim Brodski, zaprosił jeszcze dwoje solistów : swego syna, osiemnastoletniego saksofonistę Juliana Brodskiego i młodą śpiewaczkę Ewelinę Szybilską - obdarowaną przez naturę pięknym sopranem, wdziękiem i urodą. Podczas pobytu w Rzeszowie udało mi się porozmawiać z Artystką, która od kilku lat związana jest z Operą Śląską w Bytomiu a także prowadzi ożywioną działalność koncertową.

Zofia Stopińska : Jest Pani wychowanką znanego i cenionego nauczyciela śpiewu - prof. Jana Ballarina.

Ewelina Szybilska : Ukończyłam Wydział Wokalno – Aktorski  Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach w klasie śpiewu solowego prof. Jana Ballarina, ale również  uczyła mnie pani prof. Ewa Biegas, która była wówczas asystentką prof. Ballarina.  Wcześniej uczyłam  się śpiewu w Państwowej Szkole Muzycznej w Tarnowie, w klasie pani dr Alicji Płonki. Bardzo pokochałam śpiew klasyczny i marzyłam o tym by śpiewać w operze.

Z.S. : Ucząc się w klasie pani dr Alicji Płonki, trudno nie pokochać śpiewu, bo to znakomita nauczycielka, kochająca swoją pracę. Pani Alicja Płonka jest także koncertująca śpiewaczką, która stara się aby jej uczniowie również często występowali.

E. Sz. : To prawda. Moja wspaniała nauczycielka przygotowywała mnie także do udziału w różnych konkursach i zawsze mi towarzyszyła, podtrzymywała na duchu. Jej także zawdzięczam, że mogłam bardzo wcześnie wystąpić w spektaklu operowym. Pani Alicja Płonka od lat współpracuje z Towarzystwem Muzyczno – Śpiewaczym w Dębicy i panem Pawłem Adamkiem. Wspólnymi siłami, co roku realizują przynajmniej jedną operę. Przez pierwszych 10 lat były to opery Stanisława Moniuszki i podczas tych realizacji stawiałam pierwsze kroki, zdobywałam pierwsze doświadczenia wokalne oraz aktorskie i były to pierwsze moje występy przed ogromną publicznością. To były bardzo ważne, nie do przecenienia doświadczenia i serdecznie  za to dziękuję dr Alicji Płonce.

Z. S. : Stawała Pani w szranki konkursowe również podczas studiów i zdobyła Pani kilka liczących się nagród. Czy któryś z tych konkursów miał wpływ na dalszą Pani karierę?

E. Sz. : Dla mnie największym wyróżnieniem była pierwsza nagroda na Konkursie Wokalnym „Yamaha Musie Foundation od Europe”. Każdego roku ten konkurs poświęcony jest innemu instrumentowi.  Po ośmiu latach zorganizowany został Konkurs dla wokalistów. Wygranie tego konkursu było dla mnie dużym sukcesem.  Cenię sobie także drugie nagrody na Międzynarodowym Konkursie Śpiewaczym im. Imricha Godina w Vrable na Słowacji i na IV Ogólnopolskim Konkursie Wykonawstwa Muzyki Operetkowej i Musicalowej im. Iwony Borowickiej. Znalazłam się również w gronie finalistów Międzynarodowego Konkursu Wokalnego "Klassik-Mania" w Wiedniu.  Miałam także szczęście, że po studiach zostałam solistką Opery Śląskiej w Bytomiu i  mogłam się rozwijać przygotowując ciągle nowe partie. Jestem solistką Opery Śląskiej od 2009 roku i  mam już w repertuarze sporo różnych partii, a moją ulubioną jest partia Gildy w operze „Rigoletto” – Giuseppe Verdiego. Jest to może trudna, ale niezwykle piękna muzyka, a postać Gildy jest mi bardzo bliska.

Z. S. : Słyszałam o Pani współpracy z Operą Nowa w Bydgoszczy.

E. Sz. : Na scenie Opery Nova debiutowałam rolą Musetty  w operze „Cyganeria” –  Giacomo Pucciniego. W Operze Śląskiej debiutowałam w tej samej roli. Te partię także bardzo lubię.  Natomiast podczas spektaklu dyplomowego na zakończenie studiów – wystąpiłam jako Norina w operze „Don Pasquale” Gaetano Donizettiego.

Z. S. : To bardzo trudna partia i wyróżnienie na dyplomie ukończenia studiów było w pełni zasłużone.

E. Sz. : Uwielbiam opery Donizettiego. Przede mną rola Adiny w „Napoju miłosnym” w Operze Śląskiej. Premiera zaplanowana została na maj. Bardzo się cieszę i z niecierpliwością czekam na próby i premierę.

Z. S. : Artyści Opery Śląskiej występują przede wszystkim w swojej siedzibie, ale często także przyjmujecie zaproszenia i wystawiacie opery w miastach, które nie mają teatrów operowych.

E. Sz. To prawda.  Dlatego też bywamy regularnie na Podkarpaciu. Są dwa miejsca gdzie co roku występujemy – Festiwal im. Adama Didura w Sanoku i Festiwal Muzyczny w Żarnowcu.

Z. S. : Wolnego czasu nie ma Pani chyba wcale, ponieważ oprócz spektakli operowych, występuje Pani bardzo często z koncertami.

E. Sz. : Koncertów jest sporo, zwłaszcza w karnawale. Najbliższe koncerty na Podkarpaciu mam zaplanowane na 19 lutego o 17.00 w Tarnobrzeskim Domu Kultury, oraz 23 lutego o 19.30 w Samorządowym Centrum Kultury w Mielcu.

Z. S. : Głos ludzki jest najpiękniejszym instrumentem. Jest także instrumentem bardzo wrażliwym, a ponieważ jest częścią naszego ciała - nie sposób go zapomnieć, chociaż jest takie żartobliwe powiedzenie – czego śpiewak udający się na koncert nie może zapomnieć: „nuty, buty, głos”. Zachwycamy się pięknymi głosami, ale trzeba o nie dbać. Jak Pani dba o swój instrument?

E. Sz : Najlepszym lekarstwem dla głosu, aby był świeży i wypoczęty, jest sen. Trzeba się dobrze wyspać i w zależności od prób w teatrze, czy  terminów wyjazdów, trzeba się położyć wcześniej, albo wstać później. Należy unikać zimnych, gazowanych napojów, unikać osób chorych aby nie ulec jakimś infekcjom. To chyba wszystko. Najważniejszy jest sen.

Z. S. : Śpiewak wieczory ma zajęte, a przed południem odbywają się próby.

E. Sz. : Próby w operze trwają od 10 do 14 a później od 18 do 22. Cały dzień praktycznie spędza się w miejscu pracy. Jak są koncerty w innych miastach, to trzeba pakować walizki i zaplanować każdą podróż. Ponadto trzeba być odpornym na ciągłe zmiany miejsc, hoteli,  otoczenia - często też zmieniamy klimat. To też wpływa negatywnie na organizm. Trzeba się z tym nauczyć żyć.

Z. S. : W Rzeszowie śpiewa Pani utwory, które kocha publiczność pod każdą szerokością geograficzną.

E. Sz. : „Czardasz Silvy”, „Granada”, „Aria ze śmiechem” z „Pericoli”, „Przetańczyć całą noc” z „My Fair Lady”, czy „Siboney” – to faktycznie utwory bardzo lubiane i gorąco oklaskiwane przez publiczność. Na bis przygotowaliśmy  piosenkę z repertuaru zespołu „The Beatles”, którą wykonamy wszyscy – maestro Vadim Brodski i ja śpiewamy, solo na saksofonie gra Julian Brodski a towarzyszy  nam Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej.

Z. S. : Pochodzi Pani z Tarnowa skąd na Podkarpacie jest bardzo blisko i dlatego sądzę, że będziemy często Panią oklaskiwać podczas różnych koncertów.

E. Sz. : Czuję się z Podkarpaciem bardzo związana, a zaczęło się to przed laty, kiedy byłam nastolatką, od występów w Dębicy – o których mówiłam,  śpiewałam już wiele razy na wschód od Tarnowa i mam nadzieję, że będę nadal tutaj występować. Jako mała dziewczynka podziwiałam maestro Vadima Brodskiego, bo przez kilka lat był dyrektorem artystycznym Festiwalu „Bravo Maestro”, który odbywa się w Kąśnej Dolnej, na terenie jedynej posiadłości na świecie, która zachowała się po Ignacym Janie Paderewskim. Zachwycając się dworem i jego otoczeniem, słuchając pięknej muzyki w wykonaniu tak wspaniałego wirtuoza, jak Vadim Brodski, nawet nie śmiałam marzyć, że kiedyś wystąpimy na jednej scenie. To naprawdę niezwykłe dla mnie wyróżnienie.

 Z sopranistką Eweliną Szybilską rozmawiała Zofia Stopińska.

Vadim Brodski w Filharmonii Podkarpackiej

Dwa dni przed koncertem, który rozpocznie się 17 lutego o 19.00 w Filharmonii Podkarpackiej udało mi się namówić głównego bohatera tego wieczoru – Vadima Brodskiego na chwilę rozmowy, która ma przybliżyć nastrój i program tego wieczoru.

Artysta jest uczniem Olgi Parchomienko i Davida Ojstracha. Otrzymał pierwsze nagrody na wszystkich międzynarodowych konkursach w których uczestniczył na przełomie lat 70-tych i 80-tych ubiegłego stulecia. Sukces na Konkursie Wieniawskiego w Poznaniu w 1977 roku, przyniósł Vadimowi Brodskiemu propozycje koncertów w najlepszych salach całej Europy. Niestety, ówczesne władze radzieckie zabroniły wyjazdów zagranicznych młodemu skrzypkowi i dlatego w 1981 roku przeprowadził się do Polski. Kariera Vadima Brodskiego rozpoczęła się wówczas na dobre. Koncertował z najlepszymi orkiestrami, w najważniejszych salach, pod batutami wspaniałych dyrygentów. Nagrał wiele płyt oraz programów radiowych i telewizyjnych. Po latach, kiedy ugruntował swoją pozycję jako skrzypek grający muzykę klasyczną, zaczął chętnie sięgać po repertuar lżejszy. Z tego gatunku nagrał m.in. płyty „The Beatles” i „Scott Joplin Ragtimes”.

Zofia Stopińska : W najbliższy piątek ( 17 lutego) zobaczymy i usłyszymy Pana w podwójnej roli, a w dodatku w autorskim programie.

Vadim Brodski : Otrzymałem zamówienie od Dyrekcji Filharmonii Podkarpackiej, na elegancki koncert z lżejszym repertuarem. W odróżnieniu od muzyki klasycznej, którą wykonuję na co dzień, jest to bardzo skomplikowany i dość ciężki program dla mnie. Zaraz powiem dlaczego. Kiedy występuję jako solista i gram koncerty skrzypcowe Brahmsa czy Wieniawskiego, odpowiedzialny za całość jest dyrygent – on jest jak reżyser w teatrze czy operze, natomiast ja mam tylko jak najlepiej, jak najpiękniej potrafię wykonać partie solowe, ewentualnie zagrać dowolny utwór na bis jeśli publiczność będzie nalegać. Ale jest „szef”, który odpowiada za całość. W tym koncercie, z muzyką lżejszą: dyryguję, prowadzę koncert i występuję jako solista – solista bez dyrygenta. Biorę na siebie podwójne zobowiązanie, bo są drastyczne momenty w czasie gry, kiedy potrzebny jest dyrygent, bo solista niewiele może zrobić. Niemniej jednak Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej jest na tyle czuła, że dajemy sobie spokojnie radę bez dyrygenta.

Z. S. : Proszę powiedzieć co usłyszymy w programie.

V. B. : Program piątkowego koncertu w Rzeszowie mogę nazwać „słodką mieszanką”. Będą krótkie utwory wirtuozowskie na skrzypce z orkiestrą – leży przed nami partytura Wstęp do opery „Carmen” Georges’a Bizeta, będą jeszcze największe hity operetkowe w których solistką będzie śpiewaczka pani Ewelina Szybilska, albo utwory jazzowe na saksofon i orkiestrę a solistą tej części koncertu będzie mój syn 18-letni Julian – według mnie bardzo zdolny saksofonista. Mam nadzieję, że dobrze zaprezentuje się na scenie i nie powie mi pani po koncercie, że chwaliłem go na wyrost, bo często rodzicom wydaje się, że ich dzieci są najbardziej utalentowane na świecie. Będą jeszcze żarty muzyczne i największe hity Johna Lennona i Paula McCartney’a skomponowane dla zespołu The Beatles. I to chyba tyle. Wszystko będzie z lekkim poczuciem humoru.

Z. S. : Większość utworów pewnie sam Pan opracował.

V. B. : Faktycznie. Mniej więcej 65 procent całego programu, to są moje orkiestracje. To dodatkowy kłopot, bo trzeba przed wyjazdem dokładnie sprawdzić, czy nuty dla każdego instrumentu są kompletne. Wszystko musi być dokładnie przygotowane z orkiestrą. Tego typu programy są wręcz niebezpieczne, bo wystarczy przesadzić w jedną lub w drugą stronę i dzieje się coś niedobrego – nie chcę użyć słowa „chałturka”. Wszystko musimy dopiąć na ostatni guzik. Powtórzę raz jeszcze – to bardzo niebezpieczny program.

Z. S. : Musi Pan lubić takie wyzwania.

V. B. : Owszem, bardzo lubię. Ktoś już dawno powiedział przy okazji takiego koncertu, że „czuję bluesa”. Wszystko co związane jest z muzyką, przynosi mi ogromną przyjemność – gra na skrzypcach, na altówce, czy gra na fortepianie dla przyjaciół, akompaniowanie na fortepianie moim studentom, czy dyrygowanie. Jest to dla mnie ogromna frajda. Im dłużej jestem muzykiem, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że słusznie postąpiłem stawiając na muzyką.

Z Vadimem Brodskim rozmawiała Zofia Stopińska 15 lutego 2017r.

 

 

Igor Cecocho - mistrz trąbki

Igor Cecocho jest absolwentem Białoruskiej Akademii Muzycznej w Mińsku (klasa trąbki prof. N. Wołkowa). W latach 1979 – 90 był solistą Orkiestry Symfonicznej Teatru Wielkiego w Mińsku, a od 1986 do 1990 roku był także wykładowcą w Białoruskiej Akademii Muzycznej. Jest laureatem kilku konkursów trąbkowych. Od października 1990 roku objął prowadzenie klasy trąbki w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, a od 2006 roku w Akademii Muzycznej w Łodzi. W latach 1992 – 2006 był solistą Filharmonii Wrocławskiej. Prowadzi intensywną działalność solistyczną w kraju i za granicą, grając na trąbkach współczesnych i historycznych. Więcej o Artyście dowiedzą się Państwo czytając rozmowę, którą zarejestrowałam przed koncertem 10 lutego w Filharmonii Podkarpackiej.

Zofia Stopińska : Zagra Pan z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej, którą poprowadzi angielski pianista i dyrygent Ian Hobson, bardzo piękny i stylowy utwór Andrzeja Panufnika.

Igor Cecocho : Zgadza się. Wiadomo, że Andrzej Panufnik połowę swojego życia spędził w Polsce, a później zamieszkał na stałe w Anglii, ale cały koncert się opiera na motywach dawnych tańców polskich. Jestem przekonany, że „Concerto in modo antico” najlepiej pokazuje twórczość tego kompozytora. Bardzo lubię ten utwór i nagrałem go z orkiestrą „Sinfonia Varsovia” dla wydawnictwa Naxos. Teraz moim zadaniem jest propagować ten koncert, bo w Polsce nie jest znany. Nie jest to wprawdzie długi utwór, ale trudny dla solisty, bo partia solowej trąbki napisana jest dość wysoko i ciężko się ją wykonuje na normalnej trąbce. Może dlatego tak rzadko jest grywany.

Z. S. : Wielu melomanów z pewnością się cieszy, że występuje Pan w Rzeszowie po dłuższej nieobecności, bowiem jest Pan artystą bardzo zajętym. Niełatwo jest pogodzić działalność koncertową z pracą pedagogiczną na dwóch uczelniach.

I. C. : Moim głównym miejscem pracy jest Akademia Muzyczna we Wrocławiu i od tego roku akademickiego podjąłem się jeszcze dodatkowych obowiązków – zgodziłem się zostać kierownikiem Katedry Instrumentów Dętych, Perkusji i Akordeonu. Wiąże się to z wieloma obowiązkami – między innymi obecnością na wszystkich egzaminach, muszę myśleć o strategii Katedry, a wiadomo, że czasy są nie najlepsze, ale najbardziej uciążliwa jest dla mnie „papierkowa robota”. Oprócz tego pracuję jeszcze w Akademii Muzycznej w Łodzi jako profesor wizytujący. Mam tam bardzo dobrą klasę i jestem zadowolony z tej współpracy. Nigdy nie myślałem, że tak polubię to miasto, że tak się będzie rozwijało i będę mocno związany z Łodzią. W dziedzinie muzyki wiele także się dzieje we Wrocławiu, chociażby za sprawą Narodowego Forum Muzyki z czterema salami koncertowymi. Jest bardzo piękna sala w Akademii Muzycznej. Fakt, że Wrocław był ostatnio Europejską Stolicą Kultury, bardzo wpłynął na promocję miasta i miejmy nadzieję, że te sale nie będą świeciły pustkami i publiczności w tych salach nie zabraknie. Na razie z dużym wyprzedzeniem trzeba kupować bilety na koncerty do największej wrocławskiej sali koncertowej, która mieści 1800 osób. Coraz więcej jest pięknych sal koncertowych w Polsce, ale nie wszystkie mają dobrą akustykę, a przecież to jest najważniejsze dla wykonawców i odbiorców muzyki klasycznej.

Z. S. : W Rzeszowie na szczęście niewiele wiemy o złej akustyce, ponieważ wszystkie koncerty symfoniczne odbywają się w budynku Filharmonii, w świetnej jeśli chodzi o akustykę sali.

I. C. : W sali Filharmonii Podkarpackiej akustyka jest znakomita. Znam dwie takie dobre sale filharmoniczne w Polsce – w Bydgoszczy i w Rzeszowie. Taka akustyka powinna być wszędzie. Mówią, że w każdej sali można zrobić dobrą akustykę, ale ja w to nie wierzę.

Z. S. : Salę można porównać do instrumentu. Nie wszystkie, robione nawet przez największych mistrzów, brzmią równie wspaniale.

I. C. : Najbardziej obrazowo można to wyjaśnić na przykładzie organów – piszczałkowych, mechanicznych i elektronicznych. W elektronicznych organach mamy dziesiątki tysięcy różnych kombinacji, tysiące głosów, nigdy się nie rozstroją, są wygodne, bo wszystko można regulować, ale nigdy nie zastąpią one dobrego piszczałkowego instrumentu o trakturze mechanicznej. Na szczęście jeszcze nikt nie wymyślił „sztucznej” trąbki. Jest już taki saksofon, który ma tylko prawdziwy ustnik, a reszta to elektronika. Dla mnie to już nie jest sztuka. Uważam, że na instrumentach dętych – dla przykładu na trąbce – grający musi mieć pewne trudności w grze wynikające z oporu powietrza i naturalnego zadęcia. Uważam, że taka gra przynosi satysfakcję zarówno wykonawcy, jak i publiczności Uświadomię Pani, że są różne trąbki. Trąbki naturalne nie mają mechanizmów, podobne są do wojskowych fanfar, gra się tylko na przedęciach. To najstarsze trąbki na których trudno grać, ale w epoce baroku grano wyłącznie na takich trąbkach. Aktualnie używane są w zespołach i orkiestrach grających na instrumentach historycznych. Współcześni trębacze grają muzykę barokową na tzw. trąbkach piccolo – trąbkach D, które są mniejsze od normalnej trąbki i pozwalają grać w wysokim rejestrze. Koncert Panufnika gram na trąbce Es. To jest trąbka o trochę wyższym stroju. Zacząłem przed nagraniem ćwiczyć ten koncert na trąbce C, przypominającej trąbkę B, ale było mi trochę ciężko grać, a ta muzyka wymaga lekkości i dlatego zdecydowałem się na trąbkę Es. To jest krótszy instrument, brzmiący jasno i szlachetnie.

Z. S. : Płyty firmy Naxos, dla której nagrywaliście są dostępne na całym świecie.

I. C. : Potwierdzeniem tego może być fakt, że wkrótce po ukazaniu się płyty, otrzymałem emaila od I trębacza Chicago Symphony Orchestra -- Christophera Martina. Napisał, że kupił moją płytę i uważnie jej wysłuchał - pytał na jakiej trąbce grałem. To było tuż przed europejskim tournée tej orkiestry i koncertem w Warszawie, gdzie także ten utwór został wykonany i kiedy powiedziałem mu zgodnie z prawdą, że na trąbce Es – stwierdził, że wybrał taką samą trąbkę. Usłyszałem jeszcze kilka komplementów na swój temat iraz na temat nagrania i zaprosił mnie na koncert w Warszawie, po którym spotkaliśmy się.

Z. S. : Jeśli już jest mowa o wyborach – Pan wybrał sobie instrument, czy rodzice?

I. C. : Ja wybrałem trąbkę, ale można powiedzieć – niechcący. W ogóle to rozpoczynałem naukę muzyki od gry na skrzypcach, ale nie polubiłem tego instrumentu. Cały czas podobał mi się saksofon i bardzo chciałem na nim grać. Ale przecież mieszkałem na terenie Związku Radzieckiego, gdzie saksofon kojarzony był z jazzem i wszystkim co złe. Dlatego w szkołach muzycznych nie było tego instrumentu. Zaproponowano mi trąbkę i postanowiłem spróbować. Grać na trąbce uczył w tej szkole Josif Zladkin – wspaniały nauczyciel , muzyk i człowiek. Obecnie ma 94 - lata i mieszka w Izraelu. Nauczył mnie dobrze grać na trąbce, ale co najważniejsze „zaraził” mnie miłością do instrumentu i to na całe życie. Zawód muzyka nie jest opłacalny w dzisiejszych czasach, a na wielką, prawdziwą karierę, ma szanse jeden na kilka, może nawet kilkanaście tysięcy muzyków. Mam teraz u siebie w klasie studenta, który pochodzi z rodziny znanych prawników. Od pokoleń wszyscy byli prawnikami i są – on jeden się wyłamał, bo kocha trąbkę. Nieważne było, że ma najwyższe oceny prawie ze wszystkich przedmiotów na świadectwie maturalnym i mógłby studiować na każdej uczelni. Kocha trąbkę i postanowił, że będzie muzykiem. Drugim przykładem jest mój syn, który ukończył fizykę na politechnice i teraz zdał egzamin na pierwszy rok Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie na grafikę. Marzył o tym, chodził na lekcje prywatne i zdał egzamin wstępny zdobywając jedną z najwyższych punktacji. Ja też uważam, że trzeba robić to, co się kocha.

Z. S. : Mieszka Pan w Polsce już ponad ćwierć wieku, czuje się Pan Polakiem?

I. C. : Mieszkam w Polsce już 27 lat. Mam polskie obywatelstwo, bo czasy były takie, że nie mogłem mieć dwóch i musiałem wybierać. Powiem teraz o korzeniach – moje babcie to rodowite Polki. Jeden z dziadków był Białorusinem, ale w żyłach drugiego płynęło trochę polskiej krwi. Bliżej nam było do Polaków. Zresztą uważam, że wszystkim Białorusinom bliżej do Polski niż do innych państw. Kilka lat temu zmarł mój ojciec i pojechałem na pogrzeb. Miałem trochę czasu i poszedłem na długi spacer po Mińsku. Rozmawiałem trochę ze znajomymi i dawnymi przyjaciółmi. Jak wróciłem do Wrocławia, uświadomiłem sobie, że tu jest moje miejsce na Ziemi. Tutaj mam rodzinę, dzieci, które już dorosły i czują się Polakami. Były różne okazje, aby córka, czy syn wyjechali za granicę, ale oni nie chcieli, bo czują się Polakami. Podkreślają, że tutaj jest ich miejsce.

Z. S. : Wiem, że lubi Pan Podkarpacie. Zobaczymy się może niedługo?

I. C. : Tak, jeśli przyjedzie Pani do Jasła na Konkurs Młodych Instrumentalistów. Bardzo lubię Jasło i okolice tego miasta. Przez długi czas miałem niedaleko Jasła drewniany, stary ale pięknie odnowiony, wygodny dom. Piękne tereny i wspaniali ludzie wokół. Przyjeżdżaliśmy do tego domu z rodziną i znajomymi. Niestety, musiałem go sprzedać, bo z Wrocławia było daleko i nie było czasu mieszkać w tym domu. Ale nadal twierdzę, że na Podkarpaciu czuję się najlepiej. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale tutaj oddycham pełną piersią.

 

Muzyczne pasje Tomasza Chmiela

Tomasz Chmiel – dyrygent, pianista, aranżer, producent muzyczny i pedagog.

Pochodzi w Rzeszowa, gdzie ukończył z wyróżnieniem klasę fortepianu w Państwowym Liceum Muzycznym. Później studiował w Akademii Muzycznej w Krakowie na dwóch kierunkach, które także ukończył z wyróżnieniem. Dyrygenturę studiował pod kierunkiem prof. Jerzego Katlewicza, a fortepian w klasie prof. Marka Koziaka. 

Tomasz Chmiel dwukrotnie był stypendystą Ministerstwa Kultury i Sztuki, był także wyróżniony Stypendium Twórczym Miasta Krakowa. Otrzymał I nagrodę w I Ogólnopolskim Przeglądzie Młodych Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego w Białymstoku. Wielokrotnie uczestniczył w seminariach Helmuta Rillinga Akademii Bachowskiej w Stuttgarcie, a także w kursach mistrzowskich w Salzburgu oraz Południowej Irlandii. Aktualnie Artysta związany jest z macierzystą uczelnią, dyryguje gościnnie w filharmoniach i teatrach muzycznych. Z wielką pasją zajmuje się także aranżacją. Niedawno, bo 27 stycznia 2017 roku, Tomasz Chmiel dyrygował Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej. Wtedy także była okazja do zapisania rozmowy.

Zofia Stopińska :  Ciągle poszerza Pan zakres swojej działalności i dlatego nie ma Pan czasu na odpoczynek.

Tomasz Chmiel : Tak to jest. Jeszcze 10 lat temu jak wyjeżdżałem z Krakowa do innego ośrodka, to mogłem zająć się wyłącznie przygotowaniem i poprowadzeniem koncertu. Teraz, nie wiem dlaczego, być może ziemia się szybciej kręci i czas szybciej ucieka – robi się kilka rzeczy jednocześnie. Dla przykładu – będąc teraz w Rzeszowie – wczoraj miałem próbę od  do 13, a już o 15 musiałem być w Akademii Muzycznej w Krakowie, bo trwa sesja i mieliśmy egzaminy z dyrygentury, a późnym wieczorem miałem jeszcze próbę z moją ukochaną orkiestrą, czyli z Krakowską Młodą Filharmonią w Szkole Muzycznej im. M. Karłowicza w Nowej Hucie. Nie chciałem odwoływać tych zajęć, bo to była ostatnia próba przed feriami. Ale od dzisiaj skupię się już wyłącznie na przygotowaniach do koncertu. Na szczęście ta aktywność, nie odbija się na jakości mojej pracy. Często jestem zmęczony, ale udaje mi się godzić to wszystko. Mój wspaniały mistrz – prof. Jerzy Katlewicz powtarzał często, że  pracując tak intensywnie „człowiek spala się”. Zawsze mam na uwadze te słowa i moim miernikiem nie jest to, że czuję się zmęczony po próbie, tylko jak szybko się regeneruję. Czy za dwie, trzy godziny mogę stawać do następnej próby, albo innych zajęć. Jeżeli dojdę do wniosku, że po jakimś koncercie będę potrzebował całego dnia, czy dwóch na regenerację po tym "wypaleniu" – będzie to już pierwszy znak, że trzeba zwolnić tempo. Aktualnie  ten okres regeneracji jest krótki, a dyrygowanie jest moją wielką pasją i dlatego nie zwalniam. Chcę przytoczyć jeszcze wypowiedź mojej ulubionej profesor – prof. Marii Kochaj , wieloletniego dziekana Akademii Muzycznej w Krakowie, której bardzo dużo zawdzięczam. Ona powiedziała mi, będąc już na emeryturze, że długo uczyła, bo wiedziała, że może to robić, bo była szybsza od studentów. To chyba najtrafniejsze spostrzeżenie i najlepsza rada. Nauczyciel musi być szybszy od studenta, szybciej reagować, wcześniej przewidzieć pewne sprawy i wówczas jest wszystko dobrze, natomiast jeżeli uczniowie, albo muzycy w orkiestrze są szybsi od dyrygenta, to powinno się w tym momencie zapalić czerwone światełko, że jest coś nie tak i trzeba zwolnić tempo. Uśmiecha się Pani – może mówię jak starszy człowiek, ale w średnim wieku także czasami przychodzą do głowy takie refleksje. Uważam jednak, że już trzeba zacząć się kontrolować, aby długo być zawodowo aktywnym.

Z. S. : Będąc dyrygentem Krakowskiej Młodej Filharmonii – orkiestry działającej w średniej szkole muzycznej, musi Pan być autorytetem dla uczniów nie tylko jako dyrygent. Wiadomo, że największą zachętą do pracy dla członków takiego zespołu są koncerty. Młodzi ludzie odczuwają potrzebę pokazania efektów swojej pracy i dlatego powinni występować. Często trzeba się zająć różnymi sprawami organizacyjnymi.

T. Ch. : Pracuję już 17- ty rok jako dyrygent tej orkiestry. To jest mój ukochany zespół z którym uwielbiam pracować. Czuję też, że młodzież mnie akceptuje i obdarza zaufaniem. Wiedzą, że jeżeli coś zapowiem, to żeby się „waliło, paliło” – to będzie. Chodzi tu szczególnie o koncerty i nagrania. Młodzież jest fantastyczna i cieszę się, że mamy tak dużo prób, bo spotykamy się dwa razy w tygodniu na trzy godziny zegarowe. Specjalny zapis w statucie szkoły nam to umożliwia. Owocują te nasze spotkania dużą ilością koncertów, bo gramy około 40 koncertów w sezonie, czyli w ciągu roku szkolnego. Robimy około 10 programów, z którymi występujemy. Występowaliśmy już w różnych miejscach – m.in. w Teatrze Wielkim w Warszawie, Filharmonii Narodowej, Filharmonii Pomorskiej, Filharmonii Częstochowskiej, w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie, w Centrum Kongresowym w Krakowie, a z panią Grażyną Brodzińską występujemy już od 10-ciu lat. Krakowska Młoda Filharmonia występuje z różnymi programami – gramy utwory z: oper, operetek, musicali, występujemy z koncertami muzyki filmowej, ale też towarzyszymy często instrumentalistom. Niedługo będzie koncert dyplomantów w naszej szkole. Wiele utworów i całych programów dla tego zespołu sam aranżuję, albo piszę. Jest to takie moje „oczko w głowie”.

Z. S. : Jako uczeń Liceum Muzycznego w Rzeszowie, był Pan dobrze zapowiadającym się pianistą, czy już wówczas myślał Pan o dyrygenturze?

T. Ch. : Bardzo miło wspominam te czasy kiedy uczyłem się  w budynku szkoły, który widzimy z garderoby w której rozmawiamy. Już wtedy prowadziłem kapelę ludową działającą w Domu Kultury WSK. Pana Andrzeja Jakubowskiego, który wówczas prowadził orkiestrę w Zespole Szkół Muzycznych nr 1 prosiłem, aby pozwolił mi czasem zadyrygować, tak samo panią Urszulę Biskupską prowadzącą chór szkolny prosiłem wskazówki i możliwość poprowadzenia chóru na próbie. Na szczęście nie odmawiali, pozwalali i udzielali wskazówek. Jestem im za to bardzo wdzięczny, bo mogłem już wówczas czegoś się nauczyć i utwierdzić się w przekonaniu, że to mnie fascynuje. Ja podobnie postępuję kiedy jakiś uczeń mnie prosi o radę, czy możliwość poprowadzenia orkiestry. Mam także ucznia, który gra na kontrabasie i próbuje aranżować. Wykonaliśmy nawet podczas koncertu jego opracowanie i wiem, że przygotowuje już następne utwory. Myślę, że poświęcę trochę czasu, aby nauczyć go podstaw dyrygowania i niedługo stanie za pulpitem dyrygenckim prowadząc swoje opracowanie jakiegoś utworu. Może w przyszłości będzie kompozytorem, aranżerem albo dyrygentem. Ja planowałem ukończyć Akademię Muzyczną w Warszawie najpierw w klasie fortepianu, a później studiować dyrygenturę. Nie dostałem się do Warszawy z braku miejsc. Wylądowałem w Krakowie i rozpocząłem studia dyrygenckie u prof. Jerzego Katlewicza, a rok później zdawałem na fortepian i studiowałem w klasie prof. Marka Koziaka.

Z. S. : Miał Pan ogromne szczęście, bo studiować dyrygenturę u prof. Jerzego Katlewicza nie każdy  mógł.

T. Ch. : Nie było łatwo także zdać egzamin na dyrygenturę, bo wymagania były duże, zresztą teraz też tak jest. To jest kierunek dla pasjonatów. Widomości ukończenia z wynikiem bardzo dobrym jakiegoś kierunku w średniej szkole muzycznej nie wystarczają na egzaminie na studia dyrygenckie. Trzeba samemu się uczyć, przede wszystkim chodzić na koncerty, poznawać literaturę symfoniczną, wskazane jest, aby słuchając utworów mieć do dyspozycji partyturę. Takie wymagania stawiał swoim studentom na początku nauki prof. Jerzy Katlewicz.  Po ukończeniu Akademii Muzycznej w Krakowie, zostałem pracownikiem tej uczelni – najpierw jako asystent, teraz adiunkt – jakby równolegle zacząłem prowadzić orkiestrę w średniej szkole muzycznej. Dyrygent tej orkiestry udawał się na dłuższy urlop i zostałem poproszony do przygotowania zaplanowanego koncertu. Początkowo odmówiłem, bo miałem zobowiązania w Operze Krakowskiej i na uczelni. Dyrekcja szkoły jednak nalegała i przyjąłem zaproszenie do współpracy na trzy miesiące i trwa to do dzisiaj - czyli już 17-cie lat. Zafascynowała mnie praca z uczniami tworzącymi orkiestrę , uwielbiam to i tej orkiestry nie zamieniłbym na żadną inną orkiestrę. To jest wyjątkowa szkoła do której uczęszcza wyselekcjonowana młodzież. Wiele problemów występujących nagminnie w szkolnictwie, nie dotyczy naszej szkoły. Kierownictwo szkoły robi wszystko, aby nauczyciele mogli spokojnie i dobrze pracować, a młodzież osiągać wysokie notowania na róznych konkursach.

Z. S. : Kilka razy byłam na koncertach, kiedy kierował Pan niewielkim zespołem zajmując miejsce przy fortepianie. Podobnie jak inni słuchacze, odniosłam wrażenie, że uwielbia Pan prowadzić takie zespoły od fortepianu.

T. Ch. : Fortepian – to jest jakby drugie moje imię. Na pierwsze  mam dyrygent, na drugie pianista, a na trzecie, aranżer. W ubiegłym tygodniu prowadziłem koncert od fortepianu w Częstochowie, a w poniedziałek  - program wykonany z orkiestrą symfoniczną w Rzeszowie i Łańcucie, powtarzamy z panią Grażyną Brodzińską i panem Tadeuszem Szlenkierem, z małym składem orkiestry i ja będę dyrygował od fortepianu. Takie koncerty pomagają mi w przygotowywaniu później dużych orkiestr. Żadnego problemu nie sprawia mi przegrywanie całych partytur we właściwym tempie, bo regularnie sporo czasu spędzam przy fortepianie. Dogłębna znajomość utworu bardzo przydaje się już na pierwszej próbie z orkiestrą.

Z. S. : Kiedyś powiedział mi Pan, że na pierwszym miejscu stawia Pan rodzinę – drugie pewnie zajmuje muzyka.

T. Ch. : Tak jest, chociaż żona często żartuje, że jej miejsce jest za puzonami… (śmiech). Przekonuję ją wówczas, że ona i synowie są na pierwszym miejscu. Prawda jest też taka, że nie mógłbym pogodzić pracy na uczelni, w średniej szkole muzycznej i dyrygować tyloma koncertami, gdybym nie miał tej ostoi w osobie mojej żony, która jest „szefem” w domu. Mamy trzech synów, którzy są uczniami szkoły muzycznej w której pracuję - dwóch jest na skrzypcach, a najmłodszy - Antek rozpoczął teraz naukę w pierwszej klasie na waltorni. Wszyscy są w bardzo dobrej szkole, nie wiem, czy będą muzykami - o tym kiedyś zadecydują sami, ale pierwszy stopień wszyscy muszą skończyć, bo obcując z muzyką, będą innymi ludźmi. Uczą się, ćwiczą i grają . Czas mają wypełniony, w przyszłości nie będą go marnować i to są rzeczy nie do przecenienia. Wracając jeszcze do naszgo ogniska domowego. Na jego czele stoi kobieta, która doskonale potrafi zorganizować czterech „facetów”. Kiedy trzeba stawia nas „do pionu” i słuchamy jej poleceń i rad. Jak nie ma mnie w domu kilka dni, to radzi sobie ze wszystkim. Zajmowanie się domem, to praca na co najmniej dwa etaty. Nie ma już czasu na pracę zawodową przy czterech „facetach”. Dzięki temu mogę wyjeżdżać na koncerty, zajmować się aranżacją. Mój dom działa na podobnych zasadach, jak dom prof. Katlewicza działał. Maestro wielokrotnie podkreślał, że miał wspaniałe życie prywatne, dzięki swojej „drugiej połowie” która potrafiła wszystko harmonijnie ułożyć. Będąc studentami, chodząc na koncerty którymi dyrygował, widzieliśmy jak przed wyjściem na estradę, żona jeszcze „dopinała” muszkę i poprawiała mu frak. Dzięki temu mógł mieć w głowie wyłącznie partyturę, bo jego wizerunkiem zajmowała się żona. Chcę jeszcze podkreślić, że byłem bardzo z Profesorem związany i po ukończeniu studiów w 1995 roku co najmniej raz w tygodniu spotykaliśmy się, telefonowaliśmy do siebie. Ta więź trwała do ostatnich Jego dni. Pierwszy mój syn, który teraz ma 11 lat – na cześć Profesora otrzymał imię Jerzy.  Wielkim zaszczytem było dla mnie, kiedy z powodu choroby Profesor nie czuł się na siłach, aby w całości poprowadzić swój jubileuszowy koncert i poprosił mnie, aby w części drugiej dyrygować  Symfonią C. Francka w wykonaniu Orkiestry Filharmonii Krakowskiej. Afisz z tego koncertu, na którym widnieją nasze nazwiska obok siebie, przechowuję do dzisiaj. Artystycznie i w życiu wiele zawdzięczam prof. Jerzemu Katlewiczowi.

Z. S. : Mam nadzieję, że po koncertach na Podkarpaciu, w Pana rodzinnych stronach, będzie Pan chciał niedługo tutaj powrócić i stanąć za pulpitem, aby poprowadzić koncert Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej.

T. Ch. : Rozmawiałam na ten temat z panią prof. Martą Wierzbieniec – dyrektorem Filharmonii Podkarpackiej. Są plany, które dotyczą dwóch koncertów w niedalekiej przyszłości , ale o szczegółach poinformujemy z odpowiednim wyprzedzeniem. Zawsze chętnie powracam w rodzinne strony i bardzo sobie cenię współpracę z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej.

Z Tomaszem Chmielem rozmawiała Zofia Stopińska ( 27 stycznia 2017r)

Słowiańskie pejzaże w Filharmonii Podkarpackiej

"Słowiańskie pejzaże" - tak zatytułowany został koncert abonamentowy, który odbędzie się w Filharmonii Podkarpackiej 10 lutego 2017r. o 19:00.

W programie znajdą się dzieła, które powstały w XX wieku. Preludium symfoniczne "Polonia" op. 76 (1905) - to utwór brytyjskiego kompozytora Edwarda Elgara, ale brzmi znajomo, bo został oparty na kilku polskich pieśniach patriotycznych z wiodącym motywem "Warszawianki 1905 roku".  Interesującym punktem programu będzie także Koncert gotycki (1951) - Andrzeja Panufnika, który powstał jako ilustracja muzyczna do filmu "Wit Stwosz". W tym neoklasycznym utworze kompozytor nawiązał wyraźnie do wczesnobarokowego okresu muzyki polskiej, tworząc dzieło o archaicznym charakterze. Zwieńczeniem wieczoru będzie II Symfonia e-moll op. 27 (1908) - Sergiusza Rachmaninowa. Każda nuta dzieła potwierdza słowa rosyjskiego mistrza: "Muzyka powinna wyrażać ojczyznę kompozytora, jego miłości, religię, książki, które wywarły na niego największy wpływ, obrazy, które kocha".

Partie solowe wykona wyśmienity trębacz Igor Cecocho. Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej dyryguje Ian Hobson.

Subskrybuj to źródło RSS