wywiady

Zaproszenie na III Rzeszowską Jesień Muzyczną

           Czas, który dzieli nas od rozpoczęcia III Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej, można policzyć już w godzinach, bo impreza rozpoczyna się 5 października 2019r.
           Pomysłodawcą tego wydarzenia jest pan Grzegorz Mania, absolwent Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie fortepianu prof. Stefana Wojtasa (dyplom z wyróżnieniem) i Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie (studia prawnicze). Doskonalił swoje umiejętności w zakresie gry na fortepianie w Guildhall School of Music and Drama w Londynie, a na Uniwersytecie Jagiellońskim uzyskał tytuł doktora nauk prawnych za pracę poświęconą muzyce w prawie autorskim.
          Grzegorz Mania występuje jako solista i kameralista w kraju i za granicą. Jest doświadczonym i wszechstronnym muzykiem-kameralistą. Współpracuje z wieloma znakomitymi solistami, wspólnie z pianistą Piotrem Różańskim współtworzy duet Zarębski Piano Duo. Pan Grzegorz Mania jest Prezesem Zarządu Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów.

          Zofia Stopińska: Organizatorem wszystkich edycji Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej jest reprezentowane przez Pana Stowarzyszenie Polskich Muzyków Kameralistów.
          Grzegorz Mania: Organizatorami są także: Wydział Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz rzeszowscy Dominikanie, którzy dołączyli do nas w tym roku. Bardzo się z tego cieszymy, bo fundusze nam pozwoliły na to, żeby zaprosić również orkiestrę kameralną i rozpoczynamy nasz Festiwal koncertem w świątyni. Możemy pokazać, że muzyka kameralna może pięknie brzmieć także w innych wnętrzach, bo tak naprawdę ona nie wywodzi się z sal koncertowych.
          Cieszę się, że dwa koncerty tegorocznego Festiwalu odbędą się w Kościele oo. Dominikanów.
Tam w sobotę, 5 października o 20:00, inaugurujemy III Rzeszowską Jesień Muzyczną, a wystąpi orkiestra kameralna Extra Sounds Ensemble. Ten zespół kiedyś grał bardzo często z Nigelem Kenndy’m , a solistkami będą skrzypaczki Alicja Śmietana i Maria Sławek. Podczas tego wieczoru zabrzmią dzieła kompozytorów różnych epok, od baroku poczynając, aż po wiek dwudziesty.

           Drugi koncert odbędzie się w następnym dniu i tak będzie w sumie przez trzy październikowe weekendy.
           - Bardzo się cieszę, że ten Festiwal wzrastał z każdym rokiem. Zaczynaliśmy od trzech koncertów, podczas drugiej edycji w ubiegłym roku udało się zorganizować pięć koncertów, a w tym roku będzie ich w sumie sześć.
Postanowiliśmy, że w niedziele koncerty rozpoczynać się będą o 16:00, tak, aby po obiedzie był czas na popołudniową kawę, spacer i na koncert.

           Już 6 października o 16:00, w sali koncertowej Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego rozpocznie się recital wokalny.
           - Bardzo się cieszę, że mamy w ofercie recital wokalny, bo moją ambicją jest, aby te recitale pojawiały się w każdej edycji Festiwalu. Uważam, że za mało jest recitali pieśniowych w Polsce. W tym roku zachęcam podwójnie dlatego, że wykonawczyni jest fantastyczna i nie odmówiłem sobie przyjemności grania z nią. Pani Hanna Hipp jest wspaniałą mezzosopranistką, która podbija światowe sceny operowe. Śpiewała w mediolańskiej La Scali, regularnie wraca do Covent Garden Theatre i zawsze gorąco jest oklaskiwana na tych scenach za cudowny śpiew i genialne aktorstwo.
          W Rzeszowie Hanna Hipp wystąpi z bardzo ciekawym repertuarem. Koncert rozpoczniemy od pieśni Stanisława Moniuszki, ale później pojawią się pieśni Francois’a Poulenca, który skomponował cykl „8 polskich pieśni”, ale właściwie są to jego autorskie aranżacje bardzo popularnych pieśni – m.in. „Płynie Wisła, płynie”, „Jezioro”, „Polska młodzież”. Są to patriotyczne „hity” przefiltrowane przez język muzyczny Poulenca. Bardzo rzadko można usłyszeć na estradach te pieśni do polskich tekstów, napisane przez francuskiego kompozytora. W programie znajdą się także nieznane, cudowne pieśni ludowe Benjamina Brittena, oraz bardzo popularne cykle pieśni Maurycego Ravela i Manuela de Falli.

          Udało się Panu zaprosić do Rzeszowa znakomitych wykonawców, bo oprócz świetnych artystów zajmujących się wyłącznie wykonywaniem muzyki kameralnej, wystąpią także wspaniali soliści, którzy grać będą wspólnie.
          - To prawda, bo 19 października o 20:00 rozpocznie się drugi koncert w Kościele oo. Dominikanów w Rzeszowie, gdzie odbędzie się klasyczny recital kameralny, a wystąpi znany ze świetnych kreacji muzyki polskiej „Messages Quartet” w składzie : Małgorzata Wasiucionek – skrzypce, Oriana Masternak – skrzypce, Maria Shetty – altówka i Beata Urbanek-Kalinowska – wiolonczela.
Usłyszymy kwartety smyczkowe Stanisława Moniuszki, Władysława Żeleńskiego oraz Johannesa Brahmsa.
          W następnym dniu (20 października) o 16:00 spotkamy się w sali koncertowej Wydziału Muzyki UR, aby posłuchać jednego z najlepszych polskich duetów fortepianowych – „Ravel Piano Duo”, który tworzą Agnieszka Kozło i Katarzyna Sokołowska. Ten Duet ma w repertuarze ogromną ilość utworów, a w Rzeszowie wykonają kilka arcydzieł. Będzie Fantazja f-moll Franza Schuberta, ale w programie przeważać będą mało znane utwory polskich kompozytorów: Stanisława Moniuszki, Władysława Żeleńskiego i Zygmunta Noskowskiego.

           Wspaniałymi wydarzeniami będą z pewnością koncerty, które zakończą III Rzeszowską Jesień Muzyczną.
           - W sobotę, 26 października o godz. 18:00, w sali Wydziału Muzyki odbędzie się wyjątkowy koncert, który chyba nie zdarzyłby się nawet w Warszawie w takim składzie. Podczas tego wieczoru wystąpią: skrzypkowie Jakub Jakowicz i Maria Sławek, altowiolistka Katarzyna Budnik- Gałązka, wiolonczelista Bartosz Koziak i pianista Krzysztof Książek. Trudno sobie wyobrazić lepszych muzyków. Trzeba także podkreślić, że kwintet fortepianowy dość rzadko gości na scenach, a w tym składzie wystąpi chyba po raz pierwszy i to wydarzenie będzie miało miejsce w Rzeszowie. Rewelacyjnie zapowiada się program, bo najpierw usłyszymy dwa kwartety fortepianowe: Gustava Mahlera i Franka Bridge’a , później zabrzmi Kwintet fortepianowy Johannesa Brahmsa.
           Zakończy Festiwal w niedzielę (27 października) o 16:00 recital Kai Danczowskiej, która z radością przyjęła zaproszenie do Rzeszowa. Maestra Kaja Danczowska przyjedzie razem z córką Justyną. Koncert będzie wyjątkowy również ze względu na program, bo usłyszymy kapitalną Sonatę tureckiego kompozytora Fazila Say’a, Sonatę Philippa Glassa, a ponieważ w tym roku mamy okrągłe rocznice urodzin i śmierci Grażyny Bacewicz, stąd w programie pojawi się także Partita tej kompozytorki.
Zapraszam serdecznie na wszystkie koncerty III Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej.

Z Panem Grzegorzem Manią – pianistą, kameralistą, prawnikiem i Prezesem Zarządu Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów rozmawiała Zofia Stopińska

Festiwal Muzyczny im. Jana Kusiewicza w Jarosławiu

          Ze wspaniałymi wrażeniami wróciłam z sobotniego koncertu pierwszej edycji Festiwalu Muzycznego im. Jana Kusiewicza w Jarosławiu, który odbywa się z inicjatywy dwóch panów: Starosty Jarosławskiego Tadeusza Chrzana oraz urodzonego w tym pięknym mieście tenora i pedagoga dr hab. Jacka Ścibora, Dyrektora Artystycznego i Programowego Festiwalu.
Zaproszenie gospodarzy przyjął prof. dr hab. Piotr Kusiewicz, syn Patrona Festiwalu
Impreza zaplanowana została w dniach 27 – 29 września 2019 roku i odbywa się w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych w Jarosławiu.

           Festiwal rozpoczął „Wieczór z Primadonną”, a jego główną bohaterką była wspaniała sopranistka Katarzyna Oleś-Blacha, która wystąpiła z towarzyszeniem pianistki Marty Mołodyńskiej-Wheeler. Ostatni dzień dedykowany jest dzieciom, które zostały zaproszone przez Organizatorów na Poranek Muzyczny „Chopin, Moniuszko i inne chłopaki czyli nasza kadra artystyczna”
           Najbardziej owocna w wydarzenia była sobota 28 września (drugi dzień Festiwalu), bowiem już o 10:00 przed południem rozpoczęły się Mistrzowskie Lekcje Śpiewu – dedykowane uczniom klas wokalnych szkół muzycznych Podkarpacia, prowadzone przez prof. dr hab. Piotra Kusiewicza, śpiewaka, pianistę i pedagoga – profesora śpiewu w Akademii Muzycznej w Gdańsku i w Akademii Sztuki w Szczecinie.
           O 18:00, rozpoczęła się pierwsza część festiwalowego wieczoru – „Jan Kusiewicz we wspomnieniach syna”. Była to bardzo interesująca prelekcja połączona z prezentacją multimedialną.
           Część druga, zatytułowana została „Kontynuatorzy Sztuki Wokalnej Maestro Jana Kusiewicza”, której gospodarzem był również prof. Piotr Kusiewicz. Ta część wieczoru rozpoczęła się świetnym występem zaproszonych gości z Czech – sopranistki Olgi Procházkovej, której towarzyszył František Šmid zasiadający przy organach i fortepianie. Artyści wykonali pięć ulubionych utworów Maestro Jana Kusiewicza – m.in.: „Ave Maria” G. Donizettiego (w duecie z Piotrem Kusiewiczem) i słynną arię „Miesiączku, powiedz mi” z opery „Rusałka” A. Dvořaka.
           Środkowe ogniwo wypełniły występy studentów prof. Piotra Kusiewicza z klas śpiewu w Akademii Muzycznej w Gdańsku i Akademii Sztuki w Szczecienie. Z towarzyszeniem pianistów Jadwigi Zieniewicz i Krzysztofa Figla śpiewali: Piotr Gryniewicki – tenor, Michał Komorek – bas, Damian Zaborowski – tenor, Jakub Borowczyk – kontratenor (wspaniała aria z opery „Tankred”) i Chińczyk Jingxing Tan - tenor (aria z opery G. Donizettiego „Córka pułku” (w której aż 9 razy trzeba zaśpiewać „wysokie c”).
          Na zakończenie wystąpiła Iga Caban – sopran, która także uczyła się śpiewu u prof. Piotra Kusiewicza, a od niedawna jest solistką opery w Genewie. Artystka z towarzyszeniem pianisty Krzysztofa Figla, rewelacyjnie wykonała wielką scenę Eleonory z opery „Trubadur” G. Verdiego (z oddali towarzyszył jej Jingxing Tan w roli Manrica). Wieczór zakończył ognisty Czardasz z operetki „Cygańska miłość” F. Lehara w wykonaniu Igi Caban i pianisty Krzysztofa Figla.
Z pewnością wypełniająca salę publiczność, tak jak ja, długo nie zapomni tego wieczoru.

          Pragnę także zaprosić Państwa do przeczytania wywiadu zarejestrowanego w Jarosławiu w marcu 2017 roku, który przybliży wszystkim znakomitego Patrona nowego Festiwalu Muzycznego w Jarosławiu

           Pamięci Maestro Jana Kusiewicza  - Maestro Jana Kusiewicza wspomina syn prof. Piotr Kusiewicz

           Zofia Stopińska: W ramach VI Dni Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej w Jarosławiu, mamy wieczór poświęcony pamięci jednego z najwybitniejszych tenorów XX wieku - Jana Kusiewicza w 95. rocznicę urodzin. Pana Ojciec przeszedł do historii polskiej wokalistyki jako „Maestro wysokiego c”. Na Podkarpaciu, a szczególnie w Jarosławiu i okolicy Jego życiorys i działalność powinny być znane, bo przecież urodził się niedaleko stąd.
          Piotr Kusiewicz: Dlatego zostałem tutaj zaproszony. Te strony zawsze były bliskie mojemu Ojcu i podkreślał to w wielu wywiadach, których często udzielał. Ze szczególnym sentymentem przywoływał w pamięci pani wizytę w Gdańsku i rozmowę nagraną dla Radia Rzeszów. Zawsze się ożywiał, kiedy była mowa o Rzeszowie, a szczególnie gdy wspominało się Jarosław. Jestem bardzo szczęśliwy, a jednocześnie czuję się zaszczycony, że na tak ważnym festiwalu jak „Dni Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej”, jeden z wieczorów został poświęcony pamięci mojego Ojca. Niedługo będą dwa lata, jak odszedł, w wieku prawie 94. lat.          Do końca Jego myśli zawsze wędrowały w okolice Jarosławia, czyli do Rzeplina – małej wioseczki, której parafia jest w Pruchniku. Od dziecka miałem zakodowane dwie miejscowości – Rzeplin i Jarosław. Większość ludzi rozmawiających z Ojcem, nie uświadamiała sobie, gdzie ten Rzeplin jest, a nawet często zniekształcano nazwę i mówiono Rzepin. Ojciec reagował natychmiast – „... nie, nie, nie, to żaden Rzepin, to jest Rzeplin, piękna wioska koło Jarosławia, w przedwojennym województwie lwowskim”. Przecież to wszystko zupełnie inaczej wtedy wyglądało. Ojciec z rodziną wyjechał z Rzeplina jak miał 2 latka, to był rok 1923. Wyjechali do Torunia, ponieważ tam była możliwość osiedlenia się i pracy. Pomimo, że był małym dzieckiem, to jednak zapamiętał pewne obrazy z Rzeplina, o których często mówił. Pamiętał rzekę, wielkie drzewa, najbliższe domy i osoby, które się nim zajmowały. Wrócił do Rzeplina jak miał 77 lat. Miałem wówczas koncert w Filharmonii Rzeszowskiej, śpiewałem w „Stworzeniu Świata” – Haydna. Zaproponowałem rodzicom, aby wybrali się ze mną do Rzeszowa. Nie trzeba ich było długo namawiać, ponieważ moja Mama jak usłyszała, że gdzieś jedziemy, to już była spakowana i gotowa do wyjścia. Tato specjalnie nie lubił dalekich podróży, ale jak usłyszał, że jedziemy w jego rodzinne strony, zgodził się natychmiast. W Rzeszowie spotkaliśmy się z nieodżałowanej pamięci prof. Anną Budzińską, która przysłała nam na studia do Gdańska, wspaniałego Pawła Skałubę. Paweł był z nami przez cały czas pobytu w Rzeszowie. Dysponował on samochodem i podróżowaliśmy po tych pięknych rejonach. Pojechaliśmy oczywiście do Rzeplina i ojciec chodząc po miejscach, które pamiętał z dzieciństwa – mówił : „... mój Boże, to jest strumyczek, a kiedyś wydawało mi się, że to jest wielka rzeka. Te wszystkie przestrzenie są takie malutkie, a zapisały mi się w pamięci, jako ogromne, baśniowe...”. Byliśmy również w Pruchniku. Odwiedziliśmy tam proboszcza księdza kanonika Kazimierza Trelkę. Weszliśmy do kościoła, stanęliśmy przy chrzcielnicy, gdzie Ojciec przed laty był chrzczony i zaśpiewaliśmy „Ave Maria” – Donizettiego w tercecie – Tato z Pawłem śpiewali partię tenorową, a Ja „robiłem” za podwójnego barytona. Ta wizyta w Rzeplinie bardzo poruszyła mojego Ojca. Chociaż mieszkał tam krótko, ale zawsze powracał myślami do tego okresu. Związany był też bardzo z Toruniem, ponieważ rodzina zamieszkała w tym mieście na stałe. Tam chodził do szkoły, tam zaczął śpiewać w chórze w Katedrze Świętych Janów. Tam też zastała ich wojna i stamtąd został zabrany do obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Po wojnie wrócił do Torunia, gdzie pracował w Urzędzie Miejskim – śmiał się, że był „dygnitarzem miejskim”, ale jednocześnie chodził do szkoły muzycznej. Od 1950 roku, zaczęła się jego droga związana z Gdańskiem w którym mieszkał do końca życia.

           W wywiadzie, który miałam zaszczyt i przyjemność z panem Janem Kusiewiczem przeprowadzić przed laty - wielki tenor powiedział skromnie, że głos dała mu Bozia. Tutaj należy podkreślić, że nawet najsławniejsi tenorzy, nie mieli na zawołanie „wysokiego c” i nie potrafili z taką lekkością śpiewać o każdej porze dnia i nocy.
          - Ja myślę, że to był dar, który otrzymał właśnie od Boga. Był osobą wierzącą, ale nie starał się, aby wszyscy go w kościele widzieli. Skromniutko i cichutko zawsze siadał na chórze, gdzie nikt go nie rozpraszał. Nikt nie wiedział, że Kusiewicz śpiewa też w kościele.

          Wspaniały głos uratował panu Janowi życie w obozie koncentracyjnym.
          - Ojciec wiele razy opowiadał, że w obozie kazali im różne piosenki śpiewać jak szli do pracy, albo po apelach. Kiedyś śpiewali ludową piosenkę „ Wyganiała Kasia wółki”. Sami mężczyźni, a więc śpiewali dość nisko. Ponieważ dla Ojca to było stanowczo za nisko, śpiewał oktawę wyżej. Usłyszał to oczywiście sztubowy i kazał mu odejść na bok. Powiedział mu: „...dam ci dodatkową porcję jedzenia, abyś miał siłę do śpiewania”. Sztubowy był Kaszubem z pochodzenia. Myślę o tym często, bo przecież to były czasy, kiedy ludzie byli zmuszani do robienia różnych rzeczy. My tych czasów nie rozumiemy i osądzamy tych ludzi, a ja jestem wdzięczny temu człowiekowi, że dzięki niemu Ojciec miał jedną pajdę chleba, czy trochę brukwi więcej i jakoś przetrwał do końca wojny. Inne zdarzenie miało miejsce przy egzekucji. Wieszano więźniów, a chwilę wcześniej jeden z „opiekunów” powiedział do Ojca : „Teraz im coś zaśpiewaj – najlepiej jakieś tango”. Ojciec popatrzył na tych zmasakrowanych ludzi i zaśpiewał arię kościelną „Pieta Signore”, która przez całe lata była przypisywana Alessandro Stradelli. Skomponował ją faktycznie Louis Niedermeyer, a opera z której ta aria pochodzi była zatytułowana „Stradella”. Nie chodzi jednak o to. Kiedy ojciec skończył, padło pytanie: „Takiego tanga to jeszcze nie słyszałem – o czym ty śpiewałeś?” Ojciec powiedział zgodnie z prawdą – „Panie, zlituj się nad tymi ludźmi i okaż im łaskę”. Nie wiadomo, czy piękny śpiew, czy utwór sprawiły, że nie otrzymał żadnej kary.Ojciec był w obozie do ostatniej chwili jego istnienia. Kiedy obóz likwidowano, tysiące więźniów pędzono w kierunku Wejherowa. Kiedy znaleźli się w tamtejszym więzieniu, w nocy zauważono jakieś przewinienie i pomimo, że ktoś się przyznał i został zastrzelony. Wiadomo było, że na tym się nie skończy. Wszystkim kazano stanąć pod murem. Był środek nocy, więźniów oświetlono reflektorami, a Ojciec stał w pierwszym rzędzie. Pomyślał wtedy: „Mój Boże, niewiele lat przeżyłem (miał niecałe 24 lata), a trzeba się pożegnać z życiem”. Lufy karabinów były wymierzone w więźniów i czekano na komendę. W tym momencie na kilka sekund zgasło światło – zrobiło się ciemno. Wiedziony jakimś instynktem samozachowawczym Ojciec, padł natychmiast na ziemię i za sekundę poleciały salwy – ciała innych znalazły się na nim. Zazwyczaj, po takich egzekucjach sprawdzano, czy ktoś żyje i dobijano żywych. Ponieważ Rosjanie byli blisko, Niemcy tym razem nie mieli na to czasu. Kiedy nastała cisza, Ojciec po jakimś czasie wygrzebał się i poszedł do najbliższej wioski. Miał darowane życie. Nigdy nie sądził, że będzie długo żył. W obozie robiono na nim ćwiczenia pseudo – medyczne - z klatki piersiowej wyrwano mu jakiś nerw. Skutek tego był taki, że zrobiły mu się zrosty na lewym płucu. Podczas badań lekarskich, po prześwietleniu, te zrosty były widoczne i zwykle stawiano diagnozę, że ma gruźlicę. To była jednak tylko część obumarłego płuca. Pomimo to śpiewał tak długo i zadziwiał siłą swojego głosu. Zaraz po wojnie mówił, że pożyje góra dwadzieścia lat, dożył 94. , a odszedł w spokoju – w Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego o godzinie 4.30 we śnie. Kiedy lekarz – prof. Leszek Bieniaszewski stwierdził zgon – powiedziałem : panie profesorze, cieszę się, że Ojciec radosne Alleluja zaśpiewa Panu Zmartwychwstałemu. Uważam bowiem za wielki dar, że w tym dniu mógł odejść z tego świata.

          Powiedzmy teraz o związkach pana Jana Kusiewicza z Operą Bałtycką, bo był jednym z pierwszych śpiewaków tej Opery.
          - Ojciec i Jerzy Szymański - znakomity gdański bas, pochodzący z Torunia i późniejszy mój profesor – pojechali na konkursowe przesłuchania do Bydgoszczy i tam zostali zauważeni. Otrzymali propozycję pracy w nowo utworzonym Studio Opery Bałtyckiej. Od 1 stycznia 1950 roku, Ojciec został tam już zaangażowany i pierwszą jego partią operową, był Leński w „Eugeniuszu Onieginie”. Dyrektorem Studia Operowego i późniejszej Opery Bałtyckiej był Zygmunt Latoszewski - legenda polskich dyrygentów, wspaniała postać. Dostać się pod jego skrzydła było wielkim szczęściem, ponieważ można było szlifować swoje umiejętności dzięki jego wskazówkom. Stopniowo Ojciec wchodził w różne przedstawienia. Pojawił się w roli Stefana w „Strasznym dworze”, później była „Halka”, „Faust”. Tych oper było dwadzieścia pięć i trudno mi wymienić je chronologicznie. Kazimierz Wiłkomirski, który również tam działał i przygotowywał „Cyrulika sewilskiego” w 1952 roku. Obsadził Ojca w roli Almavivy. Przed premierą była prezentacja opery w formie koncertowej. Wydarzenie to zostało nagrane przez Radio Gdańsk. Niezapomniana red. Wanda Obniska dbała aby wszystkie ważne wydarzenia były zarejestrowane. Dzięki temu, mam to nagranie jak Ojciec śpiewał Almavivę. Zdarzyło się to jeden raz w jego życiu. Dyrekcja powierzała mu, zgodnie z predyspozycjami, role cięższego gatunku. Do partii Almavivy trzeba mieć bardzo lekki głos, operować sprawną koloraturą , natomiast frazy Verdiego, Pucciniego czy Moniuszki są inne. Ojciec miał kolegów, którzy dysponowali lżejszymi głosami i wytłumaczył dyrektorowi, żeby im dać szansę. Tak się też stało.

          Pewnie będąc jeszcze dzieckiem, wielokrotnie podziwiał Pan swego Ojca śpiewającego różne partie podczas spektakli operowych.
          - Pamiętam, że po raz pierwszy byłem w operze, kiedy miałem 3 lata. To był „Eugeniusz Oniegin”. Ojciec wówczas nie śpiewał i razem siedzieliśmy na widowni. Po raz pierwszy znalazłem się w świątyni sztuki. Zobaczyłem ciemną widownię i rozjaśnioną scenę, na której był domek z oknami, z drzwiami, a przed nim, jakaś pani sprzątała liście. To był bardzo malowniczy obraz, dzisiaj kojarzę go z płótnami Chełmońskiego. Wkrótce Ojciec zabrał mnie na „Cyrulika sewilskiego”. Rozynę śpiewała cudowna Bogna Sokorska. Miałem wówczas 4 lata, siedziałem bardzo poważny w pierwszym rzędzie, z uwagą śledziłem całą operę. Kiedy wróciłem do domu, powtarzałem bardzo znany motyw z Uwertury. Rodzice wówczas stwierdzili, że mam pamięć muzyczną, poczucie rytmu i dobry słuch. Pamiętam, że była na tym spektaklu jakaś ważna delegacja z Warszawy i jej członkowie siedzieli tuż za nami, w drugim rzędzie. Jeden z panów, który nazywał się Stefan Jędrychowski w przerwie zwrócił się do mnie z pytaniem: „Nie jesteś chłopczyku zmęczony? Nie chce ci się spać?”. Bardzo poważnie stwierdziłem wówczas – proszę pana ja jestem w operze, tu się nie śpi. To były lata 50-te. Następną dekadę nazywam „złotym okresem Opery Bałtyckiej”. W 1967 roku Ojciec wrócił z rodzinnych odwiedzin w Kanadzie i przywiózł mi mały, przenośny magnetofon szpulowy. Zacząłem na nim nagrywać opery. Przede wszystkim te, w których Ojciec brał udział. Dyrekcja Opery nie miała nic przeciwko temu. Teraz pewnie nie było by to możliwe. Nagrałem kilkanaście oper w ciągu paru lat i proszę sobie wyobrazić, że one stanowią dla mnie bezcenny materiał dźwiękowy z tamtego okresu. Robię teraz z tych nagrań płyty – portrety muzyczne gwiazd opery bałtyckiej z jej złotego okresu. Zdążyłem przygotować CD Heleny Mołoń, która także pochodzi z tych rejonów. Wprawdzie urodziła się w Drohobyczu, ale rodzina przeniosła się do Jarosławia i do dzisiaj tutaj mieszka. Przedstawicielem rodu jest pan doktor Maciej Mołoń wspaniały i ceniony w Jarosławiu stomatolog. Pani Helena Mołoń ukończyła 100 lat 27 stycznia. Była wielka uroczystość z tej okazji. W prezencie, przygotowałem płytę z jej nagraniami, głównie pochodzącymi z moich taśm. Wprawdzie są to nagrania amatorskie, ale odświeżone przez pana Mariusza Zaczkowskiego – mojego serdecznego przyjaciela, który jest znakomitym realizatorem dźwięku, brzmią bardzo dobrze. Doskonaląc te nagrania, pan Mariusz pomaga mi zachować pamięć o artystach, którzy przed laty byli gwiazdami Opery Bałtyckiej. Dzięki temu można się cieszyć ich sztuką, na której ja się wychowałem. Swoją świadomość, smak muzyczny, doświadczenie i wiedzę – budowałem słuchając tych osób, obcując z nimi. To jest mój dług wobec nich. Jest to praca czasochłonna - trzeba materiał opracować, wytłoczyć płytę , zaprojektować i przygotować odpowiednią szatę graficzną. Te wszystkie komponenty nie są tanie, ale jak taka płyta trafia do rąk zainteresowanych – dziwią się : ”Gdzie to zostało wydane”. Mam tych płyt kilkanaście. Zebrałem między innymi nagrania mojego profesora – Jerzego Szymańskiego, znakomitej Urszuli Szerszeń, świetnej Aliny Kozłowskiej, a w tej chwili kończę płytę Marii Zielińskiej, która też była wielką damą gdańskiej sceny i w przyszłym tygodniu kończy 93 lata . Chcę jej też zrobić niespodziankę. Ta kolekcja powstaje dzięki temu, że ja chodziłem i nagrywałem, nie przypuszczając nawet, że kiedyś to się przyda. To jest bezcenny materiał. Nieważne, że jest niedoskonały pod względem technicznym, ale pan Mariusz robi wszystko, aby to brzmiało z najmniejszym uszczerbkiem dla głosu, bo wiadomo, że jak się poprawia dźwięk, redukuje szumy, to często odbywa się to kosztem głosu. On potrafi tak to zrobić, że głos nie cierpi a nagrania zyskują na jakości.

          Pana Matka była świetną pianistką.
          - Moja Mama całe życie była w cieniu Ojca i do dzisiaj pozostaje w cieniu - nawet ja wspominam o niej w drugiej kolejności – może dlatego, że nie żyje już osiemnaście lat ( w maju będzie osiemnaście lat jak odeszła). Miała zaledwie 69 lat – mogła jeszcze żyć, ale nieuleczalna choroba jaką jest rak żołądka, skróciła jej życie. Mama była dziewięć lat młodsza od ojca. Spotkali się w Średniej Szkole Muzycznej w Gdyni – Orłowie. Mama była w klasie fortepianu, a ojciec w klasie śpiewu, natomiast babcia pracowała w Operze w księgowości. Była kiedyś taka sytuacja, że Opera jechała z koncertem do pobliskiego Władysławowa. Tato miał wówczas śpiewać i babcia postanowiła zabrać Halusię, bo tak mówiła o swojej córce, na ten koncert. Jak opowiadała mi Mama, zafascynował ją głos Ojca, śpiewał tak pięknie, że aż ją za serce ściskało. Niedługo spotkali się po zajęciach w szkole muzycznej, do której razem chodzili i Ojciec poprosił, aby mu coś zagrała. Tak się zaczęło... Na wspólne muzykowanie, Mama zaprosiła Ojca do domu, ona grała na fortepianie, a on śpiewał. Postanowiła też czymś poczęstować młodego atrakcyjnego tenora. Pięknie potrafiła nakryć i przyozdobić stół, ale nie miała serca do przygotowywania potraw, a babci nie było w domu. Jak ojciec mi po latach opowiadał o tej wizycie - Mama znalazła jakieś śledzie w słoiku, które jeszcze nie były przygotowane odpowiednio do jedzenia, zalała je tranem i podała. Tata zjadł, wprawdzie z trudem mu przez gardło przeszło, ale nie wypadało odmówić. Ledwo skończył jedną porcję, a na talerzu znalazła się druga. Do końca życia pamiętał jak jadł te śledzie. Później ich drogi się połączyły i byli razem.

          Odziedziczył Pan po rodzicach talent i jako mały chłopiec rozpoczął Pan naukę gry na fortepianie.
          - Byłem skazany na muzykę, chociażby dlatego, że jak Mama była w poważnym stanie, bardzo dużo ćwiczyła na fortepianie przygotowując się do dyplomu w Średniej Szkole Muzycznej. Już wtedy słuchałem muzyki. Wkrótce po moich narodzinach, Mama rozpoczęła studia i znowu godzinami ćwiczyła. Często sadzała mnie w dużym fotelu, zabezpieczała wokół poduszkami, abym nie wypadł i grała na fortepianie. Jak Ojciec wracał po próbie, to myślał, że dziecka nie ma w domu. Dopiero kiedy otworzył drzwi do pokoju, widział grającą żonę, a w fotelu Piotrusia, który zasłuchany i wpatrzony w mamę, przebierał paluszkami. Jak już wspomniałem, moje zdolności muzyczne zostały stwierdzone po powrocie do domu ze spektaklu „Cyrulika sewilskiego”. Rodzice zadecydowali, że powinienem zacząć naukę gry na fortepianie. Mama zaczęła mnie uczyć. Po pewnym czasie moją edukacją pianistyczą zajęła się prywatnie pani Celina Markowska – starsza, bardzo doświadczona pianistka. Jak byłem w trzeciej klasie szkoły podstawowej, rozpocząłem naukę w szkole muzycznej, a w następnym roku trafiłem do pionu ogólnokształcącej szkoły muzycznej. Tym sposobem, w jednym budynku uczyłem się do ukończenia studiów, bo w tam też była Wyższa Szkoła Muzyczna.

          Pan Jan Kusiewicz nie chciał, aby syn został śpiewakiem.
          - Ojciec chciał, abym został dyrygentem. Twierdził, że znam świetnie literaturę muzyczną, jestem zdolny i będę dobrym dyrygentem. Nie chciał żebym śpiewał, ale nie dlatego, że wyrośnie mu jakaś konkurencja. Mówił, że dla dobrego śpiewaka, to jest taki życiowy klasztor – tego nie wolno, tamtego nie wolno, cały czas trzeba dbać o formę, żyje się w ciągłym stresie – po co to mojemu synowi. Ale ja chciałem śpiewać i to było silniejsze od argumentów Ojca. Zacząłem uczyć się śpiewać u pani prof. Barbary Iglikowskiej po kryjomu - Ojciec nic o tym nie wiedział. Mama była wtajemniczona i finansowała mi te lekcje. Po jakimś czasie Tato się pogodził z tym, że jednak będę śpiewał i niedługo stał się entuzjastą tego co robię. Do końca życia towarzyszył mi w różnych koncertach, wyjeżdżaliśmy razem i bardzo cieszyłem się, kiedy jeździł ze mną. Wcześniej, jak jeszcze żyła moja Mama – to obydwoje ze mną podróżowali. Przez to, że żyli wówczas jakby moim tempem i moimi różnymi dokonaniami, było to znakomitym środkiem napędzającym ich samych. Nie czuli się ludźmi na bocznicy, na emeryturze, tylko uczestniczyli w moim życiu i nie wychodzili z tego zaklętego kręgu muzyki.

           Sporo czasu upłynęło od przejścia pana Jana Kusiewicza na emeryturę, ale do dzisiaj jest legendą Opery Bałtyckiej.
           - Jest pamiętany do dzisiaj w szczególny sposób. Kiedy zmarł, w czasie pogrzebowej mszy świętej, w Katedrze Oliwskiej, która jest naprawdę ogromną świątynią, wszystkie ławki były zajęte. Bardzo lubił i cenił Ojca śp. ks. Arcybiskup Tadeusz Gocłowski, który przewodniczył mszy świętej. Powiedział przepiękne, wzruszające kazanie. Było kilkunastu księży, których nie zapraszałem – przyszli z potrzeby serca. Znali i szanowali Ojca, bo często śpiewał w kościołach gdańskich. Poza tym ja przez dwadzieścia lat prowadziłem emisję głosu w Seminarium Duchownym w Oliwie i Kusiewiczowie są w tym środowisku znani.

          Powiedział Pan podczas wieczoru: „Sława sama się obroni, pamięć trzeba podtrzymywać”. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz zostanie Pan poproszony o przyjazd na Podkarpacie, aby wspominać wspaniałego syna tej ziemi, wielkiego tenora Jana Kusiewicza i dzięki temu pozostanie także w pamięci następnych pokoleń.

Publiczność i jej obecność nadaje sens naszej pracy

„Carmina burana” Carla Orffa w wersji na chór mieszany, 2 fortepiany i zespół perkusyjny zakończyła 8 września 2019 roku 22. Mielecki Festiwal Muzyczny. Partie solowe śpiewali: Karina Skrzeszewska – sopran, Maciej Gallas – tenor i Maciej Bartczak – baryton, przy fortepianach zasiedli Agnieszka i Piotr Kopińscy, na instrumentach perkusyjnych grali Adam Bonk i Michał Żymełka, partie chóralne wykonali członkowie trzech chórów, a były to: Chór” Akord” ZNP i SCK w Mielcu, Podkarpacki Chór Męski i Strzyżowski Chór Kameralny, a dyrygował Grzegorz Oliwa. Gospodarzami wieczoru byli: Joanna Kruszyńska – dyrektor Festiwalu i dyrektor SCK w Mielcu oraz Piotr Wyzga – muzyk i pedagog.
Koncert zakończył się wielkim sukcesem, były gorące brawa, owacja na stojąco i nie obeszło się bez bisu.
Przed koncertem poprosiłam o krótką rozmowę panią Karinę Skrzeszewską, znakomitą polską śpiewaczkę, obdarzoną przez naturę niezwykłej urody sopranem. Bardzo się na to spotkanie cieszyłam, bo Artystka zawsze zachwyca mnie wspaniałym głosem i kreacjami aktorskimi.

          Zofia Stopińska: W 2008 roku zadebiutowała Pani rolą Łucji w „Łucji z Lammermoor” G. Donizettiego w Operze Śląskiej i odniosła Pani wielki sukces. Wkrótce gorąco była Pani oklaskiwana po wykonaniu Kantaty „Carmina burana”. Te występy zostały wysoko ocenione także przez recenzentów i uhonorowane prestiżową nagrodą Złotej Maski za najlepszą kreację wokalno-aktorską 2008 roku. Bardzo się cieszę, że dzisiaj wystąpi Pani w tej Kantacie w Mielcu.
          Karina Skrzeszewska: Tak, ale to już zamierzchłe czasy. Bardzo się ucieszyłam z tego nagłego zastępstwa w Mielcu, ponieważ w tym samym składzie z Grzegorzem Oliwą, Maciejem Gallasem i Maciejem Bartczakiem śpiewałam w Strzyżowie chyba osiem albo dziewięć lat temu. Z chęcią tutaj przyjechałam, żeby zaśpiewać, chociaż już się zarzekałam na zakończenie sezonu w Filharmonii i Operze Podlaskiej, że już więcej tego utworu nie będę śpiewać. Nie ma to nic wspólnego z możliwościami mojego głosu, bo zarówno wysoka kadencja, jak i In Trutina, która jest średnicowa i bardzo piękna, to wszystko jest do zaśpiewania i nie wykracza poza możliwości głosu bel cantowego, ale chciałabym już oscylować w stylistyce bardziej dramatycznego repertuaru. Gdyby to nie było zastępstwo, to podobnie jak w Filharmonii Łódzkiej, odmówiłabym występu. Kantatę "Carmina burana" zaśpiewałam ponad 30 razy, biorąc udział w 2 realizacjach scenicznych, wielu koncertach. Mój głos, inny niż 10 lat temu, predestynuje do wykonywania innego repertuaru.

          Cieszę się, że po raz drugi będę Panią oklaskiwać już niedługo, bo 23 września wystąpi Pani w ramach Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku z programem „Callas jakiej nie znacie...”. Czytałam bardzo pochlebne recenzje o tym projekcie i czekam na ten wieczór z niecierpliwością, z pewnością będzie wyjątkowy.
          - Ten program powstał z dwóch przyczyn. Maria Callas była i jest mi bliska nie tylko dlatego, że mam podobnie jak ona greckie pochodzenie, ale przede wszystkim jako wspaniala artystka, śpiewaczka, która wyznaczyła w teatrze operowym nowe trendy. Partie operowe, które posiadam w repertuarze i po które będę sięgać w przyszłości to te, w których brylowała Callas, jednak ona zadebiutowała w roli Santuzzy, śpiewała w jednym roku wagnerowską Izoldę, Elvirę w "Purytanach" i Toskę. Dziś wydaje się to niedorzeczne i nieprofesjonalne, ale kiedyś śpiewaczki śpiewały różnorodny repertuar. Ja podążam konsekwentnie od lirycznej koloratury w coraz to nowe rejony, wymagając gęstości, dojrzałości i dramatyzmu. W ostatnich latach śpiewałam partie tzw. "dużego belcanta": "Normę" i "Annę Bolenę" w Operze Krakowskiej, "Dona Carlosa" w Bydgoszczy i Niemczech, "Nabucco" w Gdańsku, Bytomiu i Wrocławiu. Obecnie szykuję się do kilku spektakli "Nabucco" w Niederbayern Landestheater, gdzie również wezmę udział w nowej realizacji opery "Maria Stuarda" Donizettiego, gdzie będę kreować parię Elżbiety.
           Wracając do programu „Callas jakiej nie znacie...”, z którym wystąpię w Sanoku, chcę podkreślić, że jest on napełniejszy, kiedy towarzyszy mi mój wspaniały kolega, znawca opery, krytyk muzyczny Marcin Maria Bogusławski – wykładowca na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Łódzkiego. Marcin pięknie opowiada o Callas, o jej interpretacjach, o tym, co było jej fenomenem, dlaczego cieszyła się tak wielką popularnością, dlaczego mówiło się, że wprowadziła teatr do opery, jakim była naprawdę głosem. Nie opowiadamy o faktach z jej życia, bo o tym można sobie przeczytać. Staramy się skupić na tym, co charakteryzowało Marię Callas jako śpiewaczkę. Tę opowieść ilustrujemy ariami, które wykonywała – publiczność wysłucha arii m.in.z „Toski”, „Traviaty”, „Nabucco” i oczywiście „Normy”.

           Na „Normę” może Pani zaprosić do Opery Krakowskiej.
           - Tak. Zapraszam już niedługo, 29 września.

          Wracając do, jak to Pani określiła, zamierzchłych czasów, i Pani debiutu w Operze Śląskiej w „Łucji z Lammermoor”, to chyba w tym samym roku ta opera wystawiana była również na Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku i pamiętam, jak przepięknie Pani śpiewała kilkunastominutową arię Łucji z III aktu w bardzo niewygodnej pozycji.
          - To faktycznie była piękna realizacja i w scenie obłędu reżyser dał mi całkowitą dowolność. Moje przygotowanie do roli Łucji i fakt, że wygrałam wtedy casting w Operze Śląskiej, zawdzięczam mojemu profesorowi Dariuszowi Grabowskiemu, który ze mną pracował nad tą partią. Uwielbiałam śpiewać Łucję, a moje ówczesne warunki głosowe dawały mi swobodę interpretacyjną. Posiadałam rozległą skalę sięgającą do „b3”, a to powodowało, że scenę obłędu z jej najbardziej karkołomnymi wysokimi dźwiękami wykonywałam w każdej pozycji.

          W kolejnych latach kariery Pani głos się rozwijał, przybywało pierwszoplanowych ról operowych i operetkowych, a aktualnie jest ich ponad 20, ale Pani głos przez cały czas brzmiał pięknie.
          - Faktem jest, że bazując na technice bel canto, śpiewaczki mogą cieszyć się długimi karierami i różnorodnym repertuarem. Głos dojrzewa, zmienia się wraz z nami. Podobnie jak dziewczyna zmienia się w dojrzałą kobietę, tak i jej głos nabiera nowych barw, gęstości, ciężaru. Pragnęłam, by role wykonywane przeze mnie na scenie były kompatybilne z moją osobowością i możliwościami. Ogromnie się cieszę, że mi się to udaje.

          Z pewnością już decyduje Pani sama o swoim repertuarze, ale znam śpiewaczki, które mają swoich doradców i jak mają jakieś wątpliwości, to udają się do nich po radę.
          - Ja też mam taką osobę i jest to prof. Dariusz Grabowski. Jesteśmy w stałym kontakcie, bo przecież przez cały czas głos jest eksploatowany, podlega różnym siłom, różnym zjawiskom. Nieodzowne jest „zewnętrzne ucho”, które jest w stanie wysłyszeć najdrobniejsze zmiany wówczas, gdy my sami często przyzwyczajamy się do nich. I ich nie zauważamy. Wtedy łatwo zboczyć z dobrej drogi i iść po ratunek dopiero, gdy z głosem jest bardzo źle.
Aby tego uniknąć, staram się pracować głosem w oparciu o prawidła techniki belcantowej oraz dbać o dobór właściwego repertuaru.

          Tak jak Maria Callas jest Pani Greczynką, specjalizuje się Pani w dużej mierze w podobnym do jej repertuarze. Czy to są powody, dla których czuje Pani bliskość tej wielkiej śpiewaczki?
          - Nie mogę powiedzieć, że jest mi do niej blisko. Ona w swoich czasach była jedyna, inna od pozostałych, a dzisiaj jest ikoną świata operowego i absolutnie nie chcę być nigdy porównywana do niej. Natomiast jej sposób patrzenia na operę jako na teatr, na sztukę w ogóle, jest mi bliski. Uważam, że publiczność przychodząca na spektakle operowe oczekuje nie tylko zachwytu pięknymi frazami i techniką wokalną, ale oczekują autentyzmu emocji, prawdziwych międzyludzkich interakcji, gry aktorskiej, która nada roli siłę dramatycznego wyrazu.

          Urodziła się Pani we Wrocławiu i tam przez cały czas mieszkają rodzice. Pierwsze lata pobytu Mamy w Polsce nie były łatwe.
          - Tato odszedł 3 lata temu. Mama nadal mieszka we Wrocławiu. Jak wielu Greków, którzy pojawili się w Polsce po wojnie domowej w Grecji, przyjechała tu jako 9-letnia dziewczynka i wychowywała się w domu dziecka. Dopiero po 8 latach, kiedy rozpoczęto kojarzyć rozdzielone rodziny, Mama odnalazła swoją mamę. Opowiadała, jak bardzo to było wzruszające i wyczekiwane spotkanie. Ponieważ moja Mama wyszła za mąż za Polaka, została w Polsce, natomiast reszta rodziny powróciła do Grecji i nadal tam mieszkają.
          Mama zawsze się udzielała artystycznie: statystowała w filmach, śpiewała, tańczyła i wszelka działalność sceniczna była jej bardzo bliska. Do dzisiaj chętnie uczestniczy w życiu kulturalnym, angażuje się w różne projekty. Nieuniknionym było, że pójdę w jej ślady. Najpierw przedszkole muzyczne, potem balet, nauka gry na gitarze, nauka śpiewu w ognisku muzycznym, średnia szkoła muzyczna, studia na Akademii Muzycznej. Wszystko zawsze krążyło wokół muzyki. Dziś opera stała się moim zawodowym światem.

           Dzięki Mamie poznała Pani grecką kulturę, muzykę, obyczaje, język...
          - Tak, Mama była nauczycielką języka greckiego i uczyła też inne dzieci. Później zaczęłam jeździć do Grecji, nauczyłam się języka, muzyka i greckie tańce ludowe są mi szczególnie bliskie. Każdego roku jeżdżę do Grecji w czasie wakacji, a w tym roku byłam również wiosną i chciałabym bywać tam coraz częściej.

          Pani córka interesuje się kulturą grecką, zna język?
          - Dużo słów rozumie, potrafi się porozumieć używając prostych zwrotów, ale myślę, że przyjdzie też taki moment, kiedy pojedzie sama do Grecji, że szybko się nauczy mówić, bo ma talent do języków.

          Na różne sposoby stara się Pani propagować grecką muzykę i sztukę.
          - Tak. Czuję się w obowiązku kultywować tradycje matczynej ojczyzny, a poza tym sprawia mi to wielką przyjemność. Stworzyłam specjalnie projekt „Hellada... mój dom ze snów”, podczas którego wykonuję greckie pieśni, a mama opowiada o Grecji i jej kulturze. Wielokrotnie występowałam w ramach różnych festiwali piosenki greckiej i kultury greckiej. Mam grono przyjaciół, którzy podobnie jak ja mają pontyjskie korzenie. Mój przyjaciel, wybitny artysta i scenograf, wykładowca na wrocławskiej ASP, Michał Hrisoulidis od wielu lat przybliża szerszemu gronu historię Greków Pontyjskich, ich kulturę, muzykę, tańce... Staram się zawsze go w tym wspierać i uczestniczyć w tych ważnych dla nas wydarzeniach. Świadomość naszego pochodzenia, zakorzenienia wypełnia ważna rolę w budowaniu naszej narodowej tożsamości. Odpowiada na pytanie: kim jesteśmy. Grecja jest krajem wielkiej historii i wielkich tragedii, słońca i nostalgii, patosu i lekkości. To wszystko zapisane zostało w muzyce z tamtych stron.

           Jest Pani związana na stałe z jakimś teatrem operowym w Polsce?
           - Dwa lata temu zakończyłam współpracę z Operą Śląską i od tamtej pory pracuję kontraktowo. W tym sezonie będę śpiewać w Niemczech. Już 1 października wyjeżdżam do Passau i tam spędzę czas do połowy lutego. Biorę udział w nowej produkcji „Marii Stuart”, oprócz tego śpiewam w „Nabucco”. Będę ponadto występować w Polsce, również na rodzimej wrocławskiej scenie, z czego się bardzo cieszę.

           Zawód śpiewaka to „życie na walizkach”, pewnie Pani bliscy są już do tego przyzwyczajeni.
           - Owszem. Od samego początku, czyli od ponad 10 lat bardzo dużo podróżowałam, w domu bywałam gościem. Jest to inny rytm życia i wymaga dobrej organizacji i pomocy ze strony bliskich.
          Mam ogromne wsparcie ze strony mojego partnera. A córka Sofija skończy w styczniu 15 lat i jest również bardzo samodzielną nastolatką. To, że mój dom może wspaniale funkcjonować bez mojej ciągłej obecności, daje mi wielki komfort w pracy.

           W tym sezonie możemy zaprosić Państwa tylko do Sanoka i Krakowa. Mamy nadzieję, że kiedyś jeszcze usłyszymy Panią także na Podkarpaciu.
           - Zapraszam 23 września do Sanoka na program „Callas, jakiej nie znacie...”, a wkrótce, bo 29 września do Krakowa na „Normę” – bardzo piękna inscenizacja w reżyserii Laco Adamika. Publiczność i jej obecność nadaje sens naszej pracy, dla nich śpiewamy i każde wzruszenie, każda radość wywołana na ich twarzach sprawia mi ogromną satysfakcję i wypełnia ciepełkiem serce.
           Bardzo chętnie wracam też do mniejszych ośrodków, gdzie dostęp do muzyki wykonywanej na żywo jest mniejszy niż w dużych miastach. Cieszę się, gdy widzę duże zainteresowanie muzyką klasyczną. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że propagowanie sztuki jest bardzo ważne.

Zainteresowanie muzyką jest ogromne i to jest wspaniałe.

           Jest mi ogromnie miło, że mogę Państwu przedstawić artystkę urodzoną na Podkarpaciu – panią Dominikę Farbaniec.
Od dawna o tym myślałam, ale jak miałam okazję oklaskiwać panią Dominikę Farbaniec podczas koncertów w Krośnie, to po ich zakończeniu nie było okazji lub czasu na rozmowę. Będąc w lipcu przez kilka dni w Rymanowie-Zdroju, wysłuchałam koncertów w ramach Festiwalu im. Hanki Ordonówny i podczas jednego z nich śpiewała m.in. Pani. Udało nam się nawiązać kontakt, dzięki któremu spotykamy się w Rzeszowie.

          Zofia Stopińska: Ze wstydem muszę się przyznać, że nie wiem o Pani zbyt wiele, chociaż pochodzi Pani z jednego z najpiękniejszych zakątków Podkarpacia.
          Dominika Farbaniec: To prawda, mój rodzinny Rymanów-Zdrój jest jednym z najpiękniejszych uzdrowisk w Polsce. Ukończyłam Szkołę Muzyczną I stopnia w Krośnie, a później ukończyłam Akademię Muzyczną im. Karola Szymanowskiego w Katowicach w klasie śpiewu prof. Michaliny Growiec.

          Ciekawa jestem, kto i kiedy powiedział Pani, że ma Pani talent i głos, który należy kształcić.
          - Tą osobą była pani prof. Michalina Growiec, która odwiedzała często ten zakątek Podkarpacia, bo pochodzi z Jedlicza.
Podczas jednego z koncertów w Szkole Muzycznej w Krośnie usłyszała mnie i stwierdziła, że mam dobry głos i powinnam pójść w tym kierunku. Jak miałam 15 lat, zaczęłam jeździć na warsztaty wokalne do Krynicy-Zdroju, a po ukończeniu średniej szkoły ogólnokształcącej zdałam egzamin wstępny do Akademii Muzycznej w Katowicach i tam ukończyłam studia wokalne.

          Później postanowiła Pani ukończyć studia podyplomowe na kierunku związanym ze śpiewem.
          - Tak, ukończyłam Podyplomowe Studium z Logopedii i Emisji Głosu.

          Czy wtedy myślała już Pani o działalności, którą aktualnie Pani prowadzi?
          - Nie, bo nie wiedziałam wtedy, że przeprowadzę się do Warszawy. Planowałam, że będę działać na Śląsku i w Krakowie, ale stało się inaczej i w Warszawie mieszkam już blisko siedem lat.
          Tam prowadzę Agencję Muzyczną, która oprócz nauki śpiewu zajmuje się edukacją muzyczną i szeroko pojętym managementem artystycznym. Organizuje wydarzenia muzyczne – koncerty, pisze projekty artystyczne, współpracuje na polu muzycznym z firmami podczas działalności eventowej i staram się cały czas poszerzać ofertę oraz szukać pomysłów na dalszy rozwój.

          Interesuje mnie bardzo edukacja muzyczna, która obejmuje bardzo szeroki przekrój wiekowy, bo mogą się uczyć u Pani zarówno dzieci, młodzież, jak i osoby dorosłe. Jaki gatunek muzyki przeważa?
          - Stworzyłam Program Umuzykalniający – „Mała Estrada”, skierowany do dzieci w wieku przedszkolnym oraz szkolnym i to był mój pierwszy projekt, jaki udało mi się zrealizować w Warszawie. Są to zajęcia umuzykalniająco-wokalne dla dzieci, bo w tak młodym wieku nie można ingerować w głos. Często się o tym zapomina, niestety...
Ingerencja w głos może rozpocząć się dopiero w momencie, w którym dziewczyna bądź chłopak osiągną dojrzałość fizjologiczną.

           Mogą do Pani szkoły uczęszczać także dzieci, które mają kłopoty z wymową.
          - Tak, bo to wszystko się łączy. Artykulacja jest jednym z elementów prawidłowej emisji głosu i z czasem kłopoty z wymową znikają w sposób naturalny.
W swojej pracy (głównie z dorosłymi) wykorzystuję również elementy techniki Speech Level Singing – pracując zarówno nad swoim głosem, jak i podczas uczenia innych. Myślę jednak, że nie ma jednej dobrej metody, trzeba ciągle szukać, ponieważ głos zmienia się przez całe nasze życie.

           Czy dużo jest ludzi, którzy chcą się uczyć śpiewać?
           - Bardzo dużo. Aktualnie na antenach telewizyjnych programów promujących, na różne sposoby, talenty wokalne nie brakuje, więc zainteresowanie nauką śpiewu jest dużo większe. Trzeba także podkreślić, że ludzi utalentowanych jest w Polsce bardzo dużo.

          Wiele osób rozpoczynających naukę śpiewu nie zdaje sobie sprawy z tego, że strun głosowych nie można wymienić, często śpiewają bardzo trudne utwory, a później leczenie głosu trwa bardzo długo.
          - Myślę, że po wielu latach już mogę o tym powiedzieć. Jestem po ogromnych problemach z głosem. Musiałam długo pracować, żeby już nigdy tych problemów nie było. Na szczęście od dawna nie mam już żadnych problemów ze śpiewaniem. Mówię o tym, aby przestrzec wszystkich wokalistów i uświadomić im, że naprawdę trzeba być bardzo ostrożnym, zarówno jeśli chodzi o repertuar, który się śpiewa, jak i osoby, z którymi się współpracuje.
           Chrypa nie jest czymś normalnym. Jeżeli mamy nawet niewielkie problemy z głosem, to znaczy, że coś nie działa dobrze. Po latach mogę zdecydowanie stwierdzić, że można pracować bardzo dużo głosem i nie wpływa to niekorzystnie na jego działanie. Wręcz przeciwnie, poprawia się jego jakość, pod warunkiem, że aparat głosowy działa w sposób odpowiedni. Wtedy problemy pojawiają się, kiedy robimy dłuższą przerwę i kiedy jest rozluźnienie, ale jeśli jesteśmy w formie, to nie powinno być żadnych kłopotów.
          Wiele lat temu rozmawiałam na ten temat z foniatrą panią Alicją Różak-Komorowską (nieżyjącą już, niestety), która leczyła śpiewaków z całej Polski, a także z zagranicy i która zawsze powtarzała wszystkim śpiewakom, że podczas wysiłku głosowego, jeżeli jest zdrowy głos i technika jest odpowiednia, to nic nie powinno się nam dziać.
Teraz, już z własnego doświadczenia, mogę stwierdzić, że to prawda.

          Przekonała się Pani także, że zapotrzebowanie na muzykę jest ogromne, bo oprócz sal teatrów operowych i filharmonicznych, jest mnóstwo innych miejsc i okazji do wykonywania muzyki. Koncerty w niewielkich miejscowościach są bardzo ważne, bo odbywają się o wiele rzadziej niż w wielkich centrach muzycznych.
          - Zapotrzebowanie jest ogromne na muzykę w różnych aspektach. Często pewne ograniczenia wynikają z braku środków finansowych. Czasy dla sztuki są trudne, ale zainteresowanie muzyką jest ogromne i to jest wspaniałe.

          Różnorodność Pani działalności w zakresie edukacji i jednocześnie czynne uprawianie muzyki wymagają wielkiej dyscypliny, a jednocześnie wypełniają każdą wolną chwilę.
          - Tak, bo działam w różnych dziedzinach: występuję jako wokalistka, uczę, organizuję szkolenia (również wyjazdowe) i koncerty edukacyjne, a także zapewniam oprawę muzyczną różnych imprez. Zabiera mi to sporo czasu, ale Warszawa jest dobrym miejscem do takiej działalności.
Szczegółowe informacje na temat wszystkich moich działań można znaleźć w Internecie.      

          Słuchając kilka razy Pani śpiewu odniosłam wrażenie, że równie dobrze się Pani czuje śpiewając arie, pieśni, fragmenty musicali i filmów, a także piosenki. Czy któryś z wymienionych gatunków jest Pani najbliższy?
          - Musical jest chyba moją największą miłością, ale po latach pokochałam także ambitne piosenki z dobrymi tekstami.

          Świetnie się Pani czuje z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej.
          - Owszem, bardzo lubię występować z orkiestrą symfoniczną. Działam w branży już ponad 10 lat i planuję poszerzyć repertuar.
Jesteśmy w trakcie nagrywania płyty z utworami do tekstów Karola Wojtyły. Planujemy wydanie krążka w przyszłym roku, na setną rocznicę urodzin naszego Papieża. Muzykę skomponował Jan Pałys, a śpiewa ze mną Adam Rymarz, wokalista z Krosna, który aktualnie mieszka w Łodzi.

          Czy często występuje Pani w rodzinnych stronach?
          - Czasami, ale najczęściej przyjeżdżam tutaj, aby odwiedzić moich Rodziców, a działam głównie w Warszawie. Czasem proszą mnie o radę pracownicy Gminnego Ośrodka Kultury w Rymanowie. Rozmawialiśmy już o przyszłorocznym Festiwalu Hanki Ordonówny, ale jeszcze nie pora, aby mówić o szczegółach.

          Na zakończenie chcę jeszcze powrócić do lipcowego koncertu w Rymanowie-Zdroju i zapytać, czy łatwo się śpiewa w rodzinnych stronach? Na koncercie było mnóstwo kuracjuszy, ale było także wiele osób, które dobrze Panią znają i pamiętają jako małą dziewczynkę.
          - Na szczęście jestem na takim etapie, że czuję się pewniej jeśli chodzi o sprawy techniczne, co zdecydowanie polepsza moje samopoczucie. ;)
Komfort działania jest wyższy, ale tak naprawdę wychodząc na scenę, przecież nigdy do końca nie wiemy, jak będzie.
Myślę, że pokora wobec piękna muzyki, dźwięków jest niezbędna do wykonywania tego zawodu!!!
Bardzo lubię wracać i śpiewać na Podkarpaciu, bo tutaj jest mój dom...

Z Panią Dominiką Farbaniec - śpiewaczką, nauczycielką i animatorką życia muzycznego rozmawiała Zofia Stopińska w sierpniu 2019 r.

Koncerty w takim miejscu pozostają niezapomniane.

           XIII Festiwal Muzyki Kameralnej „Bravo Maestro” zakończył 24 sierpnia 2019 r. w Sali Koncertowej Stodoła w Kąśnej Dolnej wspaniały „Maraton Wirtuozowski”, wypełniony popisami solowymi i kameralnymi Mistrzów.
          Wieczór rozpoczął się bardzo miłym akcentem, bowiem pan Ryszard Zabielny, zastępca dyrektora Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, wręczył Łukaszowi Skubiszowi, uczniowi Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej w Tarnowie w klasie akordeonu Wiesława Kusiona, nagrodę im. Anny Knapik, przyznaną na Festiwalu Warsztaty z Mistrzami – Tydzień Talentów 2019. Laureat wystąpił przed publicznością, wykonując efektowne Divertimento, które skomponował Andre Astier, francuski kompozytor i akordeonista, działający w ubiegłym stuleciu.     Później gospodyni tego wieczoru pani Regina Gowarzewska zapowiedziała solowe popisy zaproszonych do „Maratonu Wirtuozowskiego” wspaniałych artystów, którzy sami mówili o utworach, jakie postanowili zaprezentować festiwalowej publiczności.
          Wystąpili kolejno: pianista Robert Morawski, altowiolista Michał Zaborski, akordeonista Klaudiusz Baran, skrzypek Mariusz Patyra, oboistka Joanna Monachowicz, wiolonczelista Tomasz Strahl i skrzypaczka Katarzyna Duda. Po wspaniałych kreacjach solowych lub z towarzyszeniem fortepianu i krótkiej przerwie rozpoczęła się fascynująca część kameralna.
          Z wymienionego grona wspaniałych polskich instrumentalistów poprosiłam o spotkanie ze znakomitym wirtuozem-skrzypkiem Mariuszem Patyrą, którego publiczność Festiwalu „Bravo Maestro” gorąco oklaskiwała po raz pierwszy.

           Zofia Stopińska: Jestem pod ogromnym wrażeniem dzisiejszego wieczoru i chcę Panu serdecznie podziękować, bo Pana gra, podobnie jak pozostałych wspaniałych Artystów, którzy dzisiaj wystąpili, przeniosła nas na ponad trzy godziny do wspaniałego świata muzyki.
Aż się nie chce wierzyć, że był Pan i występował w Kąśnej Dolnej po raz pierwszy.
          Mariusz Patyra: Tak, jestem pierwszy raz w Kąśnej Dolnej, ale o miejscu i tradycjach tego Festiwalu słyszałem już od samego początku. Dzisiaj prof. Tomasz Strahl powiedział, że uczestniczy w festiwalach „Bravo Maestro” od 1996 roku, czyli od pierwszej edycji. Ja tylko z opowiadań wiem, że odbywały się tutaj nie tylko koncerty, ale również kursy mistrzowskie, że przyjeżdżały tu takie znakomitości, jak Konstanty Andrzej Kulka, Vadim Brodski, Waldemar Malicki i długo można by było wyliczać, bo gościło tu wielu znakomitych muzyków.
           Jestem szczęśliwy, że mogłem tu przyjechać i zachwycam się tym magicznym miejscem, z dala od miejskiego zgiełku. Czuje się tutaj coś, co trudno opisać słowami. Trzeba tu po prostu przyjechać i zobaczyć otaczające nas piękno, powąchać, jak pachnie tutaj powietrze. Koncerty w takim miejscu pozostają niezapomniane.

          W pierwszej części wieczoru Artyści, którzy w nim uczestniczyli, przedstawiali się publiczności i uzasadniali wybór utworu, który wykonywali. Pan jako pierwszy Polak, który wygrał Konkurs im. Niccolò Paganiniego w Genui (2001 r.) i zdobył specjalną nagrodę za najlepsze wykonanie kaprysów Niccolò Paganianiego, wybrał arcytrudny Kaprys nr 24 a-moll op. 1 Paganiniego. Podkreślił Pan, że ten utwór towarzyszy Panu przez wiele lat. Miałam szczęście kilkanaście lat temu słuchać go w Pana wykonaniu na żywo, mam Pana nagranie tego Kaprysu, którego także wiele razy słuchałam, ale dzisiaj odebrałam go zupełnie inaczej. Oprócz wspaniałego popisu technicznego, była to zachwycająca, bardzo osobista kreacja muzyczna.
           - Strona muzyczna każdego utworu jest dla mnie zawsze bardzo ważna. Nie ma dwóch takich samych wykonań. Ten sam utwór wykonywany w różnych salach zabrzmi zawsze trochę inaczej. Każdego dnia słuchamy trochę inaczej muzyki, pomimo, że tekst jest ten sam.
Ja nigdy nie analizuję i nie porównuję swoich wykonań, każdy koncert jest dla mnie wyjątkowym przeżyciem i za każdym razem staram się zagrać jak najpiękniej. Uważam, że tak jest uczciwie. Nad warsztatem człowiek pracuje całe życie, natomiast dzisiaj, może dlatego, że niedawno grałem ten sam Kaprys z kwintetem w aranżacji Krzysztofa Herdzina, grając go solo bardziej delektowałem się tym czasem i dłużej chciałem się cieszyć tą chwilą, ponieważ Kaprys jest bardzo krótki i wariacje przechodzą jedna w drugą.
Czułem także, że publiczność słucha mojej gry z wielką uwagą i skupieniem, dlatego mogłem tą ciszą, tym czasem pomiędzy wariacjami operować i dać się trochę zapomnieć.

          Wspaniała była także druga część koncertu. Wszyscy jesteście znakomitymi solistami i indywidualnościami, a w tym ogniwie koncertu daliście się poznać jako wytrawni kameraliści.
           - Takie jednorazowe projekty są wspaniałe. Rzadko się zdarza, że spotykamy się w gronie przyjaciół bądź znajomych muzyków i łączymy się na scenie podczas trwania jednego utworu.
           Dzisiaj z Klaudiuszem Baranem i z Robertem Morawskim graliśmy słynne Oblivion Astora Piazzolli. To tango jest w różnych konfiguracjach wykonywane i za każdym razem jest cudownie odbierane przez publiczność. Dzisiaj było wyjątkowo nie tylko dlatego, że Klaudiusz grał na bandoneonie. Przed koncertem mieliśmy jedną krótką próbę, podczas której ustaliliśmy tylko, kto kiedy wchodzi z tematem. Był ustalony schemat, ale całe dopełnienie, wszystko, co działo się podczas wykonania przed publicznością, było sprawą chwili. Tego nie można było ani zaplanować, ani wyuczyć się, bo wtedy nie byłoby spontaniczne, nie byłoby prawdziwe.

            Rewelacyjne były także duety na dwoje skrzypiec Beli Bartoka w wykonaniu Katarzyny Dudy i Pana.
            - Wykonaliśmy pięć z czterdziestu czterech duetów. Przyznam się, że nie znałem wcześniej tych duetów. Przekonałem się, że są to wspaniałe, krótkie, żywiołowe utwory o bardzo interesującej kolorystyce, z typowymi dla rumuńskiej muzyki melodiami ludowymi i elementami perkusyjnymi. Harmonia w utworach Bartoka jest niepowtarzalna. Podczas gry wymienialiśmy się partiami pierwszych i drugich skrzypiec. Obydwoje byliśmy zafascynowani tą muzyką i jej kolorystyką.

          Przyznam się, że dzięki Panu poznałam przepiękny utwór Antonia Bazziniego, a publiczność zachwycona była utworem finałowym.
          - To można było przewidzieć, bo Czardasz Vittorio Montiego zawsze jest wspaniale odbierany, a dzisiaj wykonaliśmy go bardzo spontanicznie z Klaudiuszem Baranem i Robertem Morawskim. Wspomniane przez panią Scherzo fantastique op. 25 Bazziniego bardzo rzadko jest wykonywane, ale jak gram ten utwór, publiczność zawsze jest zachwycona, bo to przepiękne błyskotliwe dzieło.

           Wiem, że ma Pan trzy instrumenty: kopię skrzypiec Guarneri del Gesu z 1733 roku, skrzypce weneckiego lutnika z 1914 roku Giulia Degani oraz replikę „Il Cannone” z 1742 (na oryginalnych grał Paganini), zbudowaną w 2000 roku przez Johna B. Erwina z Dallas, którą zdobył Pan podczas Konkursu Niccolò Paganiniego za najlepsze wykonanie Kaprysów tego wielkiego wirtuoza. Może grał Pan dzisiaj na ostatnim z wymienionych instrumentów?
          - Dzisiaj grałem na kopii Guarneri del Gesu z 1733 roku, zbudowaną przez Christiana Erichsona w Hannoverze w 2003 roku. Na wspomnianej przez panią kopii „Il Cannone” gra moja studentka, która pilnie potrzebowała instrumentu.
Chcę się przy okazji pochwalić, że zacząłem uczyć w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy i w ten sposób spełniło się moje marzenie, bo od wielu lat myślałem o nauczaniu.

           Ciekawa jestem, czy jako artysta, który nie ma żadnych problemów technicznych, potrafi Pan pomagać w rozwiązywaniu takich problemów swoim studentom.
           - W tym miejscu muszę zaprotestować, bo to nieprawda, że nie mam żadnych problemów. Nic nie przychodzi samo. Nauczyłem się mądrze ćwiczyć i jestem przyzwyczajony do tego ćwiczenia oraz ciężkiej pracy. Żeby dobrze grać i mieć siłę przekazu będąc na scenie, to trzeba mieć opanowany warsztat i cały czas pielęgnować oraz rozwijać swoje umiejętności.
           Wszystkie problemy rozumiem i tłumaczę studentom, jak sobie z nimi poradzić i jak sam ćwiczę. Nie mam żadnych tajemnic i moi studenci wiedzą, że wszystko im pokażę i wyjaśnię, w jaki sposób mogą najłatwiej zmierzyć się z konkretnym problemem. To jest bardzo ciekawa praca i wykonując ją sam także się dużo uczę.

           Uczy Pan w Polsce i na nasze szczęście coraz częściej występuje Pan w naszym kraju. Czy planuje Pan niedługo zamieszkać w Polsce na stałe?
           - Staram się jak najczęściej występować w Polsce i jeśli jestem z odpowiednim wyprzedzeniem zapraszany, to bardzo chętnie przyjeżdżam i gram.
O zamieszkaniu w Polsce na razie trudno mówić, bo z żoną i chłopcami mieszkamy w Hanowerze. Tam jest nasz dom i tam uczą się nasi chłopcy. Starszy syn jest dobrze zapowiadającym się muzykiem – saksofonistą. Gra na saksofonie altowym i sopranowym. Aktualnie jest na słynnych Letnich Torturach Muzycznych w Wadowicach, gdzie pracuje pod kierunkiem prof. Pawła Gusnara. Jest bardzo zadowolony i pełen entuzjazmu po pierwszych lekcjach z prof. Gusnarem. Młodszy syn rozpoczyna naukę gry na trąbce.

           Pan także niedawno prowadził kursy w Polsce.
           - Tak, niedawno prowadziłem klasę skrzypiec na Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Nowym Sączu, zainicjowanych przez prof. Barbarę Halską, a w tej chwili uczę na Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Wilanowie, które prowadzi pani Róża Paderewska. Zrobiłem sobie krótką przerwę na koncert w Kąśnej Dolnej i jutro rano wracam do Wilanowa.

           W najbliższych miesiącach ma Pan jakieś plany związane z Polską?
           - Tak, niedługo rozpoczyna się nowy rok akademicki w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, mam zaplanowany koncert w Filharmonii Opolskiej, gdzie wystąpię pod batutą Przemysława Neumanna i wykonam I Koncert skrzypcowy fis-moll Henryka Wieniawskiego. Bardzo się cieszę, że wykonam to dzieło, bo nie grałem go już dawno. Później wystąpię w Bydgoszczy z „moim” kwintetem, który tworzą moi studenci oraz absolwenci Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Wystąpimy tam w ramach Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka u Źródeł”. Na ten koncert także się bardzo cieszę, a w listopadzie ukaże się bardzo długo wyczekiwana, nie tylko przeze mnie, płyta. Jest to projekt zrealizowany wspólnie z Krzysztofem Herdzinem i Orkiestrą „Sinfonia Viva”. Nagraliśmy przepiękny materiał, który zaaranżował Krzysztof Herdzin na skrzypce i orkiestrę kameralną.
Chętnie o tej płycie opowiem w późniejszym terminie.

           Zostawię Panu adres i poproszę o przesłanie materiałów o tym krążku, które opublikujemy na portalu „Klasyka na Podkarpaciu”, gdzie jest specjalne miejsce na promocję nowych płyt.
           - Zrobię to z przyjemnością, bo to będzie bardzo ciekawe i oryginalne wydawnictwo.

           Jeszcze raz dziękuję za wspaniały koncert i za rozmowę.
           - Ja także bardzo dziękuję, bardzo mi było miło rozmawiać z panią w ten letni sobotni wieczór na tarasie Dworku Ignacego Jana Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.

Do historii przechodzą tylko wielcy artyści

          Przed nami jeszcze tylko jeden koncert w ramach XV Jubileuszowego Festiwalu Żarnowiec, który odbędzie się 15 września 2019 roku o 19.00 w Kościele Parafialnym w Jedliczu w wykonaniu Festiwalowej Orkiestry Kameralnej i solistów Opery Śląskiej w Bytomiu. Podobnie jak w latach ubiegłych, Festiwal organizowany jest przez Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu oraz Towarzystwo Operowe i Teatralne, a Dyrektorem Artystycznym Festiwalu jest pan Marek Wiatr, śpiewak, malarz, pedagog i zasłużony animator kultury.
         W ramach jubileuszowej edycji odbyły się już cztery koncerty na terenie Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu – jeden w Sali „Lamusa” i trzy na plenerowej scenie przed dworkiem Marii Konopnickiej.
Dzisiaj w centrum naszych zainteresowań będzie wydarzenie, które zainaugurowało Festiwal.
          5 września sala w budynku „Lamusa” wypełniła się po brzegi publicznością, a nawet w ostatniej chwili została udostępniona publiczności sąsiednia sala wystawowa.
Koncert inauguracyjny wypełniły najsłynniejsze arie, duety i tercety z oper „Halka” i „Straszny Dwór” Stanisława Moniuszki oraz pieśni tego kompozytora, m.in. „Dziad i baba” czy „Czaty”. Z towarzyszeniem pianistki Haliny Mansarlińskiej śpiewali je znakomicie soliści związani w Operą Śląską w Bytomiu: Justyna Dyla – sopran, Włodzimierz Skalski – baryton i Bogdan Kurowski – bas.
           Gościem specjalnym tego wieczoru był Pan Juliusz Multarzyński – wybitny polski artysta fotografik, inżynier, menadżer kultury i wydawca, którzy przygotował eksponowaną w sali „Lamusa” wystawę fotografii z różnych realizacji oper Krzysztofa Pendereckiego.
Pan Juliusz Multarzyński przybliżył także publiczności nową książkę, przygotowaną wspólnie z panem Adamem Czopkiem, zatytułowaną „Maria Fołtyn – życie z Moniuszką”.
          To był bardzo interesujący, pełen emocji wieczór, który został gorąco przyjęty przez publiczność. Później był czas na oglądanie wystawy i rozmowy z panem Juliuszem Multarzyńskim.
Następnego dnia, przed spektaklem opery „Rigoletto” G. Verdiego, miałam okazję porozmawiać z panem Juliuszem Multarzyńskim i zapraszam do lektury.

           Zofia Stopińska: Dostępna w budynku „Lamusa” wystawa poświęcona jest operom Krzysztofa Pendereckiego i możemy na niej oglądać niewielką część zdjęć utrwalonych przez Pana podczas spektakli oper Mistrza wystawianych w Polsce.
          Juliusz Multarzyński: Krzysztof Penderecki skomponował do tej pory cztery opery i miałem przyjemność fotografować polskie wykonania.
Pierwsze zdjęcia zrobiłem w 1988 roku w Teatrze Wielkim w Łodzi, gdzie wystawiane były „Diabły z Loudun”.
Od tego momentu śledziłem wszystkie kolejne realizacje oper Krzysztofa Pendereckiego w Polsce. Dwukrotnie wystawiany był „Raj utracony” – najpierw w Warszawie, a później w Operze Wrocławskiej. Operę „Czarna maska” przygotował kilkanaście lat temu zespół Opery Krakowskiej i niedawno Opera Bałtycka.
Były pamiętne dwa spektakle „Króla Ubu” z 1993 roku w Operze Krakowskiej i w Teatrze Wielkim w Łodzi. Ta opera wystawiana była kilka razy w Teatrze Wielkim w Warszawie, w Operze Bałtyckiej w Gdańsku, a ostatnia realizacja „Króla Ubu” odbyła się w Operze Śląskiej w Bytomiu.

          Pan Włodzimierz Skalski, artysta tej Opery, pokazywał mi siebie na jednej z fotografii i wspominał fantastycznego reżysera pana Krzysztofa Nazara, podkreślając, że współpraca z nim była rewelacyjna.
          - To prawda, ponieważ ten spektakl wystawiany w Operze Krakowskiej był jednym z najładniejszych, jeśli chodzi o oprawę plastyczną i reżyserię. To był bardzo dobrze przygotowany spektakl.

          Spektakle prowadzone były przez różnych dyrygentów, czy zdarzyło się, że dyrygował Krzysztof Penderecki?
          - Nie przypominam sobie spektaklu pod batutą Kompozytora. Natomiast na wszystkich Maestro Penderecki był i patrzył dosyć surowym okiem. Ostatni spektakl „Króla Ubu” w Bytomiu tak mu się spodobał, że postanowił zaprosić wnuczkę i przyjechali wspólnie na kolejny spektakl.

          Jak oglądałam wczoraj eksponowane na wystawie piękne, kolorowe zdjęcia, pomyślałam, że fotografowanie w trakcie spektaklu wymaga ogromnych umiejętności i jest bardzo trudne.
          - Większość zdjęć robię podczas prób, ale nie zawsze jest to możliwe. W czasie spektaklu nie można się przemieszczać i absorbować swoją osobą publiczności, ale są takie momenty, że można parę fotografii zrobić. Starczy, jak ze spektaklu mam cztery albo pięć dobrych fotografii, a nie 128 na przykład (śmiech).
Zawsze można zrobić zdjęcie, które trwa troszkę dłużej niż tylko czas ekspozycji w gazecie, czy na jakimś portalu internetowym.

          Ma Pan ogromne zbiory zdjęć i takich tematycznych wystaw mógłby Pan zaproponować bardzo dużo.
          - Pewnie tak, ale staram się robić te wystawy dla osób wybitnych i bardzo znanych, bo to zostaje. Tak jak wczoraj, podczas otwarcia tej wystawy, mówiłem, że wszyscy dyrektorzy, wszyscy politycy, wszyscy uzurpatorzy zostają zapomniani, a do historii przechodzą tylko wielcy artyści i dlatego wcześniej zajmowałem się przygotowaniem specjalnych wystaw o Giuseppe Verdim, Ryszardzie Wagnerze, a z naszych polskich artystów o Marcelinie Sembrich-Kochańskiej i nie można pominąć największego naszego kompozytora i ambasadora polskiej kultury na świecie aktualnie – Krzysztofa Pendereckiego.

           Drugim powodem, dla którego musiałam się z Panem spotkać, jest nowa książka, której autorami są pan Adam Czopek i Pan. Książka zatytułowana „Maria Fołtyn – życie z Moniuszką” ukazała się w bardzo dobrym czasie, bo w Roku Stanisława Moniuszki, ale być może to szczęśliwy zbieg okoliczności, bo książka dokumentująca przebogatą działalność artystyczną Marii Fołtyn, zawierająca ogromną ilość fotografii i tak starannie wydana, musiała powstawać długo.
          - To prawda, książka powstawała długo. Na zbieranie informacji o pani Marii Fołtyn trzeba było dużo czasu. Mnie jest trudno powiedzieć, przez ile lat Adam Czopek, z którym tę książkę przygotowywaliśmy, ale myślę, że co najmniej przez 20 lat zbierał materiały o Marii Fołtyn, zbierał materiały o Stanisławie Moniuszce. Z pewnością wiele informacji miał w swoich zbiorach, bo jest znanym dziennikarzem, publicystą muzycznym i kolekcjonerem.
           Bardzo ważny był fakt, że obaj znaliśmy bohaterkę naszej książki. Poznałem panią Marię bardzo dawno, bo bodajże w 1986 albo w 1987 roku i miałem wówczas okazję fotografować jej spektakl „Hrabiny” Stanisława Moniuszki w Teatrze Wielkim w Warszawie. Mogę powiedzieć, że od tego czasu przypadliśmy sobie do gustu. Pani Maria mnie zaakceptowała i nigdy nie mówiła mi, co i jak mam robić, a jeśli już miała jakieś uwagi, to dotyczyły one drobiazgów.
Fotografowałem wiele spektakli w jej reżyserii, a później byłem obecny przy wszystkich konkursach, które ona prowadziła i stąd miałem duży materiał fotograficzny i mogłem go wykorzystać w książce.

          Książka wydana jest bardzo starannie, w twardych okładkach na dobrym papierze, mówiąc krótko – przyciąga wzrok. To wszystko musiało kosztować.
           - To prawda, złożyliśmy wniosek do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego o pomoc w wydaniu książki, udało się pozyskać środki. Mamy Rok Moniuszkowski i chwała Stanisławowi Moniuszce, ale również chwała pani Marii Fołtyn za to, że wiele lat swojego życia poświęciła na promowanie Moniuszki zarówno w Polsce, ale również za granicą.
Chyba do tej pory nikt tak nie promował twórczości Stanisława Moniuszki za granicą, jak pani Maria Fołtyn i nawet jeżeli w Roku Moniuszkowskim są zaplanowane jeden czy dwa spektakle w Operze w Wiedniu, to jest niewiele wobec tego, co zrobiła pani Maria Fołtyn.

           Sam tytuł książki „Maria Fołtyn – życie z Moniuszką” jest intrygujący, a jeszcze za życia pani Marii Fołtyn nazywano ją żartobliwie: „Wdowa po Moniuszce”. Maria Fołtyn naprawdę żyła z muzyką Stanisława Moniuszki.
           - Oczywiście, że tak. Sama się śmiała z powiedzenia, że jest „Wdową po Moniuszce”. Mówiła też, że nie chciałaby mieć takiego męża czy partnera jak Stanisław Moniuszko, bo uważała, że był nudny, ale doceniała jego muzykę. To wynikało też z tego, że doceniała naszą kulturę, twórczość Stanisława Moniuszki jest kwintesencją naszej kultury sarmackiej i nie tylko. O tym trzeba pamiętać i w ten sposób patrzeć na Stanisława Moniuszkę i jego muzykę.

          Skupiliśmy się głównie na latach, kiedy pani Maria Fołtyn była reżyserem, ale wcześniej była wybitną śpiewaczką. Wykonywała również główne partie w operach Stanisława Moniuszki i bardzo często sięgała po jego pieśni. Z ogromnego zbioru pieśni tego kompozytora większość pozostaje nieznana. Mogę podać przykład z wczorajszego koncertu, wiele osób było zdziwionych, że pieśń „Czaty” to kompozycja Stanisława Moniuszki do tekstu Adama Mickiewicza. Wiele jeszcze jest do zrobienia w popularyzacji nurtu pieśniarskiego Moniuszki.
          - Już trzy płyty zostały wydane, a czwartą przygotowuje do wydania żona Włodka Pawlika. Jeśli tylko spotka ją pani w Sanoku, to proszę z nią porozmawiać. Moniuszko skomponował prawie 170 pieśni i tylko część została nagrana.

          Spotykamy się w Żarnowcu po raz drugi, bo podczas ubiegłorocznej edycji przywiózł Pan przepiękną wystawę i bardzo ciekawą książkę poświęconą jednej z największych polskich śpiewaczek Marcelinie Sembrich-Kochańskiej (współautor: M. Komorowska). W tym roku mamy równie zajmującą książkę, dokumentującą działalność artystyczną Marii Fołtyn. Wiele czasu zajęło Panu przygotowanie do publikacji zdjęć z różnych archiwów, robionych na starych aparatach?
          - To prawda, że niektóre zdjęcia wymagały renowacji, kadrowania, bo tak się złożyło, że zamieściliśmy bardzo dużo zdjęć prywatnych bądź bardzo osobistych pani Marii Fołtyn. Nie wiem, czy to był przypadek, że kiedyś pani Maria udostępniła mi swój zbiór fotografii i pozwoliła je zeskanować, mówiąc, że może się do czegoś przydadzą. Ja też pomyślałem, że mogą się przydać i tak się stało.

           Fotografowanie jest Pana pasją i mamy szczęście, że skupił się Pan na muzyce poważnej, przede wszystkim na operze i balecie. Oprócz tego promuje Pan wymienione dziedziny sztuki na różne sposoby, a jednym z nich jest portal internetowy „Maestro”. Zachęcam Państwa do odwiedzania tego portalu (www.maestro.net.pl). Jest Pan współautorem innych wydawnictw. Należy Pan do Fotoklubu Rzeczypospolitej Polskiej Stowarzyszenie Twórców, działa Pan w Stowarzyszeniu Polskich Artystów Fotografików, Związku Autorów i Kompozytorów Scenicznych oraz Międzynarodowej Federacji Sztuki Fotograficznej. Pana działalność jest dostrzegana i nagradzana, ale większość czasu zabiera Panu praca.
          - Staram się, jak mogę, bo sprawia mi to wielką przyjemność, a poza tym spotykam miłych ludzi, bardzo aktywnych i „nawiedzonych”, ale w sensie pozytywnym. Stąd się to wszystko bierze.

          Jestem przekonana, że obdarzył Pan sentymentem Żarnowiec, bo to piękne urokliwe miejsce, bo wprawdzie jest ono na uboczu i wymaga pilnie nakładów finansowych na przywrócenie mu dawnej świetności, ale...
          - Tak, ale przede wszystkim wymaga promocji, bo jak mówię moim znajomym, że jadę do Żarnowca, bo mam tam wystawę, to wszyscy myślą, że to jest Żarnowiec na Wybrzeżu, gdzie jest projektowana elektrownia jądrowa.
           Prawie nikt nie wie, że tu jest Muzeum Marii Konopnickiej. To jest dziwne, bo jestem przekonany, że Konopnicką zna prawie każdy Polak, ale gdzie jest jej Muzeum i że napisała „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”, czyli „Rota” jest autorstwa Marii Konopnickiej, to nie każdy wie.
Wszyscy, którzy decydują o polskiej kulturze, powinni przywiązywać większą uwagę do tego typu obiektów. Mam nadzieję, że o patriotyzmie będziemy nie tylko mówić, ale będziemy go młodym ludziom wpajać i ich uświadamiać, na czym on polega.

          Spotkałam się wielokrotnie ze stwierdzeniami, że Maria Konopnicka otrzymała w darze od narodu na 25-lecie pracy dworek położony na rubieżach, prawie „na końcu świata”. Tak się teraz stało, ale w tamtych czasach była to Galicja i z Żarnowca Maria Konopnicka nie miała daleko ani do Krakowa, ani do Lwowa.
           - Oczywiście, niedaleko mieszkał przecież, bo w Odrzykoniu, Aleksander Fredro, a niedaleki Lwów był jednym z największych ośrodków kulturalnych również w czasach monarchii Austro-Węgierskiej, do której te ziemie należały. W dawnej Rzeczypospolitej większym ośrodkiem była tylko Warszawa.
Odwołujemy się do historii poprzez zniekształconą trochę soczewkę.

          To już może temat na inną rozmowę, ale stąd pochodzi wielu artystów, którzy występowali na światowych scenach.
           - Wracając do postaci Marii Fołtyn, Moniuszki i jego opery „Halka”, bo to była szczególna opera dla pani Marii, a pierwsza powojenna Halka – Wiktoria Calma (z domu Kotulak) pochodziła z tych stron. Ta artystka wyjechała do Włoch i przyjechała dopiero na 50-lecie Opery Śląskiej. Z tego pobytu mam jej zdjęcie z Bogdanem Paprockim. Nie wiem, czy Pani wie, że Wiktoria Calma pochowana jest w Gdańsku, gdzie mieszkał ktoś z jej bliskiej rodziny. Twórca Opery Śląskiej w Bytomiu, światowej sławy bas Adam Didur także urodził się niedaleko stąd. Trzeba to pamiętać i mówić o tym młodym Polakom.

          Do następnego Festiwalu w Żarnowcu jeszcze cały rok albo tylko rok. Jeśli pan Marek Wiatr, dyrektor artystyczny Festiwalu Żarnowiec, zaprosi Pana, to Pan znajdzie czas i przyjedzie na następną edycję.
          - Oczywiście, że tak. Pana Marka Wiatra podziwiam i szanuję za to, co robi. Uważam, że jego działalność w tym środowisku jest nie do przecenienia.

Z panem Juliuszem Multarzyńskim – artystą fotografikiem, inżynierem, menadżerem kultury i wydawcą rozmawiała Zofia Stopińska 6 września 2019 roku w Żarnowcu na Podkarpaciu.

Krzysztof Meisinger: Gitara ma niesłychane możliwości, ale...

           Wspaniałą ucztę zgotowali publiczności organizatorzy 22. Mieleckiego Festiwalu Muzycznego, zapraszając 28 sierpnia Krzysztofa Meisingera, jednego z najwybitniejszych gitarzystów klasycznych, wraz z Sinfonią Varsovią w kameralnym składzie. Koncert odbył się w Sali widowiskowej Domu Kultury SCK, a gospodynią wieczoru była pani Joanna Kruszyńska – dyrektor Samorządowego Centrum Kultury w Mielcu.
          Utwory, które zabrzmiały tego wieczoru, znajdą Państwo na płycie „Astor” i dlatego tak zatytułowany został koncert.
W pierwszej części wysłuchaliśmy następujących utworów:
- Gerardo Matos Rodriguez – La Cumparsita;
- Carlos Gardel – El dia que me quieras;
- Enio Morricone – Cinema Paradiso Suite;
- Carlo Domeniconi - Koyunbaba (wspaniały popis solowy Krzysztofa Meisingera);
- Isaac Albenitz – Asturias.
Natomiast część drugą wypełniły utwory Astora Piazzolli: Bandoneon, Milonga del Angel, Libertango, Soledad i Concierto para Quintetto.
           Piękne utwory, a przede wszystkim rewelacyjne wykonanie sprawiły, że publiczność natychmiast powstała z miejsc i gorąco oklaskiwała Artystów domagając się bisu. Również po wykonaniu na bis Asturias Isaaca Albeniza, owacja na stojąco trwała długo.
           Po koncercie Mistrz Krzysztof Meisinger zgodził się na spotykanie w mieleckim hotelu Iskierka i dlatego mogę teraz zaprosić Państwo do lektury.

           Zofia Stopińska: Bardzo Panu dziękuję za wspaniały wieczór, podczas którego podziwiając Pana grę, myślałam: „Paganini gitary”. Długo trzeba było Pana namawiać, żeby zgodził się Pan wystąpić w Mielcu?
          Krzysztof Meisinger: Nie, musieliśmy tylko ustalić odpowiedni termin. Nie było to łatwe, ale udało się przyjechać i jestem.

          Gitara jest instrumentem powszechnie znanym i chyba prawie każdy wie, jak wygląda ten instrument. Większość ludzi jest pewna, że bardzo łatwo jest się nauczyć grać na gitarze, ale tak chyba nie jest...
          - Tak, gitara to instrument, który trzeba przede wszystkim pokochać, bo bez miłości do niej może być problem. Gitara klasyczna to instrument wyjątkowy, inny od pozostałych współcześnie wykorzystywanych instrumentów.
          Gitara ma niesłychane możliwości, ale jest to istota bardzo wrażliwa, która dysponuje własnymi walorami, nie zapożyczając niczego od innych instrumentów.
Dzięki temu jest niepowtarzalna, niezwykle uniwersalna, mająca w sobie niezwykły potencjał wyrazowy. Był czas, kiedy myślałem, że gitara powinna emanować takimi samymi cechami jak wszystkie inne instrumenty koncertowe.
          Dopiero gry wróciłem do podstaw, do tradycji, do szkoły Andrésa Segovii, poczułem dopiero, czym gitara tak naprawdę jest. Jak, z jednej strony, jest to delikatny, ulotny instrument, a z drugiej strony jakie ma niesamowite możliwości wyrazowe i jak unikatowe jest jego piękno.

           Z pewnością ktoś musiał Pana tą miłością zarazić i dobrze nauczyć grać, bo inaczej nic by z tego nie wyszło.
           - Oczywiście, wymieniam kilku swoich mistrzów: Aniello Desiderio, który także jest określany wspomnianym przez Panią przydomkiem „Paganini gitary”. Jest to gitarzysta mieszkający w Neapolu i ja u niego studiowałem przez dwa lata. Olbrzymi wpływ na to, kim jestem teraz, miał także gitarzysta amerykański Christopher Parkening, który jest protegowanym Andrésa Segovii. Ten człowiek zafascynował mnie bezgranicznie, bo to osoba, która emanuje własnym światłem. Dzięki niemu pokochałem Segovię i to, co dla gitary zrobił.

          Mieszka Pan w Szczecinie. To jest rodzinne miasto, czy Pan je wybrał?
          - To jest miasto, które wybrało mi przeznaczenie, bo tam poznałem swoją żonę. To było już prawie trzynaście lat temu, kiedy będąc jeszcze studentem, grałem tam koncert z towarzyszeniem orkiestry w której grała prześliczna wiolonczelistka w której się zakochałem i która niedługo później została moja żoną. Po tamtym koncercie wyjechałem ze Szczecina, ale po dwóch tygodniach wróciłem i już w nim zostałem.
To miasto mnie fascynuje, to miasto mnie inspiruje, to miasto ma w sobie absolutnie niesamowite cechy.
           W Szczecinie organizuję już od trzech lat Meisinger Music Festiwal i staram się, aby występowały w tym mieście największe gwiazdy muzyki. Podczas pierwszej edycji gościł z recitalem Piotr Anderszewski, uważany za jednego z najwybitniejszych polskich pianistów swojego pokolenia, wystąpił Daniel Stabrawa – legendarny koncertmistrz Filharmoników Berlińskich, wystąpiła Soyoung Yoon – zwyciężczyni Konkursu im. H. Wieniawskiego w 2011 r., zaś zaliczana do najlepszych orkiestr europejskich Sinfonia Varsovia grała dwa koncerty – m.in. Marcel Markowski, świetny wiolonczelista tej orkiestry grał Koncert Haydna i zachwycił publiczność.
Druga edycja zaowocowała obecnością takich osobowości, jak: Mariza L’Arpeggiata, Waldemar Malicki, Yuanjo Mosalini, i innymi wybitnymi artystami.
Podczas tegorocznej edycji wystąpią: Ivo Pogorelich, Sumi Jo, Alena Baeva, Sinfonia Varsovia, Vincenzo Capezzuto – lista znakomitych artystów jest bardzo długa. Zawsze są to artyści, którzy mnie fascynują i to jest jedyny klucz do tego, że są zapraszani.
Dzięki temu publiczność szczecińska (ale nie tylko), ma możliwość ich usłyszeć.

           Bardzo dużo koncertuje Pan za granicą. Czy zdarza się, że koncertuje Pan z Polakami?
           - Owszem, czasami podróżuję z artystami z Polski. Dla przykładu powiem, że z Anią Staśkiewicz – znakomitą skrzypaczką i moją prawie dwudziestoletnia przyjaciółką, zwiedziliśmy kawał świata, jesteśmy po wielu wspólnych koncertach na całym świecie. Zdarza się też tak, że gdy przyjeżdżam do jakiegoś miasta w Stanach Zjednoczonych czy w Ameryce Południowej, spotykam Polaków i jest to dla mnie zawsze wielkie święto. Bardzo przeżywam takie spotkania, bo dla mnie domem jest Polska i ja do domu chcę zawsze wracać. Miałem w życiu wiele propozycji wyjazdów na stałe, ale nigdy się na to nie zgodziłem, bo nie mógłbym się z Polską rozstać na dłużej. Dlatego niemal zawsze, kiedy spotykam Polaków na różnych krańcach świata, dostrzegam tęsknotę w ich oczach.

          Niedawno czytałam w Internecie posty, w których zachwycała się Pana grą i osobowością pani Agnieszka Rehlis, wybitna polska śpiewaczka.
          - Z Agnieszką mam szczęście współpracować już od paru lat i uważam, że Agnieszka Rehlis to aktualnie jeden z najlepszych mezzosopranów na świecie.
Szykujemy się do wspólnej płyty, która będziemy nagrywać w grudniu. Będzie to nietypowa płyta, bo muzyka, która się na niej znajdzie, dopiero powstaje, a to, co już zostało napisane, jest przepiękne. Początkowo planowaliśmy płytę „recitalową”, z utworami różnych kompozytorów, ale ciągle czegoś mi w tym programie brakowało. Poprosiłem zatem swojego przyjaciela, gitarzystę i kompozytora Bartłomieja Marusika o napisanie dla nas pieśni, bo nie ma zbyt wielu polskich pieśni dedykowanych na głos i gitarę. Jestem poruszony pieśniami, które już od niego otrzymałem. Wszystkie do wierszy Bolesława Leśmiana i w tej chwili bardzo się zastanawiamy nad tym, aby naszą płytę poświęcić wyłącznie z kompozycjom Bartka Marusika.

          W programie dzisiejszego koncertu najwięcej było elementów tanga. Kiedy tango pojawiło się w Pana życiu?
          - Już dawno, bo właściwie od kiedy zacząłem się zajmować muzyką i uczyć się w szkole muzycznej. Przez pierwsze dwa lata szukałem różnych inspiracji do ćwiczenia i rozwoju swoich umiejętności. Do dziś pamiętam moment, kiedy zetknąłem się po raz pierwszy z muzyką Astora Piazzolli. Ta muzyka mnie absolutnie porwała, bo miała w sobie coś niesamowitego, jak nowoczesność zakorzenioną w tradycji, miała w sobie te emocje, których w muzyce szukałem i stała mi się ona na tyle bliska, że charakter tej muzyki, ale również charakter kompozytora, mną zawładnął i do dziś tą drogą podążam. Astor Piazzolla i jego muzyka mają w sobie coś fascynującego. Pomimo tylu lat obcowania z tą muzyka, cały czas coś nowego w niej odkrywam i cały czas ona mnie inspiruje.

          Czy utwory, których dzisiaj wysłuchaliśmy, zostały przez Pana opracowane na ten skład?
          - Utwory, które wykonaliśmy w pierwszej części koncertu to moje aranżacje, natomiast utwory Piazzolli, które graliśmy w drugiej części koncertu, zostały opracowane przez Bernarda Chmielarza.
Barnard Chmielarz jest moim wieloletnim przyjacielem. Był jedną z tych osób, które już na samym początku we mnie uwierzyły i bardzo pomogły mi w rozwoju. Otrzymałem od niego olbrzymią pomoc.

          Jest Pan zafascynowany Astorem Piazzollą i jego muzyką do tego stopnia, że podjął się Pan wystawienia w Teatrze Polskim w Szczecinie operity tego kompozytora i sukces był wielki.
          - To było wielkie wydarzenie. To dzieło jest czymś „nie z tego świata”. Piazzollę bardzo często do tworzenia muzyki inspirowały kobiety które poznawał – jego miłości.
           W przypadku tango-operity była to wokalistka Egle Martin, ale problemem w ich relacjach był fakt, że była zamężna. Piazzolla zaprosił ją z mężem na obiad do domu i podczas tego spotkania powiedział, że jest zakochany w Egle i ona ma się w tym momencie zdeklarować, czy wychodzi z mężem, czy zostaje z nim. Egle Martin, ku jego wielkiemu rozczarowaniu, wyszła z mężem. Wkrótce Horacio Ferrer, autor libretta do tej operity „Maria de Buenos Aires”, zaprosił Piazzollę na koncert wokalistki Amelity Baltar.
Podczas koncertu Astor zafascynował się Amelitą (w tym jej urodą) i ukończył z myślą o niej i jej powierzył wykonanie tego dzieła. Samo libretto jest niesamowite, ma w sobie wiele metafizyki i język Ferrera jest bardzo wysublimowany i ma bardzo charakterystyczny styl.

          Dzisiaj wysłuchaliśmy fragmentów znakomitej płyty Pana z Sinfonią Varsovią, zatytułowanej „Astor”, a już promowana jest najnowsza płyta „Vivaldissimo”.
          - Płytę „Astor” przygotowywałem z myślą o orkiestrze Sinfonia Varsovia, natomiast płyta „Vivaldissimo” powstała z myślą o stworzeniu własnej orkiestry barokowej, która nazywa się Poland baROCK. Ten zespół ma niesamowite atuty, a gitara klasyczna nigdy nie współpracowała ze stricte barokową orkiestrą, grającą na instrumentach dawnych. Ponadto jest to tak świeże brzmienie i mające ogrom niesamowitej energii! W tym zespole grają sami młodzi ludzie, którzy mają w sobie bardzo dużo zapału do grania. Ilekroć się z nimi spotykam, to mam olbrzymią radość ze wspólnej pracy.

          Pana gitara brzmi przepięknie i z pewnością jest to bardzo dobry instrument.
          - Tak, a najlepszym dowodem na to jest fakt, że po jej otrzymaniu nie zainteresowałem się już nigdy żadną inną gitarą. Zbudował ją dla mnie znakomity szwedzki lutnik Anders Sterner, mieszkający aktualnie w Stanach Zjednoczonych, a jest to kopia gitary hiszpańskiego lutnika Ignacio Flety, która nosi imię „Angel”.
Pomimo, że gram na tym konkretnym instrumencie od blisko 4 lat, to nasza przyjaźń z Andersem Sternerem nadal trwa i jak tylko jest okazja, to rozmawiamy ze sobą bardzo. Anders Sterner jest wyjątkowym człowiekiem i lutnikiem, czuję jego niesamowitą energię w tej gitarze.

          Ciekawa jestem, z jakimi wrażeniami wyjedzie Pan z Mielca?
          - Fantastycznymi, bo publiczność była niesamowita i gorąco nas przyjęła. Ilekroć jestem na Podkarpaciu, to wyjeżdżając zawsze czekam na szybki powrót w te strony.

          Mam nadzieję, że niedługo to nastąpi, bo o dzisiejszym wspaniałym koncercie z pewnością będzie głośno i organizatorzy koncertów, i festiwali będą chcieli z pewnością Pana zaprosić. Dziękuję Panu za koncert i miłe spotkanie, dzięki któremu poznają Pana czytelnicy „Klasyki na Podkarpaciu”
          - Ja również bardzo dziękuję. Cieszę się, że mogłem Panią osobiście poznać.

Jadwiga Postrożna: Muzyka zawsze przewijała się przez moje życie

           "Traviata" Giuseppe Verdiego w wersji koncertowej zainaugurowała 22 sierpnia 2019r. w Sali Koncertowej Stodoła XIII Festiwal Muzyki Kameralnej "Bravo Maestro". Organizatorem Festiwalu jest Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, a Dyrektorem Festiwalu jest pan Łukasz Gaj. Podczas tegorocznej edycji odbyły się trzy bardzo interesujące koncerty w wykonaniu wspaniałych polskich artystów. Drugi wieczór zatytułowany "Mistrzowskie skrzypce wypełniły dzieła baroku, a wykonawcami byli znakomity skrzypek Robert Kabara i zespół Silesian Chamber Players. Na zakończenie odbył się "Maraton wirtuozowski" w wykonaniu najlepszych polskich solistów i kameralistów.
           Powracamy jednak do inaugurującej wydarzenie „Traviaty” Verdiego w wykonaniu wybitnych solistów operowych, która przeniosła nas w czasy XIX-wiecznego Paryża, a tematem tej opery jest historia miłości, która przekraczała konwenanse epoki.
Wykonawcami partii solowych byli:
- Anna Lichorowicz – Violetta Valery
- Łukasz Gaj – Alfredo
- Jacek Jaskuła – Giorgio Germont
- Jadwiga Postrożna – Flora
- Aleksander Zuchowicz – Gaston
- Adam Zaremba – Baron
- Mirella Malorny-Konopka – fortepian
- Regina Gowarzewska – słowo o muzyce
            Trudno nazwać to co się działo na scenie Sali Koncertowej Stodoła koncertem, bo wspaniali śpiewacy popisali się także świetną grą aktorską. Znakomite wykonanie, publiczność przyjęła gorącą owacją na stojąco.
            Pierwszy dzień festiwalu zaowocował także rozmową, o której marzyłam od dawna. Przedstawiam Państwu panią Jadwigę Postrożną, świetną śpiewaczkę młodego pokolenia, obdarowaną przez naturę przepięknym głosem mezzosopranowym.

           Zofia Stopińska: Rozmawiamy w Kąśnej Dolnej przed koncertowym wykonaniem „Traviaty” G. Verdiego, na inaugurację Festiwalu "Bravo Maestro". Z pewnością Pani zna to miejsce, ponieważ znajduje się ono niedaleko rodzinnej Limanowej. Czy Pani już tutaj występowała?
          Jadwiga Postrożna: Jestem tu, niestety, po raz pierwszy i bardzo żałuję, że nie wiedziałam o tym przeuroczym miejscu, które jest tak blisko Limanowej.
W Limanowej bywam rzadko ze względu na pracę, a wcześniej studia i pewnie dlatego ominęła mnie przyjemność bycia w tym dworze.
Bardzo się cieszę, że teraz mogę tutaj być.

          Skoro już jesteśmy niedaleko domu rodzinnego, to proszę powiedzieć, kiedy i w jaki sposób zaczęła się Pani przygoda z muzyką?
          - Urodziłam się w muzykującej rodzinie. Moja babcia Genowefa Wróbel wraz ze swoimi dziećmi założyła rodzinny zespół muzyczny, który przez lata gościł we Wrocławiu biorąc udział w Ogólnopolskich Spotkaniach Muzykujących Rodzin.
Zespół rozwijał się z biegiem czasu. Zaczęło się od dzieci, potem w zespole muzykowały wnuki. Rodzinny zespół uświetniał różne imprezy zarówno na limanowszczyźnie jak i innych miastach Polski.Teraz ze wzgleu na fakt, że rozjechaliśmy się po świecie, nie kontynuujemy tradycji zespołu, ale jak się spotykamy na rodzinnych uroczystościach, to wspólnie muzykujemy. Od tego wszystko się zaczęło.
           Później był Zespół Pieśni i Tańca „Limanowianie” pod kierunkiem śp. profesora Ludwika Mordarskiego, nieodżałowanego człowieka kultury, muzyka, folklorysty i pedagoga na naszym terenie.
           Kolejne zespoły, z którymi współpracowałam, to: Big Band „Echo Podhala”, Szkolny Zespół Consonance oraz Chór Mieszany „Canticum Iubilaeum”. Uważam, że właśnie tam był początek muzycznej drogi, bo śpiewanie zaczęło mi się coraz bardziej podobać.
           Wkrótce za namową kolegi poszłam na przesłuchanie do Szkoły Muzycznej II stopnia w Nowym Sączu, gdzie trafilam pod opiekę wspaniałego pedagoga - pani Małgorzaty Miecznikowskiej-Gurgul i wówczas rozpoczęła się moja przygoda z muzyką klasyczną.

           Czy od początku marzyła Pani o śpiewie i chciała Pani być śpiewaczką operową?
           - Będąc dzieckiem jeszcze o tym nie myślałam, tym bardziej, że rodzice zapisali mnie do szkoły muzycznej w Limanowej na skrzypce i grałam na tym instrumencie w sumie siedem lat. W szóstej klasie szkoły podstawowej stwierdziłam, że to nie jest droga dla mnie i nie chcę się tym zajmować, bo nie lubię i męczy mnie granie na skrzypcach. Odłożyłam skrzypce na kilka lat. Po tym czasie zdarzało mi się grywać na skrzypcach ale nie klasykę tylko folklor. Muzyka zawsze przewijała się przez moje życie, ale nie była to od początku muzyka klasyczna, bo najpierw poznałam muzykę regionalną, ludową, potem chóralną, ale już wtedy zaczęło coś kiełkować.
           Około 20 lat temu moja kuzynka wychodziła za mąż i podczas ślubu, po raz pierwszy w życiu, śpiewałam „Ava Maria” Gounod'a z towarzyszeniem naszego limanowskiego organisty i dyrygenta Chóru "Canticum Iubilaeum" Marka Michalika. On pierwszy dawał mi wskazówki, jak mam śpiewać. Jeszcze wtedy nie uczyłam się śpiewu, więc śpiewałam swoim głosem, tak jak umiałam. Nie wiedziałam wówczas, że mam głos operowy, ale jak niedawno posłuchałam nagrania zarejestrowanego podczas tego ślubu, to łza mi się w oku zakręciła, bo nawet to górny dźwięk w kulminacji utworu zaśpiewałam dobrze. Słuchając nie odczuwałam żadnego dyskomfortu a jestem zawsze bardzo krytyczna, jeżeli chodzi o moje wykonanie, zawsze uważam, że może być lepiej, a tego nagrania wysłuchałam z przyjemnością.

           Zapytam teraz o Pani mistrzów, bo w ostatnich latach studiów zdolni studenci często jeżdżą na różne kursy, studia podyplomowe i pracują ze sławnymi artystami, których nazwiska wymieniane są pod każdą szerokością geograficzną. Często także w życiu artysty ważny jest człowiek, który odkryje muzyczne zdolności, dobrze ustawi głos, po prostu.
          - Moim pierwszym mistrzem była wspomniana już pani Małgorzata Miecznikowska-Gurgul, a kontynuatorem tej drogi był i nadal jest pan prof. Tadeusz Pszonka, z którym nadal się spotykam, cenię jego uwagi i korzystam z Jego rad. Pod Jego kierunkiem studiowałam śpiew, był również promotorem mojej pracy magisterskiej, a także pracy doktorskiej. Życzę każdemu młodemu śpiewakowi, żeby miał takiego nauczyciela, któremu wierzy bezgranicznie i czuje, że to, co ten pedagog proponuje, to jest właściwa droga. Profesor Tadeusz Pszonka wysyłał mnie na kursy mistrzowskie do różnych pedagogów światowej sławy, była wśród nich pani prof. Helena Łazarska. Wiele skorzystałam pracując z tymi pedagogami, ale i ich wskazówki pokrywały się z uwagami mojego profesora.
Teraz już wiem, bo sama jestem pedagogiem, że czasami jak ktoś inny powie dokładnie to samo, ale użyje innych słów, tłumacząc, w jaki sposób mamy pokonać jakąś trudność, to uczniowi łatwiej jest to zrealizować.
           Bardzo się cieszę, że mój Profesor był i nadal jest moim mistrzem, moim przyjacielem, nauczył mnie zachowania i poruszania się w niełatwym świecie operowym. Wszystko mu zawdzięczam.

           Czy od początku była Pani prawadzona jako mezzosopran?
           - Tak, chociaż pani prof. Helena Łazarska powiedziała mi kiedyś: „...dziecko, po trzydziestce będziesz dopiero wiedziała, jakim jesteś głosem”.
Rzeczywiście, kiedy skończyłam 30 lat mój głos zaczął się zmieniać i raczej idę w stronę sopranu dramatycznego, aniżeli altu. Cieszę się, że mój głos nie stoi w miejscu ale przez cały czas się rozwija. Cieszę sie, że mogę śpiewać role, które mnie rozwijają wokalnie ale i także dają mi tak wiele przyjemnisci.
Mój głos rośnie w siłę i ciągle poznaję jego nowe możliwości.

           Mezzosopranowe głosy są zawsze poszukiwane i chyba miała Pani okazję się przekonać o tym.
           - Tak, aczkolwiek mezzosopran i baryton to są najbardziej popularne głosy. Najpierw poszukiwany jest zawsze tenor, później sopran koloraturowy, potem sopran lirico-spinto, bas, a na końcu mezzosopran i baryton. Mezzosopranowych ról nie ma aż tak wielu w porównaniu z sopranowymi.

          Ma Pani głos o szerokiej skali i śpiewa Pani zarówno partie mezzosopranowe, jak i sopranowe – repertuar ciągle się powiększa i jest bardzo różnorodny.
           - To prawda, a najlepszym przykładem może być partia Santuzzy w operze „Rycerskość wieśniacza” Pietro Mascagniego, która jest napisana na sopran dramatyczny, a powierzana jest przeważnie mezzosopranom i mówiąc szczerze, jest to jedna z trudniejszych partii, którą już wykonywałam i będę miała przyjemność wykonywać.
           Tessitura mojego repertuar rozpoczyna się od Ulryki w operze „Bal maskowy” Giuseppe Verdiego, która to partia jest bardzo niska, prowadzi przez większość mezzosopranowych partii dochodząc wspomnianej już Santuzzy, czy Doroty w "Krakowiakach i Góralach" Stefaniego, która to w urtexcie jest napisana dla sopranu. Wiem jednak, że mam jeszcze wiele ról przed sobą. Cieszę się, że mam głos z dużymi możliwościami, bo nie muszę się ograniczać do grania starszych pań, cyganek albo duchów. Mogę także być na scenie amantką.

           Coraz częściej do kreacji głównych ról w teatrach operowych angażowane są osoby, które nie tylko pięknie śpiewają, ale także mają zdolności aktorskie. Z pewnością prof. Tadeusz Pszonka zwracał uwaga na te umiejętności.
           - Profesor zwracał uwagę na aspekt aktorstwa, który jest nieodzowny w naszym zawodzie. Sporo doświadczeń wyniosłam także z Limanowej, bo Zespół Pieśni i Tańca „Limanowianie” przygotowywał przedstawienia, które wymagały od wykonawców także umiejętności aktorskich.
            Wkrótce po rozpoczęciu studiów w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, zaczęłam pracować w Teatrze Muzycznym „Capitol”. Na początku zostałam zaangażowana do chóru, ale już niedługo po tym zaczełam dostawać niewielkie role, które wymagały zdolności wokalnych i aktorskich. Pamiętam, jak grałam pierwszego „Skrzypka na dachu”, w październiku zaczęłam studia, a spektakl był w grudniu. Nie wiedziałam wówczas, co wolno mi na scenie robić w czasie spektaklu; czy mogę się obejrzeć w prawo, w lewo, co mam zrobić z rękami, jak reagować, a na czwartym roku studiów, kiedy graliśmy ostatni spektakl, przypomniałam sobie ten mój pierwszy spektakl i mogłam porównać, jak dużo się nauczyłam. Wiedziałam, że mogę być luźniejsza na scenie, nawiązać interakcję z kolegą czy koleżanką, nawet powiedzieć coś śmiesznego. Te wszystkie doświadczenia bardzo mnie rozwinęły.

           Będąc małą dziewczynką jeździła Pani do Wrocławia na Spotkania Muzykujących Rodzin, później studiowała Pani we Wrocławiu i tam już Pani pozostała, a Opera Wrocławska stała się drugim Pani domem.
           - Tak, we Wrocławiu jestem w domu, a do Limanowej jeżdżę do Rodziców. Wiem, że mogą się moi przyjaciele obrazić, ale teraz czuję się Wrocławianką, bo tam jest moje serce, tam mam przyjaciół, znajomych (chociaż mam ich także w Limanowej i w wielu innych miastach Polski również), ale dom mam we Wrocławiu, a Opera Wrocławska jest moim drugim domem. Mam to szczęście, że już ósmy sezon będę mogła tam pracować, bo tam mogę pracować ze świetnymi dyrygentami, reżyserami, mam wspaniałych kolegów i koleżanki w pracy. Kocham to miejsce. Mówi się, że człowiek, który kocha swoją pracę, nie przepracuje ani jednego dnia i ja tak właśnie się czuję. Nigdy wybierając się do pracy nie myślę: „...o Boże, znowu próba”. Po prostu wstaję, robię kawę i wychodzę do pracy z przyjemnością.

           Mówimy o Operze Wrocławskiej , ale przecież wyjeżdża Pani na gościnne występy w innych teatrach operowych i filharmoniach w Polsce oraz za granicą.
           - Oczywiście, w nadchodzącym sezonie można będzie mnie usłyszeć w teatrze w Bremerhaven w Niemczech i tam wystąpię w roli Santuzzy w „Cavalerii Rusticanie”. Polska publiczność będzie mnie mogła usłyszeć i zobaczyć w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie w roli Feneny w operze „Nabucco”. Ale także i wrocławska publiczność będzie mogla mnie oglądać w nadchodzącym sezonie. W czasie pobytów poza Wrocławiem czas płynie zupełnie inaczej, trzeba się przygotować psychicznie i fizycznie na pobyt poza domem, ale zdobywa się wiele nowych doświadczeń.

           Wspomniała Pani, że jest Pani Doktorem Sztuki w dziedzinie wokalistyki. Ciekawa jestem, co było tematem pracy.
           - Zajęłam się życiem i twórczością Jana Joachima Czecha. Ten wybitny pedagog, kompozytor i poeta pochodził z Cyganowic koło Starego Sącza. Zanim przystąpiłam do pracy, długo zastanawiałam się nad tematem, bo wiadomo, że miała to być praca odkrywcza. Między innymi zadzwoniłam do Domu Kultury „Sokół” w Nowym Sączu i dyrektor tejże instytucji pan Antoni Malczak powiedział mi, że warto zająć się życiem, działalnością i twórczością Jana Joachima Czecha.
Okazało się, że to niezwykle interesująca postać i bardzo płodny kompozytor, który napisał m. in. kilka wodewili, około 1500 pieśni.
           Był nauczycielem i dużo tworzył z myślą o swoich uczniach, których uczył gry na różnych instrumentach, tworzył orkiestry, chóry. Zwykle pisał sam głos (jako zadanie na lekcje muzyki), a dopiero później dodawał do tego akompaniament, a czasami nawet opracowywał go na orkiestrę.
            Pisałam o każdej dziedzinie jego twórczości, a były to: działalność pedagogiczna, pieśni, muzyka oratoryjna, opera i operetka. Dokonałam analizy kilku utworów i bardzo mnie postać Jana Joachima Czecha zafascynowała. Po obronie doktoratu w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, komisja stwierdziła, że to nie jest temat wyczerpany i powinnam dalej pracować nad tym tematem.
            Miałam przyjemność współpracować z synem Jana Joachima – panem Ludwikiem Czechem, który zmarł trzy lata temu, ale mam nadzieję, że będę mogła ten temat kontynuować razem z wnukiem – panem Krzysztofem Czechem.

           Uważam, że takich ludzi trzeba pokazywać światu, przybliżać ich twórczość. Wielu z nich, tak jak Jan Joachim Czech, żyło skromnie w niewielkich ośrodkach, a byli wspaniałymi utalentowanymi kompozytorami.
           Dokładnie tak było z Janem Joachimem. Wojna przerwała jego pracę i bardzo szkoda, że nie dokończył komponować opery i nigdy w całości jej nie poznamy.
Jego twórczość jest prosta, ale piękna. Wiele pieśni skomponował do swoich wierszy, ale pisał także do tekstów znanych poetów.

           Częścią pracy doktorskiej są nagrania, które zostały wydane na płycie i być może są dostępne.                                                                                                                                                         - Płyta jest dostępna w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy i w mojej prywatnej kolekcji. Ciągle myślę także o nagraniu większej ilości pieśni Jana Joachima Czecha i wydaniu ich. Może kiedyś się uda ten plan zrealizować.

          Słyszałam, że Pani uczy.
          - Tak, od szesnastu lat współpracuję z Akademią Ekonomiczną we Wrocławiu, gdzie prowadzę zajęcia indywidualnej emisji głosu z członkami chóru "Ars Cantandi”. Organizujemy wyjazdowe warsztaty, ale spotykamy się także w trakcie roku akademickiego, jeżeli tylko czas mi na to pozwala. Wydaje mi się, że na uczenie profesjonalistów mam jeszcze czas, nie czuję się na tyle kompetentna i uważam, że jeszcze sama nie wszystko wiem. Są starsi nauczyciele, bardziej doświadczeni i oni powinni kształcić adeptów sztuki wokalnej.
Teraz powinnam się skupić na własnej pracy artystycznej.

          Niedawno miałam bardzo sympatyczne kontakty z Chórem Mieszanym „Canticum Iubileum” z Limanowej i dowiedziałam się, że także współpracuje Pani z tym zespołem.
          - Gdy tylko mam czas, to jadę do Limanowej i pracuję z nimi. Organizujemy także wakacyjne warsztaty, ale nie mam czasu na indywidualną pracę z chórzystami więc pracuję z całym zespołem. Robię to z wielką ochotą. Chór ten uważam za moją drugą rodziną. Bardzo lubię czas spędzany z nimi.

           Gdyby nie została Pani śpiewaczką, to jaki zawód by Pani wybrała?
           - Już od dawna miałam sprecyzowane, co bym chciała robić, gdybym nie śpiewała. Chciałabym być śledczym. Jest to zagadnienie dla mnie niezwykle interesujące. To trudny temat, ale dojście do tego kto popełnił przestępstwo, jest bardzo ekscytujące.
W śpiewaniu także ciągle szukamy najlepszego środka wyrazu, może w tym szukaniu jest podobna droga?

           Ma Pani czas na jakieś inne pasje?
          - Owszem, bardzo lubię gotować i piec. Moje koleżanki i koledzy w pracy przekonali się, że kiedy mamy jeden dzień wolny od prób, to następnego dnia Postrożna przynosi całe pudło ciastek albo babeczek, albo całą blachę ciasta. Ja sama nie jadam takich rzeczy, ponieważ nie mogę, ale wiem że smakuje. Ta pasja także daje mi dużo radości.

           Dzisiaj usłyszymy Panią w partii Flory, która musi na scenie być dobrą aktorką – to chyba jedna z ulubionych oper.
           - Muzycznie jest to partia wokalna napisana bardzo wysoko. Wszystkie finały i ensamble, które śpiewa się z chórem, są dosyć wysoko tesaturowo napisane. Cieszę się, że śpiewam razem z Anią Lichorowicz, Jackiem Jaskółą, Olkiem Zuchowiczem i Łukaszem Gajem bo znamy się już wiele lat. Z Anią nawet w Operze mamy wspólną garderobę. Bardzo dobrze czujemy się razem także na scenie.

           W Sali Koncertowej w Kąśnej Dolnej będziecie mogli na scenie grać tylko dlatego, że partie orkiestry wykonuje na fortepianie pani Mirella Malorny-Konopka.
          - Tak, trzeba podkreślić, że jest to świetna pianistka, która potrafi bezbłędnie gra partie orkiestry, a jest to bardzo trudne zadanie.

           Na jakie spektakle może nas Pani zaprosić do Opery Wrocławskiej w nadchodzącym sezonie?
           - Zapraszam do Wrocławia na "Nabucco", "Kopciuszka", "Rycerskość wieśniaczą" oraz inne spektakle z moim udzialem a już we wrześniu zapraszam na Festiwal im. Adama Didura do Sanoka, gdzie z zespołem Opery Wrocławskiej wystąpimy z „Krakowiakami i Góralami” Jana Stefaniego, a ja będę kreować partię Doroty. Będziemy mieć także premierę opery „Carmen” i bardzo chciałabym wziąć w tym spektaklu udział, ale zobaczymy, jakie będą decyzje dotyczące obsady.                                                                                                                                                                                                                                                             W tym sezonie będę częstym gościem opery w Bremerhaven, a na przełomie 2019/ 2020 roku będę śpiewać również w Niemczech w Filharmonii Gotha, gdzie w programie znajdzie się między innymi: IX Symfonia Ludwika van Beethovena. W gronie solistów znajdą się jeszcze światowej sławy sopranistka Gabriela Benačkova, czeski tenor Jakub Pustina oraz bardzo obiecujący baryton z Kapsztadu Lovuyou Mbundu. A w maju i w czerwcu zadebituję na deskach Teatru Wielkiego w Warszawie wspomnianą wcześniej partią Feneny w Nabucco Verdiego. Bardzo się cieszę na wszystkie moje artystyczne projekty. Co prawda sezon zapowiada się pracowicie, ale jeśli Pan Bóg pozwoli i zdrowie dopisze to będzie to kolejny wspaniały sezon mojej pracy.

           Bardzo dziękuję za poświęcony mi czas, będziemy Panią oklaskiwać dzisiaj w Kąśnej Dolnej oraz niedługo, bo już 20 września, w Sanoku w ramach Festiwalu im. Adama Didura.
          - Do zobaczenia.

Robert Kabara: "Mam wiele wspaniałych wspomnień z tego magicznego miejsca"

          Zapraszam Państwa na spotkanie z Robertem Kabarą, wybitnym skrzypkiem, kameralistą i dyrygentem. Artysta przez wiele lat był dyrektorem artystycznym orkiestry Sinfonietta Cracovia, a od 2013 roku jest pierwszym dyrygentem Śląskiej Orkiestry Kameralnej.
          Z tym zespołem Robert Kabara wystąpił z koncertem 23 sierpnia 2019 r. w Kąśnej Dolnej w ramach Festiwalu Muzyki Kameralnej „Bravo Maestro”. Pan Robert Kabara nie miał czasu na dłuższy wywiad, bo wraz z Orkiestrą przyjechał do Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej w dniu koncertu, w godzinach południowych odbyła się próba i niewiele wolnego czasu pozostało do koncertu, ale spotkaliśmy się pół godziny wcześniej, czyli o 17.30 w pełnej pamiątek po Mistrzu Ignacym Janie Paderewskim kawiarni „Maestro”.

           Zofia Stopińska: Historia tego Festiwalu sięga 1996 roku. Przez ponad dwadzieścia lat odbywał się on w cyklu dwuletnim – naprzemiennie z Festiwalem Mistrzowskie Wieczory w Kąśnej Dolnej. Od ubiegłego roku Festiwal „Bravo Maestro” odbywa się co roku. Wiem, że występował Pan już kiedyś na Festiwalu „Bravo Maestro” w Kąśnej Dolnej.
          Robert Kabara: Oczywiście, ale to dawne dzieje, bo bywałem na tym Festiwalu, kiedy stroną artystyczną pierwszych edycji zajmował się Vadim Brodski. Pamiętam, że tu się ujawniał talent Leszka Możdżera, oklaskiwaliśmy mistrzowskie kreacje Konstantego Andrzeja Kulki, i występowała cała plejada młodych jeszcze wtedy wspaniałych kolegów. Mam wiele wspaniałych wspomnień z tego magicznego miejsca.

           Tym razem odwiedza Pan to miejsce jako ukształtowany, dojrzały oraz sławny skrzypek i dyrygent ze swoją Śląską Orkiestrą Kameralną, z koncertem muzyki barokowej. W programie znajdą się „Cztery pory roku” op. 8 Antonia Vivaldiego i II Koncert brandenburski Johanna Sebastiana Bacha.
Mam w swoich zbiorach płytę z „Czterema porami roku” w Pana wykonaniu, nagraną już dość dawno, bo jeszcze w ubiegłym wieku ( śmiech).
Musiało to być nagranie z 1997 roku, ponieważ otrzymał Pan Nagrodę Fryderyk’98 za nagranie „Czterech pór roku” Vivaldiego. Czy ten utwór często Pan wykonywał publicznie?
          - Faktycznie, od otrzymania tej nagrody minęło już sporo czasu. Dość długo zajmowałem się dyrygenturą i to zajmowało moją głowę i serce, ale to nie znaczy, że skrzypce były odłożone. Jestem skrzypkiem z natury i ciągle wracam do skrzypiec, grając od czasu do czasu koncerty. Mam ten komfort, że gram tylko te utwory, które naprawdę chcę grać i które sprawiają mi wielką radość.
           Na przykład jutro, niemalże prosto z Kąśnej Dolnej, lecę do Pekinu i mam tam duży recital wypełniony różnorodnymi utworami we wspaniałym towarzystwie znakomitych chińskich pianistów – profesorów tamtejszych uniwersytetów muzycznych. Skrzypce towarzyszą mi przez cały czas, ale wcześniej przez wiele lat były w centrum mojego zainteresowania.

           Kiedyś spotkaliśmy się przy okazji Pana występu z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej i podarował mi Pan płytę z nagraniem Koncertu skrzypcowego Krzysztofa Pendereckiego. Wiem, że Mistrz zaprosił wówczas Pana do nagrania tego utworu.
          - Ja miałem radość nagrywania z Mistrzem Pendereckim zarówno I Koncertu skrzypcowego (o którym zawsze marzyłem), II Koncert skrzypcowy wykonywaliśmy wspólnie na estradach, ale miałem swój udział także w nagraniu Koncertu na altówkę Krzysztofa Pendereckiego.
           Miałem taki niesforny czas, kiedy chciałem spenetrować różne rzeczy, sięgnąłem wtedy po altówkę i również z Mistrzem Pendereckim nagrałem Koncert altówkowy z Sinfonią Iuventus. Wracając jeszcze do I Koncertu skrzypcowego Krzysztofa Pendereckiego, bo jest to utwór szczególny zarówno pod względem emocjonalnym, jak i technicznym. Wymaga bardzo „lotnej” techniki, nie mówiąc o „szalonych” zapisanych ćwierćtonami pasażach i przebiegach, komplikacji partii orkiestrowej. Przygotowywałem też orkiestrę do nagrania i utwór został nagrany przez znakomitą holenderską firmę Channel Classics Records, która specjalizuje się w nagraniach audiofilskich i z wielką radością czytałem informację w Internecie, że ta płyta otrzymała nagrodę Diapason d’Or award, a w londyńskim Gramophone znalazła się znakomita recenzja naszej płyty. Kompozytor był także bardzo zadowolony z tego nagrania. Rozdział częstych kontaktów z Mistrzem Pendereckim zaowocował płytami nagranymi pod batutą Kompozytora.

           Jest Pan laureatem wielu nagród w konkursach, między innymi I nagrody w Ogólnopolskim Konkursie Muzyki Kameralnej w Łodzi, II nagrody w Ogólnopolskim Konkursie Skrzypcowym im. Zdzisława Jankego w Poznaniu, I nagrody w Międzynarodowym Konkursie w Adelajdze, III nagrody i wielu nagród pozaregulaminowych w IX Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu.
Jest Pan już muzykiem średniego pokolenia i, z perspektywy czasu, które z konkursów były najważniejsze w Pana karierze?
           - Sadzę, że wszystkie po kolei. Także „szara codzienność” ma wpływ, bo ona jest totalnie zdeterminowana przez pracę. Nie wszyscy wiedzą, że praca muzyka zajmuje bardzo dużo czasu, uwagi, poświęcenia i wszystko inne jest podporządkowane temu. Uważam, że wszystko jest ważne.
           Dla mnie bardzo ważna jest także praca pedagogiczna, bo ona także daje mi kontakt z młodymi skrzypkami i mam wielu wspaniałych studentów w akademiach muzycznych w Krakowie i Katowicach szczególnie, bo tam jestem profesorem już szósty rok. Akademia Muzyczna w Katowicach jest cudowna pod każdym względem. Studenci i goście z całego świata są zachwyceni działalnością tej uczelni.
Pracuję tam od czasu do czasu z orkiestrą akademicką, mam klasy kameralne i klasę skrzypiec.

            Wynika z tego, że większość czasu spędza Pan teraz w Katowicach.
            - Tak, związałem się ze Śląską Orkiestrą Kameralną, w której grają cudowni ludzie. Są wyjątkowo pracowici, kulturalni i oddani muzyce. Ujęło mnie to bardzo i mam wrażenie, że z koncertu na koncert jesteśmy coraz lepsi.
            Aktualnie jesteśmy w trakcie nagrywania autorskiej płyty z utworami Mieczysława Wajnberga. Mamy już utrwalone dwa koncerty fletowe z Łukaszem Długoszem. Wczoraj mieliśmy intensywne próby, bo za dwa tygodnie będziemy nagrywać niezwykle piękną i złożoną VII Symfonię kameralną Wajnberga, która będzie ostatnim utworem na tej płycie.
Pracujemy dużo i wszystko, co robimy, jest ważne. Każde pole działania jest równie ważne i piękne.

            Spotkania z wybitnymi muzykami przynoszą nowe doświadczenia. Pan miał szczęście do takich wspaniałych osób, jak wspomniany już Krzysztof Penderecki. Był Pan pierwszym koncertmistrzem stworzonej przez Krystiana Zimermana Polish Festiwal Orchestra, z którą odbył Pan światowe tournée. W 1992 roku Jerzy Semkow zaprosił Pana jako koncertmistrza orkiestry w Montpellier we Francji.
           - Maestro Jerzy Maksymiuk był moim mentorem dyrygenckim przez szereg lat. Lekcje z Jerzym Maksymiukiem były bardzo osobistą podróżą przez muzykę, trwającą kilka lat. Każdą wolną chwilę spędzałem w Warszawie, w Jego zaciszu domowym. „Dopuścił mnie” do swego prywatnego i muzycznego życia. Bardzo dużo partytur omówiliśmy i wiele godzin dyskutowaliśmy na temat dyrygenckiego fachu. Jest to cudowny człowiek i bezsprzecznie wyjątkowy.
            Spotkałem na swojej drodze także Maxima Vengerova, z którym grywałem i dyrygowałem jego koncertami. Pracowałem z całą plejadą skrzypków, wśród których byli: Alena Baeva, a z młodszej generacji Stefan Tarara – w tej chwili trudno mi jest wymieniać, ale w tych spotkaniach jest ciągłość.
            W tej chwili bardzo dużo pracuję w uniwersytetach w Chinach, głównie w Pekinie, ale nie tylko, gdzie spotykam się z nadzwyczajną dbałością o jakość kształcenia muzycznego i jestem tym zaskoczony.
Młodzi ludzie są bardzo utalentowani i pracują wytrwale.
           Mam 11-letnią uczennicę, która jest nadzwyczaj uzdolniona, zanim tłumaczka zacznie moje wskazówki tłumaczyć z angielskiego na chiński, ona już wie, o co chodzi i realizuje je w grze. Takie spotkania dostarczają wielu wrażeń i trudno je przecenić.

           Cały czas jest Pan pracuje, ale przecież musi się znaleźć czas na odpoczynek.
           - Z tym jest problem, bo jak jest trochę wolnego czasu, to trzeba popracować nad zaległościami albo nad nowym repertuarem.
Mam nadzieję, że kiedyś się nauczę odpoczywać na bieżąco, bo to jest jedyne wyjście. Staram się uprawiać sport, na razie jest to szybka jazda na rolkach (śmiech).
Śmieje się pani, bo to niezbyt wskazany sport dla skrzypka i dla dyrygenta również, ale to mi bardzo odpowiada, a także pozwala chociaż na krótko oderwać się od codzienności i trochę odpocząć.

           Nowy sezon artystyczny już niedługo się rozpocznie i trzeba go było z odpowiednim wyprzedzeniem zaplanować.
           - Oczywiście, cały sezon jest już zaplanowany i te plany się ciągle zagęszczają. Dlatego rok za rokiem mija coraz szybciej.

           Najwięcej czasu w najbliższych dziesięciu miesiącach poświęci Pan na pracę ze Śląską Orkiestrą Kameralną, oraz pracę pedagogiczną w Akademii Muzycznej w Katowicach i Akademii Muzycznej w Krakowie.
           - To prawda i cieszę się na te zajęcia. Mam jeszcze zaplanowanych trochę azjatyckich podróży, które są wyczerpujące, ale także inspirujące w sposób niebywały. Nie wziąłem ze sobą kalendarza i trudno mi z pamięci mówić o koncertach, ale także mam ich sporo zaplanowanych.

           Trochę szkoda, że przyjechaliście do Kąśnej Dolnej tylko na kilka godzin i nie ma czasu nawet na krótki spacer po pięknym parku. Po próbie zdążył pan chwilę odpocząć, przebrać się, wypić kawę w trakcie naszej rozmowy i już trzeba iść na koncert.
           - Tak to niestety wygląda. Nawet przestrzegałem muzyków, żeby za bardzo nie ulegali urokowi tego miejsca, bo nasza praca wprawdzie trochę jest związana z naturą, ale wymaga ogromnego wysiłku i pełnej gotowości oraz niesamowitej aktywności. Miło popatrzeć na tę sielskość, ale nie można się za bardzo w niej zanurzyć, bo trzeba się skupić wyłącznie na koncercie.
           Dworek Ignacego Jana Paderewskiego, Sala Koncertowa Stodoła i wszystko, co nas tutaj otacza, jest piękne i zachwyca wszystkich.
Dla mnie jest to bardzo ważne miejsce, bo grałem tu już kilkanaście różnego rodzaju koncertów i pamiętam wszystkie chwile uniesień muzycznych. Z wielką przyjemnością tu przyjechałem i mam nadzieję, że jeszcze nie raz dane mi będzie powrócić do Kąśnej Dolnej.
Miło mi było spotkać się z panią i serdecznie pozdrawiam wszystkich, którzy odwiedzają portal „Klasyka na Podkarpaciu”.

           Pozwolę sobie jeszcze opowiedzieć krótko o koncercie, który zatytułowany został przez organizatorów: „Mistrzowskie skrzypce i rozpoczął się dziesięć minut po spotkaniu z panem Robertem Kabarą. Wykonawców i utwory przybliżyła publiczności, jak zawsze, wspaniała pani Regina Gowarzewska.
Wieczór rozpoczął III Koncert brandenburski BWV 1048 Johanna Sebastiana Bacha w wykonaniu Silesian Chamber Players pod batutą Roberta Kabary. Wykonanie było znakomite i gorąco przyjęte przez publiczność.
          Później Robert Kabara zamienił batutę na smyczek i wystąpił w roli solisty prowadzącego zespół śląskich kameralistów. Cykl koncertów Cztery pory roku op. 8 Antonio Vivaldiego składa się z czterech Koncertów skrzypcowych:
- nr 1 E-dur „Wiosna”;
- nr 2 g-moll „Lato”;
- nr 3 F-dur „Jesień”;
- nr 4 f-moll „Zima”.
Przed każdym z nich Regina Gowarzewska czytała sonet ilustrujący daną porę roku.
Solista grał wyśmienicie, a zespół towarzyszył mu z wielką uwagą, reagując na każdy gest solisty. Trudno się dziwić, że zachwyconej publiczności ręce same składały się do braw po każdym koncercie, a po zakończeniu utworu wszyscy zerwali się z miejsc i stojąc oklaskiwali wykonawców przez kilka minut, domagając się bisów. To był wspaniały wieczór, bardzo trafnie zatytułowany „Mistrzowskie skrzypce”.

Spotkanie z prof. Andrzejem Chorosińskim

           29 lipca 2019 roku w Bazylice OO. Bernardynów w Leżajsku odbył się ostatni koncert w ramach XXVIII Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej. Organizatorami Festiwalu są Klasztor OO. Bernardynów w Leżajsku i Miejskie Centrum Kultury w Leżajsku, a dyrektorem artystycznym jest prof. Józef Serafin.
          Koncert finałowy był wspaniałym spektaklem słowno-muzycznym w wykonaniu dwóch wyśmienitych polskich Artystów – światowej sławy organisty Andrzeja Chorosińkiego i jego syna, znanego aktora Michała Chorosińskiego.
Po koncercie prof. Andrzej Chorosiński zgodził się na krótką rozmowę i zapraszam Państwa do lektury.

          Andrzej Chorosiński: Z inicjatywy prof. Józefa Serafina i organizatorów zostaliśmy z synem zaproszeni do wykonania specjalnego programu. Jak występuje ze mną Michał, to wiadomo, że będą teksty. Zdecydowaliśmy się na poezję romantyczną czterech polskich wieszczów:
Adama Mickiewicza – Epilog „Pana Tadeusza”, Zygmunta Krasińskiego – Psalm Dobrej Woli, Juliusza Słowackiego – Rozmowa z piramidami oraz Cypriana Kamila Norwida – Epos – Nasza.
          Wiadomo, że utwory organowe, które przedzielają czy są wkomponowane między poetyckim słowem, powinny być kontynuacją klimatu pewnej nostalgii, zadumy, refleksji, w jakie wprowadza nas słowo. Okazuje się, że w dzisiejszych czasach niektóre myśli są nadal aktualne.
          Świadomie dobrałem i wykonałem utwory, które Państwo usłyszeli. Jeżeli się podobało, to bardzo się cieszę. Publiczność leżajską mam w pamięci jako bardzo serdeczną i żywo reagującą, chociaż dzisiaj może byłoby lepiej, gdyby wszystko zostało wykonane w całości, abym mógł z pierwszymi dźwiękami muzyki wchodzić na pogłos słowa, a na pogłos muzyki Michał wchodziłby ze słowami poezji.
Zapomnieliśmy o tym powiedzieć zapowiadającemu.

          Bardzo żałuję, że nie mogłam być na Pana recitalu w kościele św. Rocha w Rzeszowie-Słocinie w ramach Podkarpackiego Festiwalu Organowego i później w Łańcucie oraz w Tarnobrzegu, gdzie występował Pan również z Synem Michałem. W Rzeszowie grał Pan na nowych organach.
          - Na instrumencie w kościele św. Rocha miałem już okazję grać podczas uroczystości poświęcenia – to było w grudniu ubiegłego roku i teraz w ramach cyklu festiwalowego.
          Firmę Kamińskich (bo trzeba tu powiedzieć o trzech generacjach), uważam za jedną z czołowych firm polskich. Uważam ten instrument za bardzo dobrze zintonowany i jeżeli koncepcja regestracyjna jest autorstwa pana Andrzeja Kamińskiego, to też należy mu pogratulować.
Wprawdzie rodzaj klawiatury nie jest najlżejszy dla słabych paluszków niewieścich, ale ja lubię klawiaturę czuć pod palcami. Pod każdym względem uważam ten instrument za udany i mnie osobiście bardzo odpowiadający.

          To są organy o trakturze mechanicznej i należy się liczyć z tym, że potrzeba trochę wysiłku fizycznego w trakcie gry.
          - Nie wszystkie organy mechaniczne powodują opór klawiatury, są różne stopnie ciężkości, ale na tym instrumencie czuje się pod palcami klawiaturę. To jest szczegół nieistotny dla publiczności, bo grający powinien sobie z wszelkimi problemami poradzić.

          W Łańcucie wystąpił Pan jako kameralista z prof. Fulvio Leofredim, włoskim skrzypkiem, który od lat jest pedagogiem Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego.
           - Występowaliśmy już kilkakrotnie w Łańcucie, a wcześniej w Leżajsku, bo kiedyś te koncerty dla uczestników łańcuckich Kursów odbywały się w Leżajsku. Ze względów organizacyjnych odstąpiono od tego zamiaru, bo to powodowało konieczność odwołania zajęć na całe popołudnie. Z tego powodu od ośmiu, a może nawet dziewięciu lat, odbywają się one w kościele parafialnym w Łańcucie, gdzie znajduje się też ciekawy, dobrze przygotowany i sprawny instrument. Podczas tego koncertu wykonaliśmy z panem Fulviem słynną Chaconnę Tomaso Antonio Vitaliego – jeden z moich ulubionych utworów. Zdarzało mi się grać ten utwór nie tylko ze skrzypkiem, ale również z wiolonczelistą i zawsze komponuje się znakomicie z organami.

           Grał Pan w świątyniach i salach koncertowych na najsłynniejszych instrumentach organowych na świecie. Są jeszcze miejsca, w których chciałby Pan jeszcze wystąpić?
          - Jest wiele takich miejsc i nie będę ich wymieniał, ale podobno instrumenty Kawail - Cola w Ameryce Południowej są bardzo interesujące. W Ameryce Południowej jeszcze nie występowałem i nie wiem, czy zdążę tam dotrzeć mając lat 70, ale ciągle słyszy się, że obok instrumentów zabytkowych powstają nowe, które stają się słynne ze względu na ich wysoką wartość artystyczną.
Myślę, że nie ma takiego organisty na świecie, który mógłby powiedzieć: „grałem wszędzie, gdzie chciałem zagrać”.

          Od wielu lat prowadzi Pan działalność pedagogiczną, prowadząc klasę organów w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, a także długo pracował Pan w Akademii Muzycznej we Wrocławiu. Z pewnością ma Pan wielu wychowanków, którzy prowadzą działalność artystyczną.
           - We wrocławskiej Akademii Muzycznej pracowałem do ubiegłego roku. Jestem pedagogiem od wielu lat, bo trzy miesiące po ukończeniu studiów z młodszymi koleżankami i kolegami spotykałem się jako pedagog – asystent prof. Feliksa Rączkowskiego.Za mną 47 lat pracy pedagogicznej, a liczba moich absolwentów w obu uczelniach – warszawskiej i wrocławskiej, to prawie 70 osób.
          Z ogromną satysfakcją mogę stwierdzić, że wśród nich jest kilkunastu laureatów najważniejszych konkursów międzynarodowych i pedagogów uczelni. We Wrocławiu jeden z moich studentów jest profesorem, drugi jest adiunktem z doktoratem. Podobnie w Warszawie, po habilitacji jest pan Bartosz Jakubczak, który urodził się i rozpoczynał naukę muzyki na Podkarpaciu. Myślę, że Bartosz niebawem otrzyma stanowisko profesora UMFC. Trzydzieści lat temu, po odejściu prof. Feliksa Rączkowskiego, przejąłem jego „pałeczkę” i mam ją komu przekazać W tej chwili po ukończeniu wieku granicznego, czyli 70. lat, na zaproszenie rektora jeszcze od października będę nadal prowadził zajęcia ze studentami, którzy rozpoczęli u mnie naukę.

           Będzie trochę więcej czasu na podróże koncertowe.
           - Do tej pory także udawało mi się, w sprawiedliwy i zgodny z przepisami sposób, łączyć podróże z obowiązkami, nawet wtedy, kiedy pełniłem funkcję rektora Akademii Muzycznej w Warszawie.

           Chcę jeszcze zapytać o Pana zainteresowania budownictwem organowym, bo jest Pan konsultantem i autorem licznych projektów w tym zakresie w Polsce oraz w Niemczech, Kanadzie i Japonii.
          - Jest to jedna z nielicznych dziedzin mojej działalności, o której mogę powiedzieć, że największe moje dzieło się już dokonało. Żaden z artystów muzyków nie może powiedzieć, że osiągnął to, co jest szczytem marzeń, jeśli chodzi o wykonawstwo, bo zawsze jeszcze można zagrać lepiej.
          Ja natomiast już chyba większego instrumentu nie zbuduję, od tego, który już od 13-tu lat funkcjonuje w Bazylice licheńskiej. Jest to największy instrument w Polsce, czwarty co do wielkości w Europie i dziesiąty spośród kościelnych organów na świecie. Ten instrument ma 157 głosów.
Stale jestem zapraszany do konsultacji w sprawie rewaloryzacji zabytkowych instrumentów.
Nie chcę mówić o planach, ale być może jeszcze dwa instrumenty do nowych świątyń w Polsce będę projektował.
           Jest to moja druga pasja, która daje mi dużą satysfakcję, a w momentach, gdy wykonawcy grający na instrumentach, które zaprojektowałem, wyrażają się z dużym uznaniem o walorach brzmieniowych i koncepcji dyspozycji, to jestem dumny.
           W planowaniu organów potrzebna jest wiedza oraz intuicja. Czasem trzeba odstąpić od tego, co się wie i dokonać pewnego eksperymentu, zwłaszcza jeśli chodzi o projektowanie menzur piszczałek, czy czasami dyspozycji głosów. Nie ma dwóch świątyń czy sal koncertowych, mających taką samą akustykę. Tak samo nie ma dwóch identycznych instrumentów.

          W programie koncertu w Leżajsku wykonał Pan dwa utwory opracowane na organy: Koncert a-moll Jana Sebastiana Bacha i Nokturn Es-dur op. 9 Fryderyka Chopina. Tym razem sięgnął Pan po utwory dawno już opracowane, ale słynie Pan także jako autor bardzo interesujących transkrypcji znanych utworów na organy.
          - Dokonałem wielu transkrypcji utworów. Do szlagierów kojarzonych ze mną należą m.in.: „Wełtawa” B. Smetany, „Uczeń czarnoksiężnika” P. Dukasa, „Dance macabre” C. Saint-Saënsa.
          Transkrypcja była dla mnie zawsze czymś inspirującym, a ponieważ czasem wśród sceptyków słyszy się: „po co grać transkrypcje, skoro literatury organowej są nieprzebrane zasoby i nikt nie jest w stanie zagrać jej w całości” – to ja jako alibi czasem gram transkrypcje Bacha, aby przypomnieć, że wtedy także te skłonności u kompozytorów występowały. W ten sposób bronię się przed krytyką.

           Był Pan proszony o koncerty wypełnione wyłącznie Pana transkrypcjami i może kiedyś doczekamy się także.
           - Wiele było takich koncertów, ale w Bazylice leżajskiej trudno by było zaplanować taki koncert, ponieważ większość moich transkrypcji to są opracowania utworów symfonicznych, wymagających instrumentu o większej skali niż organy leżajskie, które mają skalę do f, a bardzo często skala do a jest niewystarczająca, a duże koncertowe organy mają skalę do c czterokreślnego. W Leżajsku takiego koncertu proszę się nie spodziewać.

           Będziemy szukać Pana transkrypcji na płytach. Dziękuję Panu za wspaniały wieczór i proszę także serdecznie podziękować panu Michałowi, który zaraz po koncercie musiał opuścić Leżajsk, bo przed nim kilka godzin podróży. Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że niedługo będzie okazja do kolejnego spotkania.
          - Nieznane są wyroki Opatrzności, ale nie ukrywam, że jeżeli w planach organizacyjnych prof. Józefa Serafina za dwa lata będzie jedno wolne miejsce i nikt lepszy się na to miejsce nie znajdzie, to chętnie wystąpią w Leżajsku.
          To samo dotyczy Podkarpackiego Festiwalu Organowego, którego dyrektorem artystycznym jest dr hab. Marek Stefański.
          Trudno powiedzieć, ile lat się znamy i która to już nasza rozmowa, ale z pewnością pierwsza dla portalu Klasyka na Podkarpaciu. Dziękuję za te wiele lat współpracy, zapraszam serdecznie na kolejne moje koncerty, a dzisiaj dziękuję za miłe spotkanie.

Z prof. Andrzejem Chorosińskim, wybitnym polskim organistą rozmawiała Zofia Stopińska 29 lipca 2019 roku w Leżajsku.

Subskrybuj to źródło RSS