Wydrukuj tę stronę
Zawód artysty nie jest łatwy i wymaga wielkiego zaangażowania
Wojciech Rodek - dyrygent fot. ze zbiorów Artysty

Zawód artysty nie jest łatwy i wymaga wielkiego zaangażowania

           To już tradycja, że w pierwszej dekadzie grudnia, przez kilka dni, salę koncertową Filharmonii Podkarpackiej wypełnia najmłodsza publiczność, aby posłuchać muzyki i zobaczyć ciekawe widowisko, które przygotowali gospodarze, oraz spotkać się ze Świętym Mikołajem.
           Tegoroczne Mikołajki w Filharmonii odbywały się od 2 do 6 grudnia, a wystawiany był jeden z najpiękniejszych baletów Piotra Czajkowskiego „Jezioro łabędzie”. Towarzyszącą zespołowi baletowemu Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej dyrygował Wojciech Rodek, znakomity dyrygent, dyrektor naczelny Filharmonii Lubelskiej. Artysta chętnie zgodził na rozmowę i spotkaliśmy się 5 grudnia po pierwszym spektaklu.

          Nie po raz pierwszy spotyka się Pan w Rzeszowie z dziećmi, które z różnych stron Podkarpacia przyjeżdżają na mikołajkowe spektakle.
          - Jest mi bardzo miło, że mogę w okresie Mikołajek być w Rzeszowie i sprawiać wspaniały prezent dzieciom. Uważam, że to jest coś niezwykłego, bo tyle tysięcy dzieci z całego regionu może przyjechać do Filharmonii i zobaczyć prawdziwy balet w wykonaniu znakomitych tancerzy. Zespół baletowy tworzą bowiem tancerze najwspanialszych polskich teatrów operowych, którzy wspólnie przygotowali spektakl „Jezioro łabędzie” Piotra Czajkowskiego w wersji odpowiedniej dla dzieci. Wiadomo, że widowisko nie może trwać za długo i artyści postarali się, aby w czasie 1 godziny i 10 minut opowiedzieć wszystkie wątki tego baletu, ale, co najważniejsze, niektóre dzieci po raz pierwszy mają szansę zetknąć się z tańcem klasycznym, a przede wszystkim z brzmiącą na żywo muzyką.

          Wielokrotnie rozmawiałam z artystami, którzy przygotowywali koncerty dla dzieci i zawsze podkreślali, że dla dzieci trzeba nawet lepiej przygotować się do koncertu czy spektaklu niż dla dorosłych, bo najmłodsi są bacznymi obserwatorami i usłyszą oraz zobaczą to, czego nie zauważą dorośli.
           - To jest prawda i zawsze tak jest. Poza tym dzieci bez żadnego skrępowania przekazują swoje emocje. Kiedy im się podoba, biją brawo, kiedy im się coś nie podoba – nie ma braw. Im młodsze dzieci, tym bardziej spontanicznie reagują. Słyszę to podczas spektakli. Bywa tak, że brawa rozlegają się dopiero po pewnym czasie – po czterech numerach, czasem po pięciu, ale są też spektakle, podczas których jesteśmy gorąco oklaskiwani od początku, po każdym numerze, i to oznacza, że te dzieci reagują wspaniale. Poza tym treść libretta „Jeziora łabędziego” jest czasami nawet straszna, ale na szczęście kończy się szczęśliwie, tak jak to powinno być w każdej bajce. Dzieci wszystko bardzo przeżywają. Jak rozpoczyna się spektakl, to czasem widzę jeszcze jakieś komórki w ręce i rozmowy, ale nie trwa to długo i w sali panuje już cisza, pełne skupienie i prawie nikt się nie rusza na widowni. Po spektaklu niektóre dzieci podchodzą i zaglądają do kanału. Zawsze staram się z nimi chwilę porozmawiać i kiedy pytam – przyjdziecie jeszcze? Najczęściej słyszę odpowiedzi – tak, przyjdę wiele razy, ktoś mówi – ja jeszcze przyprowadzę rodziców, bo bardzo mi się podobało.
          To dowodzi najlepiej, że muzyka klasyczna, balet czy opera nie są gatunkami niepotrzebnymi. Trzeba tylko dać szanse wszystkim z tym się zetknąć, a z tym jest największy problem, bo przecież mamy rzesze naszych rodaków, którzy takiej szansy nie mają.
Jeśli rodzice nie zabiorą dziecka na koncert, to bywa tak, że szkoła także o to nie zadba. Często się zdarza, że te większe ośrodki, w których są filharmonie i teatry operowe, znajdują się bardzo daleko.
          Jestem zachwycony, że do Filharmonii Podkarpackiej może przyjechać grupa baletowa i z towarzyszeniem orkiestry może przedstawić prawdziwe widowisko – piękne stroje, dekoracje, światło...

           Bardzo jestem ciekawa, czy słuchał Pan muzyki klasycznej, kiedy był Pan w wieku dzieci zasiadających na widowni?
           - Moja starsza siostra grała na skrzypcach i muzyka klasyczna rozbrzmiewała w naszym domu. Pamiętam też dzień, w którym do domu „przyjechało” pianino, bo w tamtych czasach na pianino trzeba było mieć przydział. Rodzice odkładali pieniądze na pianino i z tym nie było problemu, ale trudno było je kupić w sklepie. Ponieważ moja siostra uczyła się grać, można było kupić pianino.
          To był bardzo ważny dla nas dzień. Od tamtej pory zacząłem siadać do tego pianina i próbowałem coś grać, uczyłem się nut i powiedziałem rodzicom, że chcę się uczyć w szkole muzycznej.
           Jak często bywa u dzieci, zapał bardzo szybko minął, nie chciało mi się ćwiczyć, ale miałem wspaniałego nauczyciela, którego darzyłem wielkim szacunkiem. Mogę powiedzieć, że nawet troszkę się go bałem, pomimo, że nigdy nie krzyczał, nie podnosił głosu i może dlatego starałem się zawsze przygotowywać i ćwiczyć wszystko, co miałem zadane, aby grać na lekcji bardzo dobrze.
Mieszkaliśmy w małej miejscowości, mój ojciec był wojskowym i właściwie byliśmy „odcięci” od reszty świata. Do szkoły muzycznej jeździłem 15 kilometrów, często, kiedy w mroźne zimy wracałem do domu, była już prawie noc, a od przystanku autobusowego szedłem jeszcze 2 kilometry piechotą, bo nie mieliśmy samochodu. Trudno to może sobie wyobrazić, ale były takie czasy, że niewiele osób stać było na kupno samochodu.
          Pamiętam też w wieku 11 lat pierwszą wizytę w filharmonii. To był dla mnie przełom i ja wierzę, że każda pierwsza wizyta w filharmonii może być przełomem dla wielu dzieci i młodych osób.
Pamiętam, jak wtedy prof. Mieczysław Gawroński dyrygował V Symfonią Beethovena i przybliżał dzieciom ten utwór. Zrobił to tak, że wysłuchałem z wielkim zainteresowaniem nie tylko pierwszej części, bo okazało się, że pozostałe części były też piękne.
           Skoro piąta Symfonia Beethovena okazała się tak cudowna, a dowiedziałem się, że jest ich dziewięć, to ciekawy byłem, jak brzmią inne. Zacząłem kupować kasety. Ile razy byłem we Wrocławiu, musiałem wejść do sklepu muzycznego i zawsze coś kupowałem. Po Beethovenie przyszła kolej na fascynacje Koncertem fortepianowym Czajkowskiego i muzyką tego kompozytora, a później innymi kompozytorami. Uczyłem się wszystkich nowych utworów prawie na pamięć i próbowałem nawet w trakcie słuchania dyrygować. Ta pasja dyrygencka zaczęła się rozwijać już wtedy.

          Czyli już wtedy marzył Pan, aby grać na tak dużym instrumencie, jakim jest orkiestra.
           - Marzyłem o tym, a pierwszą partyturę kupiłem w Opolu, jak miałem 12 lat i był to Koncert e-moll Chopina. Jak przyjechałem z tą partyturą do domu, to zaraz włączyłem nagranie tego utworu – partie solowe grał Eugen Indjic, a Orkiestrą Filharmonii dyrygował Kazimierz Kord i słuchając, stwierdziłem, że nie potrafię tym Koncertem dyrygować, bo wykonawcy grają nierówno. Fascynowała mnie ta muzyka tak bardzo, że w końcu zacząłem się uczyć dyrygowania.

           Studiował Pan dyrygenturę w latach 1998-2003 w klasie prof. Marka Pijarowskiego w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, stąd moje stwierdzenie, że jest Pan już dyrygentem średniego pokolenia. Świadczy o tym też Pana doświadczenie, bo wprawdzie aktualnie sporo dyryguje Pan koncertami symfonicznymi, ale wcześniej przeważały w Pana działalności różne inne formy sceniczne: opera, operetka, balet, musical...
           - Mogę powiedzieć, że właściwie wychowałem się w teatrze operowym, bo przecież już śp. Marek Tracz, który miał własną operę, zrobił kiedyś przesłuchania na dyrygenta i wybrał mnie. Jeździłem z jego teatrem po całej Europie dość długo.
            Pięć lat spędziłem w Gliwickim Teatrze Muzycznym, który zawsze był wypełniony publicznością, a w tej chwili już nie istnieje i nie mogę zrozumieć, dlaczego. Publiczność go kochała. Realizowane tam były opery, przedstawienia baletowe, ale przede wszystkim operetki i musicale. W czasie 70-ciu lat działalności powstał tam wspaniały zespół. Panowała tam także znakomita atmosfera i ten śląski etos pracy był wszechobecny.
           Później spędziłem trzy lata w Teatrze Wielkim w Łodzi. Tam było zupełnie inaczej, bo ten Teatr targany był namiętnościami działaczy związkowych, polityków, solistów. Niedawno Kazimierz Kord napisał w swoich wspomnieniach, że kiedy pracował w Teatrze Wielkim w Warszawie, odnosił wrażenie, iż ma do czynienia z układami, których nie da się ułożyć. Często tak jest w dużych teatrach, w których pracuje kilkaset osób i nie da się pogodzić interesów wszystkich grup: solistów, orkiestry, chóru, baletu... Zdobywa się tam jednak wiele niezwykłych doświadczeń, które bardzo mi się przydają teraz, kiedy jestem po raz pierwszy dyrektorem naczelnym filharmonii. Mogę mieć pewien dystans do pewnych zachowań artystów, które są przewidywalne.
          Zawód artysty nie jest łatwy, wymaga wielkiego zaangażowania, za którym powinna iść odpowiednia płaca, a w naszym kraju nie ma wynagrodzenia za dobrą pracę dla artystów. Jest to poważny problem, bo artyści muszą bardzo dużo pracować, dodatkowo uczyć w szkołach i od rana do wieczora są zajęci. Chwała tym, którzy w orkiestrach symfonicznych, w teatrach grają pełni zapału, ale są też tacy, którzy już tego zapału nie mają i trudno jest ten zapał wskrzesić. To także jest rola dyrygenta, który musi tak pracować z orkiestrą, żeby muzycy grali nie tylko dobrze, ale także pięknie, a to już wypływa z duszy.
          W Rzeszowie prowadzę spektakle baletowe i zdarza mi się także nadal dyrygować spektaklami operowymi. W dodatku moja żona jest śpiewaczką i śpiew operowy jest dla mnie chlebem powszednim.

           Pan także pracuje bardzo dużo i do tego w odległych miejscach. Jest Pan dyrektorem naczelnym Filharmonii im. Henryka Wieniawskiego w Lublinie, a w Akademii Muzycznej we Wrocławiu prowadzi Pan działalność pedagogiczną. Regularne i częste podróże są wpisane w Pana kalendarz.
           - Kiedyś mi to przeszkadzało, ale już się z tym pogodziłem, stwierdziłem, że trzeba polubić podróże.
Zaangażowanie w Lublinie powoduje, że wielu propozycji po prostu nie przyjmuję, bo nie mam czasu. Mam stałe obowiązki, które chcę i muszę traktować poważnie. Wiosną i jesienią najczęściej jestem w Lublinie, natomiast w okresie zimowym mogę trochę więcej czasu poświęcić na gościnne występy.
           Niezwykle ważna jest dla mnie także działalność pedagogiczna, bo chcę przekazać to, co już potrafię i podzielić się swoimi doświadczeniami z młodymi ludźmi, a także pomóc im w dostępie do orkiestry, w rozpoczęciu kariery. Wielu młodych dyrygentów mogło pracować z orkiestrami w Gliwicach, Lublinie i Łodzi. Bardzo się cieszę, że mogłem im pomóc i są już teraz dobrymi, cieszącymi się uznaniem dyrygentami. Zawsze jednak starałem się i nadal to czynię, aby angażować dyrygentów, którzy stawiają sobie najwyżej poprzeczkę. Zapewnienie orkiestrze bardzo dobrych dyrygentów, to jest moja recepta na to, żeby orkiestra chciała grać dobrze i pięknie.

          Pan także miał szczęście w momencie startu, bo w 2005 roku wygrał Pan konkurs na stanowisko asystenta Antoniego Wita w Filharmonii Narodowej.
           - To był rzeczywiście przełom w mojej karierze zawodowej, bo wszyscy mnie wówczas zauważali i zaczęli mnie zapraszać, ponieważ wiadomo, że asystentem tak wybitnego dyrygenta, jak Antoni Wit, nie może być byle kto. Bardzo dużo mu zawdzięczam, bo tych umiejętności i doświadczeń nie zdobędzie się w żadnej szkole. Profesor Marek Pijarowski świetnie uczył mnie fachu w Akademii Muzycznej, ale potem trzeba praktykować i tu już trzeba mieć szansę, a praca z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Narodowej, która jest może nawet najlepszą orkiestrą w Polsce, jest najlepszą szansą. Im lepsza orkiestra, tym praca jest trudniejsza, bo są duże wymagania. Fakt, że orkiestra dobrze umie wykonać swoją partię, jest dopiero początkiem pracy, bo trzeba w tym momencie postawić sobie pytanie, jak to zrobić i każdy dyrygent musi znaleźć na to receptę. Powinien także przekonać muzyków, że ma rację i muzycy powinni mu zaufać, a to jest najtrudniejsze. Mogę stwierdzić, że zwykle mi się to udaje.
Antoni Wit był bardzo wymagającym szefem i wspaniałym dyrygentem, i bardzo się cieszę, że teraz często przyjeżdża do Lublina i pracuje z Orkiestrą, a każdy koncert jest wielkim wydarzeniem.

           W Rzeszowie Pan także musiał solidnie pracować z orkiestrą nad przygotowaniem się do spektaklu baletowego.
           - To jest bardzo trudne zadanie dla orkiestry filharmonicznej, ponieważ spektakl baletowy czy spektakl operowy wymagają od dyrygenta reakcji na to, co się dzieje na scenie. Reakcja dyrygenta musi się przełożyć na reakcję orkiestry. Chodzi tu o zakończenie ruchu czy śpiewu, a w balecie jest to szczególnie trudne, ponieważ orkiestra nie tylko nie widzi, ale także nie słyszy tancerzy, siedząc w kanale. Musi zaufać dyrygentowi, a przecież ten sam spektakl baletowy jest za każdym razem inny. Nie da się powtórzyć spektaklu tak samo, gra się inaczej, a muzycy muszą za tym podążać i to jest wielkie wyzwanie.

           Zastanawiał się Pan kiedykolwiek, co by Pan robił, gdyby nie był Pan dyrygentem?
           - Wiele razy. Kiedyś mój Ojciec (już świętej pamięci), mówił tak: „Jak ci nie wyjdzie, zawsze możesz się przyuczyć na ślusarza...”. Wziąłem sobie to do serca i Jego słowa są moją dewizą życiową. Nigdy nie pozwalam sobie na spadek morale, które bierze się z różnych źródeł, ale przede wszystkim z poczucia misji, obowiązku, a jednocześnie dawania przykładu. Jeśli nie mogę pracować na najwyższych obrotach, to potrafię zrezygnować, i wielokrotnie to robiłem.
           Podam tylko jeden przykład. Pracowałem w Filharmonii Dolnośląskiej w Jeleniej Górze i kiedy pani Zuzanna Dziedzic, osoba bardzo zasłużona dla tej instytucji, odeszła w wyniku przegranego konkursu, to ja także odszedłem. Wszyscy byli zdziwieni, dlaczego tak zrobiłem, a ja nie wyobrażałem sobie pracy z kimś innym, ponieważ ta Pani mi zaufała, zatrudniła mnie i kiedy odeszła, ja odszedłem razem z nią.
           Teraz pani Zuzanna Dziedzic przyjechała do Lublina i jest moim zastępcą, a to dla tej Filharmonii jest bardzo dobre, bo jej ponad 30-letnie doświadczenie na stanowisku dyrektorskim jest nie do przecenienia. To są doświadczenia, które trzeba przeżyć, nie można się tego nauczyć ani przeczytać w żadnej książce.
            Wracając jeszcze do Pani pytania. Zawsze marzyłem o tym, żeby nauczyć się dobrze kierować autobusem i wiem, że muszę spełnić to marzenie (śmiech).

           Na razie chyba nie będzie to możliwe. Na kilka dni odpoczynku może Pan i Rodzina liczyć tylko w Święta Bożego Narodzenia, bo później ma Pan zapełniony kalendarz.
           - Mam mnóstwo pracy. To jest ten czas, kiedy ja pół miesiąca jestem w Lublinie, a drugie pół przeznaczam na wyjazdy. Do Rzeszowa jechałem całą noc z Opery na Zamku w Szczecinie. W tym samym czasie przygotowujemy dwa koncerty jubileuszowe w Lublinie, bo Filharmonia świętuje 75-lecie, czeka mnie koncert w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu. Odległości są duże, a wszystko dzieje się równolegle. Po Świętach nie będzie lepiej, ale ja uwielbiam dyrygować, to jest mój żywioł. Fakt, że jestem dyrektorem naczelnym, nie może spowodować, że przestanę dyrygować, bo gdyby miało tak być, to zrezygnowałbym z funkcji dyrektora. Dyrektorem naczelnym może być wiele osób, a dyrygentem niekoniecznie.
           Dobrze jest jednak łączyć te dwie rzeczy. Szczególnie jeśli chodzi o Filharmonię, bo doskonale rozumiem potrzeby muzyków i mogę wychodzić im naprzeciw.
Trzeba także angażować świetnych dyrygentów i solistów, a także dbać o salę wypełnioną publicznością. To się na szczęście w Lublinie udaje, bo zamierzamy nawet powtarzać koncerty ze względu na olbrzymie zainteresowanie. Już cała sala na powtórzenie naszego koncertu jubileuszowego jest wyprzedana, co najlepiej świadczy o tym, że jesteśmy potrzebni.

           Ciekawa jestem, jak Pan wypoczywa.
           - Nic nie robię wtedy (śmiech). Prawie nie mam takich dni, ale nawet jak mam, to nie potrafię nie robić nic i wtedy namiętnie gotuję – od rana do wieczora.
Jeśli tych dni jest więcej niż dwa, to ugotuję tak dużo, że nie ma kto tego zjeść. Najlepszą zachętą są słowa dzieci, które mówią, że nikt tak dobrze nie gotuje, jak tata. Żona także jest zadowolona, bo woli sprzątać niż gotować i dlatego doskonale się uzupełniamy.

          W ten sposób w święta rodzina jest zadowolona, bo wiadomo, kto wszystko ugotuje i przygotuje. Mam nadzieję, że w przyszłości zechce Pan przyjechać do Rzeszowa, aby  popracować z naszą Orkiestrą i wasza dobra współpraca będzie kontynuowana.
           - Mam nadzieję, że tak będzie. Od lat przyjeżdżam do Rzeszowa, wielokrotnie także byłem w lipcu w Łańcucie i pracowałem z dziećmi podczas Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego. Rzeszów jest mi bardzo bliski, Pamiętam, że po raz pierwszy byłem w Rzeszowie w 2006 roku i dyrygowałem spektaklem „Zemsta nietoperza” – Johanna Straussa. W czasie tych kilkunastu lat dyrygowałem wieloma różnymi koncertami i spektaklami. Wspaniałych wspomnień mam wiele. Cieszę się, że po remoncie Filharmonii Podkarpackiej są także możliwości wystawiania tu widowisk takich, jak te spektakle, które teraz realizujemy.

Z panem Wojciechem Rodkiem - znakomitym dyrygentem, dyrektorem naczelnym Filharmonii im. Henryka Wieniawskiego w Lublinie i pedagogiem Akademii Muzycznej we Wrocławiu rozmawiała Zofia Stopińska  5 grudnia 2019 roku w Rzeszowie

Wszelkie prawa zastrzeżone. Udostępnianie, wykorzystywanie, kopiowanie jakichkolwiek materiałów znajdujących się na tej stronie bez zezwolenia zabronione.
Copyright by KLASYKA NA PODKARPACIU | Created by Studio Nexim | www.nexim.net