Wydrukuj tę stronę
Wanda Wiłkomirska: "Miałam piękne życie" - część III
Wanda Wiłkomirska - skrzypce podczas festiwalu "Bravo Maestro" w Kąśnej Dolnej Fot. Stanisław Janik, Archiwum Centrum Paderewskiego.

Wanda Wiłkomirska: "Miałam piękne życie" - część III

            Zapraszam Państwa do przeczytania części trzeciej i zarazem ostatniej wywiadu z Maestrą Wandą Wiłkomirską, jedną z najwybitniejszych polskich skrzypaczek XX wieku. Wywiad zarejestrowałam w kwietniu 2011 roku w zamku w Krasiczynie, gdzie Maestra prowadziła kurs mistrzowski dla młodych skrzypków.

           Powinna być Pani osobą bardzo zamożną. Jestem przekonana, że grając tyle koncertów za granicą i w Polsce, powinna Pani być milionerką, ale tak nie jest.
           - Pewnie ma pani rację, ale niestety z różnych powodów na moim koncie jest niewiele. Mój młodszy syn, który jest finansistą z zawodu i zajmuje wysokie stanowisko w jednym z australijskich banków, twierdzi, że ja wszystko rozdałam. Zastanawiam się, czy to prawda, bo ja przez całe życie starałam się pomagać i dzieliłam się. Jeżeli miałam dużo, to mogłam duże kwoty przeznaczać na pomoc innym, a jak mam mało, to także się tym dzielę. Jak zarabiałam dużo pieniędzy, bo uczyłam, to około 1000 marek wydawałam na sponsorowanie dzieci, wśród których byli chłopiec z Bangladeszu i dziewczynka z Filipin, wspomagałam niewidomych i biednych ludzi potrzebujących opieki medycznej. Pomaganie innym zawsze dawało mi dużo radości.
           Przez jakiś czas byliśmy zamożni, ale pewnie pani nie wie, w jaki sposób byli wynagradzani polscy artyści występujący za granicą. Za wszystkie zagraniczne koncerty otrzymywałam pieniądze po powrocie do kraju. Moje honoraria wpływały na specjalne międzynarodowe konto w Polsce i podam przykład, co się z tymi pieniędzmi dalej działo. Jak wróciłam z Australii w 1969 roku, po 37-miu koncertach, to otrzymałam takie samo honorarium, jakbym zagrała 37 koncertów w Polsce. To i tak była kupa forsy, mąż w tym czasie był redaktorem naczelnym gazety i można powiedzieć, że byliśmy wtedy bogaci, bo stać nas było nawet na willę. Sprzedaliśmy ją, kiedy się rozstawaliśmy po to, żeby każdemu kupić mieszkanie.
          Ja zamieszkałam wtedy w jednej z pierwszych warszawskich dzielnic przy ulicy Stawki, w niewielkim trzypokojowym mieszkaniu, chłopcy mieli po kawalerce – pokoju z kuchnią i łazienką piętro wyżej.
Ciągle po coś przybiegali: „Mamo, może masz jajko?” – odpowiadałam, że mam dwa. „Daj mi jedno, bo może brat też będzie chciał”. Tak przez pewien czas było.
           Później synowie, jeszcze będąc studentami, po kolei wyjechali. Oni mają w genach podróże i wszyscy uważali, że jest tak dlatego, ponieważ ja bardzo dużo jeździłam z koncertami, będąc w ciąży i później, karmiąc ich piersią, chociaż jak karmiłam, to wyjeżdżałam niedaleko.
Najpierw zamknął swoje mieszkanie i wyjechał starszy syn. Później młodszy, także wyjechał, ale wcześniej, nie mówiąc nic nikomu, sprzedał swoje mieszkanie wraz z całym wyposażeniem.
           To są dwaj panowie, których ubóstwiam jednakowo, ale oni mają tak różne poczucie hierarchii ważności, nawet trudno uwierzyć, że są braćmi.
Włodek został za granicą i cały czas uczył się języków, bo to jest jego pasja. Posługuje się biegle: angielskim, niemieckim, francuskim, hiszpańskim, włoskim – wszystkimi, które potrzebne są do podróżowania po Europie. Uczył się też japońskiego i chińskiego. On kocha języki, to jest jego zawód i z tego żyje.

           Pani wyjechała z Polski trochę później, bo dopiero w czasie trwania stanu wojennego.
           - Kiedyś napiszę szczegółowo, jak było z moim wyjazdem, bo mam wszystko dokładnie zapisane w moim kalendarzu.
Dzisiaj tylko pani powiem, że Pagart zawsze bardzo się starał, żeby artyści mogli wyjeżdżać, bo wszyscy pracownicy z tego żyli. Był w Pagarcie dział paszportowy, który dostawał paszport dopiero w przeddzień wyjazdu, wtedy szybko załatwiali nam wizy i kupowali bilety. Wszystkie dokumenty dostawaliśmy dopiero w przeddzień wyjazdu. Trochę inaczej było załatwiane wszystko, kiedy jechało się z orkiestrą. Ale przez całe lata tak było, że opłacano nam podróż, a honoraria otrzymywaliśmy dopiero po powrocie. Był okres, kiedy część honorariów otrzymywaliśmy w dewizach i wtedy już było łatwiej, ale z dokumentami zawsze było tak samo.
           Jak nastał stan wojenny, zaczęły się problemy. Nie było połączeń telefonicznych. W Pagarcie przez cały czas gimnastykowano się, jak zawiadomić impresaria albo orkiestrę, że polski solista nie przyjedzie. Ja tylko skreślałam w swoim kalendarzu, które koncerty się nie odbyły. Bardzo denerwował się mój impresario w Niemczech, bo miałam tam zaplanowane koncerty, ale nie można było się z nim porozumieć.
           Na początku stanu wojennego, jak podpisaliśmy już ten list, przyszedł do mnie „pan z bezpieki” i zastukał do drzwi (ponieważ nie działał dzwonek). Przedstawił się i zapytał, czy może wejść. Gestem zaprosiłam go do środka. Pokazał mi list i zapytał, czy znam to pismo, oraz czy go przeczytałam przed podpisaniem, kto mi go przyniósł i dlaczego podpisałam go pierwsza.
Spojrzałam, potwierdziłam i oznajmiłam, że nie podpisuję niczego przed przeczytaniem, a podpisałam, bo zgadzam się z tym, co tam jest napisane, a byłam pewnie dlatego pierwsza, że osobie, która te podpisy zbierała, było chyba najbardziej po drodze. Dodałam, że w mojej kuchni nie będę mówiła o osobie, która te podpisy zbierała, jeśli chce, może mnie zabrać do swojego biura na przesłuchanie.
           Wtedy zmienił temat i powiedział: „Przecież pani lubi te swoje wyjazdy zagraniczne”. Odpowiedziałam, że to jest nie tylko sposób zarabiania pieniędzy na utrzymanie, ale także sprawia mi to wielką przyjemność, bo artyści chcą grać dla wielkiej publiczności. Na stwierdzenie: „Przecież to się może skończyć”, odpowiedziałam, że już się prawie skończyło, ale ja jeszcze mogę grać w Krakowie, Radomiu, Kielcach...
Usłyszałam wtedy: „Ten rynek też może zostać zamknięty”, co skwitowałam, że mam jeszcze dwa złote pierścionki i mogę je sprzedać. Na tym nasza rozmowa się skończyła.
            Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że chyba trzeba będzie niedługo wyjechać, wkrótce odwiedził mnie były mąż i przestrzegał mnie, że ten walec mnie zgniecie, ale wszystko się jakoś wyciszyło.
Może pani pamięta, że w sklepach trudno było wtedy kupić cokolwiek do jedzenia. Zaczęły się słynne kartki, które umożliwiały zakup niektórych artykułów spożywczych.
Niedługo przyszedł moment, w którym postanowiłam, że wyjeżdżam z Polski i wcale nie dlatego, że nie było co jeść.
            Pewnego dnia poszłam na „polowanie”, aby coś kupić. Naprzeciw szła kobieta, która powiedziała: „Proszę pani, tam na Karmelickiej, tam masło mają i dają po pół kostki. Niech pani szybko idzie, to może się pani jeszcze załapie”. Pobiegłam do tego sklepu i faktycznie jest jeszcze trochę masła, liczę te leżące połówki, liczę osoby stojące w kolejce i stwierdzam, że dla mnie jeszcze starczy. Miałam w domu chleb i cebulę, jak posmaruję chleb masłem, to będzie pyszna kolacja.
Byłam już czwarta w kolejce, kiedy podeszła bez kolejki utykająca starsza kobieta. Słyszę głos: „Proszę pani, niech pani nie przesadza, nie jest pani jeszcze taka stara” i nagle zorientowałam się, że to ja powiedziałam takie zdanie, bo tak mnie upodlono.
           Wyszłam z tej kolejki i płakałam na ulicy, było zimno, stąd czułam na policzkach lodowate łzy i powtarzałam sobie za każdym razem akcentując inne słowo - o nie, to się wam nie uda.
Weszłam do mieszkania i powiedziałam – jak przy najbliższej okazji dostanę paszport, to już nie wrócę.

           Otrzymanie paszportu nie było takie proste w czasie stanu wojennego, tym bardziej, że parę protestów Pani podpisała.
           - Dobrze o tym wiedziałam, ale postanowiłam działać. Poszłam do Pagartu i zaczęłam rozmawiać na temat bardzo ważnego wielkiego, zaplanowanego już tournée, podczas którego miałam mieć sporo koncertów w Niemczech Zachodnich, później kilka koncertów w Kanadzie, a na zakończenie dużo koncertów w Australii.
           W Pagarcie pracował bardzo miły i uczynny pan Mieczysław, który starał się, aby nam umożliwić jakieś zagraniczne koncerty. Nie było telefonów i musiał chodzić, prosić w ministerstwie, w konsulatach. Przychodziłam do Pagartu prawie codziennie, terminy koncertów w Niemczech się zbliżały, a pan Mieczysław nie miał dla mnie dobrych wiadomości.
           Wtedy przyjechał do mnie bardzo dobry znajomy, który miał operowane oko, ale druga operacja musiała się odbyć za granicą. Dostał już skierowanie, paszport i wizę oraz zezwolenie na jazdę samochodem, ale musiał mieć osobę towarzyszącą po prawej stronie, bo nie widział prawym okiem. Potrzebował kogoś, kto ma paszport i możliwość otrzymania wizy, żeby wyjechać za granicę. Mogłam jechać nawet na drugi dzień, ale nie miałam wizy i paszportu. Może uda mi się zdobyć te dokumenty w najbliższych dniach i wtedy możemy pojechać, a ja zdążę zagrać koncert w Koblencji.
           Na drugi dzień poszłam do ambasady Niemiec, poprosiłam o spotkanie z ambasadorem i powiedziałam, że mam zaplanowane koncerty w Niemczech i może się zdarzyć, że dopiero w piątek wieczorem otrzymam paszport i nie będę mogła wyjechać w sobotę, bo nie będę miała wizy. Otrzymałam zapewnienie, że mogę wizę otrzymać o każdej porze dnia i nocy, tylko muszę uważać na godzinę policyjną, bo to może się zakończyć zatrzymaniem. Poprosiłam też, aby za pomocą swojego dyplomatycznego połączenia z Niemcami przekazano mojemu agentowi jedno zdanie, że koncert w Koblencji się odbędzie. Poprosiłam też o umożliwienie mi odbioru mojej wizy kanadyjskiej i australijskiej w Niemczech. Obiecał i uśmiechając się powiedział, że myślę strategicznie.
           Po południu poszłam odwiedzić mamę, ale nic jej nie powiedziałam o moich zamiarach. Spotkałam się z przyrodnim rodzeństwem. Synów w Polsce nie było. Umówiłam się z kolegą na wyjazd i czekam na paszport. W piątek postanowiłam pójść do Pagartu przed zakończeniem pracy, a pan Mieczysław mówi do mnie: „Jak to dobrze, że Pani przyszła, bo dostaliśmy dzisiaj pięć paszportów, w tym paszport dla Pani. Nie mogę go Pani dać, bo nie mam załatwionej wizy ani biletu”.
Zapewniłam go, żeby się nie martwił ani wizą, ani biletami. O nic więcej się nie zapytał. Miałam paszport, poszłam do ambasady Niemiec, otrzymałam wizę i na drugi dzień o szóstej rano wyjechaliśmy z Warszawy. Wzięłam ze sobą skrzypce, walizkę, zamknęłam mieszkanie, a klucz wrzuciłam do środka przez taką szparę w drzwiach, która służyła do wrzucania listów.

           Podróż musiała trwać dość długo, bo z Warszawy do granicy było prawie 500 kilometrów, trzeba było przejechać przez Niemcy Wschodnie i przekroczyć jeszcze jedną granicę, która wtedy jeszcze była – do Niemiec Zachodnich.
            - Nie mogliśmy też jechać zbyt szybko, trzeba było od czasu do czasu trochę odpocząć. Tuż przed granicą zatrzymaliśmy się na dłużej i nawet zasnęliśmy na dwie godzinki, a potem jechaliśmy dalej. Dobrze pamiętam, jak przekroczyliśmy granicę Niemiec Wschodnich, to trochę odetchnęłam. Zaraz po przekroczeniu granicy Niemiec Zachodnich musieliśmy się rozstać, bo mój przyjaciel potrzebował wjechać na autostradę prowadzącą do Szwajcarii. Pożegnaliśmy się i zostałam na tym parkingu z jedną walizką i ze skrzypcami.
            Zabrałam tylko te nuty i rękopisy, które dedykowali mi kompozytorzy i oczywiście kilka niezbędnych rzeczy. Siedziałam na tarasie baru, a ponieważ dość długo nie było innych klientów, zaczęłam rozmawiać z właścicielką baru. Powiedziałam jej, że mam zamiar zostać w Niemczech, poczęstowała mnie kawą i poprosiłam ją, aby tylko zadzwoniła do impresaria, abym mu powiedziała, gdzie jestem. Jak usłyszał mój głos i dowiedział się, gdzie jestem, był bardzo uradowany. Uprzedził mnie tylko, abym cierpliwie poczekała, bo trochę potrwa, zanim oni dojadą, ale – postaramy się przyjechać jak najszybciej, nie denerwuj się. Pewnie nie masz żadnych marek, ale zamów sobie coś do jedzenia, jak przyjedziemy, to wszystko uregulujemy.
Zastanawiałam się tylko, dlaczego mówił w liczbie mnogiej, z kim on po mnie przyjedzie.
            Dość długo czekałam, rozmawiałyśmy z właścicielką baru, opowiedziałam jej trochę o sobie, była bardzo miła i gościnna.
Wreszcie się doczekałam i zobaczyłam na parkingu pięknego mercedesa mojego impresaria, zaparkował, z obu stron otworzyły się drzwi i moi dwaj synowie wybiegli – oni biegli w moja stronę, ja w ich kierunku, a właścicielka baru siedziała i płakała. Dopiero potem się dowiedziałam, że jeden z nich był w Niemczech, a drugi bardzo się niepokoił o mnie, wydzwaniali do mojego agenta i w końcu obaj postanowili zaczekać na mnie w Niemczech. Byliśmy wszyscy bardzo wzruszeni, widzi pani, że nawet dzisiaj ze łzami w oczach o tym opowiadam.
Te wszystkie wydarzenia pamiętam, jakby to był jakiś film.
            Impresario zadzwonił do Koblencji i powiedział dyrygentowi, że będę jutro przed południem na próbie, a pojutrze zgodnie z planem odbędzie się koncert.
Posiedzieliśmy jeszcze chwilę, aby się sobą nacieszyć, coś zjedliśmy i trzeba było jechać do hotelu w Koblencji
Tam jeszcze musiałam trochę poćwiczyć z tłumikiem, bo przecież ostatnio nie grałam, ponieważ nie było na to żadnych warunków. Powiesiłam na wieszaku suknię w której miałam wystąpić i mogłam spokojnie pójść spać.
            Na drugi dzień poszłam na próbę, a tam już czekano z kamerami i mikrofonami, abym coś powiedziała, ale poprosiłam, aby przyszli po próbie.
W prasie, telewizji i radiu ukazały się moje wypowiedzi, zdjęcia i relacje z pierwszych koncertów. Byłam w Niemczech Zachodnich znana z wcześniejszych koncertów, ale tym razem moje występy były szeroko komentowane i byłam bardzo popularna.

            Decyzję o pozostaniu za granicą podjęła Pani jeszcze w Warszawie. Jakie miała Pani dalsze plany? Poprosiła Pani o azyl polityczny?
            - Włożyłam do koperty polski paszport, napisałam list i wysłałam do ambasady RP w Berlinie.
„Szanowny Panie Ambasadorze. Nie identyfikuję się w tej chwili z moja ojczyzną i dlatego z niej wyjeżdżam. To jest kraj, w którym moi przyjaciele zamykają moich przyjaciół w więzieniu. Nie mogę wytrzymać tej paranoicznej sytuacji, ale proszę pamiętać, że zawsze będę polską skrzypaczką”.
            Nigdy nie prosiłam o żaden azyl polityczny. Przyjechałam po prostu na koncerty z wizą ważną przez trzy miesiące. Niedługo dostałam paszport dla obcokrajowców, a od polskiego ambasadora otrzymałam list, w którym też między innymi napisał: „Jesteśmy przekonani, że będzie Pani zawsze polską skrzypaczką”. Zachowałam ten list do dzisiaj.
            Długo nie mogłam przyjeżdżać do Polski. Nie wolno mi było pojechać do Polski na pogrzeb mojej mamy. Nie mogłam grać koncertów w swojej ojczyźnie. Nie byłam także zapraszana na koncerty do Rosji i wszystkich państw bloku wschodniego.

            Zamieszkała Pani w Niemczech. Jak się Pani tam czuła?
            - Byłam tam bardzo szczęśliwa, bo właściwie to tam zmuszono mnie do uczenia, ale odbyło się to dopiero po pewnym czasie. Po wykonaniu trzech koncertów dostałam dużo pieniędzy, bo impresario brał tylko 10% moich zarobków, a ja byłam w pierwszej lidze skrzypków i moje honoraria były bardzo dobre. Kupiłam sobie drugą walizkę, bo kupiłam sobie też trochę osobistych rzeczy, ale nie miałam jeszcze stałego mieszkania. Pojechałam do Kanady, gdzie miałam parę koncertów i znowu dostałam pieniądze, a potem z tym moim misiem koalą poleciałam znowu do Australii, gdzie miałam 34 koncerty. W życiu nie widziałam takiej dużej sumy pieniędzy, jaką otrzymałam za te koncerty.
            Wtedy pomyślałam o mieszkaniu w Niemczech. Najpierw pomyślałam o zamieszkaniu w Wiesbaden, bo tam mieszkała moja dobra znajoma, młodziutka lutniczka, która zatrudniona była w znanej pracowni lutniczej. Z Wiesbaden jest blisko do Frankfurtu, gdzie jest lotnisko, z którego można wszędzie dolecieć.
            W tym miejscu zaczyna się odpowiedź na pytanie, dlaczego nie mam pieniędzy. Robiłam same błędy. Jak już mówiłam, w Warszawie zostawiłam w pełni wyposażone mieszkanie i klucz wrzuciłam do środka. Życie w Niemczech zaczynałam od zera – musiałam sobie kupić każdą najdrobniejszą rzecz, ale miałam kupę forsy.
            Wynajęłam w Wiesbaden całe poddasze i mając zgodę właściciela, postanowiłam urządzić sobie tam wygodne mieszkanie. Mając w najbliższych planach kolejne koncerty, wyszastałam prawie wszystkie pieniądze. Kazałam zrobić piękne drewniane schody, boazerię i urządziłam całe to wynajęte mieszkanie. Wydawało mi się, że tam zostanę.
            Po pewnym czasie przyjechał do mnie rektor z Saarbrϋcken i zaproponował mi posadę profesora zwyczajnego. Odpowiedziałam wtedy, zgodnie z przekonaniem, że nie uczę, ponieważ nie potrafię i nie chcę tego robić.
Niedługo przyjechał rektor z Wyższej Szkoły Muzycznej Heidelberg – Mannheim i powiedziałam mu to samo, że nie chcę i nie umiem uczyć. Udało mu się jednak mnie przekonać. Powiedział, że to jest nowa szkoła, na pierwszym semestrze jest siedmiu młodych skrzypków, którzy są bardzo rozczarowani, bo znają Panią z koncertów i pragną, aby Pani ich uczyła. Obiecał, że będę miała asystentkę. Poprosił, żebym zgodziła się uczyć na próbnym semestrze.
            Zgodziłam się na takie warunki, zaczęłam uczyć te dzieci i połknęłam bakcyla. Pamiętam nawet pierwszą lekcję, podczas której student wchodząc na wysoką pozycję grał czysto, ale jak schodził, nie mógł znaleźć odpowiedniej nuty. Poprosiłam, żeby przynieśli lustro, zaczęłam grać to miejsce i zauważyłam, że to kciuk ciągnie mnie do właściwej pozycji. Powiedziałam mu o tym, spróbował i nie wiem, które z nas było bardziej zdziwione i szczęśliwe, że od razu się udało i wszystko było jasne. Tę pierwszą siódemkę studentów nazywam moimi króliczkami doświadczalnymi.
            Niedługo miałam znakomitą klasę i zaczęli przyjeżdżać do mnie studenci zagraniczni z różnych krajów Europy, nawet z innych kontynentów - Japonii i Korei, a po pewnym czasie nawet miałam studentów z Polski. Moi studenci grają w zespołach kameralnych, są koncertmistrzami i członkami renomowanych orkiestr symfonicznych i operowych na świecie. Wszyscy moi studenci pracują w zawodzie i jestem z tego bardzo dumna.

           Proszę, aby Pani powróciła jeszcze na chwilę do swoich błędów w gospodarowaniu zarobkami.
           - Mieszkałam nadal w Wiesbaden w wygodnym mieszkaniu i dojeżdżałam pociągiem do Mannheimu. Postanowiłam tam się przenieść. Najpierw wynajęłam mały pokoik, ale to było bez sensu. Zaczęłam rozmawiać z właścicielem domu, w którym mieszkałam w Wiesbaden, na temat zwrotu kosztów, które musiałam ponieść na urządzenie całego poddasza. Stwierdził, że nie zamierza mi nic zwracać, jak chcę, to mogę wszystko sobie zabrać. Byłam na straconej pozycji, bo nie miałam z nim żadnej umowy na ten temat i jak się stamtąd wyprowadziłam, straciłam ogromną sumę pieniędzy. Wynajmując mieszkanie w Mannheim, musiałam je na nowo urządzać i znowu potrzebne mi były pieniądze.
           Wracając jeszcze do naszego rozstania z mężem. Sprzedaliśmy willę i podział tych pieniędzy na kupno mieszkań dla nas i dla synów, to było wszystko, co ja chciałam. Mieliśmy jeszcze samochód, piękny domek na Mazurach, łódź. Ja powiedziałam, że tego nie chcę, bo to nie było moje gniazdko, bo tam Mietek wyjeżdżał z Elżbietą – to nie było moje.

           Przecież to był Wasz wspólny dorobek i należały się Pani pieniądze za połowę wartości tego wszystkiego. Duma i honor jest w tym miejscu złym doradcą.
           - Podobnie powiedział mi mój syn – finansista. Miałaś willę, domek w pięknym miejscu, dwa samochody, łódź, później miałaś mieszkanie w Polsce, a wylądowałaś w Sydney w wynajmowanym one bedroom, czyli w dużym pokoju z otwartą kuchnią, sypialnią i łazienką. To jest bardzo wygodne mieszkanko, ale nie moje.
           Jak już tak szczerze rozmawiamy, to muszę powiedzieć, że ponieważ mój mąż nie chciał rozwodu, to ja zapłaciłam 15 tysięcy kosztów, a on 9 tysięcy. Byłam bardzo ciekawa, czy powie, że zapłacimy po połowie, ale nie. Ty chciałaś rozwodu!
           Moje dochody wyglądają zupełnie inaczej. Nie gram koncertów, nie dostaję nic za te wszystkie nagrania i płyty, które ciągle są sprzedawane. Aktualnie pracuję jedynie na kontrakcie w konserwatorium w Sydney, bo jestem emerytką i nie mogę być zatrudniona w Australii na etacie. Zresztą w Australii nauczyciele zarabiają mało. W porównaniu do Niemiec są to żenująco niskie wynagrodzenia. Polska przyznała mi za 27 lat pracy w Filharmonii Narodowej emeryturę w wysokości 900 złotych miesięcznie. Przez te lata moja emerytura została podniesiona do 1003 złotych miesięcznie. Byłam bardzo zdziwiona, bo w Niemczech dostałam bardzo wysoką emeryturę, ale w momencie, jak Polska weszła do Unii Europejskiej, to moja niemiecka emerytura została znacznie zmniejszona. Przedtem płacili mi za wszystkie lata pracy, a teraz jedynie za lata przepracowane w Niemczech, a ja tam pracowałam zaledwie 15 lat. To wszystko, ale jakoś się w tym odnajduję.

           Byłam umówiona z Panią na nagranie wywiadu w Rzeszowie 7 marca 1995 roku, przed koncertem w Rzeszowie, ale zrezygnowałyśmy z tego, ponieważ otrzymała Pani wcześniej smutną wiadomość o śmierci swego przyrodniego brata – Kazimierza Wiłkomirskiego. Tylko przez moment zastanawiała się Pani, czy wystąpić wieczorem, ale postanowiła Pani zadedykować ten koncert Jemu i wykonała Pani cudownie Koncert skrzypcowy Maxa Brucha, zagrała Pani z orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej. W sierpniu 1996 roku mogłyśmy spotkać się w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej podczas festiwalu Bravo Maestro. Później już tylko przez kilka lat występowała Pani z koncertami i zawsze publiczność była zachwycona. Dlaczego tak niespodziewanie przestała Pani koncertować?
           - Od pewnego czasu już nie gram na skrzypcach i to była moja decyzja. Postanowiłam, że zagram ostatni koncert na swoje 75. urodziny. Zrobiłam to świadomie, bo skoro przez cały czas grałam w pierwszej lidze, to dlaczego miałabym grać nagle w drugiej. Uważam, że tak należy zrobić, bo już parę razy przeżyłam sytuacje, problemy bliskich mi osób, które grały o tych parę koncertów za długo. Wolałam, żeby pytali: „dlaczego ona już nie gra?” niż „dlaczego ona jeszcze gra?” (z odpowiednią intonacją).
Śmieje się pani, ale ja nie żartuję. Może nikt nie powiedziałby mi tego wprost, ale za plecami i to jest najgorsze.

           Nie tęskni Pani za sceną?
           - Absolutnie nie, bo ja się nagrałam w życiu. Podobnie jak moja mama. Owszem, zastanawiałam się nad tym, jak się będę czuła, kiedy moje nazwisko nie będzie się już pojawiać na afiszach, albo kiedy pójdę na koncert i usiądę w sali wśród publiczności.
           Okazuje się, że niepotrzebnie się obawiałam. Teraz jak jestem na koncercie i po uwerturze dyrygent schodzi ze sceny, aby przyprowadzić solistkę, to siedzę i myślę sobie – jak to dobrze, że to nie ja stoję w kulisach i się denerwuję przed występem. To dla mnie prawdziwa radość.
Nie należę do zagorzałych melomanów, bo czuję się nadal zawodowym muzykiem.

            Sprzedała Pani także na aukcji w Nowym Jorku swoje piękne skrzypce zbudowane przez Petrusa Guarneriusa w 1734 roku w Wenecji.
            - Sprzedałam, bo zawsze mówiłam, że te skrzypce powinny grać na estradzie, a ja przecież postanowiłam z tej estrady zejść. Decyzję o sprzedaży podjęłam nie tylko dlatego, że te skrzypce powinny śpiewać na estradzie, ale także dlatego, że nie miałam pieniędzy.

            Na szczęście dopisuje Pani zdrowie, ma Pani świetną figurę i porusza się Pani jak baletnica.
            - Niestety, myli się pani i nawet pani nie wie, jak bardzo. Od pewnego czasu robię wszystko, żeby kiedyś wyprzedzić wózek inwalidzki – zdążyć umrzeć, zanim będę musiała siedzieć w wózku. Mam artretyzm kostny, który objawia tym, że często na przykład nie czuję palców. To jest bardzo poważna choroba i jak powiedział mi dobry specjalista w Sydney, któremu pokazałam moje zdjęcia – „to nie może być pani zdjęcie, bo pani by nie weszła takim tanecznym krokiem do pokoju”. Jak usłyszał, że potrafię nawet zrobić dwie pompki, to potwierdził, że tej choroby nie można wyleczyć ani zatrzymać, a jedynie spowolnić jej przebieg i ja to robię. Mogę ten wyścig wygrać i być może nie będę musiała jeździć na wózki inwalidzkim.
            Mojej choroby może nikt nie zauważa, nawet uczniowie czy rodzice, bo potrafię wziąć do ręki skrzypce i pokazać, jak zagrać jakiś fragment, czy rozwiązać problem techniczny, ale nie czuję już dwóch palców moich rąk. Często budzę się rano i nie czuję stóp. Dopiero po odpowiedniej gimnastyce odzyskuję trochę formy i chodzę tanecznym krokiem.
Przestałam się tym martwić, bo nadal mogę jeszcze uczyć i na razie chętnych mam wielu, a wszyscy są zadowoleni.

            Ma Pani tyle wspomnień z dzieciństwa, z czasów studiów, długiej kariery artystycznej i pedagogicznej. Dlaczego nie chce Pani napisać autobiografii?
            - Wydaje mi się, że za dużo tego wszystkiego się nazbierało i część mogła już zostać przetworzona przez moją wyobraźnię, ale planuję pisać niedługie opowiadania z mojego życia – na przykład: jak poznałam mojego męża, jak zdobyłam moją teściową, jak otrzymałam nagrodę na pierwszym międzynarodowym konkursie. Będę to robić, bo od dawna sprawnie piszę – kiedyś na starym remingtonie napisałam całą pracę doktorską mojego byłego męża. Pisanie na tej maszynie wymagało nawet siły fizycznej, a dzisiaj klawiatura komputera nie wymaga wysiłku, wszystko można poprawić. Pisząc opowiadania, przedłużę sobie w ten sposób aktywne życie.
            Na zakończenie powiem Pani, że nie wiem, gdzie spędzę resztę życia. Odpowiedź jest tylko jedna – na Ziemi. Ta planeta jest moja, to jest moja ojczyzna. To jest optymistyczne.

            Tymi słowami zakończyła wywiad w kwietniu 2011 roku Wanda Wiłkomirska - wybitna, światowej sławy polska skrzypaczka, laureatka międzynarodowych konkursów skrzypcowych, wzbudzająca zachwyt publiczności na całym świecie.
           Była drobną, kruchą kobietą. Trudno w to uwierzyć słuchając Jej mistrzowskich interpretacji zarówno utworów minionych epok jak i prawykonań utworów napisanych specjalnie dla Niej.
            Jej wielką pasją była także praca pedagogiczna: w 1983 roku przyjęła profesurę w Wyższej Szkole Muzycznej Heidelberg-Mannheim, od 1999 roku wykładała w Sydney Conservatorium od Music. Prowadziła kursy mistrzowskie w Japonii, Szwajcarii, Finlandii, Austrii, Niemczech, we Włoszech i w Polsce.
            W ostatnim okresie życia mieszkała w Domu Artystów Weteranów Scen Polskich w Skolimowie.
Maestra Wanda Wiłkomirska odeszła 1 maja 2018 roku, stąd pierwszą część wywiadu opublikowałam dokładnie w drugą rocznicę Jej śmierci, a trzecia ukazuje się w drugą rocznicę ostatniego pożegnania na Cmentarzu Powązkowskim.
            Liczni melomani i wielbiciele Jej talentu oraz wychowankowie pamiętaj, że była wielką artystką, Osobą niezwykłej kultury, skromną, serdeczną i kochającą ludzi.
Na szczęście pozostawiła nam wiele nagrań, które ciągle brzmią świeżo i zachwycająco.

Zofia Stopińska

Wszelkie prawa zastrzeżone. Udostępnianie, wykorzystywanie, kopiowanie jakichkolwiek materiałów znajdujących się na tej stronie bez zezwolenia zabronione.
Copyright by KLASYKA NA PODKARPACIU | Created by Studio Nexim | www.nexim.net