Moim domem jest estrada - mówi Maestro Jerzy Maksymiuk
Letnie festiwale muzyczne na Podkarpaciu już się zakończyły. Ostatnim akcentem był wspaniały finał 21. Mieleckiego Festiwalu Muzycznego. Koncert odbył się 6 września 2018 r. w kościele pw. Ducha Świętego w Mielcu, a wystąpili: Silesian Chamber Players, Agnieszka i Piotr Kopińscy (duet fortepianowy), a dyrygował Maestro Jerzy Maksymiuk. Koncert prowadziła pani Joanna Kruszyńska – Dyrektor Festiwalu i Dyrektor Samorządowego Centrum Kultury w Mielcu.
Dziennikarze mogli się spotkać z Mistrzem Jerzym Maksymiukiem w dniu koncertu przed próbą. Oto relacja z tego spotkania.
Maestro urodził się w 1936 roku w Grodnie i mieszkał w tym mieście do 1947 roku. Co utkwiło Panu w pamięci z tamtych lat?
- Pamiętam przede wszystkim Niemen, bo mój dom oddalony był od tej rzeki zaledwie kilkadziesiąt metrów. Nigdy już później nie widziałem tak czystej wody, jaka wówczas była w Niemnie. Drugie wspomnienie to cmentarz żydowski, przez który przechodziliśmy, a zimą ojciec nosił mnie na plecach.
Po wyjeździe z Grodna nigdy już nie odwiedziłem rodzinnego miasta. Niedawno miałem nawet propozycję występu w Grodnie i zastanawiałem się, czy tam nie zawitać, ale podobno nie mają tam fortepianu, na którym można koncertować i dlatego zrezygnowałem.
Mieszkałem i występowałem w wielu miejscach na świecie i mogę powiedzieć, że moim domem jest estrada.
Chcę podkreślić, że w Mielcu mam zarezerwowany wygodny hotel, a na plebanii obok kościoła, w którym odbywa się koncert, mam do dyspozycji pokoik, w którym mogę się przebrać, napić się herbaty, kawy, poczęstować się przygotowanymi owocami, a nawet się położyć i odpocząć. Takich wygód nie mieliśmy na przykład w Ameryce czy we Francji. Tam ze względów oszczędnościowych wszystko jest dokładnie wyliczone: przed koncertem odbywa się zwykle krótka próba akustyczna, jeśli jest czas do koncertu, to przeglądam sobie jeszcze partytury, a do hotelu udajemy się dopiero po koncercie, to samo dotyczy posiłków. Często też się zdarza, że zaraz po koncercie jedziemy do następnego miasta.
Czy występował już Pan kiedyś w Mielcu?
- Nie pamiętam, ale być może kiedyś, jak rozpoczynałem koncertować z Polską Orkiestrą Kameralną, odwiedziliśmy i Mielec. Występowaliśmy wtedy na terenie całej Polski, w wielu domach kultury, sanatoriach i kościołach. Być może odwiedziliśmy także i Mielec. Trudno jednak zapamiętać wszystkie koncerty, bo było ich bardzo dużo w Polsce i na świecie.
W programie dzisiejszego koncertu znajdą się dwie Pana kompozycje: „Vers per archi” z 2014 roku – ta kompozycja była już wykonywana i nawet została zamieszczona na wspólnej płycie z Sinfonią Varsovią, która ukazała się w 2016 roku z okazji 80-tych Pana urodzin oraz skomponowany w ubiegłym roku „Polonez” , który także już był wykonywany.
- Owszem, „Polonez” był już wykonywany, ale musze powiedzieć, że ostateczna wersja powstawała dosyć długo, środkowe Trio zmieniałem siedem razy, ale Czajkowski także niektóre utwory pisał po kilka razy, tak samo robił Bruckner, który nawet w czasie wykonywania swojego utworu podchodził do muzyka i wskazywał miejsce, w którym trzeba było zagrać inną nutę. Ja tak nigdy nie robiłem, ale nad „Polonezem” pracowałem pieczołowicie i długo, aż powstała ostateczna wersja i już nie zamierzam zmienić ani jednej nuty. Instrumentuję teraz ten utwór dla „Motion Trio”, które już u Państwa kiedyś koncertowało.
Każdy z grających w orkiestrze muzyków jest indywidualistą. Czy budowanie dobrego zespołu muzycznego można porównać do tworzenia drużyny sportowej – na przykład piłki nożnej?
- Sport, muzyka i matematyka mają pewne zbieżności, ale są różnice, bo w sporcie liczy się wynik, który jest absolutnie czytelny. W muzyce liczy się coś innego, przede wszystkim napięcie i emocje, które kształtują piękno. W sporcie nie kształtuje się piękna, tylko strzela się gole. Żadnej z dyscyplin sportowych i muzyki nie można porównywać, chociaż porównując wyniki, to moja drużyna – Polska Orkiestra Kameralna koncertowała w najwspanialszych salach koncertowych – podam tylko jeden przykład: w Carnegie Hall w Nowym Jorku daliśmy cztery koncerty – to tak, jakby wszyscy piłkarze w drużynie mieli umiejętności i sławę Pelego. Mówię o piłce nożnej, bo najwięcej ludzi lubi oglądać mecze piłki nożnej.
Jak powstają Pana utwory? Tworzy je Pan wyłącznie na zamówienie czy z potrzeby serca.
- Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. O wiele prościej jest w malarstwie, kiedy obraz powstaje na podstawie tego, co widzimy. W muzyce inspiracją jest dźwięk. Twórca musi pisać, tak jak kura musi znieść jajko, bo to jest jego wewnętrzna potrzeba, której nie da się porównać z żadną dyscypliną sportu, czy inną pracą.
O muzyce mogę mówić bez przerwy co najmniej dwie doby.
Łatwo było organizatorom namówić Państwa na przyjazd do Mielca?
- Nie było to proste, bo różnych zobowiązań mam sporo, ale pani Joanna Kruszyńska – Dyrektor Festiwalu i dyrektor Samorządowego Centrum Kultury w Mielcu, przyjechała do Katowic, bo na początku roku miałem tam koncerty i wspólnie z moją żoną Ewą znaleźliśmy jeszcze termin pomiędzy dwiema dalekimi podróżami zagranicznymi. Chciałem przyjechać do Mielca także dlatego, że jest to mniejsze miasto, a ja lubię takie miasta i koncerty w świątyniach, które mają swój klimat i przeważnie dobrą akustykę. Chcę także podkreślić, że Silesian Chamber Pleyers (śląscy kameraliści), to bardzo dobra orkiestra, w której grają pasjonaci i współpracuje się z nimi znakomicie.
Wykonamy dla publiczności Koncert na 2 fortepiany Wolfganga Amadeusza Mozarta. Podziwiam tego kompozytora, bo przecież nie studiował kompozycji ani gry na fortepianie, a grał wspaniale i tworzył doskonałe utwory. Komponowanie było dla Mozarta faktem tak oczywistym, jak zakochanie od pierwszego spojrzenia, bo moment tej prawdziwej miłości jest czymś niezwykłym. Nie znajduję tu odniesienia do sportu czy matematyki, a jedynie do muzyki.
W programie mamy jaszcze dwa moje utwory, o których już mówiłem – „Polonez” i „Vers per Archi” oraz dwa utwory Wojciecha Kilara: najpiękniejszy fragment z filmu „Smuga cienia” oraz „Orawę”. Wszyscy kochają muzykę Wojciecha Kilara, bo był nadzwyczajnym kompozytorem, a „Orawa” jest arcydziełem muzyki minimalistycznej.
Od kilku lat w magazynie psychologicznym „Charaktery” ukazują się Pana felietony. Jak zaczęła się współpraca z tym miesięcznikiem?
- Dowiedziałem się, że dwóch bardzo światłych ludzi mieszkających w Kielcach pomogło zbudować Menorę – pomnik pamięci Żydów z kieleckiego getta zamordowanych przez nazistów, i ktoś zniszczył ten pomnik. Bardzo mnie zabolało, że ludzie mogą być tak okrutni i to było impulsem do napisania utworu „Lament serca. Kielcom in memoriam”. Chciałem w ten sposób wyrazić sprzeciw przeciwko złu, ale jednocześnie wielką nadzieję na dobro. Planowałem krótki utwór, ale w trakcie tworzenia rozrósł się prawie do trzydziestu minut. Dyrygowałem także Orkiestrą Filharmonii Świętokrzyskiej w Kielcach w czasie prawykonania.
Jeden z inicjatorów pomnika jest redaktorem naczelnym „Charakterów” i zaproponował nam pisanie o muzyce i naszych podróżach. Bardzo nas to zainteresowało i zaczęliśmy pisać, ale nie jest łatwo pisać takie felietony, ponieważ piszemy o psychologii, ale z muzycznego punktu widzenia. Tematów nam nie brakuje.
Jak Pan ocenia kondycję muzyki klasycznej? Czy nasza publiczność jest przygotowana do jej odbioru?
- Wszyscy wiemy, że bardzo często młodzi ludzie, nawet wykształceni, niewiele wiedzą o geniuszach muzyki klasycznej, bo na co dzień słuchają melodii składających się trzech akordów. Jeżeli przygotowuje się jakieś wydarzenia, nawet transmitowane przez telewizję, to nikt nie pomyśli, że można je uświetnić wykonaniem „Eroici” Ludwiga van Beethovena, tylko wszyscy zastanawiają się, jaki popularny zespół sprowadzić. Niestety, kondycja muzyki poważnej jest w naszym kraju katastrofalna. Jeśli tak będzie dalej, to słuchać nas będzie jedynie niewielka grupa melomanów.
Czasami jestem zapraszany na różne spotkania organizowane w szerszych kręgach i staram się im przybliżyć na przykład postać Beethovena, mówiąc, że tego geniusza można porównać jedynie do słońca, bo jest ono jedno i tylko jeden raz. Uświadamiam, co nam daje słuchanie muzyki Beethovena, jak wpływa na naszą wrażliwość, inteligencję, postrzeganie. Jeśli chcemy się rozwijać, musimy słuchać muzyki geniuszy.
Przyjechaliśmy do Mielca, aby zagrać m.in. Koncert na 2 fortepiany Wolfganga Amadeusza Mozarta. Liczę, że publiczność wypełni ten duży kościół i zauważy, jak wielka jest różnica pomiędzy muzyką Mozarta, a tą, która zewsząd nas otacza.
Proszę nam jeszcze opowiedzieć o najnowszej Pana płycie zatytułowanej „Retro”.
- Wspólnie z panem Januszem Olejniczakiem nagraliśmy płytę, która różni się od poprzednich i zawiera 15 moich miniatur. Ponieważ pochodzę z Grodna, a później nasza rodzina mieszkała w Białymstoku, to doskonale znam grywaną w tych stronach muzykę popularną: charlestony, ragtimy, walce, tanga czy romanse. Do trzech romansów zamieszczonych na płycie moja żona Ewa napisała słowa, a śpiewa je Kasia Moś – oczywiście z akompaniamentem dwóch renomowanych pianistów, laureatów konkursów pianistycznych, czyli Janusza i moim. To nie zdarza się tak często, aby pianiści z dużym dorobkiem wykonywali taki repertuar. To jest płyta, która podobałaby się mojemu tacie, bo kiedy zacząłem się uczyć muzyki, to u nas były dwa wiodące utwory: „Lekka kawaleria” Franza von Suppe i „Czardasz” Vittorio Montiego.
Moje kompozycje stylistycznie utrzymane są w latach 20. I 30. ubiegłego wieku, i z pewnością tato z przyjemnością by ich słuchał. Mam także nadzieję, że ten album zainteresuje wiele osób, które lubią nieco lżejszą muzykę oraz te, które preferują klasykę.
Dokąd udadzą się Państwo po powrocie z Mielca?
- Mamy zaplanowany wyjazd do Nowego Jorku i zastanawiamy się, czy chcemy tam pojechać. Ja byłem tam już kilka razy z występami, ale chcę, aby przy okazji koncertów Ewa zobaczyła sale, w których występowali najwięksi z największych – „bogowie muzyki”. Ja wiem nawet, na którym miejscu siedział Rachmaninow, kiedy było pierwsze wykonanie „Błękitnej rapsodii” Gershwina.
Miło mi się rozmawia, ale muszę już iść na próbę, bo orkiestra i soliści z pewnością już się niecierpliwią. Dziękuję bardzo i pozdrawiam serdecznie.
Szanowni Państwo! Pragnę podkreślić, że Koncert Finałowy 21. Mieleckiego Festiwalu Muzycznego udał się nadzwyczajnie. Kościół p.w. Ducha św. w Mielcu wypełniony był publicznością, która w skupieniu słuchała znakomitych dzieł, a później gromko oklaskiwała wykonawców.
Pierwszym dziełem, które zabrzmiało tego wieczoru, był Koncert na 2 fortepiany K.V. 365 Wolfganga Amadeusza Mozarta. Partie solowe grali występujący z powodzeniem w Polsce i za granicą Agnieszka i Piotr Kopińscy. Pragnę podkreślić, że pan Piotr Kopiński pochodzi z Mielca i w tym mieście rozpoczynał muzyczną edukację.
Maestro Jerzy Maksymiuk nie tylko dyrygował, ale także, w bardzo ciekawy sposób, przybliżał utwory publiczności. Po Koncercie Mozarta przyszła kolej na utwory Jerzego Maksymiuka i zabrzmiały kolejno: „Polonez” i „Vers per Archi”. W planowanej części koncertu znalazły się jeszcze dwa utwory Wojciecha Kilara – „Smuga cienia” i „Orawa”, ale po wykonaniu najbardziej znanego fragmentu z filmu „Smuga cienia” przez solistę Piotra Kopińskiego i śląskich kameralistów, Mistrz Jerzy Maksymiuk spontanicznie również zasiadł do fortepianu i wykonał swoją piękną Kołysankę, a na finał zapowiedział „Orawę” Wojciecha Kilara. Tak jak przewidywałam, Silesian Chamber Players pod batutą Maestro Jerzego Maksymiuka znakomicie grali wszystkie utwory, ale „Orawa” zabrzmiała nadzwyczaj pięknie. Nic dziwnego, że publiczność powstała z miejsc i gorąco oklaskując wykonawców, domagała się bisu. Artyści pożegnali się z publicznością środkową częścią Koncertu na 2 fortepiany i orkiestrę W. A. Mozarta.
Zofia Stopińska