Trwa siedemdziesiąty sezon artystyczny Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. Główne uroczystości odbyły się w kwietniu, bowiem dokładnie 29 kwietnia 1955 roku Wojewódzka Orkiestra Symfoniczna wystąpiła z pierwszym koncertem.
Jubileusz to dobra okazja do przypomnienia Państwu artystów muzyków i osób, którym nasza orkiestra zawdzięcza powstanie i rozwój. Do tego grona należy prof. Adam Natanek, wybitny polski dyrygent urodzony 23 lipca 1933 roku w Krakowie. Studiował w PWSM w Krakowie na Wydziale Pedagogicznym i na Wydziale Teorii, Dyrygentury i Kompozycji w klasie prof. Artura Malawskiego. Od 1 stycznia 1961 roku dyrygent w Państwowej Filharmonii w Lublinie. Od 1969 roku dyrektor naczelny i artystyczny tej placówki do roku 1990. W latach 1992 – 1998 dyrektor artystyczny Filharmonii w Rzeszowie i dyrektor artystyczny Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.
W czasie swojej działalności dyrygenckiej koncertował w kraju i za granicą, prowadząc znakomite zespoły symfoniczne i chóralne, m.in. Orkiestrę Filharmonii Narodowej w Warszawie, Wielką Orkiestrę Polskiego Radia i Telewizji w Katowicach, Orkiestrę Filharmonii Krakowskiej i Orkiestrę PRiTV w Krakowie oraz zespoły symfoniczne w Związku Radzieckim, Czechosłowacji, na Węgrzech, w Bułgarii, Rumunii, NRD, Jugosławii, RFN, Hiszpanii, Holandii, Norwegii, Austrii, USA, Włoszech i Szwajcarii. Dokonał wielu nagrań archiwalnych – radiowych i telewizyjnych.
27 kwietnia 2025 roku maestro Adam Natanek był honorowym gościem czwartego Koncertu Jubileuszowego w Filharmonii Podkarpackiej, a podczas krótkiego spotkania po koncercie, z ogromną przyjemnością słuchałam ciepłych słów o wykonaniu Etiud symfonicznych Artura Malawskiego przez znakomitą pianistkę Beatę Bilińską i Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Tadeusza Wojciechowskiego oraz dwóch wspaniałych dzieł Wojciecha Kilara (Exodus i Victoria), a także o przebiegu tego uroczystego wieczoru.
Niedawno mogłam dłużej porozmawiać z maestro Adamem Natankiem, ponieważ miałam zaszczyt gościć w Jego lubelskim mieszkaniu i z ogromną radością zapraszam Państwa na spotkanie z tym wybitnym Artystą.
Maestro, studiował Pan w PWSM w Krakowie pod kierunkiem prof. Artura Malawskiego, patrona Filharmonii Podkarpackiej. Jakim człowiekiem i pedagogiem był Artur Malawski.
To był znakomity pedagog. Mówię tak, bo najczęściej klasy dyrygentury prowadzili dyrygenci, którzy byli szefami artystycznymi lub naczelnymi filharmonii albo teatrów operowych. Zajmowali się przede wszystkim sprawami tych instytucji, natomiast pedagogika była czymś po drodze. Jak wyjeżdżali na gościnne tournée lub koncerty, to zajęcia dyrygentury w tych ośrodkach nie były systematycznie prowadzone. Na przykład przez dwa tygodnie intensywnie pracowali ze studentami, a potem było trzy tygodnie ciszy…
Natomiast prof. Artur Malawski był bardzo obiecującym skrzypkiem, ale nie realizował swoich marzeń, bo publiczne występy bardzo go stresowały. Studiował także teorię muzyki w Konserwatorium Warszawskim u Kazimierza Sikorskiego i dyrygenturę u Waleriana Bierdiajewa. W związku z powyższym zajmował się kompozycją i prowadził klasę dyrygentury w PWSM w Krakowie.
Zajęcia dyrygentury w Jego klasie prowadzone były bardzo systematycznie i wnikliwe. To był bardzo elitarny wydział, bo studia trwały 5 lat i był taki okres, że było tylko czterech studentów, ale nigdy nie było ich więcej niż sześciu na roku.
Od pierwszego do piątego roku mieliśmy zajęcia przez 5 – 6 godzin dwa razy w tygodniu. W tym czasie nie tylko pracowaliśmy nad programem, nie tylko uczyliśmy się dyrygowania najczęściej przy fortepianie, ponieważ dopiero w ostatnich latach uczelnia zainwestowała i mniejszy, kameralny skład filharmoników krakowskich był do naszej dyspozycji. Dzięki temu każdy z nas mógł raz w miesiącu pól godziny dyrygować zespołem. Pamiętam jak 25 i 26 czerwca 1960 roku (to był piątek i sobota) zdałem ostatnie egzaminy dyplomowe – dyrygowałem koncertami w Filharmonii Krakowskiej.
Dużo rozmawialiśmy z profesorem Arturem Malawskim. Po każdym koncercie w filharmonii dyskutowaliśmy. Prowadziliśmy długie rozmowy na różne tematy związane z muzyką. Malawski był muzykiem o nieprawdopodobnej wrażliwości, był niezwykle utalentowany i wszechstronny – doskonały instrumentalista, świetny kompozytor i bardzo dobry dyrygent. Rzadko dyrygował koncertami, bo nie miał odporności psychicznej, a jak pani doskonale wie, każdy publiczny występ to jest publiczna habilitacja – 99 udanych i jak zdarzy się 1 nieudana , to zawsze pamięta się tę ostatnią.
Miałem szczęście, że trafiłem pod skrzydła profesora Artura Malawskiego.
Artur Malawski zmarł 26 grudnia 1957 roku i pod koniec studiów trafiłem do klasy prof. Witolda Krzemińskiego, ale pół roku przed moim dyplomem, podczas próby z Wielką Orkiestrą Polskiego Radia w Katowicach, profesor miał zawał serca i wyłączył się z zawodowego życia. Nie przydzielono mi pedagoga i podchodziłem do dyplomu z dyrygentury sam.
Czy Filharmonia Lubelska jako pierwsza zaproponowała Panu stałą pracę?
Jak odebrałem dyplom, wysłałem kilka podań do filharmonii i teatrów operowych w Polsce m.in. do Lublina. Nie byłem w Lublinie osobą anonimową, bo w czasie studiów byliśmy tutaj gościnnie w 1955 lub 1956 roku. Dyrektorem naczelnym i artystycznym Filharmonii w Lublinie był Andrzej Cwojdziński, który zaprosił swojego byłego pedagoga prof. Artura Malawskiego. Pamiętam, że pojechaliśmy na ten koncert z kolegą, a prof. Malawski dyrygował m.in. IV Symfonią Johannesa Brahmsa. Wtedy poznałem dyrektora Cwojdzińskiego. W 1960 roku w listopadzie zostałem zaproszony do Filharmonii Lubelskiej, aby poprowadzić gościnnie koncert. Podobno bardzo udany był ten koncert i tydzień później otrzymałem od dyrektora Cwojdzińskiego propozycję pracy w charakterze drugiego dyrygenta. Podpisałem umowę na dwa lata. I tak się zaczęło...
Później otrzymałem wiele innych propozycji: do Szczecina, nawet na asystenturę do Teatru Wielkiego w Warszawie, dlatego, że dużo dzieł operowych realizowałem w estradowym wykonaniu.
Jak pani wie, byłem dokładnie 30 lat związany z Lublinem, w tym przez 21 lat byłem dyrektorem naczelnym i artystycznym, a wcześniej dyrygentem Filharmonii Lubelskiej. Przez pierwsze lata pobytu w Lublinie współpraca z dyrektorem Andrzejem Cwojdzińskim układała się znakomicie. Później Cwojdziński wyjechał do Koszalina i objął tamtejszą filharmonię.
Kiedy zaproponowano mi kierowanie Filharmonią w Lublinie, byłem młodym człowiekiem i nie miałem wielkiego doświadczenia - po prostu się bałem. Zgodziłem się zająć jedynie muzyczną stroną, za wszelkie sprawy organizacyjne i finansowe odpowiadał kto inny. To był okres wzorcowy, jeżeli chodzi o organizacyjne sprawy Filharmonii Lubelskiej.
Wiem, że Orkiestra Filharmonii Lubelskiej koncertowała także poza swoją siedzibą.
W 1989 roku mieliśmy 3 zagraniczne tournée koncertowe: do Włoszech, Hiszpanii i Szwecji.
Wyjeżdżając gościnnie z koncertami za granicę m.in. w latach 1983–1989 byłem I gościnnym dyrygentem Orkiestry Symfonicznej Miasta Valladolid (stolica Kastylii w Hiszpanii). Po pewnym czasie otrzymałem propozycję, aby objąć kierownictwo artystyczne oraz dyrygenckie i po namyśle się zgodziłem na krótki okres. Poprosiłem o krótki urlop w Filharmonii Lubelskiej i 1 stycznia 1990 roku rozpocząłem pracę na stanowisku szefa artystycznego i dyrygenta Orkiestry Symfonicznej w Valladolid.
Jak Pani wie, w latach 1990 – 1991 nastąpił czas różnych transformacji politycznych w różnych instytucjach. Na przykład Krzysztof Penderecki był dyrektorem artystycznym Filharmonii Krakowskiej, i jak przyjechał z zagranicy, dowiedział się, że już nie jest dyrektorem.
Po kilku, może kilkunastu dniach po podpisaniu umowy i rozpoczęciu pracy w Valladolid, odebrałem z telefon z prośbą, abym przyjechał chociaż na kilka dni do Lublina. Okazało się, że w Filharmonii Lubelskiej powstała kilkunastoosobowa grupa inicjatywna powołująca Związek Zawodowy „Solidarność”. W krótkim czasie kilka osób sparaliżowało kilkadziesiąt pozostałych.
Kiedy po przyjeździe do Lublina dowiedziałem się, że spotkanie w Filharmonii nie będzie dotyczyło spraw programowych, finansowych i administracyjnych, pierwsze kroki skierowałem do Urzędu Wojewody Lubelskiego. Po krótkiej rozmowie złożyłem wypowiedzenie i moja umowa zatrudnienia mnie na stanowisku dyrektora naczelnego i artystycznego Filharmonii Lubelskiej została rozwiązana za porozumieniem stron.
Adam Natanek dyryguje Orkiestrą Filharmonii Narodowej w Warszawie, luty 1979 rok, fot. z albumu Artysty
Wkrótce nadeszła propozycja z Rzeszowa. Proszę o wspomnienia z lat 1992 – 1998, kiedy był Pan dyrektorem artystycznym Filharmonii im. Artura Malawskiego w Rzeszowie.
Wcześniej otrzymałem z Ministerstwa Kultury i Sztuki propozycję objęcia szefostwa Opery w Bydgoszczy, drugą propozycję otrzymałem po gościnnym koncercie w Filharmonii Poznańskiej, ale w tym samym czasie zaproponowano mi stanowisko dyrektora artystycznego w Filharmonii Rzeszowskiej.
Zastanawialiśmy się z żoną nad tymi propozycjami. Nie chcieliśmy się wyprowadzać z Lublina, z naszego pięknego mieszkania, ponadto ta trzecia propozycja umożliwiała mi na kontynuowanie pracy pedagogicznej w Instytucie Wychowania Artystycznego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.
Już podczas pierwszego spotkania z panem Wergiliuszem Gołąbkiem, dyrektorem naczelnym Filharmonii Rzeszowskiej, ustaliliśmy, że ja zajmuję się tylko sprawami artystycznymi, natomiast dyrektor naczelny odpowiada za psychiczny i fizyczny komfort bycia i życia całego pionu artystycznego oraz pozostałych pracowników Filharmonii Rzeszowskiej. Zajmuje się pozyskiwaniem środków na utrzymanie budynku i wynagrodzenia wszystkich pracowników. Natomiast pracownicy pionu artystycznego, począwszy od biura koncertowego będą mnie podlegali i ja będę decydował o wysokości ich wynagrodzeń. Będę także odpowiedzialny za ich dyspozycyjność artystyczną, za repertuar, oraz będę decydował, którzy artyści będą zapraszani i jakie będą ich honoraria.
Był od razu konkretny podział i nasz tandem z dyrektorem Wergiliuszem Gołąbkiem był wzorcowy. Zawsze starałem się, aby każdy koncert był starannie przygotowany. Jak były w programie bardzo trudne utwory i prowadzili je gościnni dyrygenci, to starałem się w poprzedzającym koncert tygodniu bez koncertu, poprowadzić kilka dodatkowych prób i dobrze rozczytać ten utwór z orkiestrą.
Pamiętam, że bardzo różnorodne i barwne były programy koncertów – od kameralnych aż po wielkie formy wokalno-instrumentalne.
Starałem się, aby na filharmonicznej scenie występowały także zespoły chóralne, udało się wystawić nawet kilka pozycji operowych w estradowym wykonaniu. Oprócz piątków koncerty często odbywały się również w soboty, a czasem nawet w niedziele.
Planując koncerty wymagające dużej obsady orkiestry, albo z udziałem chóru i solistów, zawsze wcześniej konsultowałem to z dyrektorem naczelnym, bo przecież koszty takiego koncertu były wysokie.
Adam Natanek dyryguje Chórem i Orkiestrą Filharmonii Rzeszowskiej, koncert 16 maja 1982 roku w bazylice OO.Bernardynów w Leżajsku
Jak Pan wspomina lata pracy w Rzeszowie ?
Bardzo dobrze. Zaprzyjaźniłem się z wieloma wspaniałymi ludźmi, a poza tym władze były zainteresowane działalnością Filharmonii. Wojewodowie i prezydent miasta często bywali na koncertach. Poza tym sala wypełniona była zawsze publicznością. Należało do dobrego obyczaju, żeby bywać w Filharmonii. Wspominam ten rzeszowski okres najcieplej i najmilej.
Mógł Pan dłużej pracować z naszą orkiestrą.
Pewnie tak, ale zakończenie mojej etatowej pracy w Rzeszowie dla nikogo nie było niespodzianką. Dużo wcześniej zakomunikowałem, że nabyłem ten przywilej i chcę przejść na emeryturę.
Zaraz po ukończeniu studiów rozpocząłem intensywną działalność artystyczną. Pracowałem też przez długie lata w Instytucie Wychowania Artystycznego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, gdzie będąc profesorem, dość długo sprawowałem funkcję kierownika Zakładu Wychowania Muzycznego.
Napracowałem się z życiu i stąd ta decyzja.
Do dzisiaj wspominam bardzo miło Pana pożegnalny koncert.
Ja także. Tego wieczoru zostałem odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Jest to zasługa Wergiliusza Gołąbka, który wystąpił o przyznanie mi tego odznaczenia.
Wojewoda rzeszowski Zbigniew Sieczkoś dekoruje Adama Natanka Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, fot. Archiwum Filharmonii Podkarpackiej
Od 1961 roku jest Pan mieszkańcem Lublina.
To prawda, że tak długo jestem mieszkańcem Lublina. Sporo wyróżnień i miłych gestów spotkało mnie także później, kiedy byłem już poza Rzeszowem i działałem jako freischüt. Niedawno, bo na początku kwietnia tego roku, zostałem zaproszony na koncert, z okazji 550-lecia Województwa Lubelskiego który wypełniła Msza Rossiniego. Przed koncertem na scenę wyszedł Marszałek Województwa Lubelskiego pan Jarosław Stawiarski i dwie osoby ze środowiska muzycznego odznaczone zostały pamiątkowym medalem – pierwszą była Teresa Księska - Falger, a drugą Adam Natanek. Proszę popatrzeć, piękny medal, a potem były życzenia, owacja publiczności na stojąco, kwiaty… Jestem tylko naturalizowanym Lublinianinem, a w dodatku już od 34. lat nie pracuję w Filharmonii Lubelskiej, udzielałem się zawodowo jedynie na emigracji. Dopiero po wielu latach nieobecności, od 20. lat zacząłem chodzić na koncerty, ale do dnia dzisiejszego, jak wchodzę do budynku Filharmonii jestem serdecznie witany. Mam stałe zaproszenie i miejsce na widowni na wszystkie koncerty.
Jestem z Lublinem bardzo związany. Tutaj poznałem wielu wspaniałych ludzi, tutaj dojrzewałem, tutaj się wiele nauczyłem i dlatego kocham to miasto.
W Lublinie założył Pan rodzinę, a rozmawiamy w cudownym, pełnym pamiątek Pana mieszkaniu, ale ukształtował Pana dom rodzinny w Krakowie.
Powiem tak; szkoły i najbardziej elitarne studia nie uczą kindersztuby – dobrych obyczajów i szacunku dla innych osób – to wynosi się z domu.
Mój rodzinny dom w Krakowie był bardzo skromny, ale zawsze otwarty dla wszystkich przyjaciół rodziny, a przede wszystkim był bardzo prawy i bardzo uczciwy. Nie było żadnych tradycji muzycznych, ale ani w stosunku do siostry, ani do mnie nie było żadnego nacisku. Przypadek rządził.
Pamiętam, że jak wybuchła II wojna światowa miałem 6 lat. Wkrótce zacząłem się uczyć grać na akordeonie i dopiero jak poszedłem do szkoły, to po pewnym czasie zamieniłem akordeon na fortepian. Robiłem postępy, miałem dar czytania nut a vista, a do tego okazało się, że jestem niezłym jazzmanem i zacząłem grać w zespołach big-bandowych, zarabiałem wielkie pieniądze i byłem finansowo niezależny. Dlatego będąc studentem i równocześnie ucząc w szkole muzycznej w Krakowie mogłem sobie zafundować rower i motocykl Java 250.
Jak to się stało, że został Pan dyrygentem ?
Moja edukacja muzyczna na początku nie była usystematyzowana. Nie byłem przygotowany do studiów na fortepianie, bo nie potrafiłem siedzieć po pięć godzin dziennie przy fortepianie i ćwiczyć. Dlatego rozpocząłem studia na Wydziale Pedagogicznym w Akademii Muzycznej w Krakowie. Tam nabyłem sporo wiedzy i umiejętności w prowadzeniu chórów. Na tym wydziale asystował m.in. Jerzy Katlewicz, który bacznie obserwował sprawność manualną studentów i polecił mnie prof. Arturowi Malawskiemu.
Wkrótce prof. Malawski zwrócił się do mnie z pytaniem – Na którym roku pan studiuje? – odpowiedziałem; Na trzecim, a wtedy Profesor powiedział: Proszę składać dokumenty.
W tym czasie otrzymałem propozycję objęcia stanowiska chórmistrza Chóru Filharmonii Krakowskiej, ale Malawski odradził mi, abym nie podejmował tej pracy.
Na egzamin wstępny na Wydział Teorii, Dyrygentury i Kompozycji przygotowałem I część I Symfonii Beethovena. Po egzaminie prof. Malawski powiedział: Dziękuję, jest pan przyjęty.
W nowym roku akademickim studiowałem na dwóch wydziałach Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Krakowie: na czwartym roku Wydziału Pedagogicznego i na pierwszym roku Wydziału Teorii, Dyrygentury i Kompozycji. Dlatego studiowałem w sumie osiem lat.
Podjęcie studiów dyrygenckich zawdzięczam Jerzemu Katlewiczowi.
Kiedy uczestniczył Pan w seminarium dyrygenckim prowadzonym, przez światowej sławy dyrygenta Pawła Kleckiego?
Byłem po studiach i pracowałem już w Lublinie. Naczelnikiem do spraw filharmonicznych w Ministerstwie Kultury i Sztuki był niejaki pan Szarewski. Od niego dowiedziałem się o tym seminarium, ale oficjalnie nie mogłem w nim uczestniczyć, bo nie pracowałem na stanowisku dyrektora artystycznego.
Wiadomo, że Paweł Klecki musiał wyjechać z Polski ze względu na antysemityzm i był związany z Orkiestrą Szwajcarii Romańskiej w Genewie. W porozumieniu z Ministerstwem Kultury, Klecki zaprosił kilku polskich młodych dyrygentów, którzy objęli szefostwo w różnych mniejszych polskich filharmoniach.
Ja wtedy byłem jeszcze tylko dyrygentem w Filharmonii Lubelskiej i napisałem do Kleckiego prośbę, że pragnę w tym seminarium uczestniczyć, chociaż nie jestem tylko dyrygentem. Wkrótce otrzymałem odpowiedź, że dodatkowo mnie na seminarium przyjmie.
To był cudowny człowiek. Najpierw siedzieliśmy na próbach, które on prowadził i obserwowaliśmy, a dopiero później odbywały się zajęcia praktyczne, w których mieliśmy do dyspozycji małą orkiestrę kameralną złożona z kilku muzyków Filharmonii Krakowskiej. Uczyliśmy się nie tylko dyrygować, ale także pracować z orkiestrą. To seminarium trwało miesiąc. Nauczyłem się bardzo dużo.
W życiu trzeba mieć szczęście, a ja je miałem, bo na drodze swojego życia spotykałem wielu ludzi, którzy mnie ubogacali.
Maestro, jak Pan rozpoczynał pracę w Filharmonii Lubelskiej, to nie był to jeszcze znaczący ośrodek muzyczny w Polsce, ale wkrótce zaczął się intensywnie rozwijać, a Pan był już wtedy znanym dyrygentem.
Jak już wspomniałem, zapraszałem do Filharmonii Lubelskiej artystów Teatru Wielkiego w Warszawie i realizowaliśmy na naszej scenie opery w przekroju. Proszę sobie wyobrazić, że jak w Teatrze Wielkim zaczęło się bezkrólewie, otrzymałem propozycję objęcia dyrekcji tej placówki. Doradzano mi, aby dał sobie spokój, bo nie jestem z Warszawy tylko z Krakowa i nie zostanę zaakceptowany.
Sam doszedłem do wniosku, że obejmując teatr operowy będę utożsamiany z tym gatunkiem muzyki i będę musiał dziesiątki, albo nawet setki razy dyrygować na przykład spektaklem opery Tosca.
W filharmoniach repertuar bardzo rzadko się powtarza i przygotowując koncerty przez cały czas dyrygent rozwija się. To były najważniejsze argumenty, chociaż później prowadziłem sporo spektakli operowych w Polsce, a także w Jugosławii.
W Filharmonii Lubelskiej poza koncertami symfonicznymi i oratoryjnymi proponowaliśmy melomanom bardzo dużo koncertów kameralnych - recitali oraz koncertów rapsodyczno-muzycznych z udziałem wybitnych solistów i aktorów. Wykonywane były na przykład cykle: 32 Sonaty Beethovena, Das Wohltemperierte Klavier Bacha, wszystkie utwory fortepianowe Szymanowskiego i wiele innych.
Dlatego większość wywodzących się z Lublina studentów, którzy kontynuowali naukę w różnych akademiach muzycznych twierdziło, że już rozpoczynając studia, doskonale znali literaturę muzyczną.
Z pewnością czuje się Pan dyrygentem spełnionym, bo dyrygował Pan wieloma bardzo różnorodnymi koncertami: w Lublinie, Rzeszowie, w różnych ośrodkach muzycznych w Polsce i za granicą.
Często odwiedzałem duże, bardzo ważne w Polsce ośrodki muzyczne, takie jak Warszawa, Katowice – tam dokonałem także wiele nagrań dla Polskiego Radia i Telewizji Polskiej, ale znam także niewielkie i bardzo skromne sale koncertowe. Byłem jednym z dyrygentów, który dużo pracował na tzw. obrzeżach.
Występowałem także z czołowymi zespołami w: Związku Radzieckim, Czechosłowacji, na Węgrzech, w Bułgarii, Rumunii, Niemczech, Hiszpanii, Holandii, Norwegii Austrii, Włoszech i Szwajcarii.
Danuta Damięcka-Natanek - sopran, przy pulpicie dyrygenckim Adam Natanek, fot. z arch. Artysty
To, że mógł Pan tyle pracować i udzielać się artystycznie, być ciągle w dobrej formie i dyspozycji zawdzięcza Pan z pewnością harmonii panującej w domu. Pana żona Danuta Damięcka – Natankowa nie troszczyła się o swoją karierę, to Pana praca i pasje były najważniejsze. Bez tego nie byłoby tylu sukcesów.
Miałem w życiu szczęście. Byłem drugim mężem Danusi. Pierwsze jej małżeństwo było cudowne, bo mąż był mądrym, dobrym, kochającym żonę człowiekiem i cenionym lekarzem. Poza tym była znakomitą śpiewaczką, wychowanką słynnej Ady Sari.
Ona stworzyła mi dom, stworzyła mi psychiczny komfort bycia i życia. Wszystko co nas w tym domu otacza ona stworzyła. Przez 40 lat naszego wspólnego bycia i życia. Nikt nikogo nie obraził, nikt nie podniósł głosu, nie powiedział złego słowa. To wszystko Jej zawdzięczam. Urodziłem się pod znakiem lwa, któremu przypisuje się imperatyw i dumę. Ja jestem sangwinikiem z natury. Z racji swojego zawodu miałem imperatyw przywódczy, chociaż nigdy nie przekraczałem pewnej granicy, nikogo nie obrażałem, nie podnosiłem głosu.
Rzadko się zdarzało, ale kiedy powiedziałem coś, co Danusię dotknęło, to reagowała dopiero po pewnym czasie mówiąc – Adasiu, jesteśmy teraz spokojni, ale z pewnością wiesz, że wczoraj byłeś na granicy niestosownego zachowania. Doskonale wiedziałam, że miała rację i odpowiadałem – Danusiu, jest mi tym bardziej przykro, że nie mam żadnych argumentów na swoją obronę.
Mądra kobieta rozbraja. Danusia miała dar zjednywania sobie ludzi, łatwość nawiązywania kontaktu. Miała znakomitą aparycję i była świetnym muzykiem. Miała także ogromną łatwość pisania, mogła być dziennikarzem, świetnie malowała i wszystko potrafiła zaprojektować. Natura obdarzyła Danusię urodą i wieloma talentami…
Ma Pani zupełną rację mówiąc, że to ona stworzyła mi komfort życia i realizacji zawodowej. W pewnym momencie bardzo ograniczyła swoją działalność artystyczną i tylko od czasu do czasu występowała za granicą. Nie chciała, aby ktoś powiedział, że ją promuję.
Bardzo Państwo kochali zwierzęta i to te najbardziej skazane na cierpienia, porzucone, chore…
Ja je nazywałem „nędze uszczęśliwione”. W Lublinie ukazywał się miesięcznik „Kamena”, który był założony w 1933 roku w Chełmie. Po drugiej wojnie ukazywał się najpierw jako kwartalnik, a później w Lublinie jako miesięcznik i my przez całe lata z zainteresowaniem czytaliśmy to czasopismo.
Jeden z dziennikarzy napisał felieton, w którym wywołał moje nazwisko. Napisał tak – Idę Krakowskim Przedmieściem w niedzielę i widzę dyrektora Adama Natanka z kolejnym kundlem. Stosownie do swojej pozycji, jako dyrektor naczelny i artystyczny Filharmonii Lubelskiej, jak również profesor UMCS-u, powinien mieć jakiegoś rasowego psa…”
Spotkałem go niedługo i po przywitaniu powiedziałem – panie Ireneuszu, dziękuję bardzo, są trzy powody dla których ja nie mam rasowego psa. Pierwszy; nie stać mnie na rasowego psa. Drugi powód; nie muszę się dowartościować rasowym psem. Trzeci, najważniejszy powód; ja tylu nierasowych ludzi muszę tolerować na co dzień, że nie muszę mieć rasowego psa. (śmiech…)
Prawda jest taka, że dzięki Natankowi zostało założone Lubelskie Stowarzyszenie Opieki nad Zwierzętami, które potem zostało przemianowane na Lubelski Animals. Z Danusią doprowadziliśmy do powstania w Lublinie schroniska dla zwierząt. Aktualnie jest to jedno z najnowocześniejszych schronisk w Polsce.
Jak przyjechali Państwo do Rzeszowa, także byli Państwo inicjatorami powstania „Stowarzyszenia Opieki nad Zwierzętami”.
W Rzeszowie także zostało założone schronisko i było bardzo dobrze prowadzone. Mam nadzieję, że tak samo nadal działa.
Starałem się pozostawić swój ślad w instytucjach, z którymi związany byłem zawodowo, a równocześnie robiłem wszystko, aby wyzwolić wokół wrażliwość, czułość i nawet snobizm, bo snobizm w XIX wieku doprowadził do rozkwitu kultury.
Stefan Kisielewski mawiał często: „Historia matka nie jest litościwa, ale sprawiedliwa i dokonuje selekcji wcześniej czy później. Za życia często nie byli usatysfakcjonowani, ale po śmierci pozostawili ślad i mają nad głową aureolę”.
Maestro, niech to będzie puenta naszej rozmowy, za którą serdecznie dziękuję.
Ja także dziękuję za rozmowę i za odwiedziny. Miło było spotkać się po latach.
Zofia Stopińska