wywiady

W tym zawodzie nauka nigdy się nie kończy...

      Zofia Stopińska: Z utalentowanym  dyrygentem młodego pokolenia, a także kompozytorem i teoretykiem muzyki - Panem Rafałem Kłoczko rozmawiamy po wspaniałym, ale trochę innym niż przywykliśmy, premierowym spektaklu „Księżniczki czardasza” Imre Kalmana w Operze Śląskiej w Bytomiu. Dyrygował Pan tym spektaklem, ale także powierzono Panu kierownictwo muzyczne tego wydarzenia. Czy dużo było zmian w partyturze? Co zostało wycięte, a co dodane?

      Rafał Kłoczko: Specjalnie dla Pani czytelników, mogę uchylić nieco tajemnicy... Mogę zdradzić, że z szacunku do partytury i zamysłu kompozytora, przywróciliśmy do wykonania kilka fragmentów, które często były pomijane. Nie uniknęliśmy kilku drobnych cięć wynikających z inscenizacji, ale chyba najistotniejszą zmianą był usłyszany przez wszystkich wstęp do trzeciego aktu. Zamiast oryginalnej introdukcji wykonaliśmy własną - napisaną przeze mnie i opartą na melodii piosenki “Miłość ci wszystko wybaczy”. Choć nie jestem zbyt przychylny do takiej ingerencji w kompozycję, było to ściśle uzasadnione koncepcją działa, jako całości - tak muzycznej, jak i inscenizacyjnej.

       Dzięki tak niewielkim zabiegom postać księżniczki czardasza Sylvii Varescu kojarzyła nam się od początku z naszą wspaniałą gwiazdą lat 20-tych 

       Zdecydowanie tak! Proszę zauważyć, że ich historie są bardzo podobne. Obie popełniły mezalians w życiu, obie wyjechały na tournée do Ameryki, w „Księżniczce czardasza” wszystko jednak kończy się happy endem, a w przypadku Hanki Ordonówny, z tego co się pamiętam – nie było tak kolorowo.

      Urodził się Pan w Toruniu - jednym z najpiękniejszych polskich miast, tam z pewnością rozpoczynał Pan naukę w szkole muzycznej. Sam Pan chciał się uczyć grać, czy rodzice pragnęli, aby ich syn został muzykiem?

      Edukację muzyczną rozpocząłem dość późno, bo dopiero w wieku 13 lat. Kilka lat wcześniej uczyłem się grać na keyboardzie w prywatnym ognisku muzycznym, ale ani nie szło mi to zbyt dobrze, ani nie byłem tym za bardzo zainteresowany. Wszystko zaczęło się później, gdy rodzice widząc jak co jakiś czas siadam do klawiatury i nieporadnie próbuję coś pograć, po prostu wysłali mnie do szkoły muzycznej. Próbowałem swoich sił na perkusji, później na fagocie, ale to fortepian interesował mnie najbardziej. Muzyka stawała mi się coraz bliższa, zacząłem komponować i spotkałem na swojej drodze jedną z najwspanialszych i najważniejszych dla mnie osób, znakomitego kompozytora, pedagoga, a przede wszystkim przyjaciela – Magdalenę Cynk, która inwestowała we mnie mnóstwo energii i motywowała mnie. Nie chciałem jednak być muzykiem, wyobrażając sobie siebie raczej jako księgowego. Kierunki studiów zmieniałem wiele razy po zdaniu matury: w ciągu roku studiowałem germanistykę, marketing i zarządzanie oraz telekomunikację i elektrotechnikę. Cały czas miałem wrażenie, że to nie jest właściwy wybór. Któregoś dnia zdałem sobie sprawę z tego, że zwyczajnie tęsknię za muzycznym światem, za tym wszystkim co się w nim może znaleźć. Spróbowałem za radą Magdaleny Cynk, dając sobie tylko jedną szansę i... dostałem się na kompozycję do Akademii Muzycznej w Gdańsku. Zaraz potem rozpocząłem kolejne kierunki: carillon, teorię muzyki i – za sprawą maestro Janusza Przybylskiego – dyrygenturę. Ten ostatni to siódmy kierunek, może to magia tej liczby, że tak to pokochałem? Nie było łatwo: studia w innym mieście, duże braki w edukacji... Całe dnie spędzałem w bibliotece czytając książki, ucząc się partytur i poznając nowe utwory. Rodzice nigdy nie zmuszali mnie do muzyki, ale zawsze bardzo mnie wspierali i na pewno cieszyli się, że się tym zajmuję. Tak jest zresztą do dzisiaj. Mam w nich ogromne wsparcie i wiem, że gdyby nie oni, nie byłbym w tym miejscu, co teraz jestem.

      Z pewnością w rodzinnym mieście bywa Pan obecnie rzadko, ale często występuje Pan niedaleko, bo w Trójmieście i w ostatnich latach dyrygował Pan wieloma różnorodnymi koncertami. To było i chyba będzie nadal ważne miejsce w Pana działalności artystycznej.

      Toruń to miasto, które fascynuje mnie za każdym razem, gdy mogę się po nim przespacerować. Jeżdżąc z miejsca na miejsce staram się czasem choć na kilka godzin zajechać do rodziców, babci i mojego kochanego psiaka Remusa. Od roku pełnię funkcję wiceprezesa Pomorskiego Towarzystwa Muzycznego, które ma siedzibę w Toruniu. Prowadzę więc część organizowanych przez nie koncertów i warsztatów orkiestrowych dla uzdolnionej młodzieży, które odbywają się co pół roku. Zawsze chętnie jadę do Torunia, szczególnie, że to w Toruńskiej Orkiestrze Symfonicznej miałem przyjemność być dyrygentem-rezydentem (program Instytutu Muzyki i Tańca), a wielu muzyków znam osobiście.

      Z powodzeniem uczestniczył Pan w konkursach dyrygenckich. Jaki wpływ miały konkursy na Pana dalszy rozwój i karierę?

      Od początku studiów, o czym wspomniałem, bardzo dużo pracuję nad rozwojem artystycznym. Bardzo szybko zacząłem koncertować. Już po roku studiów miałem swój pierwszy publiczny koncert jako dyrygent. Szybko zacząłem również otrzymywać zaproszenia od niektórych orkiestr i grafik z roku na rok się zapełniał (i wciąż zapełnia). Często nie mogłem wziąć udziału w jakimś konkursie na który się dostałem, ze względu na wiążącą mnie umowę. Miałem jednak przyjemność brać udział w kilku, które były znaczące. Nie ze względu na nagrody, ale przede wszystkim ze względu na to, że mogłem sprawdzić siebie, poobserwować kolegów po fachu, poznać nowy repertuar. Z wieloma poznanymi tam osobami utrzymuję bliskie stosunki cały czas i przyjaźnimy się, wymieniamy doświadczeniami i spotykamy przy okazji kolejnych konkursów czy kursów mistrzowskich. Otrzymanie nagrody jest zawsze „zastrzykiem energii” i mobilizuje do dalszego działania. Mnie otworzyło też niektóre drzwi, dzięki czemu mogłem pracować z nowymi zespołami. W środowisku muzycznym mówi się, że jesteś tak dobry, jak twój ostatni koncert. Zawsze bardzo przykładam się do przygotowania do prób, bo poza samą radością współtworzenia z innymi artystami wiem, że od tego też zależą kolejne zaproszenia.

      Dobrze się Panu wiedzie na polu dyrygentury.

      Owszem, mijający rok jest dla mnie wyjątkowy: pierwsza asystentura w Teatrze Wielkim, przed chwilą poprowadziłem pierwszy spektakl jako kierownik muzyczny w Operze Śląskiej, pracowałem z wieloma orkiestrami, a przede wszystkim przeprowadziłem się do Wiednia i rozpocząłem staż dyrygencki w Operze Wiedeńskiej. Ten ostatni jest ogromnym wyróżnieniem, konsekwencją tego, że w zeszłym roku byłem asystentem w Salzburgu i pełniłem funkcję asystenta przy Filharmonikach Wiedeńskich w ramach najsłynniejszego chyba festiwalu operowego na świecie Salzburger Festspiele 2016. Mam świadomość, jak wielkie szczęście mi się zdarzyło, zwłaszcza, że pracowałem na to dość długo.

      Kontakt z wielkimi mistrzami batuty z pewnością będzie miał wpływ na Pana dalszy rozwój.

      Oczywiście, że tak. Wiem doskonale, że w tym zawodzie nauka nigdy się nie kończy. Nawet jak będę miał 80 lat, to będę się zastanawiał, jak coś poprowadzić, zinterpretować. Będąc w Wiedniu podpatruję pracę dyrygentów, których nagrań mogłem do tej pory jedynie posłuchać na płytach albo czasami oglądałem na YouTube i zastanawiałem się, czy kiedykolwiek zobaczę ich na żywo. Okazuje się, że mogę z nimi po próbie usiąść przy kawie z partyturą i rozmawiać o tym, co z nią zrobić, jak ją „ugryźć”. Jak się przygotowywałem do jakiegoś koncertu i asystowałem przy próbach, które były w trakcie stażu, to niejeden dyrygent radził mi po próbie mówiąc – zrób to i to, bo to zawsze działa, zwróć uwagę na to miejsce, bo tu zawsze jest problem. Nie ukrywam, że zanim rozpocząłem pracę nad „Księżniczką czardasza”, dużo mi dały przygotowania w Austrii, gdzie cały czas ta operetka jest w repertuarze, ma swoją tradycję wykonawczą wypływającą bezpośrednio ze skrajnego szacunku do partytury. Jeżeli kompozytor napisał, że ma być zwolnienie, to na pewno to zwolnienie będzie, a jak ma być przyśpieszenie – będzie przyśpieszenie.          W Polsce operetka trochę „pokutuje” wielką ilością koncertów promenadowych, które rządzą się oczywiście innymi prawami. Trudno by było na powietrzu realizować wszystkie niuanse – zawieszenia, fermaty. Publiczność też oczekuje, aby artyści na wysokich dźwiękach się zatrzymali, by je wyeksponować, choć nie ma tego w zapisie partyturowym. W operze mamy pełną dramaturgię, trzeba trochę inaczej podejść do partytury. Skoro kompozytor skomponował jakiś fragment czy finał, w ten, czy inny sposób, to na pewno wiedział, co chce przez to wyrazić. Nigdy nie zatrzymuję się tylko dlatego, że jest wysoki dźwięk, a dlatego, że ma to znaczenie dla dramaturgii. Dlatego też “Księżniczka Czardasza” była poszukiwaniem tego co tkwi w zapisie nutowym, w dramaturgii partytury, z uwzględnieniem tempa, tłumaczonych na język polski tekstów oraz mojej wizji muzycznej całości.

      Co Pana bardziej fascynuje – teatralne formy muzyczne (opera, operetka, balet) czy muzyka symfoniczna?

      Na początku studiów to symfonika była moim marzeniem i skupiałem się na wielkich formach instrumentalnych. Po zadyrygowaniu jednak jednoaktową operą „Verbum nobile” Stanisława Moniuszki w Gdańsku (9 stycznia tego roku minie 8 lat...), zakochałem się w tym gatunku bez pamięci i odtąd wszystkie swoje siły kierowałem w tę właśnie stronę. Połączenie śpiewu, tańca, muzyki symfonicznej, ale i teatru, to coś fascynującego i dającego nieograniczone wręcz możliwości. Przeżywanie wszystkich emocji zawartych w libretcie, praca ze śpiewakami, sztuka kompromisu, ale i umiejętności przekonania do swojej interpretacji sprawia, że żadna próba nie wygląda tak samo. To również wielkie wyzwanie i odpowiedzialność za uczucia, które chcemy wzbudzić u odbiorcy. Z drugiej strony, choć swoje serce oddałem operze, nie oznacza to, że przygotowywanie symfoniki mnie nie interesuje. Wręcz przeciwnie, jednym z najwspanialszych muzycznych przeżyć było poprowadzenie przeze mnie, przed czterema laty, suity symfonicznej „Szeherezada” Rimskiego-Korsakowa. Ze sceny zszedłem wtedy wykończony i fizycznie, i emocjonalnie, ale wiem, że czułem wtedy prawdziwe szczęście. Nie lubię się ograniczać w żadnej kwestii i bardzo cenię każdy kontakt z muzyką i artystami, traktuję to jako kolejne wyzwanie i robienie tego, co kocham.

      Zgodzi się Pan chyba ze mną, że dyrygent oprócz dobrego opanowania swojego rzemiosła i wielkiej wiedzy muzycznej, musi szybko nawiązać dobry kontakt z zespołem i solistami, bo bez tego trudno osiągnąć sukces.

      Opanowanie techniki, ogólna wiedza muzyczna czy znajomość tradycji wykonawczych są bardzo ważne, to podstawa. Najtrudniejsze jest umiejętne korzystanie z tego, co przychodzi po prostu wraz z doświadczeniem. Już na studiach uczy się nas, że dyrygent musi być też psychologiem, jednak moim zdaniem trzeba przede wszystkim być sobą. Nikt nie lubi być okłamywany, nikt nie lubi pracować z osobą udającą kogoś innego. Szczerość to podstawa, szczególnie jeśli chodzi o emocje. Między dyrygentem a orkiestrą nie może być relacji szef-podwładny, tylko współpraca na jasnych zasadach. Muzycy orkiestrowi to specjaliści w swoim fachu, osoby wyjątkowe i mające mnóstwo do zaproponowania. Nie jest wstydem dla młodego dyrygenta czerpać rozwiązania od doświadczonych instrumentalistów, którzy są skarbnicą wiedzy. Jeśli dyrygent czuje coś w inny sposób, to powinien nie krzykiem, a umiejętnościami i wiedzą przekonać do swojej racji, przekonać, że może jego wizja nie jest jedyna, ale w tym momencie jest najlepsza. Te słowa wypowiedział kiedyś wielki maestro Jerzy Semkow i absolutnie się z nimi zgadzam.

      Zawsze jest dla mnie ważne zdanie muzyków i możliwość czerpania od nich wiedzy. Od samego początku otacza mnie mnóstwo życzliwych ludzi, niejednokrotnie odbywałem bardzo szczere rozmowy z dyrygentami, śpiewakami czy muzykami orkiestrowymi i to one dały mi najwięcej, wpłynęły i wciąż wpływają na mój rozwój jako artysty. Staż dyrygencki w Operze Wiedeńskiej pozwolił mi na kontakt z największymi autorytetami w dziedzinie dyrygentury i każda spędzona tam minuta również wiele mnie nauczyła. Często słyszę, że „mam szczęście”. I nigdy nie zaprzeczam, mam mnóstwo szczęścia, że tych, a nie innych ludzi spotkałem na swojej drodze. Nie zmienia to faktu, że bycie dyrygentem wiąże się z mnóstwem wyrzeczeń, ogromem pracy, która nigdy się nie skończy i z podporządkowaniem temu całego swojego życia. Cieszę się jednak, że odnalazłem w swoim życiu pasję i mogę się jej w pełni poświęcić. Codziennie rano wstaję uśmiechnięty i pełen energii, bo wiem, jakie wyzwania mnie czekają, kolejne próby i projekty w które jestem zaangażowany. A w czasie wolnym... zaglądam do nowych partytur, uczę się utworów, którymi kiedyś będę dyrygować lub mam je już w planach koncertowych.

      Pewnie ostatnio brakuje czasu na komponowanie, ale to także znaczący nurt w Pana działalności, bo nie komponował Pan „do szuflady” – wprost przeciwnie, Pana utwory wykonywane były na wielu festiwalach i różnych koncertach. Warto, a nawet trzeba przybliżyć ten nurt działalności. Komponuje Pan na zamówienie czy tylko z potrzeby serca? Są to wyłącznie wielkie formy, czy również muzyka kameralna?

      Od komponowania zacząłem w zasadzie na poważnie interesować się muzyką i od samego początku fascynował mnie gatunek pieśni. W tej małej, lirycznej formie zawrzeć można wszystkie uczucia, tworzyć w ten sposób coś w rodzaju „muzycznego pamiętnika”. Każda moja pieśń, a mam ich już około stu, to zapis emocji, które chciałem wyrazić, a potrafiłem tylko sięgając do genialnej poezji. Wspomniana już Magdalena Cynk, to również niezwykły animator kultury. Regularnie organizuje w Toruniu (i nie tylko) koncerty kompozytorskie, na których wystawiam swoje utwory od 15 lat. Komponuję oczywiście również utwory kameralne, fortepianowe, orkiestrowe, ale i kantaty, msze czy wielkie formy wokalno-instrumentalne, z czego większość była wykonywana w różnych miastach Polski, w tym m.in. w Warszawie, Poznaniu, we Wrocławiu, w Bydgoszczy, Gdańsku i Krakowie. Zdarzało mi się komponować na zamówienie muzykę teatralną czy jako kompozytor-rezydent (drugi z programów Instytutu Muzyki i Tańca) w Cappelli Gedanensis. W ramach tego programu wykonanych było kilka koncertów, ale najistotniejszym stało się zeszłoroczne prawykonanie „Pasji” na 5 solistów, chór i orkiestrę, co uważam za jeden z najważniejszych utworów w moim życiu. Cieszyłem się, że mogłem tego dokonać z zespołem, który jest bliski mojemu sercu, nie tylko przez wzgląd na stałą współpracę, ale i ogromná sympatię, którą darzę Cappellę Gedanensis. Komponowanie, z czym się wiąże wiedza o instrumentach i umiejętność instrumentowania, dało mi bardzo wiele. Również dlatego, że regularnie otrzymuję zamówienia z szeregu instytucji na orkiestracje różnych dzieł. Moje opracowania wykonywane były m.in. w wiedeńskim Musikverein czy Teatrze Wielkim w Warszawie, a nowe propozycje z Europy (i od niedawna nie tylko z Europy!) pojawiają się jedna po drugiej.

      W notce biograficznej przeczytałam, że pracuje Pan także nad doktoratem z dyrygentury w krakowskiej Akademii Muzycznej. Czy daleko do finału?

      Swój doktorat poświęciłem, co chyba nie jest żadnym zaskoczeniem, dziele operowemu: zapomnianej pięcioaktowej operze „Eros i Psyche” L. Różyckiego, którą po prawie pół wieku nieobecności na polskich scenach przygotowałem, jako kierownik muzyczny w Operze Bałtyckiej w 2015 roku. W tym sezonie asystowałem maestro Grzegorzowi Nowakowi, nowemu dyrektorowi muzycznemu Teatru Wielkiego-Opery Narodowej, przy premierze tego dzieła w Warszawie. Wiem, że powinienem sfinalizować kwestię doktoratu już dawno, ale ciągle pojawiające się propozycje dyrygenckie opóźniają moją pracę. Moi promotorzy mają do mnie mnóstwo cierpliwości i zrozumienia, za co jestem im bardzo wdzięczny. Na szczęście jestem już na końcu tej drogi i niebawem sprawa będzie zamknięta: wszystkie rozdziały są gotowe, przede mną tylko wstęp i zakończenie, a potem... obrona.

      Rozpoczynający się wkrótce 2018 rok będzie bardzo pracowity i kalendarz jest już zapełniony. Może Pan wspomnieć chociaż o kilku miejscach koncertów lub programach, które Pan poprowadzi?

      Podobnie jak poprzedni rok, tak i ten rozpoczął się szeregiem nowych propozycji. Szczegółów nie chciałbym zdradzać, bo wiele przedsięwziąć jest dopiero omawianych. O swoich działaniach informuję na swoim Facebookowym fanpage’u i na stronie internetowej; niebawem wszystko się tam pojawi. Poza kontynuacją współpracy ze wszystkimi ośrodkami, z którymi pracowałem do tej pory, a więc z Wiedniem, Warszawą, Gdańskiem, Bytomiem, Koszalinem i Toruniem, na mojej „dyrygenckiej mapie” oprócz kolejnych polskich miast pojawi się też kilka zagranicznych. Wiele koncertów planuje się z kilkuletnim wyprzedzeniem, więc kalendarz zapełnia się dużo naprzód. Myślałem, że rok 2017 był tym najbardziej przełomowym w moim życiu (szczególnie ze względu na staż w Operze Wiedeńskiej), ale już widzę, że kolejne lata będą jeszcze lepsze. Proszę mocno trzymać kciuki!

      Po raz pierwszy Pan pracuje z zespołem Opery Śląskiej?

      Tak, w ogóle jestem po raz pierwszy na Śląsku i od razu „pełną parą”.

      Sporo czasu zajęły przygotowania, ale po premierze „Księżniczki czardasza” – może się Pan czuć zadowolony.

      Oczywiście, jestem zadowolony, a przede wszystkim jestem dumny ze wszystkich wykonawców, bo widziałem na pierwszych próbach, że często „otwierali oczy”, jakie szczegóły udało mi się wyciągnąć z partytury. To, że sam komponuję, nauczyło mnie szacunku i umiejętności dogłębnego czytania partytury, o czym wspominałem już wcześniej. Wiem, ile mnie kosztowało, kiedy ktoś wykonywał mój utwór i coś było niezgodnie z moją intencją. Tłumaczyłem zatem spokojnie, że tak jest w partyturze i nie wymyślam niczego nadzwyczajnego poza tym, co napisał kompozytor. Potem, oczywiście, po sprawach technicznych doszły emocje, intencje w grze i śpiewie, i zaczęły się prawdziwe schody, ale nasi soliści doskonale sobie z tym poradzili i wiele pomysłów czerpałem również od nich, byli bardzo inspirujący na próbach.

      Gratuluję Panu serdecznie wspaniałej premiery „Księżniczki czardasza” i kończymy tę rozmowę z nadzieją, że będzie okazja do następnych spotkań – jeśli nie w teatrach operowych, to przy okazji koncertów symfonicznych. Może kiedyś na Podkarpaciu?

      Ja też mam taką nadzieję, aczkolwiek stamtąd na razie zaproszenia nie mam. Może z czasem się pojawi, z czego bym się bardzo cieszył.

      Aktualnie Filharmonicy Podkarpaccy z sukcesami koncertują w Chinach.

      Doskonale wiem, bo często zaglądam na Pani stronę na Facebooku i czytam różne informacje oraz wywiady, które Pani zamieszcza na blogu „Klasyka na Podkarpaciu”. Cieszę się, że poznaliśmy się osobiście.

Ze znakomitym polskim dyrygentem, kompozytorem i teoretykiem muzyki młodego pokolenia - Panem Rafałem Kłoczko rozmawiała Zofia Stopińska 29 grudnia 2017 roku w Bytomiu.

Marek Stefański - moje grudniowe tournee po Rosji

     Zofia Stopińska: Zapraszam Państwa dzisiaj na spotkanie z dr hab. Markiem Stefańskim, znakomitym organistą i pedagogiem – adiunktem w Katedrze Organów Akademii Muzycznej w Krakowie. Pan Marek Stefański jest zasłużonym propagatorem muzyki organowej i nie tylko, jest założycielem i dyrektorem artystycznym Festiwalu „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa”, cyklu koncertów „Muzyka Organowa w Jarosławskim Opactwie” oraz „Wiosennych dni z muzyką organową w bazylice Jezuitów” w Krakowie. Artysta koncertował w większości krajów Europy, w Ameryce Północnej i Południowej oraz w Izraelu. Regularnie zapraszany jest na koncerty do Rosji, gdzie stał się jednym z najbardziej znanych zagranicznych organistów. Tym razem rozmawiać będziemy o bardzo długiej podróży koncertowej po Rosji, która zakończyła się niedawno, bo tuż przed Świętami Bożego Narodzenia 2017 roku.

     Marek Stefański: Moje grudniowe tournée po Rosji, zakończone dzień przed Wigilią minionego roku, trwające ponad trzy tygodnie, obejmowało 6 koncertów oraz udział jako przewodniczącego jury Pierwszego Konkursu Organowego Młodych Organistów Bajkalska Toccata w Irkucku na Syberii. To w sumie ponad 20 tysięcy przebytych kilometrów i trzy strefy czasowe....

     Z. S.: Podczas tego tournée wystąpił Pan na dwóch kontynentach – w Europie i Azji.

     M. S.: W europejskiej części Rosji zagrałem koncert w Archikatedrze w Moskwie, która od ponad 20 lat jest znaczącym centrum wykonawstwa muzyki organowej w stolicy Rosji. Warto przypomnieć, że do roku 1999 Archikatedra moskiewska, piękny trzynawowy kościół z początku XX wieku, zbudowany przez Polaków, pełniła funkcję biurowca; była podzielona na sześć kondygnacji, a na nich znajdowały się pokoje i gabinety. Dzięki staraniom polskich firm projektowych i budowlanych, dotacjom rządowym oraz prywatnych sponsorów, a także przy działaniach dyplomatycznych hierarchii kościelnej w Rosji oraz Watykanu, od prawie 30 lat tej monumentalnej świątyni został przywrócony blask dawnej świetności. W kościele tym znajdują się obecnie znakomite 70-głosowe organy szwajcarskiej firmy Kuhn, umożliwiające wykonawstwo całego spektrum literatury organowej, zwłaszcza dzieł z kręgu niemieckiego romantyzmu i symfoniki francuskiej. Przez cały rok odbywa się w katedrze ponad 100 koncertów organowych. W tym celu zostało powołane specjalne biuro koncertowe, które w najbardziej profesjonalny sposób zajmuje się organizacją tych wydarzeń artystycznych i wielce skuteczną ich promocją.
     W roku 2004 uczestniczyłem jako wykonawca jednego z koncertów podczas międzynarodowego festiwalu zatytułowanego: "Organiści europejskich świątyń", inaugurującego ten wspaniały instrument i od tej pory przynajmniej raz w roku jestem zapraszany tutaj do zagrania koncertu organowego. Od czterech lat ma to miejsce w dzień Świętego Mikołaja, które to święto staje się coraz bardziej popularne w Rosji.

     Z. S.: Kolejny koncert odbył się także na terenie Europy w znanym Panu doskonale mieście.

     M. S.: Następnym punktem mojej podróży był Twer, miasto położone nad brzegiem Wołgi, pomiędzy Moskwą i Petersburgiem. Jadąc do Tweru z Moskwy przejeżdża się przez niewielkie miasto Klin, w którym urodził się Piotr Czajkowski. Miasto słynie z muzeum poświęconego życiu i twórczości tego wiodącego rosyjskiego kompozytora.
     W Twerze grałem w Filharmonii, której dyrekcja od 15 już lat corocznie włącza mój recital organowy do programu swoich koncertów abonamentowych. Filharmonia w Twerze to jedna z moich ulubionych sal koncertowych w Rosji i chyba także poza nią... Organy firmy Rieger-Kloss, choć wymagające już kompleksowego remontu, nadal nie zawodzą.

     Zarówno koncert w Moskwie, jak i w Twerze, zgromadził bardzo liczną rzeszę słuchaczy (600 osób w Moskwie i 400 w Twerze - czyli komplety na widowni), co jest zresztą sytuacją charakterystyczną dla koncertów organowych w Rosji. Trudno wyobrazić sobie podobnie licznych słuchaczy koncertów organowych u nas...

     Z. S.: Często jak się chce powiedzieć, że gdzieś jest naprawdę bardzo daleko, mówi się: „Jak stąd do Władywostoku”. Ze zdumieniem patrzyłam na korespondencję między innymi z tego miasta. Po koncercie w Twerze czekała Pana długa podróż.

     M. S.: Nawet bardzo długa, bo udałem się na daleki wschód Rosji. Pierwszy koncert wykonałem w katedrze we Władywostoku. Tutaj, podobnie jak w Moskwie, znajduje się piękny, monumentalny neogotycki kościół, który do połowy lat 90-tych minionego wieku pełnił funkcję... archiwum KGB (następnie FSB) dla wschodniej Syberii. Obecnie zrekonstruowana i odnowiona świątynia posiada jedyne na dalekim wschodzie Rosji organy piszczałkowe, zbudowane dzięki funduszom amerykańskim przez filipińską firmę organmistrzowską Diego Cera. Ten piękny, neobarokowy instrument inspiruje zwłaszcza do wykonywania muzyki polifonicznej oraz klasycyzmu. Ale także dzieła Felixa Mendelssohna-Bartholdy'ego brzmią tutaj znakomicie!

     Z. S.: Sporo czasu zajęły Panu koncerty w miastach położonych nad „syberyjskim morzem”, zwanym także „błękitnym okiem Syberii”.

     M. S.: Z położonego na brzegu Oceanu Spokojnego Władywostoku udałem się ku brzegom Bajkału, do rozciągającego się nad rzeką Angarą Irkucka. Tutaj zagrałem również w wybudowanym przez Polaków w początkach XX wieku kościele, który od lat powojennych do chwili obecnej pełni funkcję Sali Organowej Filharmonii Irkuckiej. Pochodzące z końca lat 70-tych ubiegłego stulecia organy niemieckiej firmy Schuke brzmią w tym wnętrzu znakomicie. W koncercie uczestniczyli ponadto soliści instrumentaliści i wokaliści Filharmonii Irkuckiej, gdyż stanowił on jednocześnie inaugurację Konkursu dla Młodych Organistów Bajkalska Toccata.
     W Irkucku zagrałem ponadto solowy recital organowy, który pod auspicjami Konsulatu Generalnego RP i dzięki osobistym staraniom Konsula Generalnego, Pana Krzysztofa Świderka, odbył się w tamtejszej katedrze. Świątynia ta, zbudowana w roku 2000, posiada wysokiej jakości elektroniczne organy amerykańskiej firmy Rogers. Instrument stanowi połączenie głosów elektronicznych z piszczałkowymi oraz z systemem specjalnego, panoramicznego nagłośnienia. Organy brzmią naprawdę dobrze w nowoczesnym wnętrzu kościoła.
     Podobnie jak w Moskwie, lecz nieco wcześniej, w roku 2002 inaugurowałem ten instrument, gdy tylko został on zainstalowany w irkuckiej katedrze. Ponownie więc był to miły powrót po latach...
     Ostatnim koncertowym przystankiem w mojej syberyjskiej podróży była stolica Buriacji, czyli położone po drugiej stronie Bajkału miasto Ułan-Ude, oddalone jedynie 150 kilometrów od granicy Rosji z Mongolią. Od 10 lat miejscowa filharmonia organizuje Noworoczny Festiwal Muzyczny, w programie którego znajduje się każdorazowo recital organowy. Znajduje on swoje miejsce w tamtejszym kościele, który powstał przed ponad 20 laty z inicjatywy wspaniałego księdza Adama Romaniuka, proboszcza jedynej Parafii Rzymsko-Katolickiej w Buriacji. Była to już moja druga muzyczna wizyta w tym mieście.

     Z. S.: W europejskiej części Rosji koncerty organowe cieszą się ogromną popularnością, jak Pan już wspominał, sale zawsze wypełnione są publicznością, a jak było na dalekim wschodzie – we Władywostoku czy nad Bajkałem?

     M. S.: Podobnie jak w europejskiej części Rosji, koncerty na dalekim wschodzie tego ogromnego kraju cieszyły się znakomitą frekwencją i bardzo sympatycznym przyjęciem ze strony słuchaczy.

     Z. S.: Wspomniał Pan o koncercie w ramach konkursu dla młodych organistów w dalekim Irkucku, był Pan także przewodniczącym jury tego wydarzenia. Proszę nam opowiedzieć o swoich wrażeniach.

     M. S.: Pierwszy Konkurs Młodych Organistów Bajkalska Toccata w Irkucku został zorganizowany przez Muzyczny College im. Fryderyka Chopina w Irkucku, przy współpracy z miejscową Filharmonią. Kierownictwo artystyczne projektu sprawowała organistka irkuckiej Filharmonii Yana Yudenkowa, absolwentka klasy organów Konserwatorium im. P. Czajkowskiego w Moskwie.
Udział w konkursie wzięło 14 organistek i... tylko jeden organista. Tak to już w Rosji jest, w przeciwieństwie do krajów europejskich, że na organach grają głównie dziewczęta.
     Laureatką Grand Prix została organistka z Nowosybirska Ekatarina Daniłowa. Jest szansa, iż gry tej znakomitej młodej artystki posłuchamy za rok w Polsce, może także w Rzeszowie, w ramach Festiwalu Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej.
     Poziom artystyczny wszystkich uczestników konkursu był bardzo wysoki. Konkurs raz jeszcze potwierdził znakomite przygotowanie fortepianowe rosyjskich młodych artystów do gry na organach oraz wielką determinację w pracy i w pokonywaniu gigantycznych, rosyjskich odległości, aby zagrać na dobrych organach...

     Z. S.: Mam nadzieję, że koncert młodej organistki z Nowosybirska w Rzeszowie będzie doskonałą okazją do rozmowy na temat kształcenia młodych organistów w Rosji. Pewnie także za cztery lub pięć miesięcy będzie nam Pan mógł opowiedzieć o szczegółach tegorocznych edycji Festiwalu „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa” oraz cyklu koncertów „Muzyka Organowa w Jarosławskim Opactwie”. Będzie to spotkanie znakomitą okazją do rozmowy o Pana tegorocznych podróżach koncertowych.

Z dr hab. Markiem Stefańskim – pedagogiem Akademii Muzycznej w Krakowie oraz znakomitym, niezwykle aktywnym artystycznie polskim organistą rozmawiała Zofia Stopińska 2 stycznia 2018 roku.

W Galerii ilustracji - zdjęcia z archiwum dr hab. Marka Stefańskiego:

Fot. 1 - Katedra  we Władywostoku - Marek Stefański zapala świecę adwentową podczas uroczystej mszy dla Polaków 10 grudnia 2017 roku

Fot. 2 - Stary Kościół w Irkucku - podczas Konkursu Młodych Organistów Bajkalska Toccata 13 grudnia 2017 roku ( czwarty od lewej  - dr hab. Marek Stefański)

Fot. 3 - Sala organowa Filharmonii w Irkucku - podczas Konkursu Młodych Organistów Bajkalska Toccata  13 grudnia 2017 roku.

Księżniczka czardasza w Operze Śląskiej w Bytomiu

     W Operze Śląskiej w Bytomiu ostatnie wieczory 2017 i pierwsze 2018 roku wypełnione są spektaklami operetki „Księżniczki czardasza” Imre Kalmána do libretta Leo Steina i Béli Jenbacha w przekładzie polskim Jerzego Jurandota. Tych, którzy wybiorą się na spektakl, czeka niespodzianka, bo reżyser spektaklu, Pia Partum, zaproponowała coś, co odbiega od znanej nam doskonale konwencji, przenosząc akcję w lata 20-te ubiegłego wieku. Jej „Księżniczka czardasza” jest opowieścią o miłości pięknej gwiazdy czardasza Sylvii Varescu i młodego księcia Edwina, bardzo podobnej do tej, która przydarzyła się Hance Ordonównie - piosenkarce, tancerce, aktorce - i arystokracie Michałowi Tyszkiewiczowi.
     Ponieważ 29 grudnia miałam szczęście być na premierze, a później na spotkaniu z twórcami i wykonawcami, stąd o tym spektaklu opowiemy w krótkich rozmowach, a rozpoczynamy od wypowiedzi dyrygenta i kierownika muzycznego bytomskiej „Księżniczki czardasza” – Rafała Kłoczko, którego pytałam, co zostało pominięte z oryginalnej partytury, a co zaaranżował i dodał wprowadzając nas w klimat lat 20-tych ubiegłego wieku.

     Rafał Kłoczko: Jestem przeciwnikiem wycinania czegokolwiek, ale w pierwszym akcie zostały pominięte cztery takty, w drugim wykonaliśmy wszystko zgodnie z oryginalną partyturą, a w trzecim pominęliśmy introdukcję, po to, żeby dać własną introdukcję, opartą na melodii piosenki „Miłość ci wszystko wybaczy”, w wersji na orkiestrę symfoniczną. To były jedyne odstępstwa od oryginalnej partytury.
     Zofia Stopińska: Podobieństwo losów Sylvii Varescu i Hanki Ordonówny podkreślało wszystko, co widzieliśmy na scenie.
     R. K.: Historie ich życia były na pewnym etapie zbieżne. Obie były bohaterkami mezaliansów, obie wyjechały na tournée do Ameryki, z tą różnicą, że w „Księżniczce czardasza” wszystko kończy się happy endem, a w przypadku Hanki Ordonówny, z tego, co wiem, nie do końca.
     Z. S.: Po raz pierwszy pracuje Pan z zespołem Opery Śląskiej?
     R. K.: Tak, w ogóle jestem pierwszy raz na Śląsku i od razu pełną parą.
     Z. S.: Myślę, że po premierze jest Pan bardzo zadowolony.
     R. K.: Jestem dumny z muzyków i z wokalistów, bo na pierwszych próbach widziałem, że czasem otwierali oczy, bo od wielu lat śpiewali czy grali w dobrze znany sposób, a ja żądam czegoś innego. Odpowiadałem, że tak jest w partyturze i nie wymyślam niczego innego. Fakt, że sam komponuję, nauczył mnie wielkiego szacunku do partytury, bo wiem, co przeżywałem, kiedy ktoś wykonywał mój utwór i coś nie było zgodne z moją intencją.

     Zofia Stopińska: Podczas premierowego spektaklu główne role wykonywali: znana ze znakomitych kreacji Sylvii Varescu - Pani Aleksandra Orłowska i Pan Łukasz Gaj, który wystąpił w roli Edwina. Jak czuli się Państwo w tych rolach podczas dzisiejszego spektaklu?
     Aleksandra Orłowska: Było bardzo ciekawie, trochę inaczej, bardziej na poważnie, ale dzięki temu ja odkryłam w tej roli dużo prawdziwych emocji, które chyba były widoczne i słyszalne. Mam nadzieję, że udzieliły się także publiczności.
     Łukasz Gaj: Prawdziwe emocje w tej operetce są najważniejsze i nie tylko nasze, ale wszystkie postacie – również Boniego i Stasi, są urealnione, pozbawione jakiejkolwiek sztuczności, której w operetce zwykle nie brakuje. To dla nas nowe doświadczenie – myślę, że będzie ono owocowało w przyszłości.
     A. O.: Nie zawsze musi być śmiesznie i zabawnie, ma być też wzruszająco, pięknie i ma porywać.
     Z. S.: Słyszałam, jak niektórzy mówili po spektaklu, że brakowało im prawdziwego węgierskiego czardasza. Może to prawda, ale jednocześnie mogli Państwo bez zadyszki śpiewać pełnym głosem, i tak było.
     A. O.: To prawda, bo momentami trzeba było faktycznie tak śpiewać i mam nadzieję, ze daliśmy radę.
     Ł. G.: My jesteśmy zadowoleni z naszej pracy, ale nie nam ją oceniać. Mam nadzieję, że spektakl będzie się podobał i publiczność będzie go mile odbierać.
     Z. S.: Zapytam jeszcze o współpracę z młodym dyrygentem, który właściwie rozpoczyna dopiero swoją przygodę z operetką.
     Ł. G.: Nowe doświadczenie Rafała - spotkanie z operetką i świeże spojrzenie na partyturę było dzisiaj słychać w orkiestrze. Dla nas jest także cenne, że odkrywa partyturę na nowo, proponuje rzeczy, których my byśmy nie zaproponowali – to wszystko było dzisiaj ze sceny słychać.
     A. O.: Jestem zachwycona współpracą z Rafałem, bo jest dyrygentem bardzo konkretnym, bardzo wymagającym, ale jednocześnie konsekwentnym w tym, co robi i mnie to bardzo odpowiada, a na dodatek jeszcze zwykle każdy dyrygent mnie pogania, żebym szybciej śpiewała, a on pozwala mi się rozśpiewać. Mimo młodego wieku jest niezwykłym profesjonalistą, ma swoje pomysły, które realizuje. Bardzo cieszy nas taka praca.
     Z. S.: „Księżniczka czardasza” będzie wystawiana w najbliższym czasie w Operze Śląskiej codziennie, a kiedy na scenie można będzie Państwa zobaczyć i usłyszeć?
     Ł. G.: Podczas sylwestrowego spektaklu, a później 1, 4, 5, 7 stycznia, 15 stycznia wystąpimy w Katowicach, później w Bytomiu 20 stycznia oraz 8 i 10 lutego.
     A. O.: W moje urodziny!
     Ł. G.: Cieszę się, że wystąpimy w tym dniu razem na scenie.

     Zofia Stopińska: Bardzo dobry warsztat i potęgę brzmienia pokazał dzisiaj Chór Opery Śląskiej w Bytomiu prowadzony przez Panią Krystynę Krzyżanowską-Łobodę. Od lat jesteście zawsze przygotowani „na medal” do każdego występu.
     Krystyna Krzyżanowska-Łoboda: Pracuję już szósty rok z tym chórem i wydaje mi się, że cały czas doskonalimy się i cieszę się, że w każdej kolejnej premierze Chór Opery Śląskiej jest oceniany pozytywnie. Wspomniała Pani o dobrym warsztacie. Musimy nad nim ciągle pracować, bo to jest podstawa. Spektaklami i koncertami z naszym udziałem dyrygują mistrzowie batuty z różnych stron Polski i nie tylko. Wszyscy są zadowoleni z Chóru, ale podkreślam – cały czas musimy pracować na sukcesy.
     Z. S.: Pracuje Pani z Chórem, przygotowuje do spektaklu, a później oddaje go Pani w ręce dyrygenta.
     K. K. Ł.: Tak to już jest. W przypadku tej realizacji spektakli „Księżniczki czardasza” na scenie może być tylko dziewięć par, czyli osiemnaście osób, a w chórze śpiewa ponad trzydzieści i poradziliśmy sobie w ten sposób, że część zespołu śpiewała z balkonów. To było dla nas duże wyzwanie, ponieważ ten tytuł przetłumaczony na język polski wcale nie jest taki łatwy do wykonania. Mam nadzieję, że wszyscy obecni na widowni słyszeli wyraźnie słowa śpiewane przez chór.
      Z. S.: Chór brzmi po prostu pięknie. Spotykacie się właściwie codziennie.
      K. K. Ł.: Tak i to nawet dwa razy dziennie. Ostatnio bardzo dużo było prób, bo oprócz spektakli - w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia daliśmy „Koncert Kolęd” w wykonaniu Chóru, na dużej scenie i zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci przez publiczność. Dziękuję za podkreślenie pięknego brzmienia, bo to bardzo ważne w Operze.
Podziwiam moich chórzystów oraz ich trudną pracę i jestem szczęśliwa, że mogę pracować z tym zespołem.

     Zofia Stopińska: Z nowym dyrektorem artystycznym Opery Śląskiej w Bytomiu – Panem Bassemem Akiki spotykamy się po trzeciej premierze w tym sezonie.
     Bassem Akiki: Zgadza się, bo pierwszą była opera „Romeo i Julia” – Charles’a Gounoda, później z myślą o młodych miłośnikach opery został przygotowany „Mały Kominiarczyk” Benjamina Brittena i teraz „Księżniczka czardasza” Emmericha Kálmána.
     Z. S.: Z dyrektorem Łukaszem Goikiem macie już z pewnością Panowie dalsze plany.
     B. A.: Owszem, nasze plany są bardzo ciekawe, ale mogę zdradzić jedno wydarzenie. Będziemy mieli bardzo piękną premierę baletową - „Szecherezada” i „Medea” – dwa spektakle baletowe podczas jednego wieczoru, bardzo ciekawe, na które zapraszam w maju, a wcześnie będziemy mieli „Toscę”. Tyle mogę zdradzić na razie.
     Z. S.: Jak się Panu podobało dzisiejsze wydarzenie?
     B. A.: Podkreślę, że byłem przy powstawaniu tej koncepcji i bardzo ją popierałem. Pomysł nawiązania do historii miłości Hanki Ordonówny był bardzo dobry. Klimat lat 20-tych ubiegłego wieku podkreślały kreacje głównej bohaterki i baletu w pierwszym akcie oraz melodia piosenki „Miłość ci wszystko wybaczy” w trakcie. Byłem bardzo wzruszony momentami i to jest cudowne, że w operetce można się wzruszyć, a nie tylko się śmiać, bo jednak ta kobieta przeżyła wielką tragedię życiową, z której nie możemy się śmiać, i pokazywanie emocji także w operetce, a nie tylko w operze, jest też ważne.
     Z. S.: Z pewnością tłumy będą na Waszą „Księżniczkę czardasza” przychodzić.
     B. A.: Zapraszamy w styczniu i w lutym, bo będziemy wystawiać ten spektakl bardzo często.
     Z. S.: Opera Śląska często wyjeżdża i wystawia swoje spektakle nie tylko w Polsce, ale także za granicą. Myślę, że „Księżniczka czardasza” będzie często wystawiana także poza Waszą siedzibą.
     B. A.: Z pewnością, bo bardzo łatwo da się przenieść ten spektakl na inne sceny, bo nie trzeba tu dużej orkiestry, chóru czy baletu.
     Z. S.: Gratuluję, bo premiera była wspaniała. Pięknie grała orkiestra, wspaniale brzmiał chór, no i soliści byli znakomici. Życzę wiele takich spektakli w nadchodzącym 2018 roku.
     B. A.: Dziękuję bardzo i również życzę Pani i wszystkim, którzy przychodzą do Opery Śląskiej oraz oglądają nasze spektakle w terenie (często także na Podkarpaciu) – szczęśliwego 2018 roku.

     Zasłużenie wiele ciepłych słów padło pod adresem kierownika muzycznego i dyrygenta premierowego spektaklu „Księżniczki czardasza” w Operze Śląskiej w Bytomiu – Rafała Kłoczko oraz Chóru i Orkiestry Opery Śląskiej.
Wspaniale zaprezentowali się także wykonawcy partii solowych. Pięknie brzmiał sopran Aleksandry Orłowskiej, która zachwycała także urodą i była świetną Silvią Varescu. Doskonale śpiewał obdarowany przez naturę wspaniałym tenorem i warunkami scenicznymi Łukasz Gaj. Na słowa pochwały zasługują Panowie Maciej Komandera (Boni) i Adam Zaremba (Feri) oraz Pani Leokadia Duży (Stasi). Wiele wniosły do całości kreacje Włodzimierza Skalskiego, Cezarego Biesiadeckiego, Michała Bagniewskiego i Juliusza Ursyna Niemcewicza. Znakomici byli pod każdym względem, ale przede wszystkim aktorskim, Joanna Kściuczyk-Jędrusik i Bogdan Kurowski w roli rodziców Edwina von Lippert-Weylersheim.
Nad całością czuwali: Pia Partum – reżyseria; Wojciech Puś – przestrzeń, wideo, światła; Andrzej Sobolewski – kostiumy; Henryk Konwiński – choreografia i ruch sceniczny; Grzegorz Pajdzik – kierownik baletu.
      Moje relacje z premierowych spektakli Opery Śląskiej w Bytomiu zamieszczam na stronach „Klasyki na Podkarpaciu” dlatego, że ten teatr operowy najczęściej jest zapraszany na Podkarpacie i mam nadzieję, że premiery, które odbyły się w tym sezonie („Romeo i Julia” Ch. Gounoda i „Księżniczka Czardasza”) zostaną wystawione także niedługo w Polsce południowo-wschodniej.

Zawsze z wielką radością wracamy do Przemyśla

     Zofia Stopińska: Przedostatni koncert 34. Przemyskiej Jesieni Muzycznej odbył się 26 października w wypełnionej po brzegi Sali Koncertowej Towarzystwa Muzycznego. Tłumnie przyszli na koncert Przemyślanie, ale sporo osób przyjechało także z pobliskich miejscowości, a wśród nich pokaźną grupę stanowili uczniowie pobliskich szkół muzycznych z Jarosławia, Przeworska i Pruchnika. Głównymi bohaterami tego wieczoru byli wyśmienici wykonawcy: Piotr Tarcholik – skrzypce, Monika Wilińska-Tarcholik – fortepian i wspaniała muzyka kameralna: II Sonata na skrzypce i fortepian Sergiusza Prokofiera, Cztery utwory romantyczne Antonina Dworzaka, I Rapsodia na skrzypce i fortepian Beli Bartoka oraz Marzenie Kazimierza Lepianki. Koncert był promocją wydanej niedawno w firmie CD Accord płyty zatytułowanej tak jak koncert: „Klejnoty Europy Wschodniej”. Ponieważ zarówno Pan Piotr Tarcholik, jak i Pani Monika Wilińska-Tarcholik grali zachwycająco od pierwszej do ostatniej nuty, a w przerwie można było kupić promowaną płytę, po koncercie wiele osób gratulowało wykonawcom, prosiło o autografy i wspólne zdjęcia - sporo czasu upłynęło, zanim można było porozmawiać ze szczęśliwymi, chociaż zmęczonymi trochę Państwem Moniką i Piotrem Tarcholikami.
Od kiedy Państwa znam, jesteście razem – w życiu i w muzyce. Wszystko zaczęło się w czasie studiów w Akademii Muzycznej w Krakowie.

     Monika Wilińska-Tarcholik: Tak, ale podczas studiów nie byliśmy jeszcze małżeństwem, byliśmy parą, ale małżeństwem jesteśmy już ponad dwadzieścia lat.

     Zofia Stopińska: Od wielu lat występujecie wspólnie jako duet sonatowy.

     Piotr Tarcholik: Nie gramy za często, ale staramy się grać regularnie. Mamy bardzo dużo innych obowiązków i nie możemy naszych wspólnych koncertów stawiać na pierwszym planie, również z tego powodu, że nie ma takiego zapotrzebowania, żeby często występować w repertuarze sonatowym. W ogóle dla muzyki kameralnej w Polsce jest ciągle jeszcze za mało miejsca, ale kilka razy w roku występujemy razem.

     Z. S.: Pani Ewa Podleś powiedziała mi podczas wywiadu, że najlepiej czuła się na estradzie z mężem, a kiedy pan Jerzy Marchwiński z powodu kontuzji ręki nie mógł jej towarzyszyć na estradzie, nawiązała współpracę z Garrickiem Ohlssonem i współpraca także była bardzo dobra. Obecnie najczęściej występuje z innymi pianistami, jest gorąco przyjmowana, koncerty kończą się owacjami, ale podczas występów nie ma już na estradzie tych fluidów i takiego porozumienia.
Czy Państwo czują podobnie? Wielu znakomitych muzyków chętnie występuje z Panią Moniką.

     P. T.: Powiem szczerze – z moją żoną gra mi się najlepiej. Mam też szczęście, że akompaniuje u nas w klasie w Akademii „od zawsze”. Pozostali pianiści często się zmieniają, bo trudno jest znaleźć kogoś na równie wysokim poziomie.

     M. W. T.: Mnie także najlepiej gra się z mężem. Od wielu lat znam specyfikę jego gry i trudno osiągać tak dobre rezultaty na estradzie z osobami, z którymi pracuje się krócej.

     Z. S.: Dzisiejszy koncert połączony był z promocją Waszej płyty. Wiem, że to nie pierwszy wspólnie nagrany krążek.

     M. W. T.: To już trzecia nasza płyta, z tym, że na jednej jest tylko część utworów w wykonaniu naszego duetu.

     P. T.: Mówiąc dokładniej tę trzecią płytę nagraliśmy w dwójkę i w trio fortepianowym, a są na niej utwory Louisa Pelosi współczesnego kompozytora amerykańskiego, który bardzo pięknie, stroniąc od awangardy, pisze. Podobnie jak teraz mistrz Krzysztof Penderecki - posługuje się bardzo tradycyjnymi środkami. Ta płyta została zamówiona i nagrana przez Amerykanów, w Polsce nie można jej kupić.

     Z. S.: Bardzo lubię posłuchać od czasu do czasu Waszej pierwszej płyty.

     M. W. T.: Są na niej zamieszczone: „Kontrasty” Beli Bartoka, „Historia żołnierza”- w wersji na skrzypce, klarnet i fortepian Igora Strawińskiego, „Trzy utwory na klarnet solo” Igora Strawińskiego oraz Partita na skrzypce i fortepian Witolda Lutosławskiego. Ramy tworzą utwory na trio z klarnetem, a wewnątrz jest Partita i utwory na klarnet, na którym gra Aleksander Tesarczyk.

     P. T.: Trzeba podkreślić, że utwory na trio w składzie: skrzypce, klarnet i fortepian, są popularne, ale nagrań na ten skład jest bardzo mało. Jeśli chcemy się zapoznać się z innymi interpretacjami, to trudno jest cokolwiek znaleźć. Nie wiadomo dlaczego słynni klarneciści, których jest sporo, nie utrwalili tego pięknego repertuaru na płytach.
Także Partita Lutosławskiego, chociaż jest bardzo znanym utworem, została nagrana tylko kilka razy. Może to się wkrótce zmieni.

     Z. S.: Od niedawna jest w dystrybucji Universalu płyta „Klejnoty Europy Wschodniej”, nagrana przez CD Accord, której producentem jest Towarzystwo Muzyczne w Przemyślu. Słuchając jej, zawsze myślę, że grają Państwo utwory „spod serca” – ukochane.

     M. W. T.: To prawda. Sonata na skrzypce i fortepian op. 94 bis Sergiusza Prokofiewa to jeden z pierwszych utworów, które graliśmy wspólnie. Po latach z pewnością gramy ten utwór już trochę inaczej, ale ciągle nas fascynuje.
Wspaniałym odkryciem jest dla nas I Rapsodia na skrzypce i fortepian Beli Bartoka. To bardzo rzadko wykonywany w Polsce utwór. Znaleźliśmy kilka nagrań, ale w większości są to wersje na skrzypce i orkiestrę, natomiast trudno natrafić na nagranie kameralne – skrzypce z fortepianem, a oryginał jest na skrzypce z fortepianem, dopiero później Bartok skomponował wersję na skrzypce i orkiestrę.

     Z. S.: Wspaniale brzmi w Waszym wykonaniu „Nokturn i Tarantella” - Karola Szymanowskiego.

     P. T.: Bardzo lubimy utwory Karola Szymanowskiego. Niedawno studiował w mojej klasie Włoch, którego zainteresowałem Nokturnem i Tarantellą. Bardzo chciał grać Nokturn, natomiast jak usłyszał Tarantellę, to bardzo mu nie odpowiadał styl Szymanowskiego w Tarantelli, a przecież wiadomo, że we Włoszech śpiewają tarantelle wszędzie, bo jest to ich taniec narodowy i może dlatego nie odpowiadała mu Tarantella Szymanowskiego. Natomiast moim skromnym zdaniem jest to chyba najlepszy utwór na skrzypce z fortepianem Karola Szymanowskiego.

     Z. S.: Płytę kończy niewielkich rozmiarów utwór – „Marzenie” przemyskiego kompozytora Kazimierza Lepianki.

     P. T.: Dla nas to jest utwór na bis. Po mocnym akcencie jakim jest „Nokturn i Tarantella” Karola Szymanowskiego, słuchając „Marzenia” Lepianki, każdy z pewnością się uśmiechnie, bo ten utwór wprowadza nastrój harmonii i pogody. Każdy z wcześniejszych utworów jest w pewnym sensie burzliwy, chociaż są w nich miejsca również pogodne, to przeważają te burzliwe i dramatyczne w nastroju, natomiast utwór Lepianki jest w całości pogodny. To dobre zakończenie płyty.

     Z. S.: Jak różnorodną działalność artystyczną Pan prowadzi najlepiej świadczą ostatnie dni, bowiem: w piątek i w sobotę występował Pan jako solista - w piątek grał Pan „Concerto funebre” – Karla Amadeusa Hartmanna z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej, w sobotę w ramach cyklu koncertów z okazji 70-lecia Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia w Jarosławiu grał Pan utwór na skrzypce solo, dzisiaj wystąpił Pan jako kameralista, a od jutra rozpoczynacie przygotowania do Koncertu Finałowego 34. Przemyskiej Jesieni Muzycznej, podczas którego wystąpi Pan w roli solisty i dyrygenta Przemyskiej Orkiestry Kameralnej.

     P. T.: To wszystko prawda. W piątek w Filharmonii Podkarpackiej grałem utwór, który posiada absolutnie wyjątkową głębię, ponieważ napisał go kompozytor wstrząśnięty wydarzeniami w 1939 roku i słychać w nim duszę człowieka, który rozpacza. Dzisiejszy wieczór był zupełnie inny, a od jutra pracujemy nad Koncertami Brandenburskimi Johanna Sebastiana Bacha. To według mnie najtrudniejsze utwory, jakie przyjdzie mi wykonać podczas tych niecałych dwóch tygodni. Bo są to dzieła wybitne, które za każdym razem trzeba wykonać nie tylko bardzo dobrze, ale w pewnym sensie odkrywczo. W tych utworach nie wystarczy zagrać dobrze samych tylko nut, trzeba mieć na nie pomysł wynikający z głębokich studiów partytury, w której jest mnóstwo muzyki, której zwykle nie słychać. Na przykład trzeci Koncert Brandenburski trudny jest dla każdej orkiestry. Mogę tak twierdzić, bo grałem ten utwór z kilkoma orkiestrami i zawsze dużo czasu zajmowało przygotowanie tego koncertu. Jestem jednak przekonany, że każdy z muzyków Przemyskiej Orkiestry Kameralnej podejdzie wyjątkowo do tych utworów i przygotujemy bardzo dobry koncert. Wprawdzie lepiej gra się Koncerty Brandenburskie w pojedynczym składzie, bo wówczas lepiej słychać alikwoty. Dublując partie – te alikwoty się „obcina” i dlatego przygotowując te utwory będziemy się starali zachować takie brzmienie, jakie powinno być w pojedynczej obsadzie.

     Z. S.: Przemyska Orkiestra Kameralna występuje już piętnaście lat – Pan spędził z tą orkiestrą niewiele mniej czasu.

     P. T.: Faktycznie. Na pewno trzynaście, a może już nawet czternaście. Czas szybko biegnie, a ja bardzo szybko zaprzyjaźniłem się z tym zespołem. Z przyjaciółmi gra się inaczej, szybciej osiąga się dobre efekty, bo doskonale się rozumiemy. Niektórych aspektów gry już nie poruszamy – po prostu gramy. Pracuje się podobnie jak w duecie – po prostu o pewnych rzeczach się nie mówi, ponieważ znamy swoje zwyczaje. Niestety, ostatnio orkiestra gra bardzo mało koncertów, ale ciągle się pamiętamy i pamiętamy to, co zrobiliśmy – dlatego łatwiej się pracuje po latach niż na początku.

     Z. S.: Pani Monika Wilińska-Tarcholik także jest częstym gościem w Przemyślu. Jest Pani zawsze na Wiosennych Kursach Mistrzowskich.

     M. W. T.: Mam absolutną słabość do tego miasta i do ludzi, którzy tu mieszkają. To są moi przyjaciele, dlatego zawsze z wielką radością wracam do Przemyśla i gram tutaj podczas różnych koncertów. Przemyska publiczność jest bardzo otwarta na różne przekazy muzyczne i dla mnie bardzo ważny jest fakt, że na koncerty przychodzą dzieci i młodzież. Jest to z pewnością zasługa Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu. Widać, że te dzieci (często bardzo małe) są zachęcane do przyjścia, ale grając czuję, że słuchają tej muzyki z wielkim zaangażowaniem. To jest nieprawdopodobne. Najlepszym przykładem był dzisiejszy wieczór.

     Z. S.: Oby takich wspaniałych koncertów, jak dzisiejszy, było jak najwięcej, bo wszyscy bez względu na wiek byli pod wielkim wrażeniem po wysłuchaniu wspaniałych utworów w mistrzowskich kreacjach.
Musimy wspomnieć o jeszcze jednym nurcie, który w Państwa działalności jest ważny i zabiera wam dużo czasu – praca pedagogiczna w Akademii Muzycznej. Pani Monika ma jeszcze dodatkowo obowiązki organizacyjne, bo pełni Pani funkcję kierownika Zakładu Kameralistyki Fortepianowej w Katedrze Kameralistyki.

     M. W. T.: Tak i z roku na rok tych obowiązków jest coraz więcej. W Katedrze Kameralistyki ciągle coś się dzieje i dlatego miło się pracuje ze studentami pozytywnie nastawionymi do wykonywania muzyki kameralnej. Z radością uczę w tej Katedrze.

     Z. S. : Dodatkowo wiele pracuje Pani ze studentami, którzy studiują w różnych klasach.

     M. W. T: Tak, bo w zespołach mamy studentów uczących się grać na różnych instrumentach. Wszystkie zespoły prowadzone są w taki sposób, aby młodzi ludzie mieli kontakt nie tylko z pianistą, ale także z pedagogami uczącymi na innych instrumentach.

     Z. S.: Pan Piotr prowadzi klasę skrzypiec, co wymaga także regularnej obecności na uczelni. Będąc koncertmistrzem NOSPR-u, występując jako solista i kameralista - niełatwo jest chyba pogodzić i zaplanować to wszystko.

     P. T.: Najczęściej zaraz po powrocie z próby w NOSPR zaczynam uczyć. Wyjeżdżam z domu bardzo wcześnie i wracam bardzo późno. Muszę się przyznać, że jestem coraz bardziej rozmiłowany w nauczaniu i trudno by mi było zrezygnować z tej części życia zawodowego. Trudno byłoby także zrezygnować z grania – nie chcę, aby to zabrzmiało patetycznie, ale ja również oddycham dźwiękami. Ostatnio miałem trochę przerwy w graniu i chyba byłem niedobry w domu (śmiech).

     Z. S.: Dźwięki muzyki wypełniają Państwu większość życia, chociaż czasem musi się znaleźć czas na ciszę, bo cisza też gra.

     P. T.: Uciekamy czasem w góry, aby posłuchać ciszy.

Z dr hab. Moniką Wilińską-Tarcholik - pianistką i dr hab. Piotrem Tarcholikiem – skrzypkiem rozmawiała Zofia Stopińska 26 października 2017 roku w Przemyślu.

Nie zapominajmy, że szczęściu trzeba pomagać

      Zofia Stopińska: Kończący się rok kalendarzowy zawsze skłania nas do podsumowań i refleksji. Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia wybrałam się do Krakowa, aby porozmawiać z Panią Agatą Kielar-Długosz i Panem Łukaszem Długoszem – wspaniałymi artystami, którzy należą do grona najznakomitszych flecistów młodego pokolenia na świecie, a prywatnie są szczęśliwym małżeństwem, wspólnie zajmują się wychowaniem dzieci i prowadzeniem domu oraz razem pracują nad przygotowaniem nowych utworów, przygotowują repertuar wspólnych koncertów i nagrań. Dzięki Pani Agacie, która urodziła się w Sanoku i w tym mieście rozpoczynała muzyczną edukację, najczęściej w święta odwiedzają rodzinny Sanok i oboje czują się związani z Podkarpaciem.
Kończący się rok był dla Państwa wyjątkowo pracowity.

     Łukasz Długosz: To prawda, dlatego bardzo się cieszymy, że udało nam się znaleźć czas, który spędzamy na miłej rozmowie. Tak jak Pani wspomniała, końcówka roku zawsze wiąże się z refleksjami i podsumowaniami. Ten rok minął nam niebywale szybko i praktycznie byliśmy w domu dwa miesiące, a resztę czasu spędziliśmy na wyjazdach. Każde z nas ma na swoim koncie około 100 koncertów – razem i osobno. Zwiedziliśmy razem z dziećmi sporo państw i miast, bo dzieci zwykle zabieramy ze sobą i to one mają najwięcej czasu na oglądanie otaczającego świata i zwiedzanie.
Oprócz podsumowań myślimy o tym, co będzie w następnym roku.

      Z. S.: Z pewnością nadchodzący rok będzie równie pracowity i wiem, że w Waszych kalendarzach nie pozostało wiele wolnych dni. W bieżącym roku tylko jeden raz miałam przyjemność słuchać koncertu w wykonaniu Pana Łukasza, a było to latem w Kąśnej Dolnej, ale trafiły do mnie trzy świetne Wasze płyty. Nakładem Wytwórni DUX ukazała się wspólna płyta „Flute reflections” z utworami na 2 flety Antonia Vivaldiego, Hectora Berlioza i Janusza Bieleckigo oraz krążek zatytułowany „Contemporary music from Gdańsk”, na którym jest m.in. zamieszczony Koncert na flet i orkiestrę Krzysztofa Olczaka, natomiast kilkanaście dni temu stałam się szczęśliwą właścicielką płyty zatytułowanej „Vive la Paris!” z utworami kompozytorów francuskich, której fantastycznie się słucha, a krążek został wydany niedawno przez wytwórnię SOLITON.

      Agata Kielar-Długosz: Bardzo dziękuję za miłe słowa. Impulsem do nagrania tej płyty był po części mój doktorat, który obroniłam już w 2013 roku, ale część utworów została z tego powodu przygotowana i nagrana, a resztę nagrałam z Andrzejem Jungiewiczem, z którym często występujemy w duecie, a przy okazji każdy z nas może zaprezentować się także w repertuarze solowym. Utwory francuskich kompozytorów zamieszczone na tym krążku pokazują całe spektrum możliwości barwowych i brzmieniowych instrumentu, bo częścią pracy doktorskiej były innowacje w budowie instrumentu oraz zmiana materiału z drewna na metal, dokonana przez flecistę-konstruktora i kompozytora Theobalda Böhma. Chciałam pokazać te nowe możliwości, którymi się zachłysnęli ówcześni kompozytorzy i mam nadzieję, że mi się udało. Oprócz utworu samego Theobalda Böhma są na tej płycie dzieła: Alfredo Casella, Claude’a Debussy’ego, Philippe Gauberta, Jacques’a Iberta, Julesa Mouqueta i Alberta Roussela.
     Wspomniała Pani także o naszym wspólnym projekcie z mężem, a ten krążek został nagrany we współpracy z Filharmonią im. Witolda Lutosławskiego w Łomży pod batutą Jana Miłosza Zarzyckiego i wydany przez DUX. Na tej płycie znajdują się utwory od muzyki baroku poczynając, aż po współczesny koncert, który został nam dedykowany przez Pana Janusza Bieleckiego. Możemy się pochwalić, że niedawno – dwa lub trzy tygodnie temu dowiedzieliśmy się, że płyta została nominowana do nagrody ICMA – International Classical Music Awards. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że w tym całym morzu nowo powstających płyt została ta płyta dostrzeżona.

     Z. S.: To jest bardzo dobra wiadomość, będziemy trzymać kciuki, aby znalazła się wśród wyróżnionych krążków, ale wiem, że płyty nagrane przez Pana Łukasza w ostatnich latach były także nominowane do nagród.

     Ł. D.: Dla mnie jest to już czwarta nominacja od 2015 roku poczynając. Jestem laureatem dwóch nagród ICMA - w 2015 i 2016 roku. Jest to najbardziej prestiżowa europejska nagroda fonograficzna. Poprzednie nominacje i nagrody otrzymywałem za płyty z muzyką polską, takich mistrzów jak Andrzej Panufnik, Krzysztof Penderecki, czyli ikony polskiej muzyki współczesnej. Tym razem nominowany został krążek zawierający bardzo ciekawy zestaw utworów: Vivaldi, Berlioz i Bielecki.
     W dzisiejszych czasach otrzymać nominację do nagrody fonograficznej za koncerty Vivaldiego, to dla mnie największe wyróżnienie, ponieważ dzieła te zostały mnóstwo razy nagrane w różnych interpretacjach. Myślę, że świeżość interpretacyjna zainteresowała jurorów i to zadecydowało o nominacji, chociaż ta płyta otrzymała wiele pochlebnych opinii międzynarodowych; 5 gwiazdek Diapason, 5 gwiazdek Grammophon i Pizzicato. We wszystkich recenzjach podkreślana była świeżość, piękno interpretacji, frazowania, dźwięku. Zachwycano się wspaniałym brzemieniem naszych instrumentów. To jest wartość nadrzędna, która nas motywuje do dalszej współpracy, podobnie jak wspomniany przez żonę Koncert na 2 flety Janusza Bieleckiego, który został napisany z myślą o nas i nam dedykowany. Utwór burzy pewne kanony, bo łączy muzykę klasyczną z muzyką filmową. Szczególnie część druga utworu zdobywa serca i uznanie krytyków. Warto wspomnieć, że otrzymaliśmy nominację w kategorii koncerty solowe. Nasze nagrania wydane przez firmę DUX walczą z takimi wytwórniami, jak Deutsche Grammophon i Sony. Sama obecność naszej płyty w tak doborowym towarzystwie jest dla nas wielkim wyróżnieniem.

     Z. S.: Kilkakrotnie słuchałam tej płyty i za każdym razem myślałam, że dzięki niej powiększy się grono melomanów, nawet osoba, która pierwszy raz słucha muzyki klasycznej, zachwyci się jej pięknem.

     A. K. D.: My także myśleliśmy podobnie. Chcieliśmy, żeby to była muzyka przystępna dla każdego i postawiliśmy na hity, ale musiał się znaleźć na płycie polski utwór – stąd Janusz Bielecki i bardzo piękny Koncert, który podoba się zarówno wytrawnym melomanom, jak i osobom, które rozpoczynają swoją przygodę z muzyką klasyczną.

     Z. S.: Pan Łukasz wspomniał już, że każde z Was ma na swoim koncie około 100 koncertów wykonanych w mijającym roku, i prym wiodła muzyka nowa.

     Ł. D.: To prawda, w tym roku graliśmy bardzo dużo muzyki współczesnej. Być może wiele osób powie, że zaczęliśmy się specjalizować wyłącznie w muzyce współczesnej.

     A. K. D.: Nieprawda, trzy dni temu graliśmy wspaniale przyjęty koncert z Panem Markiem Toporowskim, gdzie był tylko barokowy repertuar łącznie z tak obszernym dziełem, jak „Musikalisches Opfer” Bacha.

     Ł. D.: Najwięcej frajdy i wolności interpretacyjnej dają nam barok i muzyka współczesna. Przepiękna jest muzyka epoki romantyzmu czy klasycyzmu, ale już dają trochę mniej możliwości wyrazowych i wykonawczych.
      Mieliśmy to szczęście, że na swojej drodze spotkaliśmy wybitnych artystów, którzy stali się naszymi profesorami, mistrzami, mentorami i dzięki nim w sposób profesjonalny poznaliśmy różne style gry.
Granie na instrumencie nie polega tylko na umiejętności przechodzenia przez karkołomne linie melodyczne i interwały, ale to jest także sztuka interpretacji i odnajdywania się w stylach, czego my także wymagamy od adeptów gry na flecie podczas różnego rodzaju kursów.
     Bardzo często krytycy i melomani pytają nas: „Jaką muzykę państwo lubią?” – najczęściej wówczas odpowiadamy, że są dwa rodzaje muzyki – dobra i zła – my lubimy dobrą.

     Z. S.: Wielu kompozytorów współczesnych tworzy koncerty z myślą o Was – utwory z partiami solowymi dla dwóch fletów.

     A. K. D.: Tak, wielu twórców podkreśla także, że pisanie na dwa instrumenty dało im szersze możliwości i byli bardzo zadowoleni nie musząc się ograniczać tylko do jednego głosu, bo flet we współbrzmieniu z drugim daje niesamowite efekty brzmieniowe.

     Ł. D.: Z monofonii zrobiła się polifonia i to jest wartość dodatnia koncertów na dwa flety i orkiestrę. Oczywiście powstają utwory na jeden flet pisane dla żony lub dla mnie, zarówno solowe, jak i z towarzyszeniem orkiestry, z kwartetem, trio smyczkowym czy fortepianem. Działamy na wielu płaszczyznach, a największym naszym wrogiem jest czas, bo mamy wiele obowiązków, ale dobrze sobie radzimy.

     Z. S.: Najczęściej wyjeżdżacie na koncerty z dziećmi.

     A. K. D.: To jest niezwykle cenne, że dzieci nie są jeszcze w wieku szkolnym i możemy sobie pozwolić na dłuższą nieobecność w domu i korzystamy z tego. Widzę też, jak bardzo korzystnie wpływają te podróże na rozwój naszych dzieci. Każdy wyjazd jest okraszony wyjściem na różne wydarzenia kulturalne, na przykład do teatru na spektakle dziecięce lub do muzeum. Wiadomo, że wyjazd z całą rodziną wiąże się z wzięciem na barki odpowiedzialności za dzieci i często obowiązki rodzicielskie trudno pogodzić z występami, ale już chyba do tego przywykliśmy i muszę podkreślić, że czuję się spokojniejsza podróżując z dziećmi, niż gdybym je miała zostawić w domu pod czyjąś opieką.

     Ł. D.: Dzieci jeżdżąc z nami poznają ciągle nowe miejsca – ostatnie dwa tygodnie przyniosły trzy wizyty w operze, trzy koncerty symfoniczne, byliśmy na spektaklu baletowym „Dziadek do orzechów”. Takie wydarzenia bardzo rozwijają osobowość dziecka i wpływają na wizję, sposób postrzegania piękna. Również obcowanie z wybitnymi artystami, aktorami, muzykami, architektami, plastykami ma pozytywny wpływ na nasze dzieci. Ostatnio mieliśmy okazję spotkać się i rozmawiać z Piotrem Anderszewskim, Rafałem Blechaczem, Andrzejem Chyrą, prof. Krzysztofem Pendereckim, Małgorzatą Walewską, Gary Guthmanem czy wczoraj z Pawłem Mykietynem. Takie spotkania pozostają na długo w pamięci naszych dzieci, a szczególnie syna, który ma zdolności plastyczne i swoje wrażenia przekłada na tworzenie czegoś. To jest naprawdę bardzo piękne.

     Z. S.: Wielokrotnie uczestniczyli Państwo w konkursach fletowych organizowanych w Polsce i za granicą. Pan Łukasz Długosz ma swoim koncie łącznie 34 pierwsze miejsca na konkursach, były także stypendia artystyczne. Za dokonania artystyczne kilka lat temu został Pan odznaczony medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Przed nami stoi piękna statuetka „Orfeusza” – prestiżowa nagroda Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków, którą otrzymał Pan w ostatnich tygodniach.

     Ł. D.: Jest to faktycznie „świeża” statuetka, bo otrzymałem ją 10 grudnia w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego za wybitne osiągnięcia artystyczne w dziedzinie wykonawstwa muzyki fletowej, w tym dzieł kompozytorów polskich. To ważna nagroda dla mnie, bo przyznają ją krytycy muzyczni. Bardzo się cieszę, że dostrzeżony został mój wkład w tworzenie repertuaru fletowego dla przyszłych pokoleń, bo około nowych 40 kompozycji powstało dla mnie oraz dla duetu fletowego, który tworzymy z żoną.
     „Orfeusze” przyznawane są od 1963 roku, a laureatami tej nagrody są między innymi: Andrzej Panufnik, Witold Lutosławski, Jerzy Maksymiuk, Krystian Zimerman, Mariusz Kwiecień. Ta nagroda zobowiązuje do dalszej bardzo aktywnej działalności artystycznej w dziedzinie promocji muzyki polskiej, polskiej kultury.

     Z. S.: Mamy przed sobą kartkę z długą listą utworów skomponowanych dla Was.

     A. K. D.: Faktycznie, ta lista jest długa i są na niej tylko koncerty podwójne, a skomponowali je między innymi: Paweł Mykietyn, Grażyna Pstrokońska-Nawratil, Paweł Łukaszewski, Marcin Błażewicz, Piotr Moss – jest tych nazwisk bardzo dużo i będzie jeszcze więcej, bo kolejne plany są bardzo budujące nas artystów-wykonawców.

     Ł. D.: Warto podkreślić, że mamy elitę kompozytorską w skali światowej. To, co się działo i nadal się dzieje w Polsce w dziedzinie kompozycji, jest naprawdę niebywałe. Polska słynie z indywidualności, a nie słynie z pracy w zespole i najlepiej odzwierciedla się to w sztuce. Zapamiętałem sobie słowa, które padły kiedyś podczas rozdania nagród: „...nie byłoby muzyki współczesnej, gdyby nie polscy kompozytorzy i fińscy dyrygenci” i myślę, że to stwierdzenie jest prawdziwe. Nie wyobrażam sobie muzyki współczesnej bez Lutosławskiego, Góreckiego, Pendereckiego, Panufnika... Jest jeszcze wiele do życzenia, jeżeli chodzi o promocję takich twórców, jak Karłowicz, Szymanowski, Klecki czy Tansman. Tansman był najbardziej znanym kompozytorem lat 30-tych XX wieku. Później nastały burzliwe czasy i celowo wiele nazwisk było pomijanych, ale musimy powracać i przypominać, że mieliśmy tak wspaniałych kompozytorów, bo to jest nasz obowiązek.

     A. K. D.: Dlatego nagrałam płytę i zostanie wydana na początku 2018 roku. Pragnę w ten sposób oddać hołd kompozytorom za to, że pomyśleli o flecie w XX wieku i na płycie znajdą się utwory na flet i fortepian takich twórców, jak Aleksander Tansman, Wojciech Kilar, Andrzej Panufnik, Henryk Mikołaj Górecki, Witold Lutosławski, Krzysztof Penderecki i Piotr Perkowski – uczeń Karola Szymanowskiego i nauczyciel Piotra Mossa. Ja takie powiązania nazywam „naczyniami krwionośnymi”. Mamy takie ciekawe informacje o kompozytorach „z pierwszej ręki”.

     Z. S.: Chyba dreszcz emocji czuje wykonawca otrzymując nowy utwór, nigdy jeszcze nie wykonywany.

     A. K. D.: Zawsze z dużym niepokojem oczekuję na nowy utwór, bo jestem bardzo ciekawa, co dostaniemy. Jak już mamy nuty, to chcę od razu usłyszeć, jak to brzmi.

     Ł. D.: Jest to niebywałe uczucie, jak się jest drugą osobą, która ten utwór słyszy, bo pierwszym jest kompozytor, który słysząc przelewa na papier. Często pracując nad utworem kompozytor konsultuje się z nami i chętnie bierzemy udział w procesie tworzenia. Oczywiście nie wpływamy w żaden sposób na formę, a jedynie na stronę wyrazowości. Współpracujący z nami kompozytorzy wiedzą, że mogą pisać trudne rzeczy i najbardziej karkołomne utwory zostaną dobrze wykonane, ale bierzemy pod uwagę fakt, że te utwory zostają dla przyszłych pokoleń. Bywa tak, że powstają nawet dwie wersje - oryginalna i łatwiejsza. My wykonujemy oczywiście oryginalną, ale często drukowana jest ta druga wersja.

     A. K. D.: Nie chcemy, aby Państwo myśleli, że powstające współcześnie utwory to wyłącznie kompozycje awangardowe, trudne w odbiorze. Czas eksperymentów dźwiękowych mija i większość twórców jednak stawia na muzykę dostępną i przystępną dla wszystkich.

     Z. S.: Jesteście Państwo wielkimi szczęściarzami, bo kochacie muzykę i wspólnie ją wykonujecie, założyliście rodzinę i dbacie, aby Wasze dzieci ciągle obcowały ze sztuką.

     Ł. D.: Szczęście i zdrowie są najważniejsze, ale nie zapominajmy, że szczęściu trzeba pomagać. Nikt widząc nas na scenie nie wie, jak dużo pracy wymaga przygotowanie bardzo dobrego wykonania utworu. Jesteśmy od najmłodszych lat przyzwyczajeni do ciężkiej pracy. Nasz dzień trwa bardzo długo, ale sprawia nam to radość. Nie zapominamy też i najważniejszych istotach – o naszych dzieciach.

     Z. S.: Siedzimy przy pięknie przystrojonej i rozświetlonej choince. Może w Święta Bożego Narodzenia będzie czas na chwilę odpoczynku i kontakty z rodziną?

     A. K. D.: Ten odpoczynek będzie trwał bardzo krótko, bo mamy już zaplanowanych wiele projektów. Nie zadowala nas to, co udało się zrealizować, chcemy, żeby wykonane koncerty zostały nagrane, a to jest dość długo trwający i kosztowny proces. Powstają kolejne utwory, przygotowujemy kolejne płyty, oprócz wspomnianej już mojej płyty, która niedługo się ukaże dzięki firmie DUX, następny projekt już czeka na realizację, a będą to kołysanki, bo chcę coś dać nie tylko swoim dzieciom, ale wszystkim młodym słuchaczom i dorosłym. Dlatego we współpracy ze świetnym harfistą Carlosem Peña Montoya z Kostaryki, który przebywa w Polsce już od kilku lat, nagram kołysanki dla dzieci. Początkowo miały to być popularne miniatury, lubiane i chętnie słuchane przez wszystkich, ale tak silnie we mnie „siedzi” chęć przemycenia czegoś nowego i oswajania słuchaczy z muzyką naszych czasów, że zaprosiłam do współpracy wielu wybitnych kompozytorów, którzy już kiedyś pisali dla mnie lub dla nas utwory, żeby dorzucili cegiełkę do tego projektu. Spotyka się to z wielkim entuzjazmem. Mam już kołysanki Pawła Mykietyna, Pawła Łukaszewskiego, Justyny Kowalskiej-Lasoń, Marcina Błażewicza i kolejne powstaną. Te, które mam, już grałam i wiem, że brzmią wspaniale i na pewno przypadną młodym do gustu. Są przyjemne dla ucha i dla ducha.

     Z. S.: Z optymizmem myślą Państwo o 2018 roku, który będzie z pewnością równie pracowity.

     Ł. D.: Zawsze jesteśmy optymistami. Gdyby było inaczej, to nie znajdowalibyśmy się w tym miejscu, w którym jesteśmy teraz. Trzeba także wiedzieć, co się chce w życiu osiągnąć. Staramy się bardzo precyzować zajęcia na następny rok, bardzo profesjonalnie podchodzimy do wszystkiego i dobrze się przygotowujemy. Naszym optymizmem zarażamy młode pokolenia. Ostatnio miałem przyjemność poprowadzenia Kursu Mistrzowskiego w Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach. Są tam znakomite, komfortowe warunki pracy. Pracowałem głównie ze studentami i doktorantami, ale było także kilku uzdolnionych uczniów klas maturalnych. Wszyscy byli zachwyceni warunkami pracy. Cieszę się, że jest takie miejsce i patronuje mu tak wybitny kompozytor, jak Krzysztof Penderecki.
     Cieszę się, że mamy już ustalony termin z Filharmonią Podkarpacką i będziemy inaugurować sezon 2018/ 2019 pod koniec września 2018 roku. Żona pochodzi z Podkarpacia i to będzie pierwszy jej koncert w Filharmonii w Rzeszowie.

     A. K. D.: Prawdę mówiąc, to jest ostatnia Filharmonia w Polsce, w której nie grałam. Tym bardziej cieszę się z tego zaproszenia. Jesteśmy także szczęśliwi, że wystąpimy w nadchodzącym roku na Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku – moim rodzinnym mieście, gdzie zagramy w Sanockim Domu Kultury.

     Ł. D.: Planujemy także koncerty w Tarnowie i Kąśnej Dolnej. To są miejsca (na Podkarpaciu i w Małopolsce), które tworzą ludzie i każde związane będzie ze spotkaniami.

     Z. S.: Mam nadzieję, że będzie czas na rozmowę i dowiemy się. jak przebiega realizacja ambitnych planów, o których Państwo mówili.

     Ł. D.: Życzymy Państwu zdrowych i radosnych Świąt Bożego Narodzenia i wszelkiej pomyślności w Nowym Roku.

Ze znakomitymi flecistami – Panią Agatą Kielar – Długosz i Panem Łukaszem Długoszem rozmawiała Zofia Stopińska 20 grudnia 2017 roku w Krakowie.

Więcej informacji o Artystach znajdą Państwo na stronach:
http://agatadlugosz.pl
http://lukaszdlugosz.pl

Zapraszam do galerii:

1, 2. Okładka płyty „VIVE LA PARIS!”. 

3. Łukasz Długosz ze statuetką "Orfeusz".  

4, 5. Okładka płyty "FLUTE REFLECTIONS"

 

 

 

 

Listopadowe spotkanie u Paderewskiego w Kąśnej Dolnej

     Są wydarzenia, które na długo pozostają w pamięci melomanów. Do takich należy z pewnością pierwsza edycja Festiwalu „Viva Polonia! Ku pokrzepieniu serc”. Koncerty odbywały się w Kąśnej Dolnej w Dworze Ignacego Jana Paderewskiego i w Letniej Sali Koncertowej. Organizatorem imprezy było Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, którego dyrektorem jest Pan Łukasz Gaj.
     Chcę dzisiaj powrócić do bardzo uroczystej inauguracji Festiwalu. Gości i artystów powitał Pan dyrektor Łukasz Gaj, który poprosił o zaprezentowanie książki, wydanej z okazji pierwszej edycji festiwalu, a zatytułowanej: „Obrońca wolności” – jej autora Franciszka Pulita. Później rozpoczął się wspaniały koncert w wykonaniu znakomitych artystów: pianistów Krzysztofa Książka i Agnieszki Zahaczewskiej-Książek oraz śpiewaczki Ewy Biegas występującej z pianistą Grzegorzem Biegasem. Wykonawców i twórców utworów, które złożyły się na program koncertu, przybliżyła publiczności w sposób bardzo przystępny i kompetentny Pani Regina Gowarzewska.
     Niezwykle pięknie i uroczyście zabrzmiał na rozpoczęcie koncertu Polonez A-dur op. 40 Fryderyka Chopina w wykonaniu Krzysztofa Książka. Gorąco oklaskiwany był także Album Tatrzańskie op. 12 w wykonaniu Krzysztofa Książka i Agnieszki Zahaczewskiej-Książek. Zachwyciły mnie również, a może przede wszystkim, wspaniałe kreacje pieśni: Ignacego Jana Paderewskiego, Fryderyka Chopina, Witolda Lutosławskiego i Piotra Perkowskiego. Każda pieśń była przepięknym, bardzo osobistym „muzycznym obrazem” malowanym niezwykłej urody głosem sopranowym Ewy Biegas, a doskonałe tło stanowiły dźwięki fortepianu, które często także polemizowały z głosem. Zasiadający przy fortepianie Grzegorz Biegas należy do najlepszych pianistów-kameralistów.
     Skorzystałam z pobytu tak znakomitych artystów w Kąśnej Dolnej i poprosiłam o kilka minut rozmowy, a dzięki temu mogę przedstawić Państwu Ewę i Grzegorza Biegasów. Rozmowę rozpoczęłam od pytania, czy często występują razem.

     Ewa Biegas: Większość koncertów kameralnych, w tym wszystkie recitale pieśniarskie, wykonujemy w miarę możliwości razem. Ta współpraca trwa już od 20-tu lat i sprawia nam przez cały czas ogromną przyjemność.

     Grzegorz Biegas: Poznaliśmy się niedaleko stąd, bo na Konkursie im. Ady Sari w Nowym Sączu. Tam się wszystko zaczęło – i w życiu, i na scenie.

     Zofia Stopińska: Kiedy okazało się, że ma Pani piękny głos, który należy rozwijać?

     E. B.: Mając siedem lat rozpoczęłam naukę gry na skrzypcach. Skończyłam Szkołę Muzyczną w Cieszynie, ale niestety, nie było tam wydziału wokalnego i dlatego podjęłam naukę w Szkole Muzycznej w Gliwicach, gdzie dalej uczyłam się grać na skrzypcach i rozpoczęłam naukę w klasie śpiewu na wydziale wokalnym, oczywiście równolegle uczęszczałam do liceum ogólnokształcącego. Później studiowałam w Akademii Muzycznej w Katowicach oraz w Wiedniu.
Pytała Pani, kiedy zaczęłam myśleć o śpiewaniu. Pamiętam, że podczas lekcji kształcenia słuchu z wielką przyjemnością śpiewałam różne ćwiczenia i nauczycielka tego przedmiotu powiedziała: „Dziecko – ty masz dobry głos, który należy kształcić”. Tak się wszystko zaczęło, z czasem śpiew tak mnie zafascynował, że zrezygnowałam z dalszej nauki gry na skrzypcach.

     Z. S.: Pan Grzegorz Biegas od dziecka marzył, aby być pianistą i z pewnością utwierdzali Pana w tym przekonaniu znakomici pedagodzy, którzy byli wielkimi osobowościami.

     G. B.: Studiując w Akademii Muzycznej w Katowicach trafiłem do wybitnego pianisty i kompozytora prof. Eugeniusza Knapika oraz do najwybitniejszej dla mnie kameralistki prof. Marii Szwajgier-Kułakowskiej. Obydwoje mieli skrajnie różne podejście do muzyki w sensie prowadzenia zajęć i dawania mi „narzędzi”, bo cel był ten sam – jak najlepsze efekty. Wiele tym wspaniałym pedagogom zawdzięczam.

     E. B.: Moimi mistrzami byli także wspaniali pedagodzy: prof. Jan Ballarin i prof. Helena Łazarska. Są to przede wszystkim cudowni ludzie o wielkim sercu i także wybitne osobowości. Prof. Jan Ballarin prowadził mnie zarówno w trakcie nauki w Liceum Muzycznym w Gliwicach, jak i podczas studiów w Akademii Muzycznej w Katowicach. Z prof. Heleną Łazarską pracowałam podczas studiów w Wiedniu. Do dzisiaj pozostaję pod ich pieczą i skrzydłami. Jestem im za wszystko bardzo wdzięczna – zarówno za te lata wczesnej edukacji, jak i za lata już po studiach – do dzisiaj.

     Z. S.: Długa jest lista konkursów, w których Państwo uczestniczyli. Z pewnością udział w konkursach ma wpływ na rozwój uczestników i poszerzenie repertuaru, a czy ma wpływ na dalszą działalność muzyczną?

     E. B.: Znam osoby, które nigdy nie brały udziały w konkursach wokalnych, a zrobiły wielką karierę, natomiast konkursy, z różnych względów, mogą skrócić drogę do obranego celu. Po pierwsze uczestnicy mogą się sprawdzić na polu swej edukacji muzycznej. Jeśli uda się zdobyć jakąś nagrodę albo nawet zostać zauważonym przez jury, to jest możliwość na zdobycie wielu nagród pozaregulaminowych, które dają możliwość kontaktu z różnymi znakomitymi orkiestrami i dyrygentami. Jeśli taki koncert zakończy się sukcesem, najczęściej śpiewak otrzymuje kolejne propozycje i ten „łańcuszek” trwa dalej, a koncerty i przedstawienia w operach są najcudowniejszym bagażem doświadczeń dla młodych artystów. To dają konkursy.

     G. B.: Jestem nieco ostrożniejszy w tej euforii. W obecnych czasach zrobił się już system konkursowy i to, co powinno stanowić clou kształcenia artystycznego, czyli poszukiwanie głębi, prawdy w sztuce, coraz bardziej się zatraca. Bliższe mi są słowa Beli Bartoka, który (wyprzedzając prawie 100 lat tę epokę konkursów), powiedział, że nie będzie brał udziału w konkursach, ponieważ nie jest koniem wyścigowym. Myślę, że w sztuce trudno jest tak jednoznacznie oceniać i stawiać punkty. Moją dewizą jest i zawsze było powiedzenie Pablo Picassa, że jednak w sztuce dwa plus dwa nie zawsze daje liczbę cztery.

     E. B.: To prawda, ale w naszych czasach zawód artysty muzyka obliguje nas do stawania w szranki konkursowe i każde przedstawienie operowe, zanim dojdzie do końcowej realizacji, rozpoczyna się od castingu. Przecież casting jest tak naprawdę konkursem. Pytanie – czy wygrywa go faktycznie najlepsza osoba, ale to już jest temat na inną rozmowę, natomiast konkursy towarzyszyły, towarzyszą i niestety będą towarzyszyć naszemu zawodowi zawsze.

     Z. S.: Z wielką uwagą czytałam Pani notkę biograficzną, ale i tak nie zapamiętałam scen i teatrów operowych w kraju i za granicą oraz tytułów oper i innych dzieł, w wykonaniu których Pani uczestniczyła. Najczęściej występuje Pani na scenach operowych.

     E. B.: Jak najbardziej. To jest jedna z piękniejszych stron naszego zawodu, że możemy poznawać cudowne osoby – myślę o reżyserach, dyrygentach, towarzyszach scenicznych. Możemy być w przepięknych, fantastycznych miejscach, podziwiać świat, obcować z naturą, a przy okazji uprawiać zawód, który się kocha. Często śpiewam repertuar oratoryjny i pieśni, ale opera zajmuje największą część życia artystycznego i moje ukochane role to Butterfly, Tosca czy Tatiana w „Eugeniuszu Onieginie”. Zawsze przynoszą mi wiele satysfakcji i szczęścia scenicznego. Zawsze moim studentom mówię i życzę im z całego serca, żeby mieli wielką radość, i szczęście do poznawania wielu wspaniałych osób w odpowiednim czasie, aby te spotkania zaowocowały ciekawymi propozycjami. Pragnę, aby także oni, wykonując trudny zawód śpiewaka, mieli wiele szczęścia i satysfakcji.

     Z. S.: Działalność Pana Grzegorza skupia się głównie na muzyce kameralnej, która także daje wiele możliwości i satysfakcji.

     G. B.: Już w czasie studiów prof. Knapik widział mnie w roli kameralisty i miał rację. Nie miałem i nie mam odpowiedniej odporności psychicznej, aby być solistą. Wykonywanie muzyki kameralnej nie jest dla mnie jednak żadnym przymusem, wręcz przeciwnie, jestem szczęśliwy występując z innymi artystami, a że przeważa zdecydowanie kameralistyka wokalna, to stało się tak tylko dzięki temu, że poznałem moją żonę. Gdyby ktoś w trakcie studiów powiedział mi, że będę współpracował głównie z wokalistami, to nigdy bym w to nie uwierzył. Jest to bowiem specyficzna współpraca, bo akompaniowanie, czy może lepszym określeniem jest - towarzyszenie wokalistom, wiąże się także z rolą korepetytora, która w Polsce ciągle nie jest określona i właściwie doceniona. W innych krajach są specjalne studia, podczas których pianista uczy się, jak pomóc wokaliście.

     Z. S.: Towarzysząc śpiewakowi trzeba nawet razem z nim oddychać, bo podobno nigdy nie wykonują dokładnie tak samo danego utworu.

     G. B.: To prawda, ale taka jest ich specyfika, bo mają głos „w sobie”, o czym słyszę codziennie rano. Trzeba to po prostu zrozumieć.

     Z. S.: W poprzedniej kadencji był Pan prorektorem Akademii Muzycznej w Katowicach i chyba często brakowało czasu na działalność artystyczną.

     G. B.: Byłem przez dwie kadencje prodziekanem, a przez jedną kadencję prorektorem i myślę, że to chyba wystarczy. W tej chwili praca w szkolnictwie wymaga od nas ogromnej odpowiedzialności, jeżeli decydujemy się na pełnienie jakiejś funkcji. Trzeba przede wszystkim zabiegać o pozyskanie środków na rozwój naukowy i dydaktyczny, a tempo jest ogromne. Zabiera to dużo czasu i energii.

     Z. S.: Występowali już Państwo w Kąśnej Dolnej?

     E. B.: Jak najbardziej. Mieliśmy już przyjemność występować tutaj i z wielką przyjemnością zawsze tu wracamy. Nagroda w Konkursie im. Ignacego Jana Paderewskiego dała nam możliwość poznania całego repertuaru wokalnego tego kompozytora, z którym się nigdy nie rozstaję. Jeśli tylko mam recitale pieśni, zawsze staram się, aby w programie znalazło się kilka pieśni Paderewskiego i śpiewam je z wielką przyjemnością.

     G. B.: Ja byłem na trzech edycjach tego Konkursu i każda zaowocowała nagrodą. Dodatkowo jeszcze Pani Anna Noworzyn i moja żona otrzymały nagrody specjalne za najlepsze wykonanie pieśni Paderewskiego, a to są nobilitujące i zaszczytne nagrody.

     Z. S.: Rozmawiamy 4 listopada – w dniu inauguracji I Festiwalu „Viva Polonia! Ku pokrzepieniu serc”, a 6 listopada przypada kolejna rocznica urodzin Ignacego Jana Paderewskiego, stąd w Dworze, który był kiedyś jego domem, dzisiaj przeważa muzyka tego wielkiego Polaka, pianisty i kompozytora.

     E. B.: Jesteśmy szczęśliwi, że możemy tutaj dzisiaj wystąpić. Widzimy, jak to miejsce wspaniale się rozwija. Myślę, że to za sprawą dyrekcji – Pan Łukasz Gaj stara się uczynić tutaj piękny ośrodek, w którym często rozbrzmiewa muzyka. Myślę, że Paderewski spoglądając z góry uśmiecha się.

     G. B.: Miejsce jest magiczne i musimy o nie bardzo pieczołowicie dbać, bo to jedyny dom Ignacego Jana Paderewskiego, który się zachował. Ciągle mówimy o Paderewskim jako o kompozytorze, a przecież był także wielkim mężem stanu, a jego działalność charytatywna na rzecz Polski i Polaków godna jest najwyższego uznania.

Z panią dr hab. Ewą Biegas, profesorem AM w Instytucie Wokalno – Aktorskim, znakomitą śpiewaczką i z panem dr hab. Grzegorzem Biegasem, profesorem AM Katedry Kameralistyki, wyśmienitym pianistą rozmawiała Zofia Stopińska 4 listopada 2017 roku w Kąśnej Dolnej.

Czas spędzony z orkiestrą był cudowny - mówi Andrzej Guran

     Zofia Stopińska: Bardzo uroczyście świętowano 12 listopada b.r. na Zamku Kazimierzowskim 15-lecie działalności Przemyskiej Orkiestry Kameralnej. Okolicznościowe wystąpienia, obecność znakomitych gości, świetny koncert i radosna atmosfera podczas spotkania towarzyskiego nie były dobrym czasem na dłuższe wywiady, stąd kilka dni później odwiedziłam ponownie Przemyśl, aby porozmawiać z Panem Andrzejem Guranem – skrzypkiem, altowiolistą, dyrygentem i pedagogiem oraz animatorem życia muzycznego w tym mieście. Przemyska Orkiestra Kameralna powstała w 2002 roku, działał już wówczas Przemyski Kwartet Smyczkowy, a Pan był głównym inicjatorem i założycielem tych zespołów. Od pomysłu do realizacji często mija sporo czasu.

     Andrzej Guran: Jeszcze w czasach studenckich i w pierwszych latach pracy w Krakowie, kiedy „posmakowałem” grania w zespołach kameralnych i dyrygowania chórami, postanowiłem udzielać się w tych nurtach muzyki w rodzinnym Przemyślu. W latach 70-tych, kiedy tu powróciłem, takiej możliwości nie było. Udzielałem się prowadząc Chór Towarzystwa Muzycznego, chór Szkoły Muzycznej i pracowałem jako nauczyciel tej szkoły. Później przez 10 lat pracowałem za granicą i kiedy znowu wróciłem do Przemyśla, bardzo mi doskwierał głód kontaktu z muzyką żywą i dlatego założyłem kwartet smyczkowy. Namówiłem dwie skrzypaczki, moje byłe uczennice - Panią Magdalenę Betleję i Panią Małgorzatę Kopańską, poprosiłem młodą wiolonczelistkę Magdalenę Jarosz, a ja postanowiłem grać na altówce. Tak powstał Przemyski Kwartet Smyczkowy, a w tym składzie graliśmy do niedawna od 2000 roku.
     Marzyłem także o orkiestrze smyczkowej, niedługo potem, dzięki staraniom Pana Bogusława Danielaka - ówczesnego dyrektora Miejskiego Ośrodka Kultury w Przemyślu, otrzymałem taką szansę i postanowiłem natychmiast ją wykorzystać. Zebrałem grono muzyków, zaczęliśmy pracować intensywnie i wkrótce nasz poziom był na tyle dobry, że mogliśmy zapraszać do współpracy bardzo dobrych, znanych i uznanych muzyków.

     Orkiestrę tworzyli głównie muzycy, którzy byli nauczycielami przemyskiej Szkoły Muzycznej.

     Tak, byli to nauczyciele i wyróżniający się uczniowie oraz absolwenci – studenci akademii muzycznych, którzy przyjeżdżali na weekendy, aby odwiedzić rodziny i chętnie z nami muzykowali. Wielką nobilitacją dla muzyków, którzy tworzyli orkiestrę, była możliwość występu ze wspaniałymi muzykami, bo przecież grali z nami: skrzypkowie Piotr Tarcholik i Bartosz Bryła, wiolonczeliści Tomasz Strahl i Zdzisław Łapiński oraz dyrygent Stanisław Krawczyński. Wspaniali soliści występując z nami także bardzo nam pomagali i wiele się od nich nauczyliśmy.

     Pamięta Pan program pierwszego koncertu?

     Pamiętam, że podczas pierwszego koncertu zespołu o nazwie Przemyska Orkiestra Kameralna graliśmy m.in. Serenadę na smyczki Piotra Czajkowskiego. Ponieważ ta piękna Serenada jest niesamowicie wymagającym utworem dla każdego zespołu kameralnego, a w naszym przypadku – kiedy większość muzyków tworzących powstającą orkiestrę miała niewielkie lub żadne doświadczenie gry kameralnej - stanowiło to dla nas olbrzymie wyzwanie. Stąd też pracowaliśmy nad programem niezwykle solidnie spotykając się niemal codziennie. Przygotowaliśmy tę Serenadę chyba przyzwoicie, bo przyjęcie publiczności było gorące i zachęcające do dalszej pracy. Później już programy proponowali nam muzycy prowadzący Orkiestrę od pulpitu, którzy mieli świadomość, że jesteśmy początkującym zespołem i trzeba w czasie prób poświęcić sporo czasu na pracę dydaktyczną.

     Pamiętam, że po kilku udanych koncertach poproszono mnie o wywiad dla prasy lokalnej, w którym mówiłem m.in. o pracy, o oczekiwaniach, o trudnościach, o planach zespołu, a całość podsumowałem „... że musimy zacząć wspólnie oddychać, tworząc w ten sposób sprawny, świetnie rozumiejący się zespół...”. Pracując bez dyrygenta pod kierunkiem koncertmistrza, jest to niezwykle istotne. Ponieważ oddychaliśmy i oddychamy wspólnie, odnosiliśmy sukcesy.

     Od kilkunastu lat pierwszym skrzypkiem i dyrygentem oraz szefem artystycznym Przemyskiej Orkiestry Kameralnej jest Piotr Tarcholik – wyśmienity skrzypek, solista, kameralista i koncertmistrz.

     Tak, Piotr Tarcholik pochodzi z Jarosławia i kiedyś kształcił się w przemyskiej Szkole Muzycznej, a ja byłem jego nauczycielem. Nasza znajomość przerodziła się później w przyjaźń. Wiedziałem, że jest osobą bardzo utalentowaną, na bieżąco śledziłem jego osiągnięcia i artystyczną drogę jako koncertmistrza Sinfonii Varsovii, a później Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach i dlatego postanowiłem, za zgodą pozostałych muzyków, poprosić Piotra o stałą opiekę i poprowadzenie Przemyskiej Orkiestry Kameralnej. Byliśmy szczęśliwi, że zgodził się i rozpoczęła się bardzo owocna współpraca, dzięki której wiele się nauczyliśmy i graliśmy coraz lepiej. Proponował nam cudowne programy i mieliśmy ogromną satysfakcję grając je. Powiem nieskromnie, że byłem dumny z tych koncertów i jednocześnie szczęśliwy, że mogłem uczestniczyć w nich jako wykonawca.

     Jestem przekonana, że wysoki poziom zespołu można osiągnąć dzięki umiejętnościom wszystkich muzyków, którzy go tworzą i którzy, jak Pan już powiedział, potrafią wspólnie oddychać tworząc muzykę. Uważam jednak, że ogromne znaczenie ma także dobra atmosfera panująca w zespole. Wam się udało przez piętnaście lat pracować w dobrej atmosferze.

     Będąc muzykiem grałem w różnych zespołach i zazwyczaj praca przebiegała harmonijnie, ale z atmosferą różnie bywało. Jestem dumny, że w Przemyskiej Orkiestrze Kameralnej od samego początku panowała bardzo dobra atmosfera. Zawsze po koncercie chcemy się spotkać, aby jeszcze porozmawiać i czekamy na następne spotkania, próby i koncerty. Ważne są także dyscyplina i skupienie panujące podczas przygotowań do koncertów. Wszyscy jesteśmy zaprzyjaźnieni i kontaktujemy się również w czasie, gdy nie ma koncertów. To jest chyba najcenniejsze.

     Koncert Jubileuszowy był jednocześnie bardzo uroczystym pożegnaniem Pana. Będąc czynnym muzykiem, postanowił Pan jednak rozstać się z zespołem, który - nie bójmy się tego stwierdzenia - jest pana dzieckiem. Dlaczego podjął Pan taką decyzję?

     Przychodzi taki czas, że należy coś zmienić z swoim życiu – znaleźć czas dla siebie. Postanowiłem przejść na emeryturę, ale pozostaję nadal czynnym pedagogiem. Mimo iż Miasto w ostatnich latach organizuje coraz mniej koncertów ( 2016 rok - dwa koncerty, 2017 rok – dwa koncerty i koncert jubileuszowy ) nie mam czasu na regularny udział w próbach orkiestry.
     Pracuję obecnie w dwóch szkołach muzycznych, co wypełnia mi czas przez 5 dni w tygodniu od 8:00 do późnych godzin wieczornych, a mam przecież własne życie i Rodzinę, której chciałbym poświęcić trochę czasu. Jest jeszcze Przemyski Chór Kameralny działający przy Towarzystwie Muzycznym, z którym systematycznie spotykam się na próbach i często koncertujemy już od ponad 10-ciu lat! Podkreślę jeszcze raz, że nie zrywam kontaktu z zespołem. Chętnie spotykamy się, zapraszamy, będę uczestniczył w koncertach i gorąco ich oklaskiwał.

     Z pewnością będzie Panu brakować wspólnych prób i emocji, które towarzyszą muzykom w czasie koncertu.

     Z pewnością, ale będę zawsze przychodził na koncerty, gorąco oklaskiwał moich kolegów i cieszył się z ich sukcesów.

     Podczas uroczystego Koncertu Jubileuszowego Przemyskiej Orkiestry Kameralnej dziękowano Panu za pasję, talent, poświęcenie i ogromną pracę, jaką wykonał Pan tworząc ten zespół i grając w nim przez 15. lat. Widać było, że jest Pan wzruszony i szczęśliwy.

     Byłem bardzo szczęśliwy i wzruszony, ale przede wszystkim byłem zaskoczony, bo to była dla mnie wielka niespodzianka. Wszystko zostało utrzymane w tajemnicy przede mną. Owszem, obiecałem, że przyjdę na koncert, ale nawet przez chwilę nie pomyślałem, że będę się żegnał tak oficjalnie z orkiestrą, bo nadal czuję się z nią związany. Dziękuję wszystkim za tyle pochwał i miłych słów pod moim adresem. Czas spędzony z orkiestrą był cudowny, podobnie jak słowa pożegnania i wszystkie miłe niespodzianki, które członkowie zespołu dla mnie przygotowali.

Z Panem Andrzejem Guranem - skrzypkiem, altowiolistą, dyrygentem i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 16 listopada 2017 roku w Przemyślu.

Wkrótce napiszę więcej o tradycjach koncertowania zespołowego w Przemyślu i działalności Przemyskiej Orkiestry Kameralnej, która niedawno świętowała 15-lecie działalności.

Będąc dyrygentem można robić wiele ciekawych rzeczy

     Zofia Stopińska: Z dyrygentem Panem Jakubem Chrenowiczem chcemy Państwa zaprosić na wspaniały koncert do Filharmonii Podkarpackiej. Program wypełnią tylko dwa dzieła.

     Jakub Chrenowicz: To będą dwie bardzo interesujące i różniące się kompozycje. Zacznę od części drugiej wieczoru, podczas której będziemy przywoływać nastrój zimowy, ponieważ za oknem mamy ciągle kilka stopni w plusie, więc będziemy zimę kreować muzyką bardzo rzadko grywanej I Symfonii Piotra Czajkowskiego. Pierwsze trzy symfonie wielkiego kompozytora nie weszły na stałe do repertuaru. Wykonywane są najczęściej czwarta, piąta i szósta, ale pierwsza, druga i trzecia – to są bardzo interesujące kompozycje i właśnie Symfonia g-moll „Zimowe marzenia” zabrzmi w drugiej części koncertu. Zachowały się zapisane wypowiedzi Czajkowskiego, że wprawdzie nie jest to kompozycja doskonała pod względem warsztatowym, to jest w niej „cały on” i to prawda, bo to jest prawdziwy Czajkowski. Formalnie może trudno porównywać to dzieło z innymi, późniejszymi kompozycjami, niemniej jednak duch Czajkowskiego, piękno jego fraz i tematów, nastrojowość i malarskość tej muzyki, w szczególnej odsłonie programowości XIX-wiecznej, bo to jest symfonia z tytułem i podtytuły mają dwie pierwsze części. Jestem szczęśliwy, że będę dyrygował I Symfonią Piotra Czajkowskiego i cieszę się, że rzeszowska publiczność będzie go mogła usłyszeć.
     W pierwszej części koncertu będzie gwiazda – Pani Katarzyna Duda, która wykona słynny II Koncert „La Campanella”, czyli „Dzwonek” Niccolo Paganiniego, gdzie w części trzeciej ten dzwonek się odzywa. To zupełnie inne dzieło, idiom wirtuozerii skrzypcowej najwyższej próby technicznej, bo trzeba pamiętać, że Paganini stworzył go dla siebie. Jak w wielu instrumentalnych dziełach włoskich twórców z tego okresu słychać w tym koncercie wpływy włoskiej opery. Pani Katarzyna Duda to wspaniała solistka-wirtuoz znana z mistrzowskich kreacji tej kompozycji.
Program piątkowego wieczoru jest bardzo zróżnicowany i piękny.

     Należy Pan do grona młodych dyrygentów, działających intensywnie od kilku lat, a wcześniej odbył Pan gruntowne studia dyrygenckie Akademii Muzycznej w Poznaniu i za granicą.

     To były w zasadzie równoległe studia. Ukończyłem Akademię Muzyczną w Poznaniu, u Pana prof. Jerzego Salwarowskiego studiowałem przez pięć lat, ale równocześnie jeździłem do Sieny, gdzie w słynnej Accademia Musicale Chigiana studiowałem pod kierunkiem wybitnego włoskiego dyrygenta Gianluigiego Gelmettiego, spędziłem kilka miesięcy we Frankfurcie nad Menem w ramach programu LLP-Erasmus, kształciłem się w Hochschule fϋr Musik und Darstellende Kunst. Po studiach „przyszła” asystentura u dyrektora Antoniego Wita w Filharmonii Narodowej w Warszawie, czyli bardzo ważny okres, który mnie ukształtował.

     Wtedy też rozpoczął Pan występy z orkiestrami symfonicznymi i od 2010 roku poczynając, każdy kolejny rok przynosił ważne wydarzenia, dzięki którym był Pan zauważany przez organizatorów życia muzycznego oraz gorąco oklaskiwany przez publiczność.

     Faktycznie, tak się szczęśliwie wszystko układało. Najpierw był to debiut w Filharmonii Narodowej, a później z innymi zespołami, m. in. z Sinfonią Varsovią, Polską Orkiestrą Radiową, a wkrótce zadebiutowałem w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie, gdzie w Polskim Balecie Narodowym – świetnym zespole Krzysztofa Pastora powierzono mi kierownictwo muzyczne „Opowieści biblijnych”. Później dyrygowałem coraz więcej w warszawskim Teatrze Wielkim – prowadziłem przedstawienia opery „Straszny Dwór” Stanisława Moniuszki, a także dyrygowałem spektaklami baletowymi „Święta wiosny” Igora Strawińskiego w różnych inscenizacjach. Ponad dwa lata temu miałem w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej kolejną premierę spektaklu „Casanova w Warszawie”, gdzie byłem kierownikiem muzycznym i autorem koncepcji muzycznej – ułożyliśmy to wspólnie z reżyserem Krzysztofem Pastorem i autorem libretta Pawłem Chynowskim – libretto osnute wokół pamiętników Casanovy ilustrowane jest muzyką Mozarta.
     Rozpocząłem także pracę dydaktyczną w Akademii Muzycznej w Poznaniu i w ubiegłym roku na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie otrzymałem tytuł doktora, promotorem doktoratu był prof. Antoni Wit.
Sezon, który jeszcze trwa, także przyniósł nowe wyzwania w mojej działalności, z których bardzo się cieszę, bo zostałem pierwszym dyrygentem w Filharmonii im. Stanisława Moniuszki w Koszalinie, a także kierownikiem Orkiestry Akademii Muzycznej w Poznaniu. To zupełnie inna specyfika pracy, dzięki której nabywam wiele nowych doświadczeń.

      Dlatego pewnie najczęściej ostatnio przebywa Pan w północnych i centralnych rejonach Polski.

     Czy ja wiem? W Rzeszowie spotykam się z Państwem co sezon. Chcę podkreślić, ze bardzo lubię tutaj wracać, cenię sobie Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej, bo jest to bardzo dobry zespół, i salę koncertową – jedną z najsłynniejszych w Polsce oraz rzeszowską publiczność. W Filharmonii Krakowskiej oraz na Akademii Muzycznej w Krakowie także będę w tym sezonie dyrygował, a także we Wrocławiu mam bardzo dobre relacje artystyczne z Operą Wrocławską. Może ma Pani trochę racji, bo jednak częściej jestem w rodzinnym Poznaniu, Bydgoszczy, no i co miesiąc przygotowuję koncert w Koszalinie, ale to tylko statystyka.

     Czy w sposób znaczący wpłynęła na Pana działalność ubiegłoroczna Teatralna Nagroda Muzyczna im. Jana Kiepury w kategorii Najlepszy Dyrygent?

     Trudno powiedzieć jednoznacznie, ale to było bardzo miłe wyróżnienie. Pamiętam, że nie mogłem odebrać osobiście tej nagrody, bo byłem wówczas w Rzeszowie, ale chwalę się tą nagrodą i bardzo mi miło, że Pani o niej wspomniała.

     Dyryguje Pan koncertami symfonicznymi, spektaklami operowymi, baletowymi i dzięki temu może Pan wszystkie zdobyte doświadczenia przekazywać studentom Katedry Dyrygentury Symfoniczno-Operowej w Akademii Muzycznej w Poznaniu.

     Rzeczywiście, nasi studenci mają także zajęcia z dyrygentury operowej i to są zajęcia o innej specyfice, bo jest także praca z wokalistami. Ja także kończyłem takie studia. Cieszę się, że jako dyrygent mogę działać w kilku obszarach, bo interesuje mnie wszystko, o czym już wspominaliśmy, a także muzyka kameralna, czyli prowadzenie orkiestr kameralnych, czy współczesne zespoły kameralne. W tym roku współpracowałem z cieszącym się coraz większą sławą poznańskim zespołem Sepia Ensemble. To jest kilkunastoosobowy zespół powołany, by grać muzykę najnowszą i byliśmy z Sepią Ensemble w Wiedniu, gdzie na 200-lecie uczelni muzycznej w Wiedniu wykonywaliśmy utwory Poznaniaków i kompozytorów wiedeńskich. Dyryguję także Elbląską Orkiestrą Kameralną czy Capella Bydgostiensis, którą bardzo cenię i serdecznie pozdrawiam. Koncertów symfonicznych mam ostatnio najwięcej, ale nagrodę otrzymałem za szeroką działalność baletową, bo prowadziłem spektakle w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej, Teatrze Wielkim w Łodzi oraz we Wrocławiu. Najrzadziej dyryguję ostatnio przedstawieniami operowymi, a kiedyś prowadziłem także spektakle operetkowe – było to w czasach, kiedy istniał Gliwicki Teatr Muzyczny i dyrygowałem tam „Zemstą nietoperza”. To był świetny teatr – wielka szkoda, że został zlikwidowany.
     Coraz bardziej pochłania mnie pedagogika – praca ze studentami dyrygentury, z orkiestrą akademicką, z zespołami, które powołują studenci oddolnie przez koła naukowe. Będąc dyrygentem można naprawdę robić wiele ciekawych rzeczy i bardzo się cieszę, że mogę tak szeroko działać.

     Ciekawa jestem, czy studenci klasy dyrygentury mają możliwość prowadzić orkiestrę albo spektakl operowy, czy jest to wyłącznie praca z dwoma fortepianami.

     Poznańska Katedra Dyrygentury od kilku lat bardzo dba o to i już są owoce tego, żeby nasi studenci poza tą pracą przy dwóch fortepianach, która jest bardzo ważna, bo robi się wówczas wiele technicznych rzeczy, ale ona absolutnie nie zastąpi kontaktu z żywym organizmem, jakim jest orkiestra i nawiązaliśmy współpracę z Filharmonia Dolnośląską w Jelenie Górze. Nasi studenci kilka razy w semestrze jeżdżą tam, żeby pracować z orkiestrą cały dzień, za każdym razem inny wykładowca z nimi jedzie. Jest też przedmiot, który ja prowadzę w Poznaniu i jest moim „oczkiem w głowie”, nazywamy to – orkiestra fakultatywna. Jest to orkiestra symfoniczna złożona ze studentów, która służy sześć razy w semestrze studentom dyrygentury po to, aby mogli z tym zespołem „przerobić” też repertuar klasyczny. Jest też orkiestra Koła Naukowego, którego jestem opiekunem, tą orkiestrą ja dyryguję raz w roku akademickim, a w tym roku mamy dwa koncerty dyrygowane przez studentów dyrygentury – nasi najlepsi studenci mogą z tą orkiestrą występować. W Poznaniu jest coraz więcej możliwości pracy z orkiestrami i bardzo się cieszymy, bo to jest podstawa w kształceniu młodych dyrygentów.

     Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok – długo Pan będzie świętował?

     Święta spędzę z najbliższymi, ale w okresie sylwestrowym będę pracował w Filharmonii Poznańskiej, gdzie 31 grudnia będę dyrygował koncertem sylwestrowym. Później jadę „do siebie”, czyli do Filharmonii Koszalińskiej, gdzie jest tradycja koncertów wiedeńskich i orkiestra będzie grać pod moją batutą trzy koncerty złożone wyłącznie z muzyki rodziny Straussów. W lutym będziemy utrzymywać nastrój karnawałowy, bo odbędą się dwa wieczory operowo-operetkowe ze wspaniałymi solistami Iwoną Sochą i Tomaszem Kukiem. Jak już wspominałem, będę co miesiąc w Filharmonii Koszalińskiej. Mamy tam wspaniałą salę, która ma zaledwie kilka lat, ale ta sala jest zawsze pełna. Jest to 100-tysięczne miasto, gdzie trudno kupić bilet do Filharmonii i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Pracujemy z Orkiestrą bardzo ciężko, ale w dobrej atmosferze i mamy dobre koncerty oraz świetnych solistów. Starczy, jeśli wymienię, że w drugiej połowie sezonu wystąpią w Filharmonii Koszalińskiej m.in.: Piotr Paleczny, Jakub Jakowicz, Dariusz Stachura i Olga Pasiecznik.

     Optymistycznie kończymy spotkanie przed koncertem w Filharmonii Podkarpackiej.

     Bardzo dziękuję. Zapraszam Państwa serdecznie jutro do Filharmonii Podkarpackiej. Koncert rozpocznie się o 19:00.

Z dr Jakubem Chrenowiczem – świetnym dyrygentem młodego pokolenia i adiunktem w Katedrze Dyrygentury Symfoniczno – Operowej w Akademii Muzycznej im. I. J. Paderewskiego w Poznaniu rozmawiała Zofia Stopińska 14 grudnia 2017 roku w Filharmonii Podkarpackiej.

Bach jest człowiekiem, który został posypany pyłem gwiezdnym

     „Od Bacha do gwiazd” – tak zatytułowane zostało spotkanie z ks. prof. Michałem Hellerem i prof. Krzysztofem Jakowiczem, które zainaugurowało cykl interdyscyplinarnych wykładów „Wielkie pytania w nauce i kulturze” organizowanych przez Wyższą Szkołę Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie.

Spotkanie przybliżały następujące słowa ks. prof. Michała Hellera zamieszczone na afiszu:
„Wszechświat jest symfonią.
Muzyki nauczyliśmy się od Wszechświata.
Już starożytni Grecy wsłuchiwali się w muzykę wyższych sfer i usiłowali odtworzyć partyturę Kosmosu.
Dziś wsłuchujemy się w Wszechświat przy pomocy radioteleskopów, teleskopów orbitalnych i technologicznie wyrafinowanych misji kosmicznych.
W wielu zaskakujących szczegółach złamaliśmy partyturę Kosmosu
Jaka to partytura?
- A Bach?
- A Bach to mistrz partytury. Na czym polegają podobieństwa i różnice między partyturami pisanymi przez Bacha i partyturą Kosmosu?
Posłuchamy Bacha i postaramy się podsłuchać Kosmos.”

     12 grudnia 2017 roku sala koncertowa Filharmonii Podkarpackiej wypełniona była po brzegi publicznością, wśród której byli włodarze miasta i regionu, przedstawiciele rzeszowskich uczelni oraz świata biznesu. Wydarzenie otworzył dr Wergiliusz Gołąbek – Rektor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie. Niezwykle interesującemu wykładowi ks. prof. Michała Hellera towarzyszyła muzyka Johanna Sebastiana Bacha w mistrzowskich kreacjach Krzysztofa Jakowicza.
Zabrzmiały kolejno: Adagio i Fuga z Sonaty nr 1 g-moll, Chaconne z Partity nr 2 d-moll oraz Corrente i Double z Partity nr 1 h-moll.
     Druga część spotkania miała formę interaktywną. Pytania mogła zadawać publiczność, a moderatorem tej części był pan Wojciech Bonowicz – poeta, redaktor i felietonista „Tygodnika Powszechnego.
     Podczas wydarzenia można było nabyć publikacje Wydawnictwa Copernicus Center Press oraz płyty CD z nagraniami prof. Krzysztofa Jakowicza. Po wykładzie wiele osób skorzystało z możliwości zdobycia autografów i dedykacji Mistrzów.

     Przed spotkaniem, specjalnie dla „Klasyki na Podkarpaciu” wywiadu udzielił mi jeden z najwybitniejszych skrzypków naszych czasów – prof. Krzysztof Jakowicz.

     Zofia Stopińska: Czy pamięta Pan, kiedy po raz pierwszy sięgnął Pan po utwory Johanna Sebastiana Bacha przeznaczone na skrzypce solo?

     Krzysztof Jakowicz: Z pewnością grałem niewielkie fragmenty któregoś z dzieł w Liceum Muzycznym, przypominam sobie Presto z Sonaty g-moll, ale tak naprawdę dopiero podczas studiów w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie zacząłem grać utwory Johanna Sebastiana Bacha przeznaczone na skrzypce solo. Pamiętam taki okres, że grało się Bacha zupełnie inaczej niż dzisiaj. Akordy trójdźwiękowe wykonywało się razem, natomiast cztery dźwięki się dzieliło. Później przez wiele lat poszukiwań, doszedłem do wniosku, że właściwie należy wyjść od struktury Bacha, od tego w jaki sposób zbudowane są jego dzieła i wówczas te akordy można łączyć, można grać arpeggio, zwłaszcza w fugach muszą być słyszalne tematy, a sprawa akordów wynika ze sposobu linearnego prowadzenia głosu, ale do tego dochodzi się dosyć długo.
     Potem był taki okres, kiedy zaczęto grać Bacha na „tak zwanych” instrumentach historycznych. Ja tej nazwy specjalnie nie lubię, zresztą z instrumentami historycznymi bywa różnie, ale zacząłem w ten sposób zgłębiać Bacha. Teraz jestem na etapie coraz większego zachwytu nad Bachem, ponieważ jest to muzyka absolutna, poza tym w pewnym sensie transcendentalna. Jeśli popatrzymy na partytury Sonat i Partit to widzimy, że Bach pisał je bez żadnych skreśleń, tak jakby ktoś mu dyktował. To jest niesamowite. Dla mnie Bach jest człowiekiem, który został posypany pyłem gwiezdnym. Jeśli ktoś wierzy, to Duch Święty nad nim się uniósł. Jest to jeden z tych wybrańców, którzy powinni być wzorem i drogowskazem dla nas wszystkich, a dla muzyków w szczególności. Dlatego Bach jest dla mnie w tej chwili punktem odniesienia.

     Znam dwa komplety Sonat i Partit Johanna Sebastiana Bacha w Pana wykonaniu, a nagrania pochodzą z dwóch różnych okresów działalności artystycznej.

     Pierwszy znajduje się w archiwach Polskiego Radia i został on utrwalony w Kościele Ojców Paulinów. Utwory brzmią monumentalnie i są grane w wolnych tempach, a wszystko zależne było od akustyki, bo długi pogłos nie pozwalał na szybkie tempa, poza tym podczas nagrań temperatura we wnętrzu kościoła nie przekraczała 10 stopni Celsjusza i prawie po każdej części trzeba było rozgrzewać dłonie. Był to taki okres, kiedy raczej grawitowałem w stronę pierwszego mojego spojrzenia na Bacha „monumentalnego”. Drugi komplet bachowskich Partit i Suit został nagrany w Kościele Świętego Marcina w Krakowie. To jest zupełnie inne nagranie, według mnie bliższe Bacha. Dwa lata temu nagrałem jeszcze raz cały komplet w Sali Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach. Nagranie jest bardzo dobre, ale uważam, że jednak Bacha powinno się grać we wnętrzach świątyń, ale nie za dużych i z inspirującą architekturą. Nie ukrywam, że najbardziej inspiruje mnie obecność ludzi i granie we wnętrzu, które ma jakąś osobowość. Sala w Lusławicach jest piękna i ma wspaniałą akustykę, ale jest trochę bezosobowa i duża. Trudno w niej znaleźć pewną intymność potrzebną do muzyki Bacha. Prawdopodobnie nie wydam tej wersji, ale jestem spokojny, bo jest już dostępna jedna, która cieszy się uznaniem. Niedawno jeden z krytyków napisał, że jest to „wspaniały Bach”. Bardzo się cieszę, że ten album się podoba, ale to mnie nie uspakaja, a jedynie mobilizuje do dalszego działania.

     W Rzeszowie usłyszymy utwory Bacha na skrzypce solo, podczas spotkania „Od Bacha do gwiazd”.

     To jest nadzwyczajne. Kiedy się dowiedziałem, że spotkam się z ks. prof. Michałem Hellerem, zacząłem czytać jego dzieła i muszę się przyznać, że mniej więcej 95 % z tego co pisze nie rozumiem, ale niewątpliwie te 5%, które rozumiem jest bliskie mojemu sercu. Bliski mi jest także fakt, że Ksiądz Profesor jest pasjonatem tego co robi. Proszę popatrzeć na plakat na którym jego oblicze jest promieniujące i jaśniejące radością, a moja twarz z tyłu jest skupiona na graniu i na ciągłym poszukiwaniu. Postać Księdza Profesora jest niezwykła, bo to co robi jest niezwykłe i to co nam uświadamia jest nadzwyczajne. Na co dzień nie zastanawiamy się, że Wszechświat jest niesłychanie skomplikowany, i że trwa 16 miliardów lat co najmniej.
     Niedawno miałem mały zabieg chirurgiczny w szpitalu po którym musiałem leżeć godzinę, może półtorej i chyba po dziesięciu minutach czas zaczął mi się strasznie dłużyć, a proszono mnie, żebym nieruchomo leżał. Wówczas przypomniałem sobie zdanie Księdza Profesora, że nasz Wszechświat trwa 16 miliardów lat – pomyślałem wówczas – leżę najwyżej kilkanaście minut, a będę mógł wstać za około godzinę, cóż to jest w stosunku do Wszechświata? Uspokoiłem się natychmiast.

     Przyszła mi taka myśl do głowy, że wszyscy, którzy aspirują do tego, żeby być politykami, powinni przez dwa tygodnie czytać dzieła Księdza Profesora i pograć, albo tylko asystowali przy pracy muzyka grającego Bacha, który jest niewątpliwie wytworem Kosmosu i jednym z dowodów na to, że ten porządek we Wszechświecie jest. Bach jest kompozytorem u którego jest niesłychany porządek - zresztą specjalnie na zakończenie spotkania wybrałem dwie części z Partity h-moll Corrente i Doublé, czyli taniec i jego wariacje. Każda z tych części ma tylko 80 taktów. Nie sadzę, że Johann Sebastian Bach to wyliczał, jemu to wyszło z kompozycji, z tych matematycznych zależności. Podobnie jak czytam dzieła ks. prof. Michała Hellera, to pomimo, że wielu rzeczy nie rozumiem, ale rozumiem te zależności, i podziwiam, zachwycam się tym faktem, że są tacy ludzie (w mniejszości niestety, teoretycznie nie mający racji, bo wmawia się nam, że większość ma rację), którzy mają pasję dążenia do odkrywania świata, do odkrywania coraz to nowych wartości, coraz to nowych sfer. To jest absolutnie fascynujące, cudowne i świadczące o tym, że działa jakaś siła w sposób zapewne przemyślany, jest to coś niepojętego, co trudno nam uchwycić. Tym bardziej jest to zachwycające, że taką dziedziną zajmuje się ksiądz, teolog, kosmolog Michał Heller. Poza tym taka lektura, przebywanie wokół myśli Księdza Profesora, pozwala także na to, żeby nasze sprawy doczesne, te które nas dotyczą na co dzień, aby one znalazły miejsce w naszym myśleniu, w naszej hierarchii. Okazuje się, że nasze problemy są w zasadzie wymyślone, stwarzane przez szarą codzienność, natomiast jak się troszeczkę uniesiemy nad naszą Ziemię, to widzimy zupełnie inna perspektywę i pokazuje ją nam ks. Heller.

     Powiedział Pan, że ciągle przez poszukiwanie i pracę nad sobą możemy się doskonalić.

     Możemy ze sobą konkurować, albo doskonalić siebie w imię takiego prostego faktu, że ciągle występujemy przed ludźmi i trzeba im dawać to co mamy najlepszego w danym dniu. Dziennikarze często zadają mi pytanie, który mój koncert był najważniejszy – odpowiadam wówczas – ten, który za chwilę będę grać, niezależnie od tego czy to jest Zalesie Górne, Paryż, Warszawa, czy Rzeszów. Traktuję swój zawód z największą powagą, też z zachwytem, bo wciąż mnie to pasjonuje, a jednocześnie mam wielki szacunek dla tych, którzy przychodzą na koncert, zwłaszcza dla tych, którzy przychodzą po raz pierwszy, bo może się zdarzyć, że przyjdą po raz ostatni, a ja bym chciał, żeby przychodzili często i mieli stały kontakt z geniuszami, których próbujemy im pokazywać, grając, w tym przypadku na skrzypcach, zaznajamiać ich z dziełami wielkich twórców, którzy pisali je z potrzeby serca.

     W bieżącym roku mija 250 lat od śmierci Georga Philippa Telemanna, działającego w tym samym czasie co Johann Sebastian Bach. W kilku miejscach grałem ostatnio fragmenty dzieł Telemanna na bis. Dla mnie jest to muzyka równie wielka i syntetyczna jak utwory Bacha, bo jest niesłychanie prosta w rozumieniu, w przekazie, w harmonii. Na ogół prezentuję części fantazji. Są one krótkie, zwięzłe, ale zawierają bardzo dużo treści, głębi i ludzie to natychmiast odbierają. Często są zaskoczeni, bo słyszą nazwisko Telelmann po raz pierwszy w życiu. Daje mi to wiele radości i satysfakcji, ale jestem przekonany, że satysfakcję z tego ci się robi można mieć w każdym zawodzie. Spotykam znakomitego piekarza, którego pieczywo jest doskonałe, chrupiące, cudownie pachnące i mówię mu; ...jedząc pana wypieki marzę o tym, że jutro przyjdę i będę jadł równie wspaniałe... Uśmiech na twarzy tego człowieka świadczy o wielkiej radości. Nie musi to być artystyczne dzieło, bo każdy z nas ma do spełnienia jakąś funkcję na Ziemi i jeśli robimy coś z pasją, chcemy, żeby ten który skosztuje naszego produktu, ubierze płaszcz, włoży buty - był zadowolony, to musimy pracować z pasją. Podam jeszcze jeden przykład. Mam szewca, którzy działa w Warszawie i nazywa się Skrzypek i jak się przynosi do niego wygodne ale już stare buty, to on mówi z zapałem i błyskiem w oczach – to nic nie szkodzi, zrobimy tak, że będą wyglądały jak nowe. Powiedziałem kiedyś o moim panu Skrzypku – szewcu, który ma swój zakład na Nowym Świecie, w wywiadzie radiowym. Słyszał to ktoś z jego znajomych i powiedział mu o tym. Jak przyszedłem z kolejnymi butami, zwrócił się do mnie z prośbą: „....słyszałem, że pan o mnie mówił, czy mógłby mi pan zdobyć nagranie z tym wywiadem?”. Nie wynikało to z próżności, tylko człowiek zawsze chciałby być świadom akceptacji innych ludzi dla tego co robi. Potwierdzenia, że to jest innym potrzebne i oni to doceniają. Wielu z nas uważa, że nam się wszystko należy, ale ja sądzę, że mi się nic nie należy i muszę najpierw zapracować na akceptację i uznanie innych. To jedyna recepta na to, żeby być szczęśliwym na tym świecie i pamiętać o tym, że Wszechświat istnieje już 16 miliardów lat.

     Pana słowa mogą stanowić dobre zakończenie rozmowy, ale mamy jeszcze trochę czasu i będę ja kontynuować. Charakteryzuje Pana ogromna ciekawość świata i niezwykła ciekawość muzyki, stąd nie tylko Bach i Telemann, nie tylko mistrzowie baroku, ale muzyka różnych epok i różne jej gatunki Pana fascynują. Dzisiaj w Rzeszowie gra Pan utwory Johanna Sebastiana Bacha, ale 1 stycznia 2018 roku wystąpi Pan w towarzyszeniem orkiestry w Tychach z zupełnie innym programem.

     Tak, będę grał stare tanga. Przed laty, jak byłem uczniem liceum, mówiono mi, że nadaję się tylko do wirtuozowskich „kawałków”. Później okazało się, że Mozart jest moim znakiem firmowym i bardzo długo grałem koncerty skrzypcowe tego kompozytora. Mam bardzo piękną dedykację od prof. Josefa Gingolda, a nikt nie mówił, że nadaję się do Bacha. To wynika chyba z faktu, że zostałem tak nauczony, że jeśli cokolwiek gram - niezależnie od tego czy to jest: Bach, Sarasate, czy to jest tango – to w tym momencie to jest najlepszy utwór jaki został napisany na świecie. To mi wciąż towarzyszy i dlatego z równym przejęciem gram Bacha, co będę w tym tygodniu grał w Zielonej Górze Koncert skrzypcowy Mendelssohna. W momencie wykonywania utworu, należy się wyłączyć z wartościowania, bo muszę być przekonany, że to co gram dzisiaj, jest najlepszym utworem jaki kiedykolwiek został napisany. Mam kolegów, którzy nieraz zwracają mi uwagę, że na przykład utwory Sarasatego są banalne – odpowiadam wówczas : ...może i tak, ale to skomponował człowiek, który był zafascynowany skrzypcami”. Tych wielkich geniuszy nie było znowu tak wielu. Nasze oceny zweryfikuje czas i historia – to jest fascynujące zagadnienie. Zawsze trzeba się chociaż parę metrów wznieść nad ziemię i z perspektywy obserwować pewne rzeczy będzie łatwiej i bardziej prawdziwie.

     Pana najbliższe plany związane są z różnymi gatunkami muzyki, wystąpi Pan również z młodymi wykonawcami.

     Bardzo lubię pracować z młodymi muzykami. Bardzo inspirują mnie występy z takimi zdolnymi ludźmi jak Jakub Jakowicz czy Marcin Zdunik, który jest fenomenalnym młodym wiolonczelistą, improwizatorem, kameralistą. W styczniu gramy z moim synem w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu, a dyrygował będzie Horia Andreescu - szef Filharmonii Bukareszteńskiej. Będziemy grali Navarrę na dwoje skrzypiec – Pabla de Sarasate, ja wykonam Koncert skrzypcowy g-moll Maxa Brucha a Jakub będzie grał Tzigane Maurice Ravela. Ostatnio mój syn bardzo dużo koncertuje i co tydzień gra inny program. W tym tygodniu ma w programie Koncert Panufnika z Orkiestrą AUKSO, kilka dni temu wystąpił w Katowicach razem z pianistą Nelsonem Goernerem, altowiolistką Katarzyną Budnik Gałązką, wiolonczelistą Marcinem Zdunikiem i kontrabasistą Krzysztofem Firlusem i wykonali II Kwintet fortepianowy Es-dur op. 17 Józefa Nowakowskiego i Kwintet fortepianowy A-dur „Pstrąg” Franza Schuberta, a niedawno grał Koncert skrzypcowy Emila Młynarskiego. Wiele ciekawych koncertów się odbywa co jest to fascynujące i mobilizujące.

     Bardzo się cieszymy, że po dłuższej nieobecności jest Pan w Rzeszowie i gra Pan spore fragmenty z I Sonaty g-moll oraz z Partit h-moll i d-moll Johanna Sebastiana Bacha. Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że niedługo spotkamy się na Podkarpaciu.

     Zawsze przyjeżdżam tutaj z największą radością. Na pewno wystąpię w czasie najbliższego Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej w Leżajsku latem 2018 roku. Jeszcze nie wiem co zagram Bacha czy Ysaya, ale koncert zaplanowany jest w połowie lipca, a Filharmonia Podkarpacka jest zawsze bliska mojemu sercu. Pozdrawiam Państwa serdecznie.

Z prof. Krzysztofem Jakowiczem – jednym z najwybitniejszych skrzypków naszych czasów rozmawiała Zofia Stopińska 12 listopada 2017 roku w Rzeszowie.

Moja twórczość nigdy nie poddaje się modom

     Zofia Stopińska: Zapraszam na spotkanie z Leszkiem Długoszem - poetą, pieśniarzem, kompozytorem, pianistą, aktorem, autorem wielu tomików poetyckich, płyt autorskich, programów radiowych i telewizyjnych oraz felietonistą. Przed rozmową z Panem przeglądałam różne materiały dotyczące Pana działalności artystycznej, z których wynika, że jej początek to rok 1964, kiedy to po studiach polonistycznych na Uniwersytecie rozpoczął Pan studia aktorskie w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie.

     Leszek Długosz: Cykl mojego kształcenia odbywał się zgodnie z przepisami, przechodziłem z klasy do klasy, rok w rok, więc studia kończyło się w wieku lat dwudziestu trzech i wtedy zorientowałem się, że nie bardzo wiem, co mam robić po studiach, ponieważ wybrałem te pierwsze studia w nieoczekiwanym kierunku; moim marzeniem była reżyseria filmowa, do czego był potrzebny dyplom ukończenia innych studiów. Pomyślałam wówczas, że stosowna będzie ogólna podbudowa humanistyczna i stąd studia polonistyczne, w czasie których zorientowałem się, że reżyseria filmowa to nie jest dla mnie dobry kierunek i nie chodziło tu o brak wyobraźni, ale o możliwości organizacyjne. Reżyser musi zjednać sobie ludzi i zorganizować grupę, bo to jest praca zespołowa, musi zdobyć środki itd. Podobnie jak jest dzisiaj – reżyser musiał przebić się przez producenta, przez jakąś cenzurę (taką lub owaką), rozmaicie pojmowaną itd... To przerastało moje możliwości energetyczne i logistyczne. Ja chciałem się zajmować czymś natychmiast i jeszcze nie wiedziałem, że jest to granie albo pisanie. Poszedłem do szkoły aktorskiej, bo to jest ponętne wizja – teatr, bycie kimś innym, przenoszenie się w inne czasy, w światłach, dekoracjach, pomiędzy koleżankami i kolegami – to jest czarujące z pewnej odległości. Na drugim roku szkoły aktorskiej zorientowałem się, że to wcale nie jest to, czego oczekuję w życiu dla siebie. Zorientowałem się także, że w tak zwanym „fachu aktorskim” jest zwykle tak, że ląduje się w jakimś teatrze, bo wówczas absolwenci trzech szkół aktorskich w Polsce bez problemu znajdowali etat w teatrze. W każdym teatrze jest dyrektor, który prowadzi swoją politykę, ma swoich reżyserów, z rozmaitymi upodobaniami i potrzebami, a aktor jest mu potrzebny do ich realizacji. Mogą to być dla aktora interesujące propozycje, ale często trzeba pracować jak przedmiot czy rekwizyt. Zorientowałem się, że to jest zawód cząstkowy i służebny. Rzadko aktor może się wykazać wolnością w doborze repertuaru, konwencji itd., bo jest wynajętym elementem całości.

     Chyba Pan dopiero wówczas wiedział, co dalej zrobić, bo znalazł sobie Pan w czasie tych studiów „kącik wolności”, którym była „Piwnica Pod Baranami”.

     Tak. Wiedziałem, że tam mogę wreszcie być, kim być chcę, mogę się zgodzić albo nie zgodzić i w dodatku prawie wszystko mi się tam podobało. Mogłem tam realizować się w dwóch najważniejszych moich potrzebach – pisaniu i muzykowaniu, a także w śpiewaniu, bo ktoś to powinien zaśpiewać. Ponieważ krócej mi było samemu śpiewać, niż uczyć kogoś i być zadowolonym z efektów albo nie, postanowiłem śpiewać sam – i tak się wszystko zaczęło.

     Rok 1973 był z pewnością dla Pana bardzo ważny, bo wówczas ukazał się pierwszy tomik Pana poezji.

     To był ważny tomik, ponieważ przekonałem się, że to, co piszę bez muzyki, widać jest wystarczające, skoro jedno z bardziej szacownych wydawnictw – Wydawnictwo Literackie, zdecydowało się wydać mój debiutancki tomik. Później wydawało także następne, a w ubiegłym roku ukazała się jubileuszowa pozycja Wydawnictwa Literackiego – wybór na moje 75-lecie. Mówię o tym, bo nie jest to nic żenującego ani krępującego dla mnie – ukończyć 75 lat.

     Wręcz przeciwnie, to bardzo dobra okazja, aby świętować.

     To nawet nie ja, bo dla mnie tak samo jest wczoraj, jak dzisiaj czy pojutrze, ale znajomi, przyjaciele zauważyli tę datę i postanowili mnie, a także sobie zrobić przyjemność (śmiech...). Tak często bywa również z imieninami – składamy ci życzenia, a ty zrób nam przyjemność i zorganizuj miłe spotkanie z tej okazji.

     Była także okazja, aby podsumować różne nurty Pana działalności – poeta, muzyk, piosenkarz...

     ...człowiek estrady, autor wielu scenariuszy dla radia, dla telewizji, wystąpiłem w paru filmach, co też było przygodą i sprawdzeniem siebie. Moje życie – prywatne i zawodowe, było niesłychanie aktywne, czynne i zmienne. Sam nie wiem, czy to dobrze, czy nie. Może trzeba się było skupić na jednym zajęciu i doprowadzać efekty działalności w tej dziedzinie do doskonałości?

     Nie wiem, czy długo by Pan wytrzymał.

     Chyba nie, bo za dużo rzeczy mnie ciekawiło, za dużo miałem i mam pokus, aby wszystkiego spróbować.

     Magia radia fascynowała Pana długo.

     Z pewnością teraz Panią zaskoczę. Gdybym musiał wybierać jedno zajęcie, jeden zawód – to byłoby to radio, ponieważ radio pozwalałoby mi na realizację tego, co jest we mnie najbardziej mocne – na operowanie słowem i muzyką. Mogę łączyć jedno z drugim, to, co jest mi najbardziej bliskie, potrzebne, i skupić się na tym. To daje mi tylko radio. Telewizja ogromnie dużo energii i troski – mówiąc inaczej „pary”, zabiera na to, jak to wygląda. Czy tam jest czysto, czy się marszczy, czy jest kropka... – co dla mnie nie ma prawie żadnego znaczenia. O wiele bardziej interesuje mnie sedno – to znaczy dotarcie do jakiejś prawdy, dźwięku, do sformułowania rzeczywistego i radio daje tę wolność. Podkreślę – gdybym musiał wybierać jedno zajęcie, zostałbym radiowcem. Myślę, że byłoby to zajęcie najbardziej zgodne z moimi zainteresowaniami i możliwościami.

     Mógłby się Pan realizować w różnych formach słowno-muzycznych, a pewnie teatr radiowy byłby Panu najbliższy.

     Prawdę mówiąc, ja to wszystko robiłem – pisałem słuchowiska, występowałem w nich, prowadziłem różne cykliczne audycje, ale nigdy nie byłem na etacie. W radiu zjawiłem się bardzo wcześnie, bo na początku lat 60-tych, kiedy przyszło do słynnego „Żaczka” – męskiego Domu Studentów UJ, zaproszenie na dyskusję do Radia Kraków. Potrzebna była do programu młodzież i zostałem wytypowany. Szedłem „z duszą na ramieniu” i z ogromnym zaciekawieniem, a wyszedłem oczarowany. Od tego czasu pozostaję w stałym kontakcie (częstszym lub rzadszym) z radiem.

     Ten kontakt z radiem i wszelkie dokonania Pana dla Polskiego Radia zostały zauważone i wiem już z pewnych źródeł, że 30 listopada w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego otrzyma Pan Honorowy Złoty Mikrofon – najwyższe wyróżnienie.

     To prawda, poczułem się dumny. Podkreślić trzeba, że te nagrody radiowe otrzymywały zawsze osoby, których praca na rzecz Radia zasługiwała niewątpliwie na najwyższe uznanie.

     W ubiegłym roku także zauważono, że w czasie 75 lat życia zrobił Pan sporo i otrzymał Pan najwyższe odznaczenie za osiągnięcia w dziedzinie kultury – Złotą Glorię Artis, a Prezydent Andrzej Duda uhonorował Pana Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

     Nie ukrywam, że byłem autentycznie wzruszony, zaskoczony, uradowany i ciepło mi się robi koło „serducha”, że jednak przy nie za wielkiej mojej obecności medialnej ktoś spostrzega dorobek i postawę ludzką w życiu, zaangażowanie lub brak innego zaangażowania tam, gdzie raczej nie byłoby się czym chełpić. Przez całą drogę, którą przeszedłem – mogłem spokojnie patrzeć na własne odbicie w lustrze. W czasach wszechobecnego Internetu odbieram dużo sygnałów od wielu osób, że moja twórczość była im w czymś pomocna, przyniosła jakieś wzruszenia, dostarczyła wsparcia, potwierdziła czyjeś wątpliwości czy wybory. Cały tomik mógłbym złożyć z opowieści, jakie zdarzyły się dzięki temu, że ktoś posłuchał mojej piosenki, przeczytał wiersz i okazało się to komuś potrzebne.

     Piękny wstęp przeczytałam w zapowiedzi koncertu w Rzeszowie – słowa Roberta Kabary – mojego ulubionego skrzypka: „Kraków ma przecież piękną tradycję swoich poetów i bardów: Zielony Balonik śpiewał w Jamie Michalika za czasów Boya zgrabne, czasem rzewne, czasem jadowite kuplety, Gałczyńskiego zaczarował krakowski dorożkarz, a krakowian Piwnica pod Baranami. A mnie było dane w gorących czasach studenckich słuchać śpiewanych poezji Leszka Długosza. Pozostał mi wielki sentyment i pamięć ulubionych utworów. Do dziś!”.

     Dla mnie zdumiewającą historią jest ta przyjaźń (bo tak mogę powiedzieć), z Robertem. Po wspólnych rozmowach okazało się, że interesował się, znał i była mu bliska moja twórczość: piosenki, teksty i postać, a ja jego słuchałem z podziwem, wielkim wzruszeniem i nigdy nie wydawało mi się, że możemy się tak „dogadać” jako ludzie i jako artyści. Świetnie potrafimy się porozumieć prywatnie i zawodowo. Chcielibyśmy nagrać wspólną płytę i mamy już pewne pomysły. Na mojej jubileuszowej płycie jest nagrana „Ćwierć piosenka” moje autorstwa, a Robert nagrał tam taką solówkę, że nikt by piękniej od niego tego nie zrobił. Słucham tego nagrania z nieustającym wzruszeniem. Dziwię się, że podobno to ja wymyśliłem tę melodyjkę, bo on zrobił z tego coś cudownego.

     Pewnie musieli Panowie sporo czasu spędzić na doborze piosenek do tego programu, bo napisał ich Pan wiele, a w programie może się znaleźć kilkanaście.

     Wiadomo było, że wieczór będzie musiał mieć jakieś przyzwoite ramy, bo zaprosiłem także fantastycznych gości – najlepszych aktorów, żeby przeczytali moje wiersze, czyli Jurka Trelę i Halinę Łabonarską, która dała taki koncert, że widownia „z zapartym tchem” słuchała, patrzyła, a ja niekoniecznie żartobliwie powiedziałem, że „...gdyby za kulisami stała Helena Modrzejewska, to byłaby mocno zaniepokojona tą wspaniałą interpretacją” (śmiech).

     Kto był autorem tego całego przedsięwzięcia?

     Autorką jest „kobieta-demon”, która nazywa się Pani Jolanta Janus. Ta pani organizowała w Krakowie szereg koncertów i akcji społecznościowych, m.in. organizowała koncerty na rzecz Szpitala Dziecięcego w Prokocimiu zatytułowane „Kolędy do nieba”. Pani Jolanta wiedziona jakimś instynktem albo znawstwem, upatrzyła sobie Roberta, jego Śląską Orkiestrę Kameralną i upatrzyła sobie mnie. Stwierdziła, że jesteśmy jej bardzo potrzebni do tych koncertów, a później zapytała wprost: „Dlaczego nie możecie zrobić czegoś większego razem?”. Okazało się, że „miała nosa”, chociaż na początku to wcale nie było takie oczywiste. Okazało się, że jesteśmy niezwykle komunikatywni, dogadujemy się muzycznie i doskonale się dopełniamy. Jeden drugiego rozumie w lot i ta współpraca stała się przyjemnością. Robert namówił swoją Orkiestrę, Ryszard Borowski wszystko zaaranżował niezwykle oryginalnie. Ja wiedziony ciekawością, czy jeszcze inaczej można te piosenki zaaranżować, dałem im wolną rękę. W ten sposób powstał koncert poetycko-muzyczny „Także i ty i tobie też”. Graliśmy ten koncert tylko w Katowicach, w Krakowie i trzeci raz w Rzeszowie.

     Skoro rozmawiamy w Rzeszowie – stolicy Podkarpacia, to pragnę podkreślić, że Pana rodzinna miejscowość znajduje się aktualnie w powiecie stalowowolskim, czyli na Podkarpaciu. Na tej ziemi pokochał Pan muzykę, poezję i literaturę.

     Faktycznie, to wszystko zaczęło się w dzieciństwie, w maleńkim, kochanym miasteczku Zaklików, w przepięknych okolicznościach przyrody, bo tam spotkałem ludzi nadzwyczajnych, a zwłaszcza jedną postać, która zajmowała się moją edukacją w sposób nieformalny, bo to nie była moja nauczycielka ze szkoły. To była osoba zaprzyjaźniona z moją rodziną, fenomenalna postać: niezwykle odważna, zdolna, wielkiego charakteru. Otoczenie postrzegało ją jako kobietę niekonwencjonalną. Ta starsza Pani studiowała w młodości jako jedna z pierwszych Polek na Sorbonie, świetnie grała, wspaniale malowała i była Europejką w najlepszym stylu. W młodości była osoba bardzo zamożną, a pod koniec życia osobą wolną, ponieważ wszystko oddała. Niewielki mająteczek, który jej został, w porozumieniu z biskupem ówczesnym, późniejszym kardynałem Wyszyńskim, oddała zakonnicom, które powróciwszy ze Lwowa nie miały w Polsce żadnego przystanku. Była naturystką, chodziła boso, kąpała się okrągły rok w przerębli. Ja byłem od dziecka jej ulubieńcem, gdyż wzięła mnie pod swoją kuratelę, jak miałem pięć lat. Uczyła mnie wszystkiego i to jest temat na długą oddzielną opowieść. To u niej zacząłem się uczyć grać na fortepianie. Ten fortepian marki Pleyel kupił jej ojciec, na pierwszej wystawie w Paryżu w 1889 roku, pamiętam, że było to w 100-lecie Rewolucji Francuskiej i ten Pleyel był odznaczony Złotym Medalem. Instrument ten tułał się z Panią Anną Nagórską, aż trafił do mojego domu. Minęła cała epoka, dwie wojny światowe, a ten instrument przetrwał i medal się nie zagubił. Po wojnie, w lasach, w strasznych czasach ja byłem szczęściarzem, bo miałem możliwość otrzymania edukacji w starym stylu, ale na najwyższym europejskim poziomie, bo z nauką muzyki, literatury, sztuki, języków – wszystkiego.

     Rozpoczynając działalność artystyczną był Pan już należycie przygotowany.

     Mogę nawet powiedzieć, że byłem na to skazany. Byłem przywykły do innej odwagi, do innego szukania i do innych potrzeb. Dla mnie ważne było, żeby grać, czytać, żeby zabawy były niekonwencjonalne – pamiętam zabawy z Anną Nagórską polegające na skojarzeniach, do czego rosnące drzewa można przyrównać. Fantastyczne porównanie – do czego podobna jest topola? Do wykrzyknika! Tak wyglądały od dziecka moje ćwiczenia.

     Jest Pan po prostu szczęściarzem.

     To prawda. Wiele razy przekonałem się o tym, że coś, co nie miało prawa dobrze się skończyć – faktycznie miało dobry finał. Wywinąłem się z różnych strasznych opałów. Fakt, że w Krakowie trafiłem do Piwnicy pod Baranami, był wielkim szczęściem. Było to środowisko niesłychanie kreatywne, twórcze, rozluźnione, ale jednocześnie ambitne, pełne pomysłów.

     Kiedy w Piwnicy pod Baranami przestało już być tak twórczo i kreatywnie, odszedł Pan z tego zespołu i znowu miał Pan szczęście – otrzymał Pan stypendium rządu francuskiego, wyjechał Pan do Francji i nagrał Pan płytę.

     To było spełnienie mojego marzenia. Nie za pierwszym razem, ale się udało. Przechodziłem selekcje polegające na egzaminach w ambasadzie, okazywało się, że jakiś „czynnik polski” wysłał kogoś innego, ale w końcu się zdarzyło. Spędziłem pół roku we Francji, trochę w Paryżu, ale także wiele podróżowałem. Nawet miałem propozycję pozostania i znowu w radio – w sekcji polskiej Radia Francuskiego. Było nawet tak, że udało się w tym czasie przyjechać do Francji mojej żonie ze starszym synem, który miał wtedy siedem lat i mogliśmy zostać, ale się nie zdecydowałem. Aspekty ekonomiczne ani polityczne nie były pierwszoplanowe. Zrozumiałem, że to już może jest za późno, czułbym, że jestem gościem i wszystko, co chciałbym powiedzieć w poezji czy piosenkach – byłoby tłumaczeniem „siebie na coś”. Pomyślałem, że dla twórcy, dla artysty to duże ograniczenie. Chociaż dobrze znałem język francuski, czułbym z pewnością ograniczenia w wyrażaniu wszystkich uczuć. Ponadto nie byłbym u siebie, we własnych korzeniach, przyrodzie, odniesieniach, biografii. Byłbym ciągle gościem. Wielu sławnych polskich artystów wyjechało za granicę i zrobili tam karierę. Ja nie potrafiłem. Musiałem wrócić i zostać w ojczyźnie. Tak byłem wychowany od dziecka i miałem poczucie wdzięczności dla pokoleń, które Polskę nam wywalczyły nakładem wielkich ofiar, strat i cierpień. Dzięki nim mamy wolną Polskę.

     Czuje się Pan człowiekiem spełnionym.

     Nie, jeszcze nie, ale czuję, że robię to, co lubię i uważam, że ma to jakąś wartość i może się przydać także innym ludziom. Zauważyłem, że moja twórczość nie starzeje się. Trafiłem na takie powiązania i stylistykę, która nigdy nie poddaje się modom. Staram się na swój sposób organizować materię – czy to literacką, czy muzyczną, że nawet moje najstarsze piosenki nie wymagają tłumaczenia, nie są śmieszne i nie drażnią manierą, są klasyczno-obiektywne. Piotr Skrzynecki zwykle mówił o mnie: „to jest taki piosenkarz, pieśniarz – jakby państwu powiedzieć – romantyczny. Pełen emocji, uniesienia, żaru, a jednocześnie w klasycznej formie i polski”.

     Polski i romantyczny najbardziej do Pana pasuje.

     Wcale się przed tym nie bronię – przeciwnie, wypinam dumnie pierś.

Z Panem Leszkiem Długoszem – poetą, pieśniarzem, kompozytorem, pianistą, aktorem, autorem wielu tomików poetyckich, płyt autorskich, programów radiowych i felietonistą rozmawiała Zofia Stopińska 11 listopada 2017 roku w Rzeszowie.

Subskrybuj to źródło RSS