wywiady

Grał na skrzypcach, marzył o matematyce, a został śpiewakiem

      Dokładnie trzy lata temu, również w maju, miałam przyjemność rozmawiać w Rzeszowie z prof. Ryszardem Cieślą i po publikacji tego wywiadu otrzymałam kilka próśb o przedstawienie drugiego ze śpiewających „Braci Cieślów” – prof. Roberta Cieśli.
      Nie udało mi się wywiązać z obietnicy do tej pory, bo wkrótce nastał czas pandemii i kontakty były utrudnione. Sądziłam, że uda się znaleźć czas na spokojną rozmowę w lutym tego roku w czasie I Mistrzowskiego Kursu Wokalnego dr hab. Jolanty Janucik prof. UMFC – „ZIMA W JAROSŁAWIU”, podczas którego jednym z wykładowców był prof. dr hab. Robert Cieśla, ale czas na to nie pozwolił.
Pan Profesor obiecał, że z pewnością uda nam się porozmawiać przed zakończeniem roku akademickiego i słowa dotrzymał.

       Rozpoczynam od pytania o czas dzieciństwa i wczesnej młodości, który upłynął w Rzeszowie.

       Tak, bo moi rodzice przeprowadzili się do Rzeszowa na krótko przed moim urodzeniem, ale z Tyczynem, gdzie mieszkali wcześniej, byłem związany z racji moich dziadków, a niedaleko, bo w Lasku oddalonym zaledwie dwa kilometry od Tyczyna, mieszkali dziadkowie - rodzice ze strony mojej mamy. Tam także często przebywaliśmy.

       Rodzice bardzo dbali o to, aby synowie otrzymali wszechstronne wykształcenie. W domu rodzinnym dzieci słuchały muzyki i jak się okazało, że są utalentowane, rodzice posłali je do szkoły muzycznej. Podobno będąc małym chłopcem chciał Pan zostać pianistą.

       Moja mama była utalentowana teatralnie, ale nic z tego nie wyszło, bo jej rodzice uważali, że musi mieć zawód, z którego można żyć i została wysłana do liceum ekonomicznego. Jednak marzenia o szkole teatralnej pozostały i będąc uczennicą zawsze brała udział w różnych uroczystościach, najczęściej recytując wiersze. Dlatego też posłała nas do szkoły muzycznej. Ja chciałem uczyć się grać na fortepianie, ale komisja stwierdziła, że powinienem grać na skrzypcach. I tak się też stało, rozpocząłem naukę gry na tym instrumencie.

       Grał Pan na skrzypcach, a został Pan śpiewakiem (śmiech).

       Stało się tak zupełnie przypadkowo, bo byłem już w szkole muzycznej II stopnia w klasie skrzypiec i powinienem obowiązkowo grać w szkolnej orkiestrze, a ponieważ zdarzało mi się często opuszczać te zajęcia, za karę wysłano mnie na chór, abym odrobił opuszczone zajęcia z orkiestry.
       Pani, która prowadziła zajęcia z emisji głosu powiedziała : „A może chciałbyś rozpocząć naukę w klasie śpiewu?” Chętnie się na to zgodziłem, zacząłem robić postępy i bardzo mi się nauka śpiewu podobała, ale dość długo nie myślałem poważnie o śpiewie. Równolegle uczęszczałem do IV Liceum Ogólnokształcącego i byłem przekonany, że po ukończeniu szkoły średniej będę studiował matematykę. Z tym wiązałem swoje życiowe plany, które zostały zweryfikowane, kiedy zacząłem jeździć na lekcje do prof. Kazimierza Pustelaka.
Profesor stwierdził, że talent wokalny we mnie drzemie i namówił mnie, abym zdawał egzamin do Akademii Muzycznej w Warszawie na Wydział Wokalno-Aktorski. Zostałem przyjęty i rozpocząłem studia.

       Profesor Kazimierz Pustelak przyjął Pana do swojej klasy. Ciekawa jestem, jakim był nauczycielem?

       Był znakomitym pedagogiem. Do dzisiaj wspominam Profesora bardzo dobrze i ciepło. Był niezwykle wymagającym pedagogiem, ale miał podejście ojcowskie i muszę przyznać, że ta sfera była nie do przecenienia. Jego uwagi zarówno od strony wokalnej, jak i muzycznej były bezcenne, co więcej, doskonale wiedział, co danemu studentowi jest potrzebne i mogę o jego umiejętnościach mówić wyłącznie w superlatywach. Wielokrotnie byłem w jego domu – czasami miałem tam lekcje, ale najczęściej zapraszał mnie w charakterze gościa. Można powiedzieć, że od początku traktował mnie jak syna. Łączyła nas serdeczna przyjaźń w czasie studiów i po studiach. Kiedy pracowałem za granicą, to rzadko odwiedzałem Profesora, ale jak wróciłem na stałe do Polski, znowu dosyć często go odwiedzałem. Obdarzał mnie i mojego brata Ryszarda swoją przyjaźnią do końca życia.

       Już w czasie studiów z powodzeniem uczestniczył Pan w konkursach muzycznych, a po ukończeniu z wyróżnieniem studiów u prof. Kazimierza Pustelaka, wyjechał Pan na studia podyplomowe do Zurichu.

       Wyjechałem do Studia Operowego działającego przy Operze w Zurichu na specjalne zaproszenie.
Będąc na studiach rozpocząłem współpracę z Teatrem Wielkim, a jak wyjechałem na przesłuchania do Gütersloh usłyszał mnie Marc Belfort ówczesny szef Międzynarodowego Studia Operowego i już po pierwszym przesłuchaniu zaprosił mnie do Studia Operowego. Musiałem tam tylko pojechać na przesłuchanie i od września rozpocząłem zajęcia.
       Zacząłem zupełnie inne życie studenckie, bo z jednej strony mieliśmy realizację programów w Studio operowym, a już właściwie po 10 dniach od przyjazdu stałem na scenie i śpiewałem w premierze „Czarodziejskiego fletu” Mozarta. Uczestniczyliśmy w wielu produkcjach w Opernhaus Zürich, a oprócz tego studiowaliśmy i występowaliśmy z koncertami organizowanymi przez Studio Operowe.
        Jednocześnie szukałem pracy i dostałem dwie propozycje do Staatstheater Karlsruhe oraz do Theater Dortmundu i musiałem wybierać. Na pracę w Dortmundzie musiałbym poczekać jeden rok, a w Karlsruhe praca na mnie czekała i dlatego przyjąłem tę propozycję. To było moje pierwsze miejsce pracy.

        Na długo pozostał Pan za granicą i tylko czasami gościł Pan na scenach w Teatrze Wielkim w Warszawie lub w Operze Wrocławskiej.

        Tak, śpiewałem przede wszystkim w czołowych teatrach Niemiec, ale też występowałem w Szwajcarii, Austrii, Francji, Belgii, Luksemburgu i wielu innych miejscach. Cały czas mieszkałem wtedy w Niemczech.
W tym czasie pojawiłem się na zaproszenie dyrektora Teatru Wielkiego w Warszawie i śpiewałem w „Cyganerii” Giacoma Pucciniego. Natomiast we Wrocławiu śpiewałem „Traviatę” i „Rigoletto” Giuseppe Verdiego. Byłem także zaproszony przez Teatr Wielki do udziału w „Balu maskowym” Vedriego, ale nie mogłem wtedy przyjechać, bo w moim teatrze przygotowywałem się do innej opery Verdiego „Luizy Miller”.

       Śpiewał Pan w wielu europejskich teatrach operowych, ale wiem, że z wielkim sukcesem śpiewał Pan partie Stefana w „Strasznym Dworze” Stanisława Moniuszki w Stanach Zjednoczonych.

        To była pierwsza produkcja, która realizowana była w Chicago na zaproszenie tamtejszego Towarzystwa Muzycznego przez mojego brata, i to on zaproponował mi udział w roli Stefana w „Strasznym dworze”. 10 i 11 lutego 2007 wystąpiliśmy w Rosemont Theatre in Chicago-Rosemont. Zostaliśmy tam bardzo gorąco przyjęci nie tylko przez Polonię, ale także przez melomanów amerykańskich. Już po powrocie do Polski otrzymaliśmy pismo z Kongresu Stanów Zjednoczonych, iż te spektakle były tak istotne, że zostały wpisane jako wydarzenia tworzące historię Stanów Zjednoczonych.

       Wtedy już na stałe mieszkał Pan w Polsce.

        To prawda, bo wróciłem w 2004 roku, byłem już po doktoracie i rozpocząłem pracę w Instytucie Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, a także od 2008 w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie na Wydziale Wokalno-Aktorskim. W następnym roku przeprowadziłem przewód habilitacyjny w Akademii Muzycznej w Łodzi.
Niedługo rozpoczęły się moje dłuższe wyjazdy z produkcjami do Chin. Pierwsze wielkie tournée odbyliśmy w 2013 roku we współpracy z Telewizją Chińską. Rozpoczęliśmy je w Warszawie, później pojechaliśmy do Berlina, a potem do Chin.
        Wkrótce zaczęły się produkcje „Traviaty”, w których brałem czynny udział. Było ich mnóstwo, m.in. w Pekinie i Wuhan, a nawet występowaliśmy w Changsha i to był pierwszy spektakl „Traviaty” w tym regionie w historii Chin. Pamiętam, że na tym wydarzeniu zjawili się nawet dziennikarze z Nowego Jorku.
Były też w 2017 roku produkcje „Traviaty” w międzynarodowej obsadzie w Barcelonie. Śpiewałem też z towarzyszeniem pianisty Roberta Morawskiego sporo koncertów i prowadziliśmy klasy mistrzowskie w Austrii, Włoszech i Chinach, ale zatrzymała nas w tych działaniach pandemia. Świat sztuki nagle się zatrzymał i nadal nie powrócił na dawne tory. Zobaczymy, co życie nam przyniesie.

        Po powrocie do Polski bardzo aktywnie zaczął Pan działać jako pedagog. Zastanawiam się nawet, jak Pan łączył ten wymagający nurt z podróżami artystycznymi. W tym czasie jeszcze ukończył Pan inne studia.

        Faktycznie, jednocześnie robiłem habilitację i studiowałem psychologię kliniczną. Wtedy naprawdę intensywnie pracowałem i wszystko się udało. Natomiast działalność pedagogiczną rozpocząłem od Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego i bardzo dobrze wspominam te lata. Po ukończeniu habilitacji otrzymałem propozycję pracy w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.
W ten sposób zaczęła się inna praca, wymagająca umiejętności roli służebnej, ponieważ w stosunku do studentów powinniśmy być bardzo służebni, dlatego, że to ich talent rozwijamy i oni powinni być na pierwszym miejscu.
Uważam, że udało mi się godzić pracę artystyczną z obowiązkami pedagogicznymi.

        Dzięki wyjazdom artystycznym nawiązał Pan współpracę z młodymi chińskimi śpiewakami, którzy przyjeżdżają do Warszawy, aby studiować w Pana klasie. Często są to studia podyplomowe i doktoranckie. O tym, że są bardzo utalentowani i pracowici, miałam okazję przekonać się podczas Mistrzowskiego Kursu Wokalnego w Jarosławiu. Podczas koncertu na zakończenie śpiewali przepięknie. Pomimo trudnych czasów, ciągle biorą udział w różnych konkursach i w ostatnich miesiącach może się Pan naprawdę pochwalić osiągnięciami swojej klasy.

        Bardzo się cieszę z tych osiągnięć, ale moi studenci wiedzą, czego chcą, bardzo dużo pracują, są bardzo aktywni i sami szukają konkursów, w których mogą uczestniczyć. Fakt, że zdobywają nagrody, jest dodatkowym elementem, który ich mobilizuje do pracy. Cieszę się także, że moim wychowankom, którzy ukończyli już studia, dobrze się wiedzie.
Ostatnio rozmawiałem z niedawnym absolwentem, który jest już na stałe zatrudniony jako solista w Niemczech. To są miłe informacje dla pedagoga, bo to znaczy, że mała część mojej pracy w rozwoju ich talentu przyniosła konkretne wyniki.

        Kilka lat temu napisał Pan program rehabilitacji pacjentów kardiologicznych, przy użyciu ćwiczeń oddechowo-wokalnych. Pisząc robił Pan badania, które dały bardzo dobre efekty. Czy ten program stosowany jest w leczeniu?

        Zainteresowałem się tym problemem z racji swojego drugiego wykształcenia. Opracowując program dla pacjentów z chorobą niedokrwienną serca, współpracowałem ze Szpitalem Rehabilitacji Kardiologicznej w Konstancinie przez półtora roku. Pozwala on usprawnić osoby, które mają ograniczenia fizyczne i nie mogą ćwiczyć na bieżni, siadać na rowerze czy biegać. Kontaktowałem się z rektorem Uniwersytetu Medycznego w Warszawie i ówczesny rektor wyraził chęć, aby realizować ten program, wystąpić o wielki grant finansowy. Mnie zatrzymała ilość pacjentów. W klinice w Konstancinie miałem około 100 pacjentów, a w szpitalu przy ul. Banacha jest ich dwa i pół tysiąca. Musiałbym zrezygnować z pracy artystycznej i pedagogicznej, i zająć się tylko tym.
        Nie zdecydowałem się na to, ponieważ jestem artystą i nie mógłbym także zrezygnować z pracy pedagogicznej. Ciągle mam wiele pytań o ten program od naukowców i lekarzy. Może nam się uda coś wymyślić i zadziałać w tej kwestii, ale nie mogę powiedzieć, czy to się uda. Nie wiem, czy uda mi się wygospodarować czas, aby zająć się jeszcze inną niż na kierunku muzycznym pracą naukową.

        Obowiązków ma Pan mnóstwo, bo nie powiedzieliśmy, że jest Pan dziekanem Wydziału Wokalno-Aktorskiego w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, na co także potrzebny jest czas i zaangażowanie.

        W 2020 roku rektor prof. dr hab. Klaudiusz Baran powierzył mi to stanowisko i w tym trudnym okresie wiele rzeczy udaje się zrealizować. Ostatnio pracowaliśmy nad gigantyczną produkcją, która okazała się wielkim sukcesem. Z Teatrem Wielkim – Operą Narodową wystawiliśmy dwie jednoaktówki Giacomo Pucciniego - „Suor Angelica & Gianni Schicchi”. Wydarzenie to było w pełni profesjonalne i wzbudziło ogromne zainteresowanie. Wykonawcami byli studenci Wydziału Wokalno-Aktorskiego i Orkiestra Symfoniczna UMFC pod dyrekcją Rafała Janiaka.
Czas na przygotowanie zbiegał się z ograniczeniami pandemicznymi, ale jestem bardzo zadowolony, że trud został okraszony sukcesem studentów.
Mam nadzieję, że już bez przeszkód można będzie organizować różne koncerty i przygotowywać kolejne spektakle, bo to bardzo ważna część edukacji dla studentów.

        Ma Pan wspaniałą rodzinę, czy dzieci pójdą w Pana ślady i zostaną muzykami?

        Wszystko wskazuje na to, że żadne z moich dzieci nie będzie muzykiem, chociaż są muzycznie uzdolnione. Najstarszy syn, oprócz tego, że kończy prawo, to jest także na studiach pilotażu i zamierza być pilotem. Drugi syn studiuje na Uniwersytecie Warszawskim i widzi siebie w logistyce. Najmłodsze dziecko zostało laureatem olimpiady informatycznej i w trzeciej klasie liceum ma indeks na kontynuowanie tego kierunku na większości uczelni. Żadne z muzyką nie wiąże przyszłości.

        Gratuluję Panu tak wielu sukcesów artystycznych oraz pedagogicznych, których jest ostatnio tak dużo i sprawiają Panu wiele radości. Wiem, że już musimy kończyć to spotkanie, ale liczę na to, że niedługo będzie Pan miał więcej czasu. Może w czasie wakacji przyjedziecie w rodzinne strony?

        Jestem pewien, że będziemy jak najczęściej się zjawiać, aby odwiedzać mamę. Może faktycznie w czasie wakacji przyjedziemy na dłużej. Wtedy będzie czas na dłuższe spotkanie.

Zofia Stopińska

 

 

 

 

Krzysztof Jabłoński: "Wróciłem do miejsca, które kocham"

       Miałam wielką przyjemność być na inauguracji 40. Festiwalu „Tydzień Talentów”, która odbyła się 15 maja 2022 roku w Sali Koncertowej Stodoła w Kąśnej Dolnej. Organizatorem tego festiwalu, promującego szczególnie utalentowanych początkujących artystów, jest od wielu lat Centrum Paderewskiego. W folderze informującym o tegorocznych wydarzeniach gospodarze napisali o jubileuszowej odsłonie Tygodnia Talentów: „To wielkie święto muzyki i młodości – w tej edycji poświęcone jest pięknej i wymagającej sztuce fortepianowej”.
       Festiwal otworzył koncert Krzysztofa Jabłońskiego, znakomitego pianisty – solisty, kameralisty i pedagoga, a wcześniej laureata wielu konkursów muzycznych, w tym III nagrody w XI Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Fryderyka Chopina w Warszawie.
Miałam także szczęście, że przed próbą z orkiestrą pan Krzysztof Jabłoński zgodził się na udzielenie wywiadu i dlatego mogę Państwa zaprosić na spotkanie z tym znakomitym artystą.

        W Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej koncertował Pan wielokrotnie i pewnie jest to miejsce, do którego chętnie Pan wraca.

        Tak, pojawiłem się tutaj po raz pierwszy już dosyć dawno, bo w 1998 roku podczas festiwalu „Bravo Maestro”. To był także rok mojego wyjazdu z Polski, ale powracałem tutaj każdego roku w charakterze pianisty, można nawet powiedzieć - dyżurnego pianisty festiwalu Bravo Maestro i koncertów Pianiści u Paderewskiego. Ten przyjazd tutaj jest sentymentalną podróżą do miejsca, które kocham i życzyłbym sobie bywać tu częściej.

        Czy to miejsce bardzo się zmieniło od ostatniego Pana pobytu?

        Podczas moich regularnych pobytów dwór i jego otoczenie zmieniały się. Przeprowadzano różne prace remontowe dworu i oficyny dworskiej, zamienione na hotel, ale w czasie mojej nieobecności nastąpiła kompletna metamorfoza.
Sala Koncertowa w stodole jest zjawiskowa, bo teraz to jest wszystko pięknie wytłumione, nie ma już szczelin pomiędzy deskami – chociaż to też kiedyś miało swój urok, bo graliśmy koncerty i słyszeliśmy ptactwo (śmiech). Jednak to, jak ta sala w tej chwili wygląda i jakie ma możliwości – to jest nadzwyczajne. Także fortepian, który jest już instrumentem koncertowym, daje zupełnie inną jakość gry. Wiem, że ten instrument nie jest własnością Centrum Paderewskiego, ale może któregoś dnia stanie tu na stałe dobry koncertowy fortepian.
Dla pianisty to bardzo ważne, szczególnie w solowych koncertach, żeby instrument był koncertowy, bo to zapewnia zupełnie inny dźwięk i wybrzmienie.
We wszystkich pomieszczeniach hotelowych jest wszystko odnowione, wymienione, czyściutko, pięknie…

Tydzień Talentów 1 K. Jabłoński z Ork fot Kornelia Cygan

        Miejmy nadzieję, że ten pobyt rozpoczyna serię Pana powrotów do Centrum Paderewskiego. Dzisiaj usłyszymy wyłącznie polską muzykę, m.in. Koncert fortepianowy e-moll op. 11 Fryderyka Chopina. Chyba nie liczył Pan, ile razy wykonał Pan ten utwór publicznie.

        Nie liczyłem, ale kiedyś pracowałem nad swoim archiwum i myślę, że dzisiaj to na pewno już jest dużo więcej niż dwieście razy z towarzyszeniem orkiestry. Oczywiście, oprócz wszystkich innych koncertów.
Koncert e-moll Chopina jest też dla mnie utworem sentymentalnym, bo zawsze mi przypomina 1985 rok, kiedy grałem go w finale Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego.

         Przygotowując się do dzisiejszej rozmowy, stwierdziłam, że w tym roku mija 45 lat od Pana pierwszego koncertu z towarzyszeniem orkiestry, miał Pan wtedy 12 lat i to był już początek regularnych występów na estradzie.
- To prawda. Przypomniała mi się inna, chociaż podobna sytuacja. Kiedy po koncercie podszedł do mnie starszy pan i powiedział: „Ja pana słyszałem na Konkursie Chopinowskim w Warszawie 29 lat temu”. Popatrzyłem wtedy na niego i to był pierwszy moment, w którym uświadomiłem sobie, że rzeczywiście, tyle lat już minęło. Nie myślałem, że tak szybko płynie czas i wydawało mi się - może to było 10 lub 15 lat temu, ale 29? Nie. To nie może być (śmiech).

         Międzynarodowe Konkursy Pianistyczne im. Fryderyka Chopina w ubiegłym stuleciu otwierały zwycięzcom drzwi do najsłynniejszych sal koncertowych i chyba nadal jeszcze tak jest.

        Tak, choć to wszystko bardzo się zmienia. Międzynarodowych konkursów pianistycznych są już nie dziesiątki, ale setki i można powiedzieć, że produkujemy setki i tysiące laureatów każdego roku. Czy to oznacza, że wszyscy są tacy wielcy? Oczywiście, że nie. Wartość zdobywanych w konkursach nagród, w pewnym sensie się dewaluuje. Jak było kilka bardzo prestiżowych konkursów, to miało inny wydźwięk. Na szczęście zostało kilka tych wielkich konkursów, które coś w karierze muzyka znaczą.
Ta ogromna ilość konkursów wiąże się z tym, że kształcimy tysiące osób, a w skali świata to są miliony ludzi, którzy studiują muzykę i kończą studia każdego roku, a rynek muzyczny nie potrzebuje ich tak dużo, i niekoniecznie da wszystkim pracę.

        Po zdobyciu brązowego medalu w Konkursie Chopinowskim w Warszawie rozpoczął Pan intensywną działalność koncertową, ale trzy lata później trzykrotnie stawał Pan w szranki konkursowe, zdobywając I nagrody w II Międzynarodowym Konkursie Muzycznym (również dodatkową nagrodę za najlepsze wykonanie utworów Chopina) w Palm Beach w Stanach Zjednoczonych i w X Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym „Rina Sala Gallo” w Mozy we Włoszech oraz II nagrodę w Międzynarodowym Konkursie GPA w Dublinie w Irlandii.
W 1989 roku zdobył Pan Złoty Medal Artura Rubinsteina w Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Artura Rubinsteina w Tel Awiw-Jafa w Izraelu.
Dwukrotnie brał Pan udział w konkursach w 1992 roku: w międzynarodowym Konkursie Muzycznym „The Walter Naumburg Foundation” w Nowym Jorku otrzymał Pan Nagrodę specjalną im. Jorge Boleta oraz zdobył Pan II nagrodę w Międzynarodowym Konkursie pianistycznym im. Esther Honens w Calgary w Kanadzie. Specjalnie dokładnie wyliczyłam te konkursy, podkreślając ich wagę, bo chcę zwrócić uwagę, że do każdego trzeba było się solidnie przygotować i stąd pytanie: czy potrzebny był ten trud – przecież był Pan już sławnym pianistą.

        Ma pani rację, że III nagroda w Konkursie Chopinowskim znaczy wiele i w tamtym czasie miała ogromną swoją moc, ale gdyby konkurs w Warszawie dał mi wszystko to, co potrzebowałem, to nie wybrałbym się na wszystkie wymienione przez panią konkursy. Chciałem jeszcze wzmocnić swoją pozycję, bo tak to już jest, że w konkurach cała uwaga i wszystkie światła skierowane są na zwycięzcę, a reszta? Różnie to bywa – często ta II czy III nagroda z czasem może znaczyć nawet więcej niż ta pierwsza. Mamy wiele przykładów, że laureaci wygranych nagród nie skonsumowali tego, co udało im się zdobyć.

Tydzień Talentów 2 K. Jabłoński i P. Wajrak fot. K. Cygan

       Wiem, że wiele czasu poświęca Pan pedagogice. Czy Pan zachęca swoich studentów do udziału w konkursach? Pewnie konkursy są dzisiaj niezbędne, jeśli ktoś chce zrobić karierę.

       To dosyć skomplikowane pytanie, bo – i tak, i nie. Szczególnie jeśli widzę, że student ma szanse wygrać coś w konkursie, ale jest zupełnie nieprzygotowany do tego, żeby tę nagrodę potem ponieść dalej. Czasami młodzi ludzie przygotowują się do konkursu i w repertuarze mają wyłącznie to, co trzeba wykonać w konkursie. To może być katastrofa, bo w przypadku wygranych nagród na wielkich konkursach, zaczyna się regularne życie koncertowe i coś trzeba grać. Jak ktoś gra jeden koncert fortepianowy i jeden program recitalowy, to raczej z tym nie przeżyje. W tym wypadki wygrana może oznaczać porażkę.
       Obserwuję coraz częściej taką tendencję, że ludzie przygotowują się do konkursu w parę miesięcy. To nie jest najlepsza droga. Ja nad repertuarem do Konkursu Chopinowskiego pracowałem 10 lat, bo jak Krystian Zimerman wygrał w 1975 roku, to już wtedy w mojej głowie zalęgła się myśl, żeby kiedyś może ten sukces powtórzyć, albo co najmniej się do niego zbliżyć. Całego repertuaru, potrzebnego do tego konkursu, nauczyłem się w ciągu pierwszych kilku lat, a reszta to były wysiłki zmierzające do tego, aby ten repertuar jak najczęściej grać na scenie, żeby go ograć, dobrze się z nim czuć i żeby pod wielkim ciśnieniem w Warszawie nie „stracić głowy” na scenie.
        To jest ogromne obciążenie, zwłaszcza, że w tamtym czasie myśmy walczyli jeszcze o zupełnie coś innego. Dzisiaj ludzie zdobywają nagrody w konkursach, żeby sobie pomóc w swojej karierze, a myśmy jeszcze zdobywali paszporty, aby móc wyjeżdżać z tego kraju, podróżować i spotykać najważniejszych ludzi na planecie, od których wszystko zależy. Do wielkich pianistów z zagranicy nie mieliśmy dostępu, a posłuchać ich na estradzie także mogliśmy bardzo rzadko.
        Ta świadomość była paraliżująca, dlatego, że wszyscy – każdy z 13-tki polskich kandydatów w konkursie wiedział, że wygrana będzie oznaczała zmianę życia, że dostaniemy paszport, którego nie mogliśmy mieć wcześniej i będziemy mogli wreszcie robić to, co kochamy, podróżować i karmić się tym, co najlepsze. Porażka oznaczała, że nic się nie zmieni i nie wiadomo, ile ta bieda jeszcze potrwa.
W tamtym czasie nic nie wskazywało na to, że kiedyś będziemy mieli paszporty w szufladach i będziemy obywatelami świata.
Przypominam sobie, jak popłakałem się, gdy z Kubą Jakowiczem pierwszy raz podróżowaliśmy przez Włochy do Hiszpanii na jego recital, i we Włoszech to był pierwszy raz, kiedy nie trzeba było nawet pokazywać paszportu. Podszedłem z paszportem w ręku, a urzędnik nawet nie chciał zobaczyć dokumentów, tylko wskazał ręką, że mamy pójść dalej.
        Pamiętam, jak wcześniej spędziłem wiele bezsensownych godzin, żeby wjechać do Berlina Zachodniego. Całą noc stałem, nikogo nie było, a człowiek na mnie patrzył i dopiero o 5 rano skinął, żebym podjechał i cynicznie się uśmiechał. Nie można było nawet dać mu odczuć, że się jest niezadowolonym z niewłaściwego postępowania, bo można było mieć samochód rozebrany na części. Wszystkie te absurdy pamiętam, a młodzi ludzie o tym wszystkim nie wiedzą, i może całe szczęście, bo wszyscy ludzie, których spotykały takie dramaty, są w pewnym sensie później nienormalni (śmiech).

        Takie doświadczenia muszą wpływać na artystę tak, jak wszystko co go otacza.

        To prawda, nie można być tylko szczęśliwym. Trzeba jednak coś smutnego także przeżyć i może to jest paradoksalne, ale często te dramatyczne przeżycia sprawiają, że coś się w człowieku otwiera i ten język wypowiedzi się zmienia, bo rozumiemy, co to znaczy być nieszczęśliwym, co to ból, co to znaczy, jak się kogoś bliskiego straci.
Ja już spotkałem się w życiu z takim przypadkiem, że widziałem pianistkę grającą Sonatę b-moll Chopina z uśmiechem na twarzy i nie mogłem zrozumieć, jak to jest możliwe. Jak ktoś w życiu niczego dramatycznego nie przeżył, to będzie się cieszył tym dźwiękiem, który wytwarza i nawet mu do głowy nie przyjdzie, że to jest dzieło, które powstało z wielkiego dramatu twórcy.

        Jak ostatni raz rozmawialiśmy, to w fazie projektu było nagranie kompletu dzieł Fryderyka Chopina na fortepianach współczesnych oraz historycznych. Otrzymał Pan tę zaszczytną propozycję od Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina w Warszawie, jak wygląda realizacja tego projektu?

        Projekt oczywiście został rozpoczęty. Mamy nagrany materiał na minimum siedem płyt, z czego dwie się ukazały. Potem przyszła pandemia i wszystko umarło, bo podróże stały się niemożliwe, granice zostały zamknięte i nawet nikt nie myślał, żeby to kontynuować. Mam nadzieję, że wrócimy do tego któregoś pięknego dnia, za lat kilka będzie można powiedzieć, że dzieło zostało skończone.
Jest to na razie wczesne stadium realizacji, bo 7 płyt to niewiele z około 40, ponieważ to wszystko nagrane musi być podwójnie.
To jest też wielkie wyzwanie, bo jak się nagra wszystko na fortepianach współczesnych, to przed rozpoczęciem nagrań na instrumentach historycznych muszę spędzić sporo czasu w Warszawie i przede wszystkim pograć na tych instrumentach dłużej, bo nie można zastosować tych samych technicznych, dźwiękowych rozwiązań grając na historycznym instrumencie – trzeba się zupełnie przestawić i zapomnieć o współczesnym instrumencie. Trzeba się przyzwyczaić do czucia klawiatury – wszystko jest inne: opór klawiszy, kinetyka gry – wszystko się zmienia. Przede wszystkim inna jest siła dźwięku i nie można ciężkiej łapy niedźwiedziej położyć na Erardzie czy Pleyelu. Może też do nagrania niektórych utworów wybiorę inne fortepiany. Na razie nagrywałem tylko na Erardzie, bo najbardziej mi odpowiadał. Zaczęliśmy od etiud Chopina i potrzebowaliśmy bardzo sprawnego, szybko reagującego mechanizmu. Jest to Erard z 1849 roku. Chopin na tym konkretnym instrumencie nie grał, ale znał te instrumenty, bo grywał na tych fortepianach.

Tydzień Talentów 4 K. Jabłoński i Ork. pożegnanie fot. Kornelia Cygan

        Pewnie czas pandemii miał duży wpływ przede wszystkim na Pana działalność koncertową, która była mocno ograniczona.

        Wiem, że w Europie moi koledzy grywali koncerty przy ograniczonej liczbie słuchaczy, ale w moim przypadku pandemia kompletnie skasowała wszystkie kontrakty, jakie miałem – łącznie z olimpiadą w Tokio, podczas której miałem zaplanowany występ w 2020 roku. Wszystko zostało przesunięte na 2021 rok i potem się okazało, że poza sportowcami i wszystkimi ekipami, które musiały tam być, nie mogło być nikogo więcej, dlatego mój koncert także nie mógł się odbyć.
        To był trudny czas, bo praktycznie zostałem przez dwa lata bez dochodu. Trzeba się było wykazać kreatywnością i robić coś innego, a ponieważ ja mam wiele bardzo różnych zainteresowań, to nie było problemu.
Na szczęście byłem znany jako pedagog w mieście, więc moje studio się nagle rozrosło do dużych rozmiarów i w tym wszystkim udało się nie tylko przeżyć, ale jeszcze zbudować studio nagrań wysokiej jakości, doszkolić się z zakresu reżyserii dźwięku oraz operatora kamer, i świadczę usługi dla ludności w Calgary – nagrywam, transmituję, sam zagrałem recitale ze swojego studia online.
Zrobiłem klasy mistrzowskie, wykłady dla nauczycieli i tak dalej…
Byłem bardzo zajęty, można nawet powiedzieć, że poza pandemią byłem mniej zajęty niż w czasie jej trwania.

        Zauważyłam nawet polskie nazwiska wśród studentów Pana klasy.

        Owszem, Jan Gzela z Poznania przyjechał na Advanced Performance Program na Uniwersytecie w Calgary, ale pracowaliśmy już od dawna. Agata Skulimowska, która skończyła u mnie licencjat w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie i przyjechała do mnie na master class.
Uczyłem w czasie pandemii bardzo dużo, bo czasem było to 10 , a nawet 12 godzin w ciągu dnia.
Miałem tyle pracy także dzięki rodzicom, bo szkoły miały skrócony czas pracy, dzieci pracowały online, w związku z tym stwierdzili, że tak długo Jabłońskiego w Calgary non stop nie było i trzeba to wykorzystać do maksimum.
Większość moich uczniów to Chińczycy i mamusie zadbały, aby dzieci dobrze pracowały.

         W tej chwili życie koncertowe powraca na dobre po obu stronach Atlantyku.

         Miejmy nadzieję, bo w Chinach nadal są problemy, chyba 27 miast jest zamkniętych i nie wiadomo, na jak długo.

         Na szczęście do Europy może już Pan bez kłopotu przylatywać. Dzisiejszy koncert będzie dla Pana przeżyciem. Wykona Pan w posiadłości Paderewskiego jego utwory, a potem wykona Pan m.in. Koncert fortepianowy e-moll Fryderyka Chopina z Orkiestrą Kameralną Filharmonii Krakowskiej. Za każdym razem gra Pan to dzieło inaczej, ponieważ zawsze ktoś inny Panu towarzyszy.

         Nawet gdyby był ten sam zespół, to przecież nie gramy dwa razy tak samo. Każdy wieczór, każdy koncert jest innym doświadczeniem, niepowtarzalnym. Nie ma takiej możliwości, żeby taki repertuar się znudził. Jak się ma do czynienia z arcydziełem, to za każdym razem się podchodzi do niego jakby to był pierwszy raz.

         Wiele się w Polsce robi, aby na sceny powróciły dzieła zapomniane, które wskutek historycznych zawirowań utknęły w różnych bibliotekach i archiwach. W Rzeszowie odbywa się nawet Międzynarodowy Konkurs Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki, podczas którego uczestniczący pianiści i zespoły kameralne wykonują takie dzieła – mają możliwość wyboru programu z długiej listy zaproponowanych utworów. Czy Pan sięga czasem po takie nieznane dzieła?

         Zdarzało mi się zagrać na przykład koncert Ferdinanda Riersa. Nauczyłem się Koncertu fortepianowego na lewą rękę Ericha Wolfganga Korngolda, ale niestety nie wykonałem go, bo zachorowałem i musiałem odwołać koncert. Nie stronię od takiego repertuaru, bo jest tam wiele „perełek”. Często jest to bardzo piękna muzyka, bardzo szczera, choć nie zawsze może tak wielka jak koncert Brahmsa czy Chopina, ale wartościowa muzyka, która zasługuje na to, żeby ją pokazywać.

         Jak długo będzie Pan jeszcze w Polsce i gdzie jeszcze Pan wystąpi?

         Przyjechałem tylko na ten koncert. Co prawda, przyleciałem trzy dni wcześniej, bo nie latałem ostatnio i nie chciałem przylatywać w ostatniej chwili, bo jak się ciągle zmienia strefy czasowe, to organizm się jakoś do tego przyzwyczaja, ale po dwóch latach trzeba mu dać czas na aklimatyzację.
Miałem też kilka spraw w Warszawie, chciałem jeszcze popracować z moim uczniem, który właśnie skończył średnią szkołę i zagrał swój recital dyplomowy, a przez całą pandemię pracowaliśmy wyłącznie online, ale robiliśmy postępy mimo to.

         Jak się dwie osoby dobrze rozumieją i jakość połączenia jest dobra, to można pracować, chociaż nic nie zastąpi spotkań na żywo.

         To prawda, chociaż ja zbudowałem tak swoje studio, że mam osiem kamer, które pokazują to, co chcę w danym momencie pokazywać. Mogę pokazać rękę z góry, z dołu, z boku, pedały, a jak tłumaczę pedalizację, to mam podzielony ekran na ręce i pedał jednocześnie. W ten sposób można bardzo dużo zdobić, chociaż kosztował ten sprzęt tyle, co bardzo drogi samochód, ale czego się nie robi dla sztuki. Podkreślę jeszcze raz, że nic nie zastąpi żywego kontaktu. Jednak jak siadamy przy fortepianie i rozmawiamy, pracujemy na żywo, to jest zupełnie inna jakość. Tym bardziej, że nawet najlepszy sprzęt ciągle jednak przekłamuje pewne rzeczy i nie jesteśmy w stanie ocenić w stu procentach, czy to jest wina grającego, instrumentu, mikrofonu czy sieci. Najlepiej jak mogę usiąść do tego samego fortepianu i pokazać, że to jest jednak możliwe, a zdalnie tego nie mogę zrobić.

         Wracając jeszcze na zakończenie do Kąśnej Dolnej i coraz szerszej działalności edukacyjnej prowadzonej przez Centrum Paderewskiego – od różnych warsztatów, konkursów, aż po możliwość koncertów. To wszystko jest bardzo ważne dla młodych ludzi, którzy kochają muzykę i chcą się w tym kierunku rozwijać.

         Wszystkie te inicjatywy, które zmierzają do tego, żeby pomóc młodym ludziom coś zrobić, są bezcenne. Powinno być ich więcej i powinniśmy mieć odpowiednie środki na to, bo jest bardzo trudno pozyskać te środki.
Jestem przewodniczącym jury Konkursu Pianistycznego Młodych Talentów im. Adama Harasiewicza w Rzeszowie, który odbywać się będzie z końcem czerwca i organizatorom nie udało się do tej pory zgromadzić potrzebnego budżetu. Nie mnie wnikać w to, kto powinien dostawać środki, a kto nie, ale inicjatywy są i dużo ludzi bardzo prężnie działa, ale jednak bez pieniędzy nie da się nic zrobić.
         Polska i tak jest dobrym przykładem tego, że państwo ma jakiś udział w finansowaniu kultury, bo są kraje, gdzie tego prawie nie ma, ale są też kraje, gdzie jest nieporównywalnie lepiej, bo jak w Chinach budują szkołę muzyczną, to od razu jadą do Hamburga i kupują 200 nowych Steinway’ów. Takich przypadków nie ma na ziemi w żadnym innym miejscu.
Wiem, że w Polsce jest szczególnie trudna sytuacja, bo jak już jest nadzieja, że wyjdziemy z tej pandemii, to mamy wojnę w Ukrainie. Dzieją się rzeczy absolutnie poza moim zrozumieniem. Nie wiem, jaką bestią trzeba być, żeby rozpętać coś takiego i spać spokojnie. Cały świat na to patrzy i próbuje coś zrobić, żeby to zatrzymać i jest jak jest – to jest niewyobrażalne.

         Miejmy nadzieję, że w bliższej i dalszej przyszłości będzie pan często przyjeżdżał do Polski i również do Kąśnej.

         Ja też mam taką nadzieję. Byłoby wspaniale, gdybym mógł niedługo w tym cudownym miejscu, jakim jest Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, także wystąpić z koncertem.

Tydzień Talentów 5 Dwór i Park w Kąśnej Dolnej

       Dobrze się złożyło, że mogłam rozmawiać z maestro Krzysztofem Jabłońskim przed koncertem, bo później nie byłoby to możliwe. Wspaniały koncert trwał bardzo długo, a później wiele osób chciało zamienić z bohaterem wieczoru kilka słów, były prośby o autografy i wspólne zdjęcia. Później pan Krzysztof Jabłoński był bardzo zmęczony, ponieważ cały wieczór spędził przy instrumencie.
W pierwszej części Artysta zaprezentował utwory na fortepian solo, a były to: Ignacego Jana Paderewskiego Menuet G - dur op.14 nr 1, Legenda As - dur op.16 nr 1, Krakowiak fantastyczny H - dur op.14 nr 6 oraz Andante spianato i Wielki polonez Es - dur op.23 Fryderyka Chopina.
       W drugiej części Krzysztof Jabłoński wspólnie z Orkiestrą Kameralną Filharmonii Krakowskiej pod kierownictwem Pawła Wajraka świetnie wykonał I Koncert fortepianowy e - moll op.11 Fryderyka Chopina.To był wspaniały popis wirtuozerii i najwyższego mistrzostwa.
Owacja melomanów wypełniających salę koncertową była tak długa i gorąca, że Krzysztof Jabłoński wykonał jeszcze dwa utwory Fryderyka Chopina na bis, a były to: Nocturn cis - moll nr 20 posth. i Polonez As - dur op. 53.
Zachwycona była publiczność, wzruszony był również solista, dla którego koncert w Centrum Paderewskiego był pierwszym spotkaniem z polską publicznością po dwuletnim okresie pandemii.

Zofia Stopińska

Fot: Kornelia Cygan

Mój muzyczny świat

       Zapraszam Państwa na spotkanie z panią Aleksandrą Kuls, znakomitą skrzypaczką młodego pokolenia, którą od dłuższego czasu podziwiam. Rozmowa z Artystką została zarejestrowana 29 kwietnia tego roku w Filharmonii Podkarpackiej. W tym dniu wieczorem, pani Aleksandra Kuls rewelacyjnie wykonała partie solowe w Koncercie skrzypcowym D-dur Johannesa Brahmsa. Trzeba także podkreślić, że bardzo dobrze partnerowała Artystce Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Wojciecha Rodka. Ten wieczór pozostanie na zawsze nie tylko w mojej pamięci, ale także melomanów, którzy wypełnili salę koncertową naszej Filharmonii i swój zachwyt wyrazili długimi, gorącymi brawami.

        Od jak dawna gra Pani Koncert skrzypcowy D-dur Johannesa Brahmsa?

        Grałam go jeszcze na zakończenie średniej szkoły muzycznej. Czułam, że to było wtedy na wyrost, ale dzięki temu dziś gram go już ponad 10 lat. Mniej więcej przed miesiącem myślałam o tym, że znowu go będę grała, a on jest taki wielki! Jak to udźwignąć?
        Występowałam z tym koncertem wiele razy, ale za każdym razem zdaję sobie sprawę, jak wielkim wyzwaniem dla skrzypka jest ta partia solowa. Nieczęsto mamy okazję grać utwory, które są właściwie symfoniami i solista musi, oprócz solowych tematów, także grać różne elementy tkanki orkiestrowej. To pochłania dużo energii. Prawdziwy styl concertare – współzawodniczenie i współgranie solisty z orkiestrą.

        Z każdą orkiestrą trzeba to dzieło dokładnie przygotować, bo są miejsca, które wymagają ścisłej współpracy z muzykami grającymi solówki oraz z całym zespołem.

        Zawsze mamy marzenia związane z wykonaniem, żeby pewne rzeczy wyszły w taki sposób, jak sobie wyobrażamy. Trzeba pamiętać, że występ z orkiestrą to nie jest tylko dzieło solisty, bo na scenie siedzi kilkadziesiąt osób, a na podium jest jeszcze dyrygent i dopiero razem tworzymy pewną całość. Każde wykonanie jest trochę inne, ma inny dynamizm, inną siłę wzajemnego oddziaływania muzyków. Granie Koncertu wielkiego mistrza to nie jest rola jedynie odtwórcza, bo podczas każdego wykonania jakby tworzymy ten utwór na nowo.

        Grała Pani ten koncert podczas któregoś z konkursów, w których Pani uczestniczyła?

         Tak, grałam Koncert skrzypcowy Johannesa Brahmsa w finale Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Jozsefa Szigetiego w Budapeszcie, we wrześniu 2012 roku. Szczęśliwie otrzymałam wtedy pierwszą nagrodę.

        Została Pani zauważona podczas Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu, w 2011 roku, i otrzymała Pani dwie nagrody specjalne: nagrodę Wandy Wiłkomirskiej za najlepsze wykonanie kompozycji Karola Szymanowskiego oraz nagrodę Niezależnej Kapituły Krytyków, która, moim zdaniem, jest bardzo ważna.

         Te nagrody są dowodem, że moja gra podobała się odbiorcom. Mój udział w półfinale tamtej edycji Konkursu Wieniawskiego zaowocował wieloma propozycjami koncertów.

        W grudniu 2019 roku brała Pani udział w Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Grażyny Bacewicz w Łodzi i otrzymała Pani II miejsce, a rok później uczestniczyła Pani w bardzo trudnym moim zdaniem VI Międzynarodowym Konkursie im. Tadeusza Wrońskiego na skrzypce solo i otrzymała Pani również II nagrodę . Wkrótce po tym solowym konkursie rozmawiałam z panem profesorem Krzysztofem Jakowiczem, który był zachwycony Pani występami we wszystkich etapach.

        Bardzo mi miło słyszeć te słowa. Jest to faktycznie wymagający, trzyetapowy konkurs z wyjątkowym repertuarem wśród innych wydarzeń konkursowych. Jedynie skrzypce solo, bez towarzyszenia innego instrumentu. Mam bardzo dobre wspomnienia związane z przygotowaniem tego programu. Zawiera arcydzieła Bacha, Telemanna, Ysaÿe’a, Bartóka i innych kompozytorów. Według mnie, skrzypce solo nigdy się nie nudzą!

        Ja z kolei miałam ogromną przyjemność słuchać Pani występów podczas II Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie. Wspólnie z pianistą Marcinem Koziakiem, prywatnie Pani mężem, uczestniczyliście w kategorii zespoły kameralne, z bardzo dobrym rezultatem, bo III nagroda przy tak dużej konkurencji to duży sukces.

         My także jesteśmy zadowoleni. To, że konkurs poświęcony jest wyłącznie muzyce polskiej mniej znanej zachęciło nas do poszukiwań nowego repertuaru. Nauczyliśmy się utworów, które będziemy chętnie grać na nadchodzących koncertach, takie jak Caprice i Humoreska Maurycego Moszkowskiego, miniatury Żeleńskiego, Statkowskiego, Magina, także IV Sonata Grażyny Bacewicz. Chcę też podkreślić, że wszystkie nagrodzone na konkursie zespoły oraz pianiści, w swojej kategorii, otrzymali propozycje koncertów. Często na konkursach cała uwaga skierowana jest tylko na pierwszą nagrodę, a pozostali wyróżnieni mogą się cieszyć ze swojego tytułu, ale nie z następujących po konkursie koncertów, które są kluczowe w całej idei wyłaniania świetnych wykonawców. Po udziale w Konkursie imienia Moniuszki w Rzeszowie czeka nasz duet obecnie kilka recitali.

         W tej chwili trudno jest osiągnąć sukces bez udziału w konkursach.

         To prawda, trudno jest bez konkursu. Organizatorzy koncertów obserwują, kto wygrywa konkursy. CV artysty musi się powiększać o jakieś znaczące dokonania. Na konkursach jednak „świat się nie kończy” i nie możemy siebie wartościować w zależności od powodzenia na konkursach.
         Warto też stawiać sobie pewne cele, które pozwalają budować repertuar. Pod tym względem Konkurs Moniuszki w Rzeszowie świetnie spełnił swoje zadanie. Cały nasz program składał się z nowych utworów, o kilku z nich słyszeliśmy po raz pierwszy, jak np. Alla viennese Leopolda Godowskiego czy Taniec z baletu Pieśń o ziemi Romana Palestra. Nie mieliśmy w naszym programie utworów słabszych, do których mielibyśmy mniej serca. Wszystkie będziemy chętnie grać ponownie na nadchodzących koncertach.

         Pewnie wielką pomocą dla młodych utalentowanych muzyków są stypendia, które umożliwiają wyjazdy na konkursy czy kursy. Przekonała się Pani o tym, otrzymując liczne stypendia i nagrody za działalność artystyczną, m.in. „Paszport Polityki w 2011” w kategorii muzyka poważna. Czy to wyróżnienie zaowocowało?

         Pamiętam, że gdy występowałam na przykład w Częstochowie, na afiszu było zaznaczone, że jestem laureatką nagrody „Paszport Polityki”. Jest to bardzo rozpoznawalna nagroda i przyciąga uwagę mediów.

         Pochodzi Pani z muzycznej rodziny.

         Rzeczywiście, tradycje muzyczne w naszej rodzinie są od pokoleń, chociaż moi rodzice i dziadkowie nie są zawodowymi muzykami. Po prostu muzyka jest w domu obecna, bardzo często rozbrzmiewa pianino albo czyjś śpiew. Moja babcia uczyła się gry na fortepianie we Lwowie, mama także (już w Warszawie), dziadkowie i wuj grali na skrzypcach, a tata miał swój akordeon. Ja z moim rodzeństwem wychowywaliśmy się z muzyką, z prawdziwym bożonarodzeniowym kolędowaniem na instrumenty i głosy. Mówi się teraz coraz więcej o tym, że obcowanie z muzyką bardzo wspomaga rozwój dziecka i każdy ma możliwości, aby rozwinąć w jakimś stopniu słuch, a tym samym wrażliwość.

         Jest was piątka rodzeństwa i jak wszyscy zaczynali ćwiczyć, to dom przypominał szkołę muzyczną.

          Nieraz z kilku pomieszczeń rozbrzmiewała muzyka. U nas królowały trzy popularne instrumenty: skrzypce, wiolonczela i fortepian.

          Czy zdarza się, że jeszcze gracie wspólnie?

          Czasem są na to jakieś pomysły i projekty, ale też nie wszyscy kontynuowali naukę muzyki. Swego czasu razem ze starszą siostrą Moniką próbowałyśmy pisać piosenki dla dzieci. Wciąż żywy jest u nas zwyczaj grania i śpiewania kolęd na święta, a śpiewy są wielogłosowe.

          Pochodzi Pani z Warszawy i tam mieszkała Pani do ukończenia szkoły muzycznej II stopnia. Skąd pomysł przeniesienia się do Krakowa, czy ze względu na pedagoga, u którego chciała Pani studiować?

          Przede wszystkim ze względu na kontakt z panią prof. Kają Danczowską. Od początku współpraca z panią Profesor układała się wspaniale, ona obdarzała mnie nie tylko niezwykłą wiedzą, ale i serdecznością.

          Nagrała Pani dwie płyty dla firmy DUX. Pierwszą z panią Justyną Danczowską, znakomitą pianistką i kameralistką.

          Na tej płycie są: Sonata „Kreutzerowska” Ludwiga van Beethovena, III Sonata Johannesa Brahmsa oraz Medytacja Jules’a Masseneta.
Na drugiej płycie CD są utwory wyłącznie na skrzypce solo: Johanna Sebastiana Bacha, Krzysztofa Pendereckiego, Siergieja Prokofiewa i Eugéne Ysaÿe'a.
          Jakiś czas po nagraniach dla DUX, wraz z Justyną Danczowską rejestrowałyśmy program jej doktoratu – utwory Giorgy Catoire’a. Ten repertuar: Poemat, Elegia i Trio w wykonaniu Kai i Justyny Danczowskiej oraz Bartosza Koziaka, został wydany nakładem wydawnictwa Sarton.
          Wraz z Sinfonią Varsovią nagrałam Koncert skrzypcowy polskiego kompozytora Ignacego Waghaltera – nagranie pod dyrekcją Andresa Mustonena. To bardzo interesujący utwór, ale też wymagający, pełen rubat i trudności technicznych zarówno dla skrzypka, jak i dla orkiestry. Mimo to jesteśmy bardzo zadowoleni z tego nagrania. Rejestracji dokonali reżyserzy dźwięku z Polskiego Radia dla wydawnictwa Teatru Wielkiego Opery Narodowej.
Trochę tych nagrań już za sobą mam. Przede mną nagranie Koncertu na skrzypce i altówkę Krzysztofa Pendereckiego dla wydawnictwa NAXOS.

          Z pewnością stara się Pani jak najwięcej czasu wygospodarować na ćwiczenie. Jak długo trzeba ćwiczyć, żeby tak pięknie grać Koncert Brahmsa, jak Pani. Koncert w Rzeszowie długo będziemy pamiętać.

          Ile trzeba ćwiczyć? Trzeba jeszcze dodać pytanie – z jak dużym zaangażowaniem. Podczas studiów ćwiczyłam bardzo dużo, spędzałam czas z muzyką od rana do nocy. Bardzo długie lekcje miałam z panią prof. Kają Danczowską, grałam w zespołach kameralnych. Wyjeżdżałam na różne konkursy i kursy. To był bardzo intensywny czas rozwoju muzycznego. Aktualnie, wychowując trójkę małych dzieci, nie mogę sobie pozwolić na regularną wielogodzinną pracę. Staram się oczywiście grać jak najwięcej, ale korzystam też z tej swojej „bazy”, którą stworzyłam podczas studiów. Udaje mi się trzymać dobrą formę także dzięki mądremu ćwiczeniu. Ilość godzin jest mniej ważna niż efektywność.

          Występowała Pani jako solistka w wielu miastach Polski, ale także dużo koncertowała Pani za granicą – w wielu krajach Europy, ale także w Stanach Zjednoczonych, Brazylii i Chinach. Miała Pani szczęście występować pod batutami takich mistrzów, jak Antoni Wit, Tadeusz Strugała, Krzysztof Penderecki, Jerzy Maksymiuk, Marek Pijarowski, Yan Pascal Tortelier, Yang Yang, wspomniany już Andrés Mustonen i wielu innych. Wiem, że pod batutą pana Wojciecha Rodka także Pani występowała i pierwsze wspólne koncerty odbyły się jeszcze w 2012 roku.

          Z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Lubelskiej graliśmy Koncerty skrzypcowe Henryka Wieniawskiego d-moll i D-dur Siergieja Prokofiewa. Koncerty odbyły się w Filharmonii Lubelskiej i w Filharmonii Narodowej, i zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci. Obecne próby Koncertu Brahmsa dają wiele radości.

          Ma pani w repertuarze bardzo dużo utworów na skrzypce i orkiestrę, oraz kameralnych i na skrzypce solo. Ten repertuar ciągle się powiększa.

          Ostatnio bardzo zainteresowaliśmy się z mężem utworami Grażyny Bacewicz, bo to znakomite kompozycje. Mam w swoim repertuarze utwory rzadko wykonywane, jak na przykład Requiem Sofii Gubaiduliny. Obecnie gram i studiuję teksty nutowe ciaccon na skrzypce solo powstałych w XX i XXI wieku. Znakomita jest na przykład Ciaccona Heleny Winkelman, szwajcarskiej kompozytorki.

          Z uwagą słuchałam występów Pani i pana Marcina Koziaka podczas II Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie i zauważyłam, że jest on bardzo dobrym pianistą, niezwykle wrażliwym i świetnie współpracującym z solistą.

          Miło mi to słyszeć, ale też tak uważam. Trzeba podkreślić, że granie kameralne bardzo się różni od solistycznego. Wiele na ten temat rozmawiamy z Marcinem, czasem się na próbach „docieramy” i może dlatego tak dobrze czujemy się razem na scenie.

          Po czasie pandemii działalność koncertowa właściwie już prawie wróciła na swoje tory i chyba Pani także ma dużo propozycji koncertowych.

          Tak, ale nie może ich być za dużo. Mam w hierarchii wartości różne „sprawy ważne i ważniejsze”. Rodzicielstwo bardzo mnie teraz angażuje. Granie jest też bardzo ważną częścią mnie i uważam, że jestem lepszą mamą, kiedy mogę ćwiczyć i występować. Jest to coś, czym żyję od dziecka i nie zamierzam tego porzucać. Jestem przekonana, że moja aktywność zawodowa jest dobra dla całej rodziny. Dzieci są przyzwyczajone do tego, że mama i tata ćwiczą, i że grają koncerty i wtedy towarzyszy im ktoś inny (babcia, niania). Słuchają także muzyki i nawet ostatnio ze zdziwieniem obserwuję, jak mój pięciolatek zasłuchuje się w koncertach Chopina, Ravela i Bartóka.
Odtwarza je sobie w kółko, raz za razem. Czasami dzieci tańczą do tej muzyki albo słuchają jej w samochodzie i wierzę coraz bardziej do nich trafia.
          Próbujemy z nimi rozmawiać, na przykład pytamy – o czym to jest i staramy się pobudzać ich wyobraźnię. Ich spostrzeżenia są naprawdę bardzo ciekawe. Wcześniej słuchali wyłącznie dziecięcych piosenek, ale teraz dla odmiany mają chęć słuchania muzyki klasycznej i to bardzo nas cieszy. Nawet jak w przyszłości nie będą muzykami, to z pewnością będą melomanami.
          W najbliższych tygodniach wystąpimy w duecie z Marcinem Koziakiem w kilku recitalach. Niektóre zaproszenia były związane z naszym udziałem w Konkursie Muzyki Polskiej w Rzeszowie. Będziemy grali w Radziejowicach, Gdańsku, Łodzi, w Krakowie.
          Chcę także wspomnieć, że mój mąż razem z Polish Violin Duo – czyli Martą Gidaszewską i Robertem Łaguniakiem uczestniczyli niedawno w Międzynarodowym Konkursie Muzyki Kameralnej im. Kiejstuta Bacewicza w Łodzi i otrzymali tam II nagrodę oraz nagrodę specjalną dla najlepszego polskiego zespołu. Bardzo interesująco zapowiada się współpraca z tym duetem.

          Dawno Pani nie występowała w Filharmonii Podkarpackiej.

          Owszem, bo chyba w 2012 roku.

          Myślę, że jest Pani zadowolona ze współpracy z naszą Orkiestrą.
          Zaangażowanie orkiestry sprawia mi radość. Dyrektor Wojciech Rodek tworzy na próbie niewymuszoną, a przyjemną atmosferę pracy, co sprawia, że wszystkim chce się grać.

          Oklaski po wykonaniu Koncertu Brahmsa trwały bardzo długo, bo zachwycona publiczność wyraźnie domagała się bisu. Pięknie zabrzmiał bardzo efektowny, nieznany mi utwór, który jest bardzo wymagający technicznie dla każdego skrzypka. Okazało się, że była to Pani kompozycja. Kiedy ona powstała? Ciekawa jestem, od kiedy Pani komponuje, jak wygląda ten nurt Pani działalności?

          Mój utwór, Ballada o huśtawce, powstał pod koniec szkoły średniej. Nie napisałam wielu utworów na skrzypce, a właściwie to… nie napisałam żadnego, bo istnieją one tylko w mojej pamięci. Może jeden został spisany. Pomysły na utwory skrzypcowe powstają u mnie zwykle w trakcie improwizacji i z fascynacji brzmieniem instrumentu. Uwielbiam spędzać czas wsłuchując się w instrument, w jego rezonanse, flażolety, w to jak się odzywa, gdy pobudzam smyczkiem struny. Jest to relaksujące. W wieku kilku lat, może nawet zanim poszłam do szkoły muzycznej, napisałam kilka miniaturek fortepianowych. One także wzięły się z improwizacji. Nie mam na tym polu wielkich ambicji, robię to dla siebie. Chciałabym zachęcić wszystkich muzyków, żeby improwizowali, żeby próbowali się wypowiadać na swoim instrumencie. To sprawia dużą satysfakcję, pobudza twórczość, wyobraźnię. Wystarczy próbować. Wprawa przychodzi z czasem, wystarczy popróbować.

         Gratuluję wspaniałego wykonania Koncertu skrzypcowego D-dur Johannesa Brahmsa oraz pięknej, fascynującej, a jednocześnie dającej pole do popisu Balladzie o huśtawce. Dziękuję za rozmowę i mam nadzieję na ponowne spotkanie w Filharmonii Podkarpackiej.

          Ja również bardzo dziękuje za miłą rozmowę. Do zobaczenia.

Z dyrektorem Łukaszem Gajem o jubileuszowym Tygodniu Talentów

       15 maja w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej ruszył 40. Festiwal Tydzień Talentów. To bardzo ważna dla organizatorów impreza, która na różne sposoby otacza opieką młodych uzdolnionych artystów. O historii i o obecnym kształcie tego Festiwalu rozmawiałam w dniu inauguracji z panem Łukaszem Gajem, dyrektorem Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.

        W czasie minionych czterech dekad Tydzień Talentów zmieniał się, chociaż idea zawsze była ta sama. Pierwsze edycje odbyły się w Tarnowie.

        - To prawda, te 40 lat zmusiło kolejnych dyrektorów Centrum Paderewskiego do tego, żeby formuła ewoluowała. Wiele rzeczy miało na to wpływ – świat poszedł do przodu, zmieniły się technologie, konkurencja wygląda zupełnie inaczej niż 20 czy 30 lat temu.
        Jedno jest niezmienne od początku – Tydzień Talentów jest festiwalem młodych. Tak było od początku, tak jest i tak będzie. Najlepszym dowodem, że to ma sens, są wszyscy laureaci, którzy uczestniczyli w Tygodniu Talentów, a później zrobili oszałamiające kariery, występując w salach koncertowych Polski, Europy i świata. Oni są najlepszym gwarantem tego, że Tydzień Talentów się sprawdza.

        Zaczęło się od koncertów w wykonaniu wyjątkowo uzdolnionych, młodych muzyków, w czasie których uważnie obserwowali ich znakomici mistrzowie, wśród których byli m.in. Józef Kański, Grzegorz Michalski i Zbigniew Pawlicki. Teraz młodzi muzycy przyjeżdżają do Centrum Paderewskiego, słuchają występu mistrza, a później sami stają w szranki konkursowe.

        - Tak jest od zeszłego roku, trochę też pandemia zmusiła nas do takiej formuły, ale uważam, że to jest dobry pomysł. Skupiamy się wokół trzech specjalizacji: śpiewu klasycznego, fortepianu, który jest w kręgu naszych zainteresowań w tym roku, i skrzypiec, a mistrzów i młodych skrzypków gościć będziemy w przyszłym roku. W ramach każdej edycji odbywają się dwa konkursy – jeden przeznaczony dla szkół muzycznych II stopnia z województwa małopolskiego, a drugi przeznaczony dla studentów polskich akademii muzycznych. Każda szkoła i uczelnia ma prawo delegować do udziału w konkursie jednego przedstawiciela. Przyjeżdżają do Kąśnej i stają w szranki o Nagrodę im. Anny Knapik i o stypendium Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.

        Patronka pierwszego z wymienionych przez Pana konkursów miała wielkie zasługi zarówno dla rozwoju Tygodnia Talentów, jak i ożywienia działalności festiwalowej i koncertowej w Kąśnej Dolnej.

        - Pani Anna Knapik, legendarna dyrektor tego miejsca, zasługuje na to, aby zawsze o niej tutaj pamiętać i przy okazji zainicjowanych przez nią imprez podkreślać jej pracę i poświęcenie. Nie można zapomnieć, ile trudu włożyła w to, żeby na samym początku, w bardzo trudnym czasie, stworzyć tak prężnie działającą instytucję. Ona dała podwaliny temu wszystkiemu, czego świadkami jesteśmy dzisiaj i co możemy w Kąśnej Dolnej oglądać.

        Pan także w ostatnich latach stara się, aby Centrum Paderewskiego stało się ośrodkiem doskonalenia dla młodych, utalentowanych muzycznie ludzi.

         - Taka jest idea naszego Centrum. Ona się krystalizowała przez ostatnie lata, ale uważam, że obraliśmy dobry kierunek. Pomagamy młodym ludziom na początku ich kariery doskonalić swoje talenty, spotykać się z mistrzami.
         Formuła Tygodnia Talentów miała formę warsztatów, a zmieniliśmy ją na konkursową, ponieważ, jak już wspomniałem, zmusiła nas do tego pandemia. Różnego rodzaju warsztatów dla młodych muzyków pojawiło się bardzo dużo w różnych miejscach i młodzi ludzie mają w tej chwili ogromne możliwości uczestniczyć w różnych warsztatach, i kursach w Polsce i za granicą.
Chcemy, aby oni w Kąśnej podczas Tygodnia Talentów te swoje umiejętności zweryfikowali. Aby pokazali je osobom, które są znawcami muzyki, dyrektorami instytucji kultury czy krytykami muzycznymi.

         Organizując konkursy musicie myśleć o nagrodach.

          - W obydwu konkursach wyłaniany jest tylko jeden zwycięzca. Dzieje się tak dlatego, że mamy tylko dziesięć szkół muzycznych II stopnia w województwie małopolskim i dziesięć akademii muzycznych w Polsce. W Konkursie o stypendium Centrum Paderewskiego mamy ośmiu uczestników, bo dwie akademie nie wydelegowały swoich przedstawicieli, a w Konkursie o nagrodę im. Anny Knapik zmierzy się pięciu uczniów szkól muzycznych II stopnia, ponieważ tylko tyle szkół delegowało swoich kandydatów. W Konkursie o nagrodę im. Anny Knapik przewidujemy dla laureata, oprócz nagrody pieniężnej, jeszcze występ podczas Maratonu Muzycznego w ramach Festiwalu Bravo Maestro. To wielka nobilitacja wystąpić u boku znakomitych muzyków i pokazać się przed szerszą publicznością w Kąśnej.
W Konkursie o stypendium Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej mamy dosyć atrakcyjną nagrodę dla studenta, bo jest to stypendium w wysokości 10 tysięcy złotych. Ta suma pozwala studentowi na wyjazd na jakiś kurs czy spełnić inne marzenie dotyczące swojego rozwoju artystycznego.

         Wraz z nastaniem wiosny i zniesieniem ograniczeń związanych z pandemią będziecie mogli organizować kolejne koncerty i festiwale.

         - Cieszę się bardzo, że pandemia się skończyła i możemy otworzyć naszą salę na 100 %. Tak jak wszystkie instytucje artystyczne, będziemy musieli włożyć bardzo dużo pracy, żeby melomani z powrotem wrócili do sal koncertowych. Jednocześnie cieszymy się, że możemy pracować, organizować koncerty i miejmy nadzieję, że będziemy mogli się spotykać w coraz lepszych czasach.
         Mamy już zaplanowany cały sezon, bo to bardzo nam ułatwia pracę w promocji danych wydarzeń. Cieszę się na cały sezon. Pierwszy koncert Stanisława Soyki był bardzo udany i dopisała nam publiczność. Przed nami dużo pięknych wydarzeń artystycznych. W czerwcu zapraszamy na koncert Paderewski Jazz Inspiracje w wykonaniu Doroty Miśkiewicz i Atom String Quartet. Lipcowy koncert wypełnią najpiękniejsze standardy muzyki jazzowej i popowej oraz kompozycje autorskie Marty Król i Wojciecha Myrczka w wykonaniu solistów i tria Pawła Tomaszewskiego,
         W sierpniu zapraszamy na Festiwal Bravo Maestro, a wystąpią: Małgorzata Walewska, artyści Opery Śląskiej w Bytomiu, oraz festiwalowy finał w postaci Maratonu Muzycznego.
Później mamy koncert Big Bandu Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina z twórczością Franka Sinatry i jestem przekonany, że będzie to ciekawa propozycja.
         W listopadzie odbędzie się Festiwal Viva Polonia. Jeden z koncertów poświęcony będzie Bogusławowi Kaczyńskiemu, drugi koncert zatytułowany został „Lata dwudzieste… Lata trzydzieste…”. Będziemy gościli Grażynę Brodzińską i innych wspaniałych artystów. Wiele gwiazd w tym sezonie się w Kąśnej Dolnej pojawi, z czego się bardzo cieszę.

          Inauguracja Festiwalu „Tydzień Talentów” odbywa się w piękny niedzielny wieczór. Wokół mnóstwo ludzi, którzy czekają na koncert, ma Pan powody do radości.

          - Cieszę się, że po 40 latach na ten festiwal cały czas melomani przybywają. Cieszę się bardzo z obecności pani red. Anny Woźniakowskiej i pana red. Jana Popisa, którzy są nestorami tego wydarzenia i cały czas chętnie do nas przyjeżdżają, opowiadają o tym, jak to było kiedyś, są świadkami początków tego Festiwalu i jego przemian. Pracowali na markę Centrum Paderewskiego przez tyle lat i cieszę się, że nadal chętnie z nami współpracują.
          Znaleźliśmy bardzo ciekawy artykuł o pierwszym Festiwalu Młodych Talentów. Redaktor Jacek Marczyński zadawał bardzo ciekawe pytanie, które w przybliżeniu brzmiało: Kto podejmie ryzyko organizacji festiwalu, w którym występują wyłącznie młodzi artyści, skoro dzisiaj nawet występ gwiazdy nie gwarantuje wypełnienia sali koncertowej? Pytał o to 40 lat temu, w 1983 roku – po pierwszej edycji festiwalu i to pytanie do dzisiaj jest bardzo aktualne. Kto zaryzykuje organizację festiwalu wyłącznie dla młodych artystów? Zaryzykowali organizatorzy tego festiwalu 40 lat temu.
          Jak wspomniałem na początku – te diamenty, które kiedyś tutaj występowały, rozpoczynając działalność koncertową, a dzisiaj świecą na scenach Polski, Europy i świata, są najlepszym gwarantem tego, że to była dobra inwestycja.

          To jest chyba najlepsza puenta naszej rozmowy. Dziękuję za poświęcony mi czas.

          - Ja także bardzo dziękuję i zapraszam do Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej na nasze koncerty.

Zofia Stopińska

Przed 61. Muzycznym Festiwalem w Łańcucie

      Czas, który dzieli nas od inauguracji 61. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, łatwo policzyć już w godzinach, ponieważ w tym roku zaplanowany został w dniach od 21 maja do 5 czerwca. Wszystko zostało już dokładnie zaplanowane i trwają ostatnie przygotowania do przyjęcia artystów i publiczności.
O przybliżenie programu tegorocznej edycji proszę panią prof. Martę Wierzbieniec, dyrektora Filharmonii Podkarpackiej i Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

       Po raz pierwszy po pandemii Festiwal odbędzie się bez ograniczeń. Zarówno w sali balowej Muzeum Zamku w Łańcucie, jak i w sali koncertowej Filharmonii Podkarpackiej możecie powitać komplet publiczności.

       - Jest to bardzo oczekiwana edycja Festiwalu. Po wersji telewizyjnej, którą dzięki współpracy z Rzeszowskim Oddziałem Telewizji Polskiej udało się zrealizować dwa lata temu i po wersji hybrydowej, gdzie mieliśmy bardzo ograniczoną liczbę publiczności, co było związane z obowiązującymi pandemicznymi obostrzeniami, w tym roku możemy Państwa zaprosić i w pełnej okazałości przedstawić Państwu wszystkie koncerty.
       Nie ukrywam, że trudności związane z organizacją tego festiwalu przeżywamy już od wielu tygodni, bo proszę pamiętać, że jeszcze w lutym mieliśmy koncerty odwołane w związku z pandemią. Tak naprawdę w lutym nie mogliśmy z pełną śmiałością planować festiwalowych koncertów, bo nie wiadomo jeszcze wtedy było, jak będzie wyglądał maj czy czerwiec.
       Na szczęście wszystko się udało, artyści odpowiedzieli pozytywnie. Kilka dużych zespołów orkiestrowych, które wystąpią w czasie tegorocznej edycji – jak chociażby orkiestra z Portugalii czy orkiestra kameralna z Berlina, to są zespoły, które miały gościć u nas w poprzednich latach, ale z powodu pandemii te koncerty zostały przesunięte.
Mam nadzieję, że w tym roku będziemy mogli wspólnie rozkoszować się muzyką w najlepszych wykonaniach, bo wszyscy wykonawcy są wspaniałymi muzykami.

       Wielka inauguracja Festiwalu już 21 maja, czyli w najbliższą sobotę.

       - Tak, zaczynamy 21 maja najpiękniejszymi ariami i duetami z oper i operetek. Wystąpi José Cura, ciągle jeszcze mamy w pamięci koncert Jose Carrerasa, legendarnego hiszpańskiego tenora, a tym razem gościć będziemy innego wybitnego tenora pochodzącego z Argentyny oraz słynną chorwacko- słoweńską sopranistę Martinę Zadro. Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej dyrygować będzie Davis Gimenez, który bardzo często współpracuje z najwybitniejszymi śpiewakami.
       Po inauguracji w Sali Filharmonii Podkarpackiej przenosimy się tradycyjnie do Sali balowej Muzeum- Zamku w Łańcucie, która stanowi festiwalowe centrum i jest idealna dla koncertów kameralnych.
22 maja wystąpi tam wspaniały zespół kameralny Trio Con Brio z Kopenhagi. Tworzą je bardzo utytułowani muzycy występujący w prestiżowych salach na całym świecie, a w Łańcucie wykonają utwory Haydna, Schuberta i Ravela.
       W następnym dniu czeka nas w Sali balowej także wyjątkowy wieczór, poświęcony Marii Konopnickiej, która była związana z Żarnowcem na Podkarpaciu i tu powstały niektóre jej dzieła. W czasie tego koncertu usłyszymy pieśni skomponowane do tekstów Marii Konopnickiej, autorstwa m.in. Henryka Mikołaj Góreckiego. Z towarzyszeniem pianisty Pawła Cłapińskiego śpiewać je będzie znakomita mezzosopranistka Urszula Kryger, wystąpi także pani Lidia Sadowa, która wcieli się w postać Marii Konopnickiej, cytując jej listy, pisane także z Żarnowca.
       Niezwykły będzie także wieczór 26 maja, kiedy to w Łańcucie wystąpi zespół barokowy z Berlina.To bardzo oczekiwani artyści i wspaniały repertuar. Nie zawaham się powiedzieć, że utwory Bacha i Telemanna, to prawdziwe przeboje muzyczne, które już setki lat ciągle są chętnie wykonywane i słuchane.
       Kolejny wieczór będzie miał zupełnie inny charakter, bo wypełni go muzyka jazzowa, a wystąpi Piotr Baron ze swoim zespołem. Program wypełni muzyka, która jest nawiązaniem zarówno do twórczości Stanisława Moniuszki, jak i Zbigniewa Wodeckiego. Ta muzyka została już przez wykonawców utrwalona na płytach Wodecki Jazz i Moniuszko Jazz. Czekamy na ten wieczór z niecierpliwością.

       Koncerty jazzowe od pewnego czasu są organizowane w każdej edycji festiwalu.

        - Ta różnorodność jest już swoistą tradycją i cechą tego festiwalu. Konstruując program festiwalowy mamy także na uwadze oczekiwania publiczności. Pragniemy, żeby każdy mógł znaleźć coś dla siebie – odpowiadający mu gatunek, formę, nurt muzyczny, bo muzyka to bardzo pojemna skarbnica i wiele różnego rodzaju kierunków muzycznych, stylów tam się mieści.
       Piotr Baron ze swoim zespołem wystąpią w Filharmonii Podkarpackiej 27 maja, a w następnym dniu powracamy do sali balowej, aby wysłuchać koncertu w wykonaniu orkiestry z Porto w Portugalii. To też oczekiwany zespół, który nie mógł do nas przyjechać z powodu pandemii koronawirusa w ubiegłym roku i miejmy nadzieję, że tym razem będą mogli Państwo zachwycić się utworami o bardzo interesujących rytmach i kolorystyce dźwiękowej. Ten koncert odbędzie się w sobotę 28 maja, wyjątkowo o 17.00, a w niedzielę, współpracujący od wielu lat z Filharmonią Podkarpacką i dyrygujący naszą orkiestrą Michał Maciaszczyk, którego z pewnością Państwo doskonale znają, wystąpi ze swoją orkiestrą, solistą będzie Tomasz Lis – pianista mieszkający na stałe w Wielkiej Brytanii, a w programie królować będzie muzyka Wolfganga Amadeusza Mozarta.

       Dwa ostatnie koncerty tegorocznej edycji festiwalu odbędą się w sali Filharmonii Podkarpackiej.

        - 2 czerwca czeka nas wieczór solidarności z narodem ukraińskim i artystami z Ukrainy. Będziemy gościć orkiestrę kameralną i solistów z Opery Lwowskiej, ale będzie także polska śpiewaczka i na ten koncert także serdecznie zapraszamy.
W tych trudnych czasach, kiedy naprawdę wiele wysiłku podejmujemy, żeby ten zespół mógł wystąpić w ramach Festiwalu w Łańcucie, chcemy takie symboliczne wsparcie okazać narodowi, twórcom oraz artystom z Ukrainy.
       Finał festiwalu zaplanowaliśmy 5 czerwca, w niedzielę, wypełnią go portugalskie rytmy i brzmienia. Za pulpitem dyrygenckim stanie Rodrigo Leao, znakomity dyrygent, aranżer i kompozytor. Kilku muzyków z Portugalii, Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej i Chór Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego zaprezentują Państwu znakomite utwory w bardzo dobrze smakującej kolorystyce dźwiękowej.

        Tegoroczny festiwal będzie dość dużo kosztował, bo to w sumie 9 koncertów i chyba 5 zespołów w większej obsadzie.

        - To prawda, a do tego będą jeszcze koncerty promenadowe, do których już są Państwo przyzwyczajeni, w wykonaniu Zespołu Instrumentów Dętych „Da Camera”, a tworzą go muzycy Filharmonii Podkarpackiej, będzie też wystawa poświęcona Marii Konopnickiej. To wszystko kosztuje.
        W tym miejscu bardzo dziękuję Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego za wsparcie finansowe. Wiceprezes Rady Ministrów, Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego prof. Piotr Gliński objął Festiwal swoim honorowym patronatem. Dziękuję bardzo Marszałkowi Województwa Podkarpackiego, panu Władysławowi Ortylowi i Samorządowi Województwa Podkarpackiego za przekazane środki. Swoją cegiełkę dołożyła także Gmina Miasto Rzeszów, za co również serdecznie dziękuję, no i oczywiście dziękuję wszystkim darczyńcom, na czele z mecenasem Festiwalu, którym jest PGE.

        Zapytam nieśmiało, czy możemy zaprosić melomanów, którzy jeszcze nie kupili biletów?

         - Na niektóre koncerty są jeszcze pojedyncze wolne miejsca, proszę także pamiętać, iż zdarza się, że tuż przed koncertem ktoś zmuszony jest zrezygnować. Kasa przyjmuje zwrot biletów i wtedy można jeszcze w ostatniej chwili je nabyć. Zachęcam Państwa, żeby się nie zniechęcać, tylko spróbować uczestniczyć w koncertach, a jeśli to nie będzie możliwe, to zapraszamy za rok.
         Proszę także pamiętać, że Filharmonia Podkarpacka, która jest organizatorem Muzycznego Festiwalu w Łańcucie od zarania jego dziejów, prowadzi także cykliczne koncerty w ramach sezonu, którego jeszcze nie zakończyliśmy. Przed nami koncerty 10 czerwca i na zakończenie sezonu 24 czerwca, ale planujemy także koncerty letnie, o których na pewno jeszcze będę mogła Państwu opowiedzieć.

Zofia Stopińska

 

 

 

Sztuka polega na poszukiwaniu nowych i ciekawych rozwiązań

       Naszym gościem jest dzisiaj pan Mariusz Smolij, jeden z najwybitniejszych dyrygentów swego pokolenia, prowadzący orkiestry w Stanach Zjednoczonych i Europie. Opinię tę potwierdzają zarówno krytycy muzyczni, jak i American Symphony Orchestra League. Ta prestiżowa organizacja z siedzibą w Nowym Jorku, zrzeszająca wszystkie orkiestry symfoniczne w Ameryce Północnej, wyróżniła jego nazwisko na prestiżowej liście wszystkich mistrzów batuty.

        Maestro, poprowadzi Pan dzisiaj w Filharmonii Podkarpackiej koncert, który zaplanowany był na 11 lutego, ale z powodu panującej pandemii, został przeniesiony właśnie na dzisiejszy wieczór i orkiestra może wystąpić w pełnym składzie, a na widowni wszystkie miejsca mogą być zajęte.`
Zatytułował Pan ten koncert „Muzyczne Oscary”, a program wypełni muzyka filmowa, która bliska jest Pana sercu oraz cieszy się u nas ogromną popularnością.

        - Tak jest wszędzie. Uważam, że element wizualny pomaga słuchaczowi szybciej dojść do głębi samego dźwięku. Jak gramy utwór i mamy pewne wyobrażenie narracji pozamuzycznej – jeżeli poemat muzyczny podparty jest poematem literackim, czy jest z tym utworem związana jakaś historia, to już łatwiej kompozytorowi dotrzeć do słuchacza.
Jeżeli narracja odbywa się w tym samym czasie wizualnie i muzycznie, to muzyka momentalnie dociera do słuchacza. To pierwszy powód, dla którego muzyka filmowa w ostatnich dekadach jest popularna.
        Drugim powodem jest ekonomia. Najwięcej pieniędzy kompozytorzy mogą zarobić, pisząc muzykę filmową i do gier komputerowych. Dlatego najbardziej utalentowani twórcy, którzy być może w innej sytuacji skupili by się na ambitnych symfoniach, poematach symfonicznych, czy oratoriach, z powodów ekonomicznych pracują dla bardziej popularnych i komercyjnych tematów, ale to wcale nie oznacza, że nie mogą swojego talentu w sposób ciekawy zaprezentować. Możemy nawet mówić o drenażu talentu z estrady czysto symfonicznej do muzyki filmowej, ponieważ najbardziej zdolne umysły muzyczne dzisiejszej dekady tworzą tę muzykę.
Te dwa powody sprawiają, że muzyka filmowa jest tak popularna.

        Ma Pan sporo autorskich projektów z muzyką filmową, chodzi mi o kompozycję programów koncertowych.

         - Dyryguję koncertami muzyki filmowej od wielu lat i udało mi się zgromadzić duży repertuar, pracowałem z wieloma świetnymi aranżerami i przez lata ukształtowałem swoją stylistykę doboru tych utworów, bo można zestawiać te utwory na różne sposoby: tematycznie z okresem w historii, z musicalami na Broadwayu, można połączyć z symfoniką tradycyjną.
Dzisiejszy wieczór wypełni muzyka nagrodzona Oscarami oraz z filmów, które zostały nagrodzone Oscarami, a są to wybitne produkcje filmowe.

         Muzycy Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej mieli już okazję kilka razy pracować pod Pana batutą i sadzę, że bardzo dobrze się rozumiecie.

          - Oczywiście, to bardzo pomaga. Jest w tym programie trochę muzyki swingująco-rozrywkowej, a także pisanej symfonicznie. Najlepszym przykładem jest suita z filmu „Ben Hur”, którą napisał Miklos Rozsa,  wspaniały kompozytor, wykształcony w Akademii Muzycznej w Budapeszcie. Gdybyśmy muzykę z filmu „Ben Hur” zamieścili jako poemat symfoniczny w programie koncertu, to ci, którzy nie oglądali filmu, nie skojarzyliby, że jest to muzyka filmowa. Jest ona opisowo-wyrazowa, ale pisana szerokim „pędzlem” symfonicznym, który świetnie się dopasowuje do ogromnej batalistyki scen w tym filmie.
         W formie ciekawostki powiem, że „Ben Hur” to jest film, do którego zatrudniono najwięcej statystów i aktorów w historii światowego kina. W produkcji tego filmu brało udział 30 tysięcy statystów. Realizowano ten film w 1959 roku, kiedy nie było programów komputerowych.
Dzisiaj, jak się realizuje scenę batalistyczną, to zatrudnia się trzech statystów, włącza się odpowiednie oprogramowanie komputerowe i można z tego zrobić czterystu żołnierzy. Wtedy trzeba było fizycznie mieć tych ludzi na planie. Muzyka z tego filmu świetnie ukazuje siłę i wielkość armii rzymskiej oraz wielki dramat Ben Hura. Jest to jeden z najlepszych filmów w historii kina, który otrzymał jedenaście Oscarów. Tylko dwa filmy otrzymały aż tyle Oscarów „Ben Hur” i „Titanic”.

         Pana działalność artystyczna nadal w sposób szczególny będzie się koncentrować w Stanach Zjednoczonych i Europie? Po pandemii, która zatrzymała działania artystyczne w większości krajów na świecie, wszystko zaczyna się odbudowywać.

          - To prawda, pandemia zwolniła życie muzyczne i całą naszą działalność po obu stronach Atlantyku, w każdym kraju. Koncerty, podczas których ludzie skupiają się w jednym pomieszczeniu, były rzeczą niebezpieczną. Wszystko zostało zatrzymane zarówno w Europie, jak i Stanach Zjednoczonych. Graliśmy trochę koncertów transmitowanych przez Internet, ale to oczywiście nie było to samo, co koncerty z udziałem publiczności. Całe szczęście, że wracamy do normalności.

         Wiele miejsca poświęciliśmy muzyce filmowej, bo ona wypełni dzisiejszy koncert w Filharmonii Podkarpackiej, ale dyryguje Pan również koncertami muzyki klasycznej, a także nagrywa Pan dużo tej muzyki. W programach koncertów często zamieszcza Pan utwory polskich kompozytorów.
Zobaczyłam na Pana stronie internetowej okładkę nowej płyty z muzyką Ignacego Jana Paderewskiego, którą nagrał Pan dla renomowanej wytwórni Naxos.

          - To jest bardzo ciekawy, choć dosyć ryzykowny projekt i początkowo zastanawiałem się, czy podjąć się tego zadania.
         Kompozytor, aranżer i pedagog Akademii Muzycznej w Bydgoszczy – pan Marcin Gumiela, razem z dyrekcją Filharmonii Bydgoskiej, której patronem jest Ignacy Jan Paderewski, wpadli na pomysł, żeby cykle pieśni Paderewskiego na głos z fortepianem – zaaranżować na głos i kameralną orkiestrę smyczkową. Tego typu „tłumaczenia” są niebezpieczne, bo można zatracić duszę kompozytora, pewien przekaz i delikatność formy, ale wydaje mi się, że te aranżacje zostały bardzo dobrze zrobione. Podjąłem się przygotowania i nagrania tych opracowań z udziałem solistek Aliny Adamskiej (sopran) i Agaty Schmidt (mezzosopran) oraz Orkiestry Kameralnej Capella Bydgostiensis. Wydaje mi się, że gdyby Paderewski mógł się pojawić z przestworzy i posłuchał tych nagrań, to byłby zadowolony, ponieważ ten akompaniament jeszcze bardziej uwypukla piękno samej pieśni, podkreśla ważne elementy tekstu i brzmi to bardzo pięknie. Cieszę się z tego projektu, bo został dostrzeżony w różnych miejscach zarówno w Polsce, jak i na świecie. Dobrze, że część poezji, którą wybrał Paderewski, jest w języku polskim (do wierszy Adama Mickiewicza i Adama Asnyka), a część jest w języku francuskim, stąd płyta ma bardziej międzynarodowy przekaz. Oczywiście dołączone są tłumaczenia, ale fakt, że Paderewski pisząc swój ostatni cykl pieśni, sięgnął po piękne teksty Catulle Mendéza i język francuski, tutaj pomaga w propagowaniu jego muzyki.

         Czy był Pan już w Polsce po zniesieniu pandemicznych obostrzeń?

          - Byłem w marcu w Filharmonii Olsztyńskiej. Teraz przyjechałem na trzy tygodnie. W przyszłym tygodniu dyryguję Śląską Orkiestrą Kameralną na Festiwalu Mozartowskim w Warszawie, a w następnym tygodniu będę pracował z Orkiestrą Filharmonii w Lublinie.

         Później wraca Pan do Stanów Zjednoczonych do swojego zespołu.

          - Pracuję na stałe z dwiema orkiestrami – jestem szefem Orkiestry Symfonicznej w Louizjanie i Orkiestry Kameralnej w New Jersey.

         Prowadzi Pan także działalność pedagogiczną.

          - Tak, na początku kariery uczyłem bardzo dużo. Byłem profesorem w Uniwersytecie w Chicago - Northwestern University w Chicago – Evanston. To jest jedyna uczelnia w Ameryce, która jest w pierwszej dziesiątce najlepszych uniwersytetów na świecie, a jednocześnie wydział muzyczny jest w pierwszej dziesiątce akademii muzycznych. Tam uczyłem przez cztery lata i byłem wówczas najmłodszym profesorem dyrygentury w prestiżowych uczelniach w Ameryce. Przez wiele lat byłem też związany z organizacją w Kanadzie, prowadzącą letnie kursy dla dyrygentów w Czechach, które trwają 7 lub 8 tygodni.
         Od pewnego czasu jestem gościnnym profesorem Uniwersytetu Muzycznego w Tianjin w Chinach. Przed pandemią jeździłem do Tianjin raz do roku na 5 – 6 tygodni i pracowałem tam z orkiestrą, z dyrygentami i uczyłem muzyki kameralnej. Bardzo często te pobyty kończyło tournée koncertowe po Chinach lub Korei Południowej.
         Także na stałe pracuję prywatnie z dyrygentami, starszymi i młodszymi, którzy szukają oparcia, bo przecież przez cały czas wszyscy się rozwijamy niezależnie od wieku. Jak mogę coś komuś doradzić i pomóc, to bardzo chętnie to robię.

         Przed laty wyjechał Pan z Polski jako bardzo dobrze zapowiadający się skrzypek. Ciekawa jestem, czy jeszcze często sięga Pan po ten instrument?

          - Wcześniej tak. Ta zmiana ze skrzypiec na batutę nie nastąpiła od razu. Jak zacząłem dyrygować, to jeszcze dosyć długo zarabiałem na życie, grając na skrzypcach. To był trochę ryzykowny moment, kiedy odłożyłem skrzypce do futerału i próbowałem utrzymywać rodzinę oraz siebie dyrygując. Wielu z moich dobrych znajomych dowiadując się o tym pomyśle, „pukało się w głowę”, bo dobrze wiedzieli, jak trudno jest w tym zawodzie znaleźć pracę, a konkurencja jest, mówiąc jednym słowem, wściekła.
         Jest masa bardzo zdolnych muzyków, którzy przyjeżdżają do USA z całego świata szukać szczęścia, a ilość orkiestr, ilość programów muzycznych w przeliczeniu na jednego mieszkańca jest znacznie mniejsza niż w Europie.
Stan Texas, w którym mieszkam, jest mniej więcej tej wielkości co Polska, a działają tam trzy, może cztery pełnoetatowe orkiestry. Jest także trochę mniejszych orkiestr, które grają 5 - 6 koncertów na rok, a w Polsce etatowych orkiestr jest chyba dwadzieścia.
        Chociaż w Ameryce jest bardzo dużo zdolnych muzyków, to dziwny system finansowania nie pozwala im na stałą działalność kulturalną, jak to się dzieje w Europie. Jest tak dlatego, że bardzo mało środków pochodzi funduszy publicznych.  Kultura w większości jest finansowana z pieniędzy prywatnych, instytucji, różnych grantów i stąd bardzo trudno znaleźć stałą pracę.
Dlatego sezony koncertowe orkiestr bardzo się różnią. Przez dwa lub trzy lata działają bardzo intensywnie i często koncertują, a potem następuje „susza finansowa” i wszystko się kurczy, a muzycy są zwalniani. W Europie jest o wiele większa stabilność, bo wiadomo, że w każdym sezonie otrzymuje się stałą dotację i można pracować.

         W teatrach operowych i dramatycznych coraz częściej zatrudnia się wykonawców do danego spektaklu, nie są to etatowi pracownicy.

          - Ta sytuacja ma swoje plusy i minusy. Na przykład śpiewak bezpieczniej się czuje, jak jest zatrudniony na etacie, ale to nie pomaga w szlifowaniu poziomu. Bardzo łatwo jest wpaść w rutynę i poziom się obniża.
Trudniejszy, ale moim zdaniem, mający sens jest system kontraktów, który się też przekłada na pewną kreatywność i zmusza nas do ciągłego poszukiwania.
Trochę też tak jest z działalnością orkiestr. Jak porównuję programy polskiej orkiestry i orkiestry amerykańskiej, to uważam, że te amerykańskie programy są bardziej kreatywne, ciekawe, szukające dobrych rozwiązań i  projektów, które przyciągną młodą publiczność. 
         Tak się dzieje może dlatego, że ciągle jesteśmy pod obstrzałem, musimy przyciągnąć publiczność, musimy zainteresować sponsorów i wypełnić ich oczekiwania. Pracujemy pod większym napięciem i to w sztuce jest dobre.
Rutynowość i praca według tego samego schematu, że każdy koncert składa się z uwertury, koncertu z solistą i symfonii – nic złego w tym nie ma, ale w pewnym sensie jest to stanie w miejscu i brak kreatywności.
         Starczy przeanalizować, jak postępowali kompozytorzy, których utwory dzisiaj wykonujemy - Mozart, Beethoven – jak oni programowali swoje koncerty, a jak my programujemy. Te dzisiejsze są znacznie mniej ciekawe niż te, które oni sami robili. Na przykład w programach koncertów Beethovena można znaleźć: arię, utwór fortepianowy, dwie części symfonii, uwerturę, a na zakończenie dwie części innej symfonii. Gdyby dzisiaj ktoś coś takiego zrobił, to w bardziej konserwatywnych środowiskach stwierdzono by, że jest niepoważny.
To jest tylko jeden przykład, że takie powtarzające się schematy nie są dobre.
         Ja wychodzę z takiego założenia, że należy mieszać pewne rzeczy i niekoniecznie trzeba zawsze grać całą symfonię. Jak jest ciekawy projekt, to można wykonać tylko jedną część symfonii i ona też może zaistnieć jeżeli jest dobrze wykonana. Nie widzę nic złego w łączeniu gatunków –  jazzu z klasyką, albo muzyki minionych epok ze współczesną. Jeżeli jest dobrze przeprowadzona pewna myśl, to wszystko może być ciekawe.
Jak jeszcze starannie dobierzemy miejsce, w którym odbędzie się koncert, to może być coś bardzo interesującego, o czym słuchacze potem mogą rozmawiać.
         Sztuka polega na poszukiwaniu nowych i ciekawych rozwiązań. Ja się cieszę, że ta moja sytuacja w Ameryce zmusza mnie cały czas do takiego pozytywnego kombinowania.

         W ten sposób można zainteresować szerokie grono publiczności tym, co powstaje teraz – muzyką współczesną. Można zaplanować jeden nowy dobrze wykonany utwór, aby zainteresować publiczność.

          - Oczywiście, uważam, że programowanie jest ogromną sztuką. Znam wielu świetnych, wybitnych dyrygentów, którzy, według mnie, niezbyt dobrze programują. Są też tacy, którzy nie są na półce A, lecz na półce C, ale tak świetnie dobierają program, że ich koncerty cieszą się większym zainteresowaniem, niż te rutynowe.

        Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że będzie Pan nadal prowadził działalność artystyczną po obu stronach Atlantyku i często będziemy Pana oklaskiwać w Polsce. Dzisiaj o 19.00 zapraszamy do Filharmonii Podkarpackiej na koncert muzyki filmowej.

         - Zapraszamy, a pani dziękuję za rozmowę.

Zofia Stopińska

Wojciech Rodek: "Graliśmy na tych samych estradach, co najlepsze orkiestry świata"

      Zapraszam Państwa na drugie spotkanie z panem Wojciechem Rodkiem, znakomitym dyrygentem, dyrektorem Filharmonii im. Henryka Wieniawskiego w Lublinie. 29 kwietnia 2022 roku nasza rozmowa dotyczyła głównie programu i przygotowań do wieczornego koncertu w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. Ten wieczór udał się nadzwyczajnie. W pierwszej części wysłuchaliśmy wspaniale wykonanego Koncertu skrzypcowego D-dur op. 77 Johannesa Brahmsa. Podziwialiśmy rewelacyjną grę solistki Aleksandry Kuls i świetnie współpracującą z nią Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Wojciecha Rodka. Niezwykle pięknie zabrzmiała też w części drugiej wieczoru III Symfonia Es-dur op. 55 „Eroica” Ludwiga van Beethovena. Trzeba podkreślić, że dyrygent stworzył własną, bardzo oryginalną kreację tego dzieła i przez cały czas inspirował orkiestrę. Podobnie jak w pierwszej części, publiczność słuchała III Symfonii Beethovena z zapartym tchem. To był niezapomniany koncert.

       Nie będziemy podczas tego spotkania rozmawiać już o świetnym koncercie w Rzeszowie, ale skupimy się przede wszystkim na Pana pracy w Filharmonii im. Henryka Wieniawskiego w Lublinie. Wielkim wydarzeniem w Pana działalności oraz Orkiestry Filharmonii Lubelskiej było trwające dwa miesiące tournée po Stanach Zjednoczonych, które z podziwem śledziło wielu melomanów w Polsce. To wielkie przedsięwzięcie, do którego przygotowywaliście się ponad rok.

       - To prawda. Przygotowania trwały nawet dłużej, niż Pani wspomniała. Półtora roku przed wyjazdem mowa była o 40 koncertach, ale ostatecznie odbyło się 30 koncertów, a byliśmy tam 54 dni.
Bardzo dziękuję, że pani śledziła nasze tournée i udostępniała przesyłane przez nas posty oraz zdjęcia, bo bardzo nam zależało na tym, żeby jak najwięcej informacji o wykonywanych przez nas koncertach docierało do polskich melomanów. To nam bardzo pomagało w tej trasie, która była bardzo trudna.
Dla mnie to tournée było trudne z przyczyn organizacyjnych, ponieważ od początku byłem za nie odpowiedzialny, bo prowadziłem wszystkie rozmowy i przygotowywałem wszystkie dokumenty, a to jest bardzo skomplikowana sprawa.
       Najtrudniejszą z nich było zdobycie zgody amerykańskich związków zawodowych na przyjazd orkiestry z zagranicy. Tego nie ma nigdzie w świecie, a w Stanach Zjednoczonych to jest. Trzeba było udowodnić, że orkiestra jest tego warta – zaprezentować jej nagrania, pokazać jej historię i to był długi, skomplikowany proces.
Kiedy to się udało, to drugim i też niezwykle trudnym elementem było przejście testów covidowych dzień przed wylotem. Niepokoiłem się bardzo, bo gdyby się okazało, że kilka osób ma wynik dodatni przed wylotem, to nie wiem, co byśmy wtedy zrobili. Wszystkie koncerty zostały zakontraktowane oraz sprzedane i trzeba było je zagrać. Moja odpowiedzialność polegała na tym, że mam przywieźć orkiestrę.
Było przynajmniej pięć takich przeszkód, kiedy powinienem powiedzieć – rezygnujemy i nie jedziemy, ale do końca byłem bardzo uparty i starałem się, aby wszystko szło do przodu. Uważałem, że trzeba zaryzykować, bo bez ryzyka nic się nie uda.
       Tym bardziej „smakowało” wszystko, co wydarzyło się później, bo kiedy już byliśmy w Stanach Zjednoczonych, to wszystko odbyło się zgodnie z planem, bez żadnych przeszkód, bez chorób i nieprzewidywanych wypadków. To była nagroda za te półtora roku niepewności przed samym wyjazdem.
Prawdę mówiąc, to dopiero jak wróciliśmy i wylądowaliśmy w Polsce, to odetchnąłem z ulgą, że wróciliśmy wszyscy zdrowi i wszystko, co było wielkim znakiem zapytania z powodów organizacyjnych oraz pandemicznych, się udało.

       Wspominać będziecie to tournée bardzo długo.

       - Z pewnością, bo 30 koncertów, w bardzo różnych ośrodkach, wspaniałych salach i wielu z nas, także ja, po raz pierwszy mogliśmy spędzić dwa miesiące w Ameryce. Mogliśmy obserwować kulturę amerykańską, o której wiele słyszeliśmy i czasem obserwowaliśmy ją tylko na ekranach. Obcowanie z nią na co dzień było często szokujące.
       Bardzo dobrze, że to tournée się odbyło. Jesteśmy dowartościowani jako muzycy, bo graliśmy na tych samych estradach, co najlepsze orkiestry świata. Oceniano nas bez żadnej taryfy ulgowej, recenzje były wspaniałe i chyba najpiękniejszym zwieńczeniem był telefon z agencji Colubia Artists Music, że absolutnie wszędzie, gdzie występowaliśmy, chcą nas jeszcze raz usłyszeć. Mamy ponowne zaproszenie i w 2026 roku, czyli za cztery lata zaplanowana jest kolejna nasza podróż do Stanów Zjednoczonych. W międzyczasie będą w USA występować orkiestry z Afryki Południowej, Tajlandii, Ukrainy, a kolejną będzie znowu polska, czyli nasza. To jest olbrzymi sukces.
       Udowodniliśmy, że jesteśmy orkiestrą, którą warto zaprosić i mam nadzieję, że nasze kolejne tournée, które ma też trwać dwa miesiące, odbędzie się już w spokojniejszych warunkach – bez pandemii i wojny. Oby tak było.
To, co przeżyliśmy w Ameryce, to jest paliwo na wiele lat.

       Przygotowaliście chyba co najmniej kilka programów.

        - Owszem, przygotowaliśmy w sumie 91 utworów takich kompozytorów, jak: Ludwig van Beethoven, Johannes Brahms, Piotr Czajkowski, Edward Grieg, Gioacchino Rossini, Franz Schubert, ale i tak orkiestra nie ma okazji powtarzać tak często tych samych utworów. Za każdym razem słuchała nas nowa publiczność i nigdy nie graliśmy tego samego utworu tak samo. To było wspaniałe, bo na co dzień, podobnie jak inne polskie orkiestry, pracujemy cztery lub pięć dni, dajemy koncert i przygotowujemy nowy. Nie mamy możliwości powtórzyć kilka razy jednej uwertury, symfonii albo koncertu.

                                                                                                                 Sara Dragan - skrzypce, fot. Mikołaj Kołodziejczyk

Sara Dragan fot. Mikołaj Kołodziejczyk

       W programach koncertów prawie zawsze był utwór polskiego kompozytora.

        - Wraz ze skrzypaczką Sarą Dragan i pianistą Tomaszem Ritterem wykonywaliśmy II Koncert skrzypcowy d-moll Henryka Wieniawskiego i II Koncert fortepianowy f-moll Fryderyka Chopina. Graliśmy także utwór Witolda Lutosławskiego.
       Chcieliśmy pokazać, że Henryk Wieniawski – nasz patron, był z Lublina i to wzbudzało największe sensacje. Amerykanie ze zdziwieniem pytali: „Jesteście orkiestrą im. Henryka Wieniawskiego, gracie jego utwory i ten Wieniawski jest z tego miasta, co wy? Wow!” (śmiech).
Dodam jeszcze, że nasze tournée odbyło się w 150-tą rocznicę tournée Henryka Wieniawskiego w Stanach Zjednoczonych. To był zbieg okoliczności, ale wszędzie podkreślaliśmy – w Nowym Jorku, czy Indianapolis, że tu 150 lat temu grał także Henryk Wieniawski.

       Kto decydował o wyborze solistów?

        - Organizatorom bardzo zależało, aby byli to laureaci konkursów Wieniawskiego i Chopina, natomiast ja postanowiłem, żeby dać możliwość młodym ludziom pokazać się w świecie, bo to dla nich wielka szansa. Mieli możliwość spotkać najważniejsze osobistości świata muzyki, a przede wszystkim są znakomici i związani z Lublinem. Oprócz wymienionych koncertów Wieniawskiego i Chopina, Sara Dragan grała także Koncert skrzypcowy D-dur Beethovena i Koncert skrzypcowy D-dur Czajkowskiego, a Tomasz Ritter występował z Koncertem fortepianowym a-moll Edwarda Griega.

                                                                                                                 Tomasz Ritter - fortepian, fot. Mikołaj Kołodziejczyk

Tomasz Ritter fot. Mikołaj Kołodziejczyk

       Podczas dwumiesięcznej nieobecności orkiestry Filharmonia Lubelska prowadziła działalność.

        - Tak, bo część muzyków naszej orkiestry została na miejscu, doangażowaliśmy muzyków i koncerty symfoniczne odbywały się normalnie.
Teraz pracujemy bardzo intensywnie. Muszę się pochwalić, że są wymierne efekty tego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Przed nami trzy wielkie sesje nagraniowe dla amerykańskiej wytwórni. Będziemy nagrywać zarówno utwory minionych epok, jak i muzykę współczesną. To jest jeden z efektów „ubocznych” całego wyjazdu, ale bardzo potrzebnych. Orkiestra otrzyma środki finansowe, które umożliwią te nagrania, a dzięki temu będziemy pojawiać się w świecie i rozwijać artystycznie. To ważne wyzwanie.

        Wracając jeszcze do tournée w Stanach Zjednoczonych, trzeba podkreślić, że nie były to koncerty dla Polonii. Graliście dla amerykańskiej publiczności i otrzymywaliście honoraria.

        - Zdradzając „kuchnię” powiem, że po naszej stronie były koszty podróży do Stanów Zjednoczonych, dotyczy to wszystkich zagranicznych artystów, którzy tam występują. Kiedyś maestro Antoni Wit zdradził mi, że Amerykanie są jedynymi, którzy nie płacą za podróż. Uważają chyba, że Ameryka jest takim zwieńczeniem kariery, że każdy musi do nich przyjechać za własne pieniądze. Musieliśmy zorganizować przewiezienie ludzi i instrumentów do Ameryki. Natomiast wszystkie wydatki na miejscu były po ich stronie – hotele, transport i prawdziwe honoraria za każdy koncert. Columbia Music Artists zapewniała nam także na każdy koncert fortepian marki Steinway model D. Uważam, że to było uczciwe.

       Wasza trasa koncertowa rozpoczęła się na Florydzie.

       - Tak, wylądowaliśmy na Florydzie, potem ruszyliśmy na północ. Wystąpiliśmy w 17 stanach wschodniej i centralnej części USA, m.in. w Stanie Nowy Jork, Bostonie, Illinois, okolicach Chicago, Oklahoma, aż po Cansas.

         Orkiestra Symfoniczna Filharmonii im. Henryka Wieniawskiego w Lublinie, fot. Mikołaj Kołodziejczyk

Orkiestra Symfoniczna Filh. Lubelskiej fot Mikołaj Kołodziejczyk

       Ukończył Pan już 45 lat, czyli już nie można o Panu mówić „młody dyrygent”, tylko trochę dostojniej – dyrygent średniego pokolenia. Pracuje Pan jako dyrygent już ponad 20 lat i doświadczeń w każdym gatunku muzyki klasycznej ma Pan mnóstwo.

       - Kiedy pomyślę o wszystkich wydarzeniach z moim udziałem, o wszystkich ludziach, orkiestrach, utworach, jest to niezwykły bagaż doświadczeń i on przekłada się również na to, co robię w tej chwili.
Teraz pracuję zupełnie inaczej niż w pierwszej dekadzie, czy nawet 5 lat temu. Czuję coraz większą odpowiedzialność, a nie coraz mniejszą. Każdy występ kosztuje mnie coraz więcej pracy, nie fizycznej, ale artystycznej. Sam dla siebie podnoszę poprzeczkę coraz wyżej.

       To dobrze, bo to chyba na tym polega, że człowiek przez cały czas się rozwija.

        - Owszem, ale coraz mniej jestem zadowolony z efektów, coraz więcej niedoskonałości słyszę, coraz krytyczniej patrzę na efekty mojej pracy.
W czasie pandemii robiliśmy dużo nagrań i to się przekładało na odbiór tego, co słyszałem i na krytykę. Z tej krytyki rodzą się tylko lepsze rzeczy. Dzięki tym doświadczeniom, według mnie, stałem się lepszym dyrygentem.

       Czy wraz z tymi doświadczeniami uświadamia Pan sobie, że jest jeszcze mnóstwo wspaniałej muzyki do wykonania, że w czasie jednego życia nie jest Pan w stanie sięgnąć po wszystkie partytury.

        - Właśnie, to co kiedyś było jeszcze pewnikiem, że kiedyś jeszcze tym wszystkim zadyryguję, okazuje się nieprawdą. Czasami też z różnych powodów tego nie zrobię.
Ponieważ kiedyś studiowałem język rosyjski i filologię słowiańską, to byłem specjalistą od oper Nikołaja Rimskiego-Korsakowa. Tych oper nikt w Polsce nie wystawia i wielkim moim marzeniem było, aby kiedyś dyrygować tymi operami.
       Teraz mamy wojnę i bojkot rosyjskiego repertuaru. Nie chcę się wypowiadać, czy słuszny. Nie jestem człowiekiem, który lubi odpowiedzialność zbiorową, bo ludzie są różni. Trudno mówić, że jeden naród jest zły, a drugi dobry. Uważam, że w każdym narodzie są ludzie dobrzy i źli. Bardzo nie lubię uogólniać i dla mnie nie wszystko jest czarno-białe.
W związku z tą sytuacją, ja nie wyobrażam sobie, żebym kiedykolwiek zrealizował moje marzenie, bo tych oper jest dużo, okazji nie ma w ogóle i w tej sytuacji politycznej nie mogę ich ujmować w moich planach.
Ta muzyka jest nadal ukryta w partyturach, które leżą w bibliotekach, a jej bogactwo pozostaje nieodkryte.

       Mówiliśmy o muzyce rosyjskiej, a przecież wiele dzieł do odkrycia jest także w naszej rodzimej muzyce.

       - To prawda. Niedawno w Lublinie odbyło się estradowe wykonanie opery „Janek” Władysława Żeleńskiego. Przywróciliśmy ją do życia, nagraliśmy ją i przygotowaliśmy materiał na płytę. Pewnie wiele osób w Polsce nawet nie wie, że istnieje taka opera, a ona jest doskonała i nie ustępuje operom europejskim z tego czasu. Jest po prostu od początku do końca porażająco piękna i takich oper jest jeszcze bardzo dużo.
To jest nasz plan na najbliższy czas, żeby tę nieznaną, ale bardzo dobrą muzykę polską wyciągać z archiwów, przypominać i nagrywać, ale do tego trzeba też środków finansowych.
       Mam nadzieję, że Filharmonia w Lublinie zdobędzie wreszcie te środki, że ten wyjazd do Ameryki również przełoży się na to, że zostaniemy zauważeni i docenieni również w kraju. Uważam, że zasługujemy na to i jesteśmy już w tej chwili ostatnią filharmonią po prawej stronie Wisły, która nie jest współprowadzona przez Ministerstwo Kultury, a to powoduje, że jesteśmy od razu na straconej pozycji, bo my musimy na wszystko zarobić.
W czasach, kiedy była pandemia i teraz, kiedy publiczność bardzo oszczędnie przychodzi do filharmonii, nie mamy na czym zarobić i musimy ograniczać swoje ambicje. Nie chcemy tego robić, wręcz przeciwnie, mamy apetyt na więcej od strony artystycznej i do tego potrzebne nam są odpowiednie środki. Mam nadzieję, że uda nam się je zdobyć.

        Wojciech Rodek - dyrygent, dyrektor Filharmonii im. H. Wieniawskiego w Lublinie, fot. Mikołaj Kołodziejczyk

Wojciech Rodek fot. Mikołaj Kołodziejczyk

       Jest Pan dyrektorem Filharmonii Lubelskiej i odpowiada Pan za wszystko, w tym także za wszystkie wykonywane programy, ale jest to także ogromna odpowiedzialność, również finansowa.

       - Tak, muszę powiedzieć, że 80 %, a może nawet więcej mojej działalności, to są sprawy administracyjno-finansowe, a nie artystyczne. Aż taki procent, bo to jednak jest prowadzenie przedsiębiorstwa. Ono musi być rentowne, trzeba dbać o to, co gramy, jak się to sprzedaje, a działalność artystyczna jest niejako dodatkiem. Z działalności artystycznej mało kto mnie będzie rozliczał. Patrzy pani na mnie ze zdziwieniem – oczywiście, że działalność artystyczna jest ważna, ale niestety, żyjemy w czasach, kiedy łatwiej przeliczyć kilka banknotów, niż przeżyć kilka stron partytury, czy usłyszeć utwór i stwierdzić, czy był dobry, czy zły. Obecnie rzadko na koncerty przychodzą krytycy, mało jest znawców, którzy nas docenią. Na szczęście ciągle przychodzą spragnieni melomani i trzeba o nich dbać, oferując im w programach koncertów to, z czego będą dumni i zadowoleni.

       Dla każdego dyrygenta, nawet bardzo doświadczonego, ciągle jest wielkim wyzwaniem, jak osiągnąć dobry efekt pracy i jednocześnie zadowolić muzyków. Sprawić, aby chętnie i efektywnie pracowali.

        - Dokładnie określiła pani ten problem. To jest ciągłe balansowanie na granicy tego, ile można wymagać, jak długo musi trwać próba, jak dawkować ciężka pracę w połączeniu z lekką i jak spowodować, żeby muzycy chętnie grali. Muzyk musi chcieć grać. Powiedziałem, że musi, chociaż niektórzy nienawidzą tego słowa, bo tego wymaga publiczność. Musimy grać bardzo dobrze i dyrygent jest tym, który musi stworzyć dobrą atmosferę, żeby każdy dał z siebie to, co najlepsze.
        Jeśli coś się czasem nie uda? To przecież jest żywa muzyka i czasem nie wszystko jest doskonałe, ale z tych niewielkich niedoskonałości tworzą się rzeczy niepowtarzalne. Tego można doświadczyć tylko podczas koncertu. Chcemy na próbach stworzyć atmosferę pewnego napięcia, które podczas koncertu pozwoli nam wszystkim stworzyć wartość, której nie da się opisać.
        Chciałbym, żeby zawsze tak było, ale ma pani rację, że to jest bardzo trudne. Trzeba sprostać oczekiwaniom muzyków, bo nie oszukujmy się, niektórzy oczekują pewnego spokoju – po co grać trudne utwory, po co grać tak szybko, po co grać tak głośno albo po co grać tak cicho (śmiech).
Ale, jeśli wytłumaczymy dlaczego tak ma być, dlaczego trzeba robić tak albo inaczej – to wtedy osiągniemy porozumienie i pewien spokój w zespole. Zespół musi być przekonany, że to czego oczekuje dyrygent, jest prawdziwe.
        Są także dyrygenci, którzy oczekują rzeczy nierealnych i podcinają zespołowi skrzydła, a nie wolno tego robić. Są momenty, kiedy traci się zaufanie i czasem wystarczy nawet jedno głupie słowo, uwaga i nagle tworzy się ściana. Czasem nie da się już odzyskać dobrej atmosfery do pracy. Nie wolno ludzi obrazić, bo to jest rzecz niewybaczalna.
         Sztuka rodzi się tylko w porozumieniu, w zaufaniu, bo samo granie jest tak trudne, że nie potrzeba żadnych negatywnych bodźców.
Wyzwanie jest duże i wspólnie musimy stworzyć drużynę, która zmierza do finału, jakim jest koncert, ale do tego potrzebna jest dobra atmosfera w pracy. Taka atmosfera panowała w tym tygodniu w Sali Filharmonii Podkarpackiej i dlatego nasz koncert się podobał i zostaliśmy tak gorąco przyjęci przez publiczność.

Zofia Stopińska

Wojciech Rodek: "Sztuka rodzi się tylko w porozumieniu i w zaufaniu"

         Zapraszam Państwa na spotkanie z panem Wojciechem Rodkiem, znakomitym dyrygentem, którego działalność obserwuję i podziwiam od kilkunastu lat. Artysta pochodzi z Opolszczyzny. Urodził się w 1977 roku w Brzegu. Gry na fortepianie uczył się od 8 roku życia w PSM I st. w Namysłowie i w PSM II st. we Wrocławiu. W latach 1998-2003 studiował dyrygenturę w klasie prof. Marka Pijarowskiego w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, gdzie debiutował w 2000 roku z Orkiestrą Symfoniczną AM. Ukończył również Filologię Słowiańską na Uniwersytecie Wrocławskim. Studiował w Instytucie Języka Rosyjskiego im. Puszkina w Moskwie. W 2005 roku wygrał konkurs na stanowisko asystenta Antoniego Wita w Filharmonii Narodowej w Warszawie, gdzie pracował w latach 2005-2007. Prowadzi klasę dyrygentury w Akademii Muzycznej we Wrocławiu. Posiada tytuł doktora sztuki. Laureat II nagrody na III Przeglądzie Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego w Białymstoku (2002). W 2011 roku został wyróżniony Teatralną Nagrodą Muzyczną im. Jana Kiepury w kategorii: Najlepszy Dyrygent. W 2015 roku odznaczony medalem „Zasłużony Kulturze-Gloria Artis”.
Od 2005 roku związany z Filharmonią Lubelską jako dyrygent i dyrektor artystyczny. Był kierownikiem muzycznym Gliwickiego Teatru Muzycznego, dyrektorem artystycznym Filharmonii Dolnośląskiej, dyrektorem artystycznym Teatru Wielkiego w Łodzi.

        Rozmawiamy w Rzeszowie, gdzie pracuje Pan z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej przygotowując koncert, który odbędzie się już dzisiaj - 29 kwietnia 2022 roku. Program wypełnią dwa wielkie dzieła.

        - Kiedy rozmawialiśmy o programie, wiadomo było, że w pierwszej części znajdzie się Koncert skrzypcowy D-dur op. 77 Johannesa Brahmsa. Zastanawialiśmy się z panią Dyrektor Wierzbieniec, co do tego dołożyć.
Zwykle poszukuje się utworów, które są dla orkiestry rozwijające i jednocześnie zachęcające publiczność do przyjścia na koncert. To nie jest takie proste, bo zwłaszcza w czasach po covidowych obserwujemy, że ludzie trochę zapomnieli przychodzić do filharmonii i teraz, kiedy już można przychodzić bez ograniczeń, to z tego nie korzystają. Dlatego musi być coś, co przyciągnie publiczność na koncert.
        W związku z trwającą wojną rozpatrywaliśmy także opcję wypełnienia tej części utworami ukraińskimi, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na pewne dzieło, które jest uniwersalne i jest o wojnie. Trudno zaprzeczyć, że III Symfonia Es-dur op. 55 „Eroica” Ludwiga van Beethovena, ze swoją historią powstania, ze swoją historią dedykacji i jej wycofaniu – jest symfonią o Napoleonie. Kim był Napoleon? Dla Beethovena była to wielka nadzieja, że jest to ten, który rozbije układ mocarstw i wprowadzi wolność, równość, braterstwo, demokrację. Okazało się, że był tylko człowiekiem.
        To samo dzieje się teraz, kiedy wydawało się, że nie będzie już nigdy wojny, że wojna jest niepotrzebna, wszystko rozgrywa się w przestrzeni wirtualnej. Przepływ towarów, przepływ usług, pieniędzy odbywa się w taki właśnie sposób, i że właściwie ziemia w tej chwili nie jest nikomu potrzebna. Okazuje się, że tak nie jest. Ludzie są brutalni, zdolni do największych morderstw.
Beethoven też to zobaczył i chyba dla niego szczególnie – dla idealisty, którym pozostał do końca życia, bo to słychać w jego utworach – dla niego to musiał być szok.
Jego III Symfonia była z jednej strony peanem na rzecz Napoleona, ale z drugiej strony, kiedy słuchamy najbardziej tragicznych kart tej symfonii – marsza żałobnego, to nie był on na chwałę Napoleona. Beethoven doskonale wiedział, ile ludzi ginie i to był marsz żałobny dla tych wszystkich, którzy stracili życie.
        To jest moja ulubiona symfonia. Wielu twierdzi, że to jest najlepsza symfonia w historii muzyki. Sam Beethoven twierdził, że III Symfonia jest jego najlepszą symfonią, a ja za każdym razem, kiedy mam nią dyrygować, to jestem bardzo szczęśliwy, bo to jest dzieło ponadczasowe. Każdy takt, każdy fragment tej symfonii jest po prostu nieśmiertelny. Mam nadzieję, że w Rzeszowie przedstawimy ją w trochę innym świetle, bo ja nie podążam za modą innych muzyków, nie gram jej bardzo szybko, tylko zupełnie inaczej. Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, z czarnej płyty słyszałem wykonanie pod batutą Otto Klemperera, które mną wstrząsnęło. To jest nagranie z 1959 roku i za każdym razem, kiedy go słucham, jest ono dla mnie wielką tajemnicą. Coś się narodziło i nie wiadomo jak, i nie da się tego powtórzyć, nie sposób zanalizować, dlaczego tak się stało.
To się dzieje także na koncertach i dlatego koncerty w filharmoniach są tak ważne i wspaniałe, bo nie wiemy, co się wydarzy.

        Z wielkim zainteresowaniem Pana słucham, bo byłam przekonana, że jednak prawie wszystko przygotowuje się podczas prób, bo one odbywają się zgodnie z harmonogramem.

        - To prawda, że pracujemy podczas prób, ale nie wiemy, jak nam się to wszystko uda. Przygotowując koncert, to wszystko tak naprawdę przestaje mieć znaczenie – czy próby były długie, czy krótkie, czy pracowaliśmy intensywnie, czy też mniej intensywnie. Nie, bo mamy koncert i podczas tego koncertu może się zdarzyć wszystko. Najlepiej przygotowany może się nie udać, albo mniej przygotowany może być znakomity. To jest magia dźwięku, magia żywej muzyki. Mam nadzieję, że podczas tego koncertu uda nam się coś takiego osiągnąć.
Za każdym razem jest takie dążenie, żeby podczas tego koncertu stało się coś niezwykłego, żeby wibracje instrumentu, wibracje samej muzyki wypełniły salę i trafiły do publiczności, żeby wszyscy odebrali to w sposób bardzo osobisty.

        Jestem przekonana, że dla publiczności wielkim wydarzeniem będzie spotkanie z Aleksandrą Kuls, solistką tego wieczoru.

         - Jestem tego pewny.

        Wiem, że znacie się od wielu lat. Pani Aleksandra Kuls występowała w Filharmonii Lubelskiej pod Pana batutą jako młoda skrzypaczka, a było to wiosną 2012 roku.

         - Tak i wystąpiliśmy z tym programem razem nawet w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Bardzo dobrze pamiętam ten koncert i byliśmy pod olbrzymim wrażeniem. Nie widzieliśmy się kilka lat i jestem bardzo ciekawy, jak zagra dla rzeszowskiej publiczności, zwłaszcza, że gra Koncert skrzypcowy D-dur op. 77 Johannesa Brahmsa. Dla wielu, obok Koncertu skrzypcowego D-dur op.61 Ludwiga van Beethovena, to jest król wśród koncertów skrzypcowych.
         Muszę powiedzieć, że za każdym razem stawiamy sobie znak zapytania - czym jest ten koncert? Ten koncert różni się od wielu innych, zwłaszcza tych, które powstały wcześniej, bo jest partia skrzypiec i akompaniament orkiestry. Koncert Brahmsa jest wielką symfonią i skrzypek musi być bardzo dojrzały, żeby osiągnąć tę równowagę pomiędzy solo a orkiestrą i stworzyć razem z orkiestrą wielką kreację, a czasu jest zawsze mało.

         Dla dyrygenta Koncert skrzypcowy D-dur Brahmsa jest także wielkim wyzwaniem, ponieważ orkiestra może łatwo zagłuszyć solistę.

          - Ma pani rację. Chcę zwrócić uwagę, że solista jest nie tylko, kiedy gramy koncert – często soliści są także podczas wykonywania symfonii. Ja bardzo lubię określenie, że powinniśmy ich trochę „oświetlić”, dać im kontekst. Jeśli gra solo flet, obój, czy klarnet lub waltornia, to musimy dać im dobre tło, żeby brzmieli jak najlepiej, a nie po prostu grać głośno i nie zwracać na nic uwagi. Zwykle zwracam na to uwagę podczas prób, bo proporcje są dla mnie bardzo ważne.
          Podobnie jest podczas wykonywanie koncertu. Solista musi być świetnie „oświetlony”, dobrze słyszalny, ale są momenty, kiedy to on akompaniuje, a jego partię przejmuje ktoś z orkiestry lub cała orkiestra. Solista także musi rozumieć tę współpracę z zespołem, z którym występuje. Nie znoszę pantomimy, kiedy solista gra, a w ogóle go nie słychać. W Koncercie skrzypcowym Brahmsa jest to bardzo łatwe. Dlatego ta czujność z każdej strony jest konieczna, żeby osiągnąć równowagę, a z tej równowagi staje się forma, staje się utwór, no i emocje, ponieważ emocje wyzwalają się pod wpływem doskonałości, przemyślenia konstrukcji i techniki. Nie można tego wszystkiego zastąpić jedynie emocja, bo ona będzie błaha i często nieprawdziwa.
           Niedawno poznałem wspaniałe określenie Sergiu Celibidache dotyczące interpretacji i jestem pod ogromnym wrażeniem, że ktoś ubrał w słowa to, o czym od dawna myślałem, ale nie potrafiłem tego zrobić. Sergiu Celibidache stwierdził, że nie ma interpretacji, bo w muzyce są fakty. Coś w tym jest – w muzyce są fakty, a interpretacja polega na odczytaniu tych faktów. Celibidache powiedział, że jak idziemy pod górę, to nie możemy udawać, że idziemy w dół, a muzyka na tym polega, czasem melodia idzie w dół, czasem w górę, czasem się zaczyna, a czasem się kończy. Nie można o tym nie myśleć. Dopiero z tego powstaje interpretacja, ale żeby powstała, musimy poznać wszystkie fakty.
           Po to też są próby. Czasem jakiś utwór gramy wolniej, jakiś fragment utworu, przyglądamy się każdej nutce, każdej konstrukcji, każdemu akordowi i dopiero z tego powstaje całość. Nie można tylko przegrywać utworu w całości i udawać, że skoro od początku do końca udaje się zagrać to jest dobrze. Nie, wtedy właśnie pomijamy wiele faktów.
Dodam jeszcze, że sztuka rodzi się tylko w porozumieniu, w zaufaniu, bo samo tworzenie sztuki jest tak trudne, że nie trzeba dodatkowych negatywnych bodźców. Wyzwanie jest duże i wspólnie musimy tworzyć drużynę, która zmierza do finału, którym jest koncert, ale do tego jest dobra atmosfera w pracy.

           Wiem, że nasi Filharmonicy lubią z Panem pracować i chyba ta atmosfera jest od początku dobra.

            - Ja też bardzo lubię z nimi pracować. Zastanawiam się, z czego to się bierze. Znamy się już tyle lat, wykonaliśmy wspólnie wiele koncertów, mamy wiele wspomnień, niesamowitych. Może dlatego, że za każdym razem podchodzę do sprawy uczciwie i muzycy też – po prostu ciężko pracujemy i staramy się o dobry efekt. Cieszę się, że przez tyle lat nam się to udaje – ani oni się nie zmieniają, ani ja. Zawsze jesteśmy uczciwi wobec siebie i wobec sztuki.

           To jest dobra puenta pierwszej części naszej rozmowy. Dziękuję bardzo, a do lektury części drugiej zaproszę Państwa za kilka dni. Dzisiaj zapraszamy na koncert.

            - Bardzo dziękuję. Serdecznie Państwa zapraszam o 19.00 do sali Filharmonii Podkarpackiej.

Zofia Stopińska

Zdzisław Magoń: "Cieszę się, że mamy nową energię do pracy"

       Ciągle jestem pod wrażeniem koncertu, który odbył się 2 kwietnia 2022 roku w Sali Balowej Muzeum-Zamku w Łańcucie w 17-tą rocznicę śmierci Papieża – Polaka, w wykonaniu Chóru i Orkiestry Kameralnej „Nicolaus” z Kraczkowej pod batutą Zdzisława Magonia.
       Pierwszy koncert papieski w wykonaniu „Nicolausa” odbył się 2 kwietnia 2006 roku, w pierwszą rocznicę śmierci Jana Pawła II, a w jego programie znalazła się Msza G-dur Franciszka Schuberta. Później, każdego roku przygotowywali nowe programy, a sala balowa wypełniała się publicznością, która entuzjastycznie przyjmowała artystów z Kraczkowej. Przez minione dwa lata koncerty nie mogły się odbywać z powodu pandemii, dlatego na XV Koncert w hołdzie Świętemu Janowi Pawłowi II czekaliśmy dwa lata, ale warto było.
       Wspólnie z panem Zdzisławem Magoniem, pomysłodawcą, założycielem i dyrygentem Chóru i Orkiestry Kameralnej „Nicolaus” przedstawimy Państwu ten zespół i opowiemy o jego działalności.

       Organizowane przez „Nicolausa” koncerty w hołdzie Papieżowi - Polakowi są związane z działalnością założonego przez Pana zespołu.

        - Mało tego, te koncerty zadecydowały o formule zespołu. Zakładając niewielki chór, myśleliśmy tylko o tym, aby ładnie śpiewać podczas różnych uroczystości w kościele. W niedługim czasie okazało się, że stać nas na coś więcej i tak zaczęliśmy się rozwijać.
Koncerty, które odbywają się zawsze 2 kwietnia w Sali Balowej Muzeum - Zamku w Łańcucie, sprawiają, że zespół nabiera dużo energii i chęci do pracy. Staramy się zawsze przygotować coś ciekawego, w czym uczestniczą wszyscy. Nie polega to jedynie na tym, że ja wymyślam program, a cały zespół się podporządkowuje. Nie! Angażują się wszyscy, nie tylko w przygotowanie programu, ale również w organizację całego wydarzenia.

        Jak słuchamy Was i oglądamy na scenie, to podziwiamy i oklaskujemy artystów. Publiczność nie wie, że nie macie zaplecza technicznego i wszystko trzeba przed koncertem przygotować.

        - W poniedziałek po koncercie pojechałem rano do Sali Balowej, poskładałem i przygotowałem wszystko do transportu a kilku naszych chłopaków zjawiło się następnego dnia rano, aby wszystko przenieść, przewieźć i ostatecznie zakończyć wydarzenie. Myślimy także o następnych zadaniach, które nas czekają również od strony logistycznej.

        Trzeba także podkreślić, że na te kwietniowe koncerty czeka Wasza wierna publiczność. Nawet gdybyście nie przygotowali afiszy i zaproszeń, to 2 kwietnia o 18.00 Sala Balowa byłaby wypełniona.

        - Te zaproszenia są po to, żeby nie przychodziło zbyt dużo osób. Musimy przestrzegać wymogów gospodarzy. Podczas tego koncertu na widowni mogło znajdować się tylko 250 osób, a wcześniej stawialiśmy 440 krzeseł. Wypełnione były wszystkie wnęki, nie było przejścia przez środek.
        Teraz przygotowaliśmy 250 zaproszeń i ubolewam, że nie mogli wejść wszyscy, którzy chcieli, natomiast cieszę się, że począwszy od pierwszego koncertu, ludzie lubią przychodzić na to wydarzenie. To także motywuje do pracy i sprawia nam dużo radości.

        Chóry i wszelkie większe zespoły zaczynają koncertować po okresie pandemii. Przez ostatnie dwa lata nie było warunków do pracy.

         - Niestety, nas także to dotknęło. W tym okresie wielu śpiewaków i muzyków zrezygnowało z pracy w zespole, jednak w ostatnich miesiącach pojawiło się sporo nowych chętnych i nie było widać wielkiego ubytku w naszym zespole. Ilość chórzystów jest prawie taka sama, ale brakuje nam przynajmniej pięciu basów. Przybyło trochę tenorów, bo jest ich dziesięciu, a po pandemicznej przerwie zostało nam zaledwie trzech, ale także chętnie widzielibyśmy jeszcze kilku.
        Musieliśmy dużo pracować, aby osiągnąć poziom zespołu, który śpiewał jeszcze trzy lata temu. Bardzo się cieszę, że wszyscy nowi artyści Nicolausa są nie tylko zdolni, ale także chętni, pracowici i widać, że uczestnictwo w zespole sprawia im wiele radości. Cieszę się bardzo, że w dużym stopniu dzięki nim udało się ten jubileuszowy, bo 15-ty koncert zorganizować i wykonać.

        Wiele osiągnęliście i teraz musi Pan myśleć, żeby pokazać szerokiemu gronu publiczności efekty Waszej pracy. Publiczne występy mobilizują do dalszej pracy, a brawa publiczności są jedynym honorarium za ciężką pracę.

        - Staram się organizować koncerty w różnych ośrodkach, nie tylko na Podkarpaciu, ale przyznam, że nie jest to łatwe. Może organizatorzy boją się zapraszać tak liczne zespoły. Jak proponuję koncerty – piszę emaile czy telefonuję, to zazwyczaj otrzymuję odpowiedzi, aby ponowić propozycję za kilka miesięcy. Przed pandemią nie było tych problemów.
        Planujemy wyjazd na taki relaksacyjny festiwal, podczas którego oprócz występów będzie czas na odpoczynek. To jest uzależnione od sytuacji za naszą wschodnią granicą, bo na razie jest tragicznie i niebezpiecznie. W naszym zespole są głównie młodzi ludzie i nie wszyscy są pełnoletni. Dlatego też organizacja wyjazdu zagranicznego wiąże się z ogromną odpowiedzialnością.
       Planowaliśmy, że wyjedziemy pod koniec lipca, teraz myślimy o ostatniej dekadzie sierpnia. Mamy w planie podróż do północnej Macedonii. Wystąpimy w Katedrze Najświętszego Serca Pana Jezusa w Skopje z Mszą C-dur KV 66 Wolfganga Amadeusza Mozarta, a później wykonamy festiwalowy koncert z nieco lżejszą muzyką, w którym znajdzie się również muzyka polska – z odrobiną repertuaru w stylistyce zespołów Mazowsze czy Śląsk.

       Słyszałam, że podczas wyjazdów zagranicznych często organizatorzy i publiczność nie wierzą Wam, że jesteście zespołem amatorskim.

        - To prawda, najczęściej z takim niedowierzaniem spotykaliśmy się we Włoszech, również kiedy występowaliśmy w Katedrze w Salzburgu. Pojechaliśmy tam na zaproszenie dyrektora artystycznego katedry prof. Jonosza Czifry i prof. Heriberta Metzgera, organisty, którym zależało, aby polski zespół wykonał muzykę sakralną Józefa Elsnera w przeddzień rozpoczęcia prestiżowego Festiwalu Salzburskiego, w którego organizację obaj Panowie są mocno zaangażowani. O tym, że mamy w repertuarze dzieła Elsnera, już wówczas można było bardzo łatwo znaleźć informację za pośrednictwem Internetu. Wykonaliśmy Mszę e – moll op.62 na SATB, chór mieszany i orkiestrę symfoniczną. Piękne i niezapomniane wydarzenie i ogromne przeżycie dla nas wszystkich.
Słuchając nas na próbie i podczas koncertu, zdecydowanie nie dawali wiary, że jest to zespół funkcjonujący w miejscowości, która wtedy liczyła 3 800 mieszkańców, że nie wszyscy tworzący nasz zespół muzycy mają dyplomy uczelni czy szkół muzycznych.
W kilka tygodni po przyjeździe z Salzburga otrzymałem specjalne podziękowanie za koncert i życzenia, aby młodzież naszej uczelni dalej się tak pięknie rozwijała.

       Spotkałam kilka razy małe zespoły kameralne działające w niewielkich miejscowościach i śpiewające lub grające muzykę klasyczną. Nie znam natomiast tak dużego zespołu działającego w Polsce.

        - Ja też przyznam się, że szukałem, ale nie znalazłem drugiego takiego zespołu. Szukałem też zespołu, który tak jak my, w rocznicę śmierci Św. Jana Pawła II, występuje ze specjalnym, uroczystym koncertem i nie znalazłem.
        To, że jesteśmy dla wielu niespodzianką, jest miłe i sympatyczne. Aktualnie pracujemy nad nowym repertuarem w pomieszczeniach dawnej plebanii, a z całością mamy próby w kościele.
        Organizuję też zgrupowania, bo wtedy mam wszystkich, którzy grają i śpiewają dany program. Przed koncertami kolęd mieliśmy zgrupowanie w pięknym ośrodku CARITASU. Mieliśmy do dyspozycji selektywną pod względem akustyki salę, w której wszystko było słychać. Mniejsze świetlice do zajęć sekcyjnych. Prawdziwy komfort pracy. Niestety przed 2 kwietnia nie było takiej możliwości, wszystkie ośrodki zostały zamienione na noclegownie dla naszych gości z Ukrainy.
        Przyznam się, że miałem mnóstwo obaw związanych z tym koncertem, zbyt mało prób w których uczestniczyli wszyscy wykonawcy. Ale taki to jest urok pracy zespołu amatorskiego.

        Na szczęście wszystko się udało i trzeba jeszcze gdzieś ten program kilka razy wykonać.

        - Bardzo bym chciał, żeby Chór i Orkiestra Kameralna „Nicolaus” wystąpili z koncertem w sali Filharmonii Podkarpackiej. Wybieram się z taką propozycją do Pani Dyrektor i mam nadzieję, że może niedługo będziemy mogli zagrać także dla rzeszowskich melomanów.

        Wspominał Pan o rozwoju chóru, ale trzeba podkreślić, że coraz więcej bardzo dobrych instrumentów ma Wasza orkiestra do dyspozycji, ale nie wszyscy grają na własnych instrumentach.

         - To prawda, szczególnie chodzi tu o instrumenty dęte, bo mamy kopie puzonów barokowych, mamy trąbki clarino, obój, flety, dwa kontrabasy, dwie altówki i instrumenty do prowadzenia zajęć, czyli fortepian, keyboard, komputer, ekran multimedialny, który służy do wyświetlania nut. Mamy też możliwość posłuchania wybitnych wykonań utworów, które przygotowujemy. W mediach znalazłem tylko dwa wykonania Mszy C-dur KV 66 Wolfganga Amadeusza Mozarta, które posłużyły nam za wzorzec wykonawczy. Planujemy również powrót do kiedyś wykonywanego Requiem Mozarta. Na zasadzie odskoczni wróciliśmy do jego fragmentów i mogę powiedzieć, że Msza C-dur jest bardziej wymagająca dla mojego zespołu niż Requiem.
W częściach Credo i Gloria są wymagające fugi, instrumenty smyczkowe mają sporo technicznego, ale obowiązkowo lekkiego grania. Mało znany, rzadko wykonywany, a jakże piękny utwór. Cieszę się, że udało się go włączyć do naszego repertuaru.

        W geście solidarności z Ukrainą zorganizowaliście zbiórkę pieniędzy. Trzeba podkreślić, że macie tam także wielu przyjaciół, głównie we Lwowie.

        - Występowaliśmy tam wiele razy. O honorowy patronat i uczestnictwo w wydarzeniu poprosiliśmy Metropolitę Lwowskiego Arcybiskupa Mieczysława Mokrzyckiego i początkowo mieliśmy potwierdzenie, że przyjedzie. Jednak w dniu koncertu, przed południem, bardzo źle się poczuł i zawiadomił, że niestety nie może przyjechać.
        Bardzo mi zależało, aby pod każdym względem zarówno organizacyjnym, jak i artystycznym XV jubileuszowy koncert był wzorcowy i w pełni udany. Po dwuletniej pandemicznej przerwie w nim upatruję nabrania energii i siły napędowej do dalszej pracy Nicolausa. Zawsze solidnie przygotowywaliśmy się do występu w Sali Balowej 2 kwietnia i później udawało nam się z powodzeniem występować na pięknych festiwalach muzycznych, wyjeżdżaliśmy za granicę, koncertowaliśmy w przepięknych miejscach w Polsce i Europie. W ostatnich dwóch latach bardzo nam tego koncertu brakowało i to dotyczy wszystkich, którzy przetrwali w zespole.
        Cieszę się z nowej energii do pracy. Już w najbliższym tygodniu czeka nas wiele pracy. Przed nami do zaśpiewania całe Triduum Paschalne w kościele w Kraczkowej. Staramy się wywiązywać z obietnicy, danej na początku naszej działalności ks. proboszczowi Mieczysławowi Biziorowi, że będziemy ładnie śpiewać w naszej parafii. W związku z tym przygotowujemy śpiew a capella – najpierw Triduum Paschalne, a w Wielką Niedzielę zaśpiewamy już pieśni wielkanocne. Wykonamy też przepiękne fragmenty z Mszy Rezurekcyjnej - Gloria Tibi Trinitas ks. Wojciecha Lewkowicza.
W okresie Świąt Wielkanocnych mamy sporo pracy, ale zawsze efekty są zadowalające.

        Myślę, że po Wielkanocy pomyśli Pan o kolejnych koncertach „Nicolausa”.

        - Czynię starania, aby w niedzielę – 24 kwietnia wystąpić w Sanktuarium w Tuchowie. Być może, że powtórzymy tam koncert papieski.

        Życzę Panu oraz wszystkim, którzy tworzą Chór i Orkiestrę Kameralną „Nicolaus” wielu sukcesów, o których z radością poinformujemy oraz dziękuje za poświęcony czas i miłe spotkanie.

        - Ja również bardzo dziękuję.

 

Zofia Stopińska

   

Chętnie wracam w rodzinne strony

       Bardzo długą i gorącą owację zgotowała publiczność wypełniająca 1 kwietnia 2022 roku salę Filharmonii Podkarpackiej. W czasie tego wieczoru zabrzmiało Requiem d-moll KV 626 Wolfganga Amadeusza Mozarta.
       Wykonawcami tego wyjątkowego i zarazem ostatniego dzieła genialnego twórcy byli: Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej, przygotowany przez prof. UR Bożenę Stasiowską Chrobak Chór Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz soliści: Becca Conviser – sopran, Magdalena Niedbała-Solarz – mezzosopran, Paweł Skałuba – tenor i Piotr Kwinta – bas. Dyrygował Jiři Petrdlik.
       Przed koncertem mogłam porozmawiać z panem Pawłem Skałubą, który w Rzeszowie rozpoczynał swą muzyczną drogę. Zapraszam do przeczytania tej rozmowy.

        Pana działalność artystyczna zatacza coraz to szersze kręgi, chociaż przez ostatnie dwa lata ograniczeń było sporo.

        - W czasie pandemii w każdej dziedzinie było sporo ograniczeń i niestety, w pierwszej kolejności były zamykane teatry i filharmonie, ale miejmy nadzieję, że już to nie wróci i będzie coraz lepiej.

        To wcale nie oznacza, że artyści zawiesili na cały czas pandemii swoją działalność, bo były także okresy, kiedy ograniczano restrykcje.

         - Zgadza się, na przykład przyjechałem do Krakowa i zaśpiewałem w Operze Krakowskiej „Carmen” - pierwszy raz w życiu bez chóru na scenie. Spektakle „Carmen” w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej zostały odwołane w przeddzień zaplanowanego pierwszego przedstawienia. W przyszłym tygodniu wracają te spektakle. Ciągle jeszcze plany teatrów ulegają zmianom.
        W czasie próby w Filharmonii Podkarpackiej rozmawialiśmy i dowiedziałem się, że na przykład Chór Instytutu Muzyki, który wystąpi w Requiem Mozarta, nie śpiewał praktycznie dwa lata, bo nie mogli się spotykać. Wiadomo, że nie da się prowadzić zajęć z takim zespołem online. To nie są studia, polegające na wysłuchaniu wykładu, przeczytaniu książki i opanowaniu określonego materiału. W tym wypadku niezbędny jest bezpośredni kontakt z pozostałymi wykonawcami i osobą prowadzącą chór.

        Od momentu otwarcie teatrów i filharmonii śpiewa Pan nieustannie.

         - To prawda i dzięki Bogu zdrowie mi dopisuje. Dzięki temu mam także zaszczyt gościć w Rzeszowie i śpiewać w swojej ukochanej sali, tuż koło mojej szkoły, w której się uczyłem. Takie powroty w rodzinne strony są dla mnie bardzo ważne.
         Oprócz tego zapraszam serdecznie do Krakowa. W kwietniu śpiewam w Operze Krakowskiej w spektaklach „Traviaty”. Miejmy nadzieję, że w czerwcu nic się nie wydarzy, bo zaplanowany mam udział w „Strasznym dworze” na Wawelu, a pod koniec czerwca zapraszam na „Toscę” z Operą Krakowską. Spektakl wzorowany będzie na realizacjach, które odbywały się w Rzymie i innych miastach – pierwszy akt odbędzie się w kościele, a pozostałe części mają być wystawione na Skałce.
Całość ma się odbyć w jednym dniu. Miejmy nadzieję, że pogoda nam dopisze i przyznam się, że jestem bardzo ciekawy, jak to wydarzenie nam się uda.

         Ostatnio dość często jest Pan zapraszany do Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie.

         - Owszem, w przyszłym tygodniu wystąpię w trzech spektaklach opery „Carmen” jako Don Jose.

         Te zmiany wiążą się ze zmianami w kalendarzu koncertowym.

          - Tak, bo na przykład wiem, że pan Mariusz Treliński w Warszawie przygotowywał spektakle „Borysa Godunowa”, ale zostały one odwołane, a w tym czasie wystawiana będzie, odwołana wcześniej, „Carmen”. Tych zmian jest sporo i trzeba być elastycznym. Jak się decydowałem na ten zawód, to nie miałem pojęcia, że muszę mieć tyle samodyscypliny i być aż tak elastycznym, żeby funkcjonować. Nic tak naprawdę do końca w dzisiejszych czasach zaplanować się nie da.

         Zagląda Pan czasami do swojej pierwszej opery – Opery Bałtyckiej?

         - Tak, ale ostatnio byłem niestety zmuszony odmówić, bo się przeziębiłem. Miałem śpiewać partie Radamesa w „Aidzie”, ale myślę, że „co się odwlecze, to nie uciecze” i jeszcze kiedyś zaśpiewam Radamesa. Śpiewałem w Gdańsku w „Traviacie” i w „Strasznym dworze”. Chcę podkreślić, że jestem pod wielkim wrażeniem inscenizacji Marka Grzesińskiego i serdecznie te spektakle polecam. Brałem udział w szesnastu inscenizacjach „Strasznego dworu”, nawet aktualnie śpiewam również w spektaklach tej opery Moniuszki w Warszawie.

         Przed tygodniem miałam przyjemność rozmawiać z maestro Wojciechem Michniewskim i wspominaliśmy m.in. przygotowania i premierę opery „Madame Curie” Elżbiety Sikory. Pan również występował w tych spektaklach i później w nagraniach. Ciekawa jestem Pana wrażeń.

         - Prawykonanie odbyło się w Paryżu, w sali UNESCO, niedaleko Panteonu, w którym pochowana jest Maria Skłodowska-Curie. Reżyserem tej opery był także Marek Grzesiński. Wspomniała Pani o nagraniach DVD i szczerze mówiąc egzemplarz, który otrzymałem, leży na półce zafoliowany, stąd nie mogę powiedzieć, jak wyszło samo nagranie, ale wspomnień mam mnóstwo. Śpiewałem partie Piotra Curie, męża Marii, który był wielkim wsparciem dla żony. Niestety, pewnego dnia wyszedł zdenerwowany i zginął w wypadku drogowym.
         Jak powiedział Marek Grzesiński, praca z kompozytorem, który żyje, wcale nie jest taka łatwa (śmiech).
Opowiem anegdotę z Paryża, z próby w sali UNESCO. Tam jest zupełnie inna akustyka niż w salach filharmonicznych, czy teatrach operowych, bo betonowe ściany sprawiają, że jest długi pogłos.
Pani Elżbieta Sikora zaznaczyła w librettcie, że potrzebna jest specjalna blacha. Opera Bałtycka specjalnie tę blachę zamawiała i nie było to łatwe, bo jest to bardzo rzadki instrument. Jak perkusista zagrał na tej blasze, pani Elżbieta Sikora przerwała i powiedziała do Marka Grzesińskiego: „Wiesz Marku, chyba to nie pasuje tutaj”.
Pamiętam, że Marek Grzesiński odwrócił się w moim kierunku i powiedział: „Boże, nigdy więcej z żyjącym kompozytorem. Trzy miesiące czekaliśmy na tę blachę i miała być bardzo ważna, a teraz mamy jej nie wykorzystać”.
         Uważam, że muzyka w „Madame Curie” jest bardzo interesująca, a zobrazowana przez Marka Grzesińskiego tworzy swój klimat. Bardzo ważną rolę odgrywa chór, bo komentuje wydarzenia na scenie. Jak będzie okazja, gorąco tę operę polecam.

         Nie wiem, czy Pan się ze mną zgodzi, bo ja uważam, że bardzo rzadko kompozytorzy tworzą nowe opery.

          - Tak, bo ten gatunek przede wszystkim publiczności, ale także szefom teatrów operowych i wykonawcom, kojarzy się ciągle z Verdim, Rossinim, Puccinim czy Wagnerem. My jeszcze mamy „Króla Rogera” Szymanowskiego, który tak naprawdę jest na świecie wykonywaną operą. Współczesnych kompozytorów tip-top operowych, takich jak byli w XIX wieku, nie ma.
         Ze współczesnych kompozytorów możemy jeszcze wymienić Krzysztofa Pendereckiego, którego opery są czasem wystawiane. W Gdańsku była wykonywana „Czarna maska” i „Król Ubu”, ale nie są to pozycje, na które publiczność „wali drzwiami i oknami”. Są to propozycje dla słuchacza, widza wysmakowanego, który zna już cały repertuar operowy i potrzebuje innego doświadczenia. Żeby to nastąpiło, to niezbędna jest edukacja, której praktycznie w szkołach nie ma – mówię tu o szkołach ogólnokształcących. Niestety, muzyka klasyczna, a szczególnie opera jest gatunkiem, który trzeba poznać i potrzebuje przygotowania słuchacza do odbioru.

         Miał Pan wielkie szczęście, że trafił Pan do pedagogów śpiewu, którzy występowali na scenach i brali udział w spektaklach operowych, a także potrafili przekazać swoje doświadczenia uczniom.

          - Ma pani rację, bo taką znakomitą nauczycielką była śp. Anna Budzińska, takim fenomenalnym pedagogiem jest prof. Piotr Kusiewicz, a do tego w czasie studiów miałem szczęście często spotykać maestro Jana Kusiewicza, który wprawdzie nie uczył, ale był świetnym tenorem i śpiewał wszystkie największe partie w operach Verdiego, Pucciniego, Moniuszki…
         Moja pierwsza śp. profesorka Anna Budzińska mówiła, że jestem „w czepku urodzony”, bo ja miałem szczęście spotykać w garderobach i na scenach ludzi, którzy byli ikonami. Wymienię tylko Bogdana Paprockiego, Leonarda Andrzeja Mroza, Krystynę Szostek-Radkową, Floriana Skulskiego, a było ich wielu. Od każdego się bardzo dużo nauczyłem.
         To nie było tak, jak dzisiaj się odbywa, że młodzi śpiewacy wchodzą do teatru, przychodzą tylko na swoje próby. Nie przychodzą na próby starszych kolegów czy rówieśników. Nawet jak się nie śpiewa, należy przyjść, usiąść na widowni i posłuchać, popatrzeć, czegoś się nauczyć – jak się powinno robić, ale także jak się nie powinno robić, bo to też jest bardzo potrzebne. Ja tak robiłem.
Szczycę się tym, że byłem i jestem zaprzyjaźniony z wieloma znakomitymi artystami i każdemu z młodszych kolegów tego życzę.

         Jest Pan już na tyle doświadczonym śpiewakiem, że mógłby Pan dzielić się swoją wiedzą z młodymi ludźmi, którzy marzą o tym zawodzie. Czy myślał Pan o tym?

         - Patrząc na moich kolegów, którzy będąc doskonałymi, w pełni sił śpiewakami podejmowali pracę w akademiach muzycznych, pomyślałem, że nie będę ich naśladował. Uważam, że ta dodatkowa praca wymaga wiele uwagi, czasu, indywidualnego podejścia do każdego człowieka. To nie są studia, że wystarczy pójść na zbiorowe zajęcia w sali wykładowej i wszystkiego się nauczyć.
         Oczywiście, jestem po doktoracie, mam za sobą trzy lata pracy w roli asystenta, jestem namawiany przez profesora Piotra Kusiewicza, aby rozpocząć pracę na Wydziale Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej w Gdańsku, ale uważam, że dopóki mój kalendarz jest zapełniony i czuję, że mogę jeszcze występować na scenie i coś dobrego dawać publiczności z siebie, to postanowiłem, że nie będę się śpieszył do wykonywania zawodu nauczyciela. Nie wyobrażam sobie, żeby tylko firmować studenta nazwiskiem i podpisywać się w indeksie, a nie pracować z tym człowiekiem.
         Pamiętam, że w czasie mojej nauki w Szkole Muzycznej II stopnia w Rzeszowie, z Anną Budzińską - moją nauczycielką śpiewu, mogłem porozmawiać o wszystkim, nie ograniczało się to tylko do rozmów o muzyce i to było bardzo ważne. Muzyka, to co prezentujemy na scenie i potrafimy ludziom przekazać, bierze się z życia, a nie z wyciągu fortepianowego. To ludzi interesuje i to wyróżnia śpiewaka od muzyków, którzy są obok nas na scenie. Zawsze mam bardzo osobisty stosunek do partii, które wykonuję i nie zamierzam tego zmieniać.

         Przed przyjściem do Filharmonii, zaglądałam na Pana stronę internetową i zauważyłam, że ma Pan w repertuarze bardzo dużo różnorodnych utworów.

          - Tak, nawet dzisiaj podczas śniadania rozmawialiśmy z koleżanką, że rozpoczynałem od śpiewania oratoriów i mam w repertuarze ponad trzydzieści pozycji z tego gatunku, które już wykonałem. Trochę szkoda, że teraz dosyć rzadko mam okazję występować z tym repertuarem.
         W wielu filharmoniach, również w Filharmonii Podkarpackiej, już dawno zostały zlikwidowane chóry, chcąc sięgać po duże formy wokalno – instrumentalne dyrektorzy tych placówek muszą nawiązywać współpracę z chórami, które działają w innych, nieraz bardzo odległych miastach.
         Dawniej także śpiewacy specjalizowali się w formach oratoryjno-kantatowych i operowych. Teraz każdy jest przekonany, że może zaśpiewać wszystko. Ja uważam, że nie każdy powinien dotykać opery i nie każdy powinien brać się za oratorium, ponieważ są to dwa różne światy.

         Najlepszym przykładem może być maestra Stefania Woytowicz, która była wielką śpiewaczką, ale prawie wyłącznie występowała w wielkich formach oratoryjno-kantatowych.

          - Ze współcześnie występujących znakomitych śpiewaczek możemy wymienić Urszulę Kryger, Jadwigę Rappe. Oczywiście, że występowały czasami w repertuarze operowym, ale to nie było, tak jak w moim przypadku, że śpiewam prawie wyłącznie repertuar operowy, a oratoria są epizodami. Jestem zapraszany do wykonań Requiem Giuseppe Verdiego, Requiem Wolfganga Amadeusza Mozarta czy IX Symfonii Ludwiga van Beethovena, a już nie wracam do Bacha i wielu utworów tego gatunku skomponowanych przez innych znakomitych kompozytorów. Poza tym nie wykonuje się zbyt często tych utworów, bo potrzebne są duże, świetnie przygotowane chóry, dobry skład solistów i dobrzy dyrygenci.

         Niedawno oklaskiwała Pana także publiczność Teatru Studio Buffo. Ciekawa jestem, jak ta współpraca wygląda?

          - Współpraca z Januszem Józefowiczem i Januszem Stokłosą trwa już dosyć długo. Wszystko zaczęło się od „Koncertu trzech tenorów” w Sali Kongresowej w Warszawie. Debiutowała w tym programie także Natasza Urbańska, a później było widowisko "Ca Ira", w reżyserii Janusza Józefowicza, do którego muzykę napisał lider grupy Pink Floyd Roger Waters, było ono realizowane na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich.
Już na początku okazało się, że „nadajemy na podobnych falach”. Chcę podkreślić, że zawsze mam bardzo duży dystans do tego, co robię i im się to podoba.
Zawsze śpiewam swój repertuar, żeby ktoś nie pomyślał, że wygłupiam się i zabieram za coś, czego nie powinienem dotykać.
         W Buffo zarówno z wokalistami, jak i tancerzami mam bardzo dobry kontakt, a dla Janusza Józefowicza i Janusza Stokłosy mam zawsze swoją propozycję, którą wspólnie dopasowujemy do całego programu.
Ostatnio, kiedy byłem w Warszawie, bo śpiewałem w „Strasznym dworze” Stanisława Moniuszki w Operze Narodowej, Janusz Józefowicz zorganizował koncert na rzecz Ukrainy i mogłem w nim także uczestniczyć.
         Najbardziej lubię u Józefowicza próbę przed koncertem, kiedy panuje pozorny rozgardiasz. Widząc inscenizację i w jakim ten wieczór zmierza kierunku, że akcja rozgrywa się na stacji metra, zaproponowałem inny strój dla siebie. Chciałem wyjść w jakimś płaszczu i zaśpiewać „Carusa” – piosenkę napisaną w 1986 roku przez włoskiego piosenkarza i kompozytora Lucio Dallę, która jest dedykowana Enrico Caruso, włoskiemu śpiewakowi operowemu, nazywanemu „królem tenorów”. Piosenka „Caruso” mówi o tęsknocie za domem i bardzo do tego programu pasowała.

          Publiczność pamięta z pewnością także pana z koncertów „Trzech Polskich Tenorów”, w których trzeba było wykazać się wszystkimi swoimi umiejętnościami wokalnymi i aktorskimi.

          - Tak, a przy tym nie zniszczyć muzyki, bo wzorowaliśmy się na trzech wielkich tenorach: Carreras, Domingo, Pavarotti. Programy były „z przymrużeniem oka”, ale zaśpiewane uczciwie, bez większych udziwnień. Wszystko opierało się na repertuarze operowym, latyno-amerykańskim i neapolitańskim. Mam miłe wspomnienia z tych występów.

          Już Pan powiedział, że miłe wspomnienia towarzyszą Panu podczas każdego powrotu do Rzeszowa, pomimo, że ostatnio w tych stronach rzadko Pan bywa.

          - Rzadko, bo brakuje mi czasu. Bardzo chcę i staram się bywać w rodzinnych stronach jak najczęściej. Zdarza się, że jak jestem w Krakowie, wsiadam do samochodu, wyjeżdżam na autostradę i przyjeżdżam przynajmniej na chwilę do siostry, ale to jest jednak duża odległość.

          Tym razem występuje Pan w „Requiem” Mozarta w Filharmonii Podkarpackiej, ale myślę, że niedługo będziemy mogli Pana oklaskiwać w innym repertuarze.

          - Zapraszam serdecznie na razie do Krakowa albo do Teatru Wielkiego w Warszawie, ale może w przyszłym sezonie będę gościć także w Rzeszowie. Zbliża się lato i zapraszam także nad morze. Bardzo pani dziękuję za miłą rozmowę.

Zofia Stopińska

 

 

 

Subskrybuj to źródło RSS